Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

niedziela, 31 lipca 2011

1-8. Archiwum (24-31 lipca 2011)

31 lipca 2011

8. Ksiądz też człowiek


Ostatni dzień lipca przywitał mnie deszczem i nie zanosi się na to, aby pożegnanie było inne. Jak w każdą niedzielę byliśmy z Mężem na mszy, wróciliśmy do domu, zjedliśmy obiad i siedzimy sobie razem.

Dzisiaj chcę napisać o księżach, kościele i wierze. Znowu przyczynkiem do tego tematu jest artykuł o spowiednikach i post z pewnego bloga, oba zaczerpnięte przeze mnie z sieci. Zdaję sobie sprawę, że nie są to łatwe wątki, bowiem wiara lub jej brak są jednymi z najbardziej osobistych kwestii w życiu każdego człowieka. W moim również.

Jak większość dzieci w tym kraju, jako mała dziewczynka, zostałam ochrzczona, później przystąpiłam do Pierwszej Komunii Świętej, a następnie do Sakramentu Bierzmowania. Wtedy nie zastanawiałam się dlaczego, po co i w jakim celu wszystkie te wydarzenia miały miejsce w moim życiu. Moi rodzice nie chodzili i nie chodzą do kościoła, należą, jak się domyślam, do wielu osób "wierzących niepraktykujących". Nie przypominam sobie, żeby w dzieciństwie opowiadali mi o Bogu, Jezusie, Matce Boskiej, czy świętych. Nie chodziłam więc na msze, nie uczestniczyłam w nabożeństwach, o ile nie były obowiązkowe i wymagane przed którymś z dwóch ostatnich sakramentów, o których wyżej wspomniałam. W szkole średniej, jak prawie wszystkie osoby z mojej klasy, uczęszczałam na lekcje religii, które odbywały się wtedy w salce katechetycznej przy parafii, na terenie której znajdowała się szkoła.

Żyłam sobie bardzo długo w stanie, nazwijmy to, zawieszenia - pomiędzy wiarą a niewiarą. Miałam wielu znajomych - część z nich pochodziła jeszcze ze wspólnot oazowych, inni byli niepraktykujący. Chyba pod wpływem tej pierwszej grupy zaczęłam odczuwać potrzebę spowiedzi, do której ostatni raz przystąpiłam przed Sakramentem Bierzmowania i którą (jak wszystkie inne zresztą) wspominam bardzo niemiło. Mieliśmy bowiem wtedy jednego księdza, który się nami zajmował i którego wszyscy się bali - zarówno dzieci, jak i dorośli. Młody człowiek, wikary, ale dość despotycznego usposobienia, który krzyczał jeśli cokolwiek było nie po jego myśli i wprowadzał atmosferę terroru. Do dziś pamiętam jak torturował wszystkie dzieci niekończącymi się próbami ustawiania nas w kościele, zmuszał do powtarzania po kilkadziesiąt razy tych samych pieśni i psalmów. Ten sam ksiądz był naszym spowiednikiem, a mnie - jako kilkuletnią, a potem nastoletnią osobę, ów sakrament przyprawiał o gwałtowne bicie serca, przeraźliwy strach i chęć ucieczki.  W ramach pokuty, zadawane miałam, odmawianie długaśnych litanii, czy też uczestnictwa w kilku dodatkowych nabożeństwach, co dla małego dzieciaka było totalnie niezrozumiałe, gdyż kara za grzechy była niewspółmierna do nich samych.

Mój paniczny lęk przed spowiedzią, a szczególnie przed spowiednikiem (spowodowany zapewne przez wspomnianego przeze mnie księdza) był na tyle silny, że nie zdołałam go pokonać przez ponad 20 lat. Co więc takiego się wydarzyło, że w końcu się przełamałam? Otóż kiedy mój, wtedy jeszcze Partner, ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, spytał czy zostanę jego żoną, a ja w końcu wyraziłam zgodę (oj nie było mu łatwo, nie było - owe oświadczyny nie należały do filmowych, ani książkowych, ale o tym może napiszę kiedy indziej), wiedziałam, że skoro się już zdecydowałam, do Sakramentu Małżeństwa chcę przystąpić i przeżyć go świadomie i z pełną odpowiedzialnością.

Do swojej pierwszej (obowiązują dwie) spowiedzi przedślubnej przygotowywałam się kilka dni, a w noc ją poprzedzającą - z nerwów i ze stresu - nie mogłam spać. Wybraliśmy sobie konkretne miejsce, w którym oboje z moim, wtedy jeszcze, Narzeczonym, chcieliśmy się wyspowiadać. Był to kościół prowadzony przez pewien zakon i spowiedź odbywa się tam w specjalnym pokoju, dostępnym 24 godziny na dobę - wystarczy zadzwonić i poczekać na zakonnika, który przyjdzie i otworzy ów pokój. Czułam, że moja spowiedź (po tylu latach miała być przecież spowiedzią z całego życia) będzie trwała dość długo. Pamiętam, że było sobotnie przedpołudnie, nacisnęliśmy dzwonek i po chwili pojawił się mężczyzna w habicie. Otworzył drzwi, wszedł pierwszy, a ja podążyłam za nim. Były tam jeszcze jedne drzwi, które równocześnie pełniły funkcję konfesjonału. Otworzył je, wszedł i zamknął drzwi za sobą. Ja klęknęłam przed kratą, za którą on już siedział. Na początku zaznaczyłam, że jest to spowiedź przedślubna. Wtedy spytał mnie, czy ja i mój Narzeczony mieszkamy razem. Zgodnie z prawdą odpowiedziałam, że tak. Jego reakcja była bardzo gwałtowna - zaczął mówić podniesionym głosem, że w takim wypadku on nas spowiadać nie będzie, bo żyjemy w grzechu i nie dostaniemy rozgrzeszenia. Po czym otworzył drzwi, wyszedł, otworzył drugie drzwi - te, prowadzące do przedsionka kościoła i nie pozostawił mi żadnego wyboru, poza wyjściem. Nie pozwolił sobie nic wyjaśnić, nic powiedzieć, ocenił nas z góry i tak szybko, jak się pojawił, zniknął.

Byłam osłupiała, stałam w szoku. Dopiero po chwili dotarło do mnie, co się stało. Złość i bezsilność - to były dwie emocje, jakie mi wtedy towarzyszyły. Zupełnie nie wiedziałam co mam robić, gdzie pójść i tak naprawdę po co, bo skoro odmówiono nam spowiedzi w tym kościele, więc w każdym innym zostaniemy potraktowani dokładnie tak samo. Wyszliśmy stamtąd, zaczęłam płakać, serce waliło mi jak oszalałe. Wtedy pojawiła się jedna myśl - musimy zadzwonić do proboszcza kościoła, w którym mamy zarezerwowany termin ślubu - może on nam coś poradzi i jakoś pomoże wybrnąć z tej sytuacji. Dla świętego spokoju moglibyśmy skłamać i powiedzieć, że nie mieszkamy razem, ale - w mojej ocenie - ten fakt spowodowałby, że taka spowiedź byłaby nieważna. Poważnie podeszłam do ślubu kościelnego i nie chodziło mi o podpisaną karteczkę od spowiedzi. Chciałam być uczciwa wobec samej siebie. Wiem, że są ludzie, którzy dla takiego, czy innego papierka z kościoła, oszukują, ale nie mnie ich oceniać. To jest kwestia sumień tych osób i pytanie - czy potrafią z tym żyć?

Nasz Proboszcz, bo tak lubię o nim mówić (choć nie jest to ani moja, ani Męża parafia) jest człowiekiem innym - normalnym, ludzkim, otwartym, umiejącym słuchać. Poznaliśmy go w ostatnim dniu nauk przedmałżeńskich, które świetnie poprowadził. Na sam koniec, kiedy wydawał nam zaświadczenia o ukończeniu kursu, wydarzyło się coś, co sprawiło, że szczególnie ujęło mnie jego zachowanie. Kiedy przed rozpoczęciem zajęć, pytaliśmy w kancelarii, jaka jest za nie opłata, usłyszeliśmy, że "co łaska".  Nasz Proboszcz, pytany przez uczestników o koszt, powiedział "50 zł od pary". Głupia sprawa - mieliśmy tylko 20 zł. Poczekaliśmy więc jak inni wyjdą i normalnie, prosto z mostu, powiedzieliśmy, że nie mamy tyle, bo myśleliśmy, że kwota jest dowolna. Jak usłyszał, że nie pracuję i że żyjemy z jednej pensji, nie chciał wziąć od nas nic, ale zostawiliśmy mu to, co mieliśmy. Polubiłam tego człowieka, a moja sympatia do niego wzrastała ze spotkania na spotkanie. Później spisywał z nami protokół przedślubny - wtedy właśnie dał nam numer swojego telefonu komórkowego - w razie gdybyśmy go potrzebowali w międzyczasie. Tak więc, wracając do tamtej soboty, kiedy szłam i płakałam, zła i bezsilna... Doszliśmy już prawie do parafii Naszego Proboszcza. Ówczesny Narzeczony zadzwonił do Księdza, który był właśnie w zakrystii. Kilka chwil potem siedzieliśmy już przed nim, a ja - cała zdenerwowana i zapłakana - opowiedziałam co się stało. Wysłuchał nas w skupieniu i powiedział tylko jedną rzecz - że nie chodzi o to, czy mieszkamy razem, ale czy współżyjemy ze sobą. Zadał tylko jedno pytanie - czy jesteśmy w stanie powstrzymać się od współżycia do ślubu? Kiedy potakująco kiwnęliśmy głowami, powiedział, że nas wyspowiada. Myśleliśmy, że musimy się na tę spowiedź jakoś specjalnie umówić - w końcu wpadliśmy do zakrystii z zaskoczenia - ale nie, okazało się, że może zrobić to teraz, w kaplicy obok zakrystii.  Nie będę pisać o szczegółach, gdyż - po pierwsze i najważniejsze - obowiązuje mnie tajemnica spowiedzi, a po drugie - były to bardzo osobiste chwile, których chyba nigdy nie zapomnę. W ciągu niespełna godziny poznaliśmy dwóch różnych księży, wierzących w tego samego Boga, ale kierujących się różnymi kryteriami.

Pozwolę sobie jeszcze wrócić, do zapomnianego już pewnie, słynnego wikarego z dzieciństwa, który na przestrzeni kilkunastu lat, stał się proboszczem innej parafii, na terenie której mam wątpliwą przyjemność mieszkać. Otóż - ponieważ tak, jak wspomniałam wcześniej - ślub miał się odbyć w parafii, która nie była ani moją, ani mojego Narzeczonego, po spisaniu protokołu przedślubnego w parafii Naszego Proboszcza, musieliśmy udać się do naszej parafii w celu dania na zapowiedzi. Poszłam ja, gdyż kancelaria parafialna była czynna w godzinach pracy Narzeczonego. I kto mnie przyjął? Oczywiście sam proboszcz, dawny wikary. Nic się nie zmienił, poza tym, że się postarzał. To samo zachowanie, te same krzyki. Dowiedziałam się, że "ślub powinien być tutaj, bo oboje mieszkacie na terenie tej parafii", a "jak się zachciewa brać ślub gdzie indziej, to trzeba płacić". I zażądał 100 zł za same tylko zapowiedzi, wygłoszone z ambony, przez trzy kolejne niedziele. Nawet tyle pieniędzy przy sobie nie miałam, bo robiłam wcześniej rozeznanie w tej kwestii i wiem, że przeważnie wystarczyło dać 50 zł. Stanęło na tym, że mieliśmy zapłacić przy odbieraniu, podpisanych i podstemplowanych przez niego, zapowiedzi. Wtedy poszedł już Narzeczony, bo szczerze mówiąc, nie miałam zbytniej ochoty na kontakt z proboszczem. Nie dało się nic "utargować". Nie pomogły tłumaczenia, że mamy bardzo ciężką sytuację finansową (tylko Narzeczony pracował). Proboszcz był nieugięty. Na szczęście było to - miejmy nadzieję - ostatnie nasze z nim doświadczenie.

Nasz Proboszcz poznał całą - moją i Narzeczonego historię - od samego początku. Nie chciał od nas pieniędzy za sam ślub. Wcisnęliśmy mu na siłę 200 zł (wiem, że wtedy płaciło się około 500 zł). Jak się kilka dni później okazało, pieniądze te przeznaczył na zakup odtwarzacza CD, który zainstalował w zakrystii, a który po raz pierwszy został wykorzystany właśnie podczas naszego ślubu, kiedy to na końcu mszy, zamiast granego przez organistę Marsza Mendelssohna, usłyszeliśmy w oryginale (co było naszym marzeniem) jedną z naszych ulubionych piosenek.

Obecnie - od czasu tamtej pamiętnej spowiedzi przedślubnej - minęło już kilka lat, a ja z Mężem w każdą niedzielę jedziemy autobusem na drugi koniec miasta na mszę do tamtej parafii. Jesteśmy - całkowicie prywatnie i po przyjacielsku - częstymi gośćmi w kancelarii parafialnej, znamy wszystkich pracujących tam księży, a nasze ślubne zdjęcie stoi na stoliku w pokoju Naszego Proboszcza na plebanii.

Z własnego doświadczenia wiem, że nieprzyjemne doświadczenia z niektórymi księżmi mogą skutecznie zniechęcić do instytucji samego kościoła (tak stało się w moim przypadku), ale najważniejsze, aby nie ustawać w poszukiwaniach właściwego kapłana, któremu możemy zaufać i który - przede wszystkim - będzie Człowiekiem (celowo używam dużej litery), gdyż tak samo, jak "są ludzie i ludziska", "są księża i księżyska".


30 lipca 2011  

7. Uwodzenie czy zwodzenie?

   
Od samego rana pada za oknem. Pogoda wprost idealna na pisanie bloga, oglądanie filmów, czytanie... Jednym słowem - uczta dla ducha. Właśnie jestem po obejrzeniu swojego rodzaju filmików poglądowych, jak również wywiadu z trenerami ostatnio bardzo modnych (powstają jak grzyby po deszczu) szkół uwodzenia. Bez żadnego problemu można je sobie "wygooglować".

Dzisiejszy "seans filmowy" nie był dla mnie pierwszym - już wcześniej zdarzyło mi się zarówno czytać, jak i oglądać pomysłodawców i założycieli ww. szkół (nie wiedzieć czemu - jak do tej pory - nie spotkałam się z żadną kobietą-szefem). Zajęcia, treningi i warsztaty w takich miejscach organizowane są nie tylko dla panów, lecz również mogą w nich uczestniczyć przedstawicielki płci pięknej. Główny cel jest jeden - jak "poderwać, wyrwać, odzyskać*" (*niepotrzebne skreślić) dziewczynę/kobietę/chłopaka/faceta*, ale są także cele poboczne, prowadzące do tego głównego, a mianowicie "jak pozbyć się nieśmiałości, jak zrobić wrażenie na kobiecie/mężczyźnie, jak rozpocząć rozmowę, jak wykorzystać mowę ciała"... To tylko przykładowe "zagadnienia" omawiane i testowane w szkołach uwodzenia (tak, tak - właśnie "testowane" w tzw. terenie, czyli na ulicy, w klubach, w galeriach - bynajmniej nie chodzi o sztukę w odniesieniu do tych ostatnich).

Tak sobie siedzę i myślę (a obok mnie siedzi Mąż i żeby mi nie przeszkadzać gra w jakieś wyścigi samochodowe na swojej komórce) jaki jest sens (poza finansowym oczywiście) otwierania takich szkół i nauczania ww. umiejętności. Tyle pokoleń ludzi jakoś dawało sobie radę bez dodatkowych szkoleń i całkiem nieźle im to wychodziło (jeszcze nie wymarliśmy, jak widać). Czemu więc tak nagle owe szkoły są prawie niezbędne?

Drugi mój znak zapytania odnosi się do uczestników - na ile takie kursy są w stanie sprawić, że nieśmiały, zahukany i niepewny siebie człowiek (bez względu na płeć) stanie się nagle - jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki - swoim własnym przeciwieństwem? I na jak długo taki pozostanie? Do czasu "wyrwania" wymarzonego obiektu? A co potem?

Jak dla mnie (dla Męża też, bo zdążyłam go już wcześniej przepytać) zarówno określenia używane przez trenerów, jak i samo podejście do osiągnięcia celu jest stricte techniczne i jako kobieta czuję się potraktowana przedmiotowo - wyrwać, zaliczyć, zanotować, zapomnieć (Mąż jako facet podziela to odczucie w drugą stronę). Od razu ciśnie mi się na usta jeden wers z pewnego kawałka mojego ulubionego zespołu (w tłumaczeniu oczywiście, bo piosenka po angielsku jest) "a gdzie jest miłość"? Gdzie jest to coś, o czym tyle pięknych wierszy napisali poeci, tyle filmów nakręcili reżyserzy?

Na koniec coś na deser... Jestem silną osobowością i według tego, co twierdzą niektórzy trenerzy szkół uwodzenia, zaimponować może mi tylko ktoś silniejszy ode mnie, czyli prawdziwy macho. Jakoś ta teoria nie przeszkodziła mojemu bardzo spokojnemu i raczej cichemu Mężowi (bez uczestnictwa w specjalistycznych szkoleniach) poderwać mnie "w terenie" (używając nomenklatury zaczerpniętej z kursów), ale o tym napiszę już innym razem. 


29 lipca 2011

6. Jestem kobietą, ale…


Natchnieniem do niniejszego wpisu stał się, nagłośniony ostatnio w mediach, zakaz publikowania pewnej reklamy, której twarzami zostały dwie znane na świecie kobiety. Celowo nie podaję żadnych nazw, gdyż nie zamierzam reklamować żadnych firm kosmetycznych, ani tym bardziej niewiast, które na owej reklamie zarobiły zapewne majątek. Nie to, żebym nie używała kosmetyków, czy miała coś przeciwko ww. paniom. Chodzi o zasady i uczciwość wobec ludzi.

Żyjemy w świecie zdominowanym przez reklamy, które zewsząd próbują wmówić nam, że nie możemy się obejść bez tego, czy innego produktu. To taki chwyt marketingowy, na który - jak muchy na lep - mamy dać się nabrać. Pół biedy jeśli skusimy się na coś, co przypadnie nam do gustu, przyda się w naszym gospodarstwie domowym i będzie w dobrej jakości i niskiej cenie. Idealny zakup jednym słowem. Gorzej jeśli ów produkt okaże się być kolejną rzeczą, która będzie pożywką dla naszego kosza na śmieci lub też grzecznie poczeka na nieszczęśliwca, którego można by nią obdarować w ramach jakichś imienin, czy innej okazji.

Nie powiem, że jestem całkowicie odporna na reklamy, promocje, gratisy, itp., itd. Nie jestem i chyba mało kto jest (o ile w ogóle). Nie znoszę jednak jak reklamodawcy próbują wcisnąć mi coś, co - w przypadku np. reklamy, od której zaczęłam ten post - ma zdziałać cuda i odmłodzić moją twarz o jakieś 20 lat. Czuję się wtedy najnormalniej w świecie oszukana i potraktowania jak bezmózgowiec. Żadna kobieta po czterdziestce nie przeistoczy się w dwudziestolatkę po zastosowaniu tego, czy innego kosmetyku - bez względu na to, jak renomowanej byłby on marki. Powiem więcej - niejednokrotnie sama sprawdziłam na sobie, że najczęściej najlepsze (przynajmniej dla mnie) produkty są rodzimej produkcji, które kosztują śmieszne pieniądze w porównaniu do ich zagranicznych odpowiedników.

Przyznam również, że nie rozumiem wielu przedstawicielek swojej płci, które na siłę i wszelkimi możliwymi sposobami chcą zatrzymać upływający czas i które jak diabłu duszę, są gotowe zaprzedać się firmom kosmetycznym, tudzież rękom chirurgów plastycznych, byle tylko wyglądać młodziej. Skutki ich starań można zobaczyć gołym okiem - wszystkie wyglądają podobnie - twarze bez mimiki, bez wyrazu, ze sztucznie uformowanymi chomiczymi policzkami.

Jestem kobietą, ale to nie oznacza, że dam się wpuszczać w marketingowe maliny i uwierzę w to, co widzę na przerobionych w programach graficznych, zdjęciach.  Dlatego właśnie głośno i wyraźnie mówię zdecydowane "nie" nabijaniu mnie w butelkę, w której prędkość uchodzącego gazu jest odwrotnie proporcjonalna do procesu myślowego zachodzącego w głowach niektórych reklamodawców.


28 lipca 2011

5. Blogowy Big Brother


Od dłuższego już czasu czytam sobie różne blogi - głównie te polecane przez onet, lecz nie tylko. Zwykle siedzę sobie jako tzw. "czajnik" - swoją drogą - ciekawe czy ktoś z Was pamięta jeszcze to określenie? Ostatnio jednak zaczynam się trochę odzywać i popełniam nieraz jakiś komentarz. Powoli staram się przechodzić z roli obserwatora do roli uczestnika.

Ten swoisty blogowy Big Brother uzależnia - sama to widzę po sobie. Czytam czyjś post i łapię się na tym, że zaczynam się wczuwać w całą opisywaną sytuację, a kiedy widzę ostatnie słowa, czekam na ciąg dalszy. W pewnym sensie przypomina to życie serialowych maniaków, którzy podobnie jak ja przed komputerem, czekają w napięciu, przed ekranami swoich mniej lub bardziej wypasionych telewizorów, na kolejny odcinek ich ulubionego tasiemca.

Zauważam niekiedy u niektórych autorów swoistą prawidłowość, polegającą na opisywaniu zdarzenia, które przydarzyło się komuś innemu albo które gdzieś zasłyszeli. Zastanawiam się wtedy na ile jest to prawda, a na ile chowanie się z własnymi emocjami za plecami innych osób. Nie wiem czy wynika to z braku odwagi osoby piszącej, czy też chęci pozostania w cieniu, bądź odwracania uwagi od siebie i kierowania jej na kogoś innego. Oczywiście o ile moja teoria spiskowa znajduje potwierdzenie w rzeczywistości, bo na pewno są takie historie, które autentycznie przydarzyły się komuś innemu niż samemu autorowi.

Dziś - jak w każdy czwartek - byłam na terapii. Chadzam sobie na nowo do ośrodka od początku tego roku. Przyszłam z czymś innym (o tym napiszę w późniejszym terminie), teraz przeszłam na "wyższy stopień wtajemniczenia" i pracuję nad swoją złością, z którą dość kiepsko sobie radzę (głównie obrywa mój, Bogu ducha winny, Mąż), jak również nad potrzebą patrzenia na świat i ludzi w bardziej kolorowych barwach (nie mylić z radością dziecka, bo to całkiem inna kwestia). Jako osoba spontaniczna i bezpośrednia mówię swojej terapeutce o różnych rzeczach, które zadziały się u mnie, czy we mnie w ciągu tych siedmiu dni, kiedy się nie widziałyśmy. Dzisiaj podzieliłam się z nią informacją o założeniu bloga. I tak a propos dzisiejszego tytułu, powiedziałam jej, że o wiele łatwiej jest mi pisać w pierwszej osobie, a nie chować się za kogoś i przelewać na ekran komputera słowa jakiejś Małgosi, czy Basi (z góry przepraszam ewentualne ww. imienniczki, gdyż jakakolwiek zbieżność z nimi jest przypadkowa i niezamierzona).

Przechodząc do puenty - nie spodziewajcie się po mnie jakiejkolwiek dywersji, czy też kombinowania na prawo i lewo. Ja to zawsze ja i będę tu pisać ze swojego punktu widzenia, opisując swoje emocje, swoje przeżycia i dzieląc się swoimi myślami.


27 lipca 2011     

4. Dobrzy ludzie są wszędzie


Wiem, wiem - wczorajszy wklejony cytat z siebie samej był mglisty, ponury i nie wiadomo tak naprawdę o co w nim chodziło (bynajmniej nie o kasę w myśl hasła, że "jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze"). Mąż, który jako jedyna osoba zna adres mojego bloga i choć stwierdził, że go czytać nie będzie, to jednak przeczytał i powiedział, żebym więcej nie pisała takich smutnych kawałków. Tamto już było, a teraz jest teraz.

Wróciłam właśnie od naszych fantastycznych sąsiadów, którzy mieszkają pół piętra niżej. Gwoli ścisłości - powinnam napisać raczej "sąsiadek", gdyż sąsiad zwykle wraca późno z pracy do domu. Spędziłam więc z dziewczynami prawie całą dniówkę i jak to sąsiadka określiła - "nawet mi za to nie zapłacili"... Bardzo ich lubię, bo to taki fajny dom - ciepły, przytulny i pełen śmiechu ich dwóch córeczek. Oduczam się tam swojego poukładania i perfekcjonizmu, bo przy dzieciach życie w uporządkowanym otoczeniu to raczej utopia. Zawsze wracam od nich pogodniejsza niż byłam wcześniej. Dziś dostałam kolejny tom przygód Mikołajka do przeczytania, który wypożyczyły mi dziewczynki.

Za oknem pada i pada, ale mnie to akurat nie przeszkadza - wprost przeciwnie - nie znoszę upałów, a deszcz jak najbardziej. Przy mojej astmie łatwiej mi się później oddycha i mniej się męczę.

Wczoraj miałam dość smutne popołudnie. Jakoś ciężko mi przejść  obojętnie obok cierpienia innych osób - nawet tych, które ledwo znam albo znam tylko z sieci. Tak, jak napisałam w ramce - są dwie osoby, przy których szczególnie jestem sercem i myślami. Dwie bardzo dzielne kobiety - Andzia i Anulka.

Jeśli nic się nie zmieni we wrześniu pojedziemy z Mężem nad morze. Nie byliśmy tam od pięciu lat, a ja kocham morze. W przeddzień wyjazdu do domu, kiedy żegnałam się z Bałtykiem, nie mogłam powstrzymać łez. Najchętniej bym tam zamieszkała. Zazdroszczę tym, którzy mogą, ot tak sobie, wsiąść w tramwaj, czy autobus i w kilkanaście minut znaleźć się na plaży. Wtedy też byliśmy tam we wrześniu, ale na tydzień - teraz mamy nadzieję na pełne dwa tygodnie. Nie mogę się już doczekać - odliczam dni do wyjazdu. Tam też mamy naszą dobrą duszę, u której możemy się zatrzymać, nie płacąc za pobyt ani grosza. W sumie to dość osobliwa znajomość, gdyż jeszcze nigdy się nie widzieliśmy w realnym świecie. Jest kontakt mailowy, gadu, telefon i wymiana zdjęć - trwa to już prawie pięć lat. Tak więc wyjazd ten to dwa w jednym - nareszcie będziemy mogli się wszyscy poznać osobiście i spędzić ze sobą dużo czasu, a wszystko w miejscu, które jest jednym z moich ukochanych. Czuję, że to będzie fajny pobyt - dla całej trójki. 


26 lipca 2011             

3. Odrobina historii


Cofnęłam się o ponad 10 lat w swoich zapiskach. Sporo z tamtych grubych zeszytów zdołałam przepisać na komputerze, więc łatwiej je teraz odnaleźć na dysku. To, co zamieszczam poniżej jest opisem mojego ówczesnego stanu ducha. Po latach dopiero widzę jak wiele w tamtych słowach jest cierpienia, samotności i żalu... Oto i one...

"Czasem, z pozoru wydawać by się mogło, tak mało ważne sprawy – prawie nieistotne, a tak olbrzymi wpływ mają na nasze życie. Tak bardzo mogą je zmienić w kilka chwil. I cała reszta przestaje być już ważna, a to, co jeszcze przed momentem miało znaczenie, teraz jest już tylko wspomnieniem.

Ulotność życia, mgnienie oka, lata świetlne, wieczność... Pojęcia odległe i bliskie zarazem. Względne – jak bardzo względne... Czas, dni, godziny, minuty... Uciekają i nie sposób ich już dogonić, przeżyć raz jeszcze. A pamięć zawodzi i wspomnienia bledną coraz bardziej... Słowa ulatują, nastrój ucieka... Wszystko powoli gaśnie jak świeczka zdmuchnięta przez nagły wiatr... My sami odchodzimy we mgle, roztapiamy się w niej i tylko pamięć. To, co po nas pozostaje – garść wspomnień – jak garść prochu, z którego powstaliśmy i którym się staniemy.

Życie... Pełne tajemnic i niespodzianek. Nieprzewidywalne zupełnie... Jak fale unosi nas w zamęt i nieznane... Przekraczamy wszystkie granice i horyzonty... Dalej i dalej, szybciej, głębiej, mocniej, bardziej... Nie dostrzegamy, bo nie umiemy, nie chcemy... Nie słyszymy, bo nasze uszy nie chcą słyszeć. A czasem warto popatrzeć i posłuchać... Zatrzymać się na chwilę i zostać w tej chwili... Żyć nią najpełniej jak tylko się da, jak tylko można. Bo tak naprawdę przecież jesteśmy właśnie tu i właśnie teraz... I jest piękna... Jakże bardzo cenna...Tylko czy potrafimy to zauważyć? Być wdzięcznymi za nią? W pokorze nie oczekiwać, nie żądać, nie prosić...

Słowa – pozornie bez znaczenia – a tyle potrafią zmienić. Tak nagle wywrócić cały świat, całe nasze podejście do świata, do ludzi... Dają radość, siłę i nadzieję, ale też niosą smutek, ból, gniew i żal... Czasem nie ma ich wcale i wtedy jest tylko pustka, nicość, niebyt... Nieodczuwanie, obojętność... Stan chyba najgorszy, ale uspokajający, wyciszający, pozwalający na przemyślenia, koncentrację, skupienie się tylko na sobie i swoich myślach, odczuciach, których chwilowo nie ma. Czy nieodczuwanie jest brakiem uczuć? Czy pustka jest czymś pełnym? Kto zna odpowiedź? Kto wie? Kto umie? Kto się nie boi?

Jesteśmy przecież tylko pojedynczymi kroplami, które szybko wyparowują w promieniach słońca. A są nas miliardy... A jedna niepodobna do drugiej, choć niby taka sama... Lustrzane odbicia w krzywych zwierciadłach naszych dusz, sumień, mroku ciemnych stron naszego życia pełnego skrywanych pragnień... Nasze „ja”, którego czasem nie chcemy znać, przed którym uciekamy, do którego boimy się zajrzeć, by nie ujrzeć obrazu, który napawa nas obrzydzeniem i niesmakiem...

Dzień po dniu nasze łódki płyną tam, dokąd niesie nas prąd rwącego życia – bytu lub niebytu... Cumujemy, kiedy przychodzi pora, u brzegu, który jest naszym kresem i celem ostatecznym. Gwałtownie i niespodziewanie lub cicho, spokojnie, z godnością. Pełni wiary lub przerażeni, z szeroko otwartymi oczami, których nie chcemy pozwolić sobie zamknąć...

Dojrzewamy czasem bardzo powoli, żeby nie powiedzieć zbyt późno, a czasem o wiele za szybko... I bardzo boli wtedy ten upadek – tak jak jabłko, które spada z drzewa, tak i my spadamy na twardą i zimną ziemię, która nas nie chroni, ale wymaga posłuszeństwa i pokory... W milczeniu, bez słowa skargi idziemy naprzód, nie wiedząc dokąd prowadzi nas kręta ścieżka życia. Nie wiedząc, co czeka na nas za każdym nowym zakrętem, który pojawia się na naszej drodze."


25 lipca 2011

2. Nauczka na przyszłość i sztuka wyboru


Napisałam przed chwilą post, obejrzałam go sobie na podglądzie, ale - oczywiście - nie zapisałam w szkicach i poleciał w kosmos. Jak to mówią "pierwsze koty za płoty", ale mimo wszystko trochę szkoda... Nic to - jest szansa na poprawę.

Przez ponad dwie godziny oglądałam gotowe szablony blogów (jakoś udało mi się je znaleźć) i nareszcie wybrałam ten jeden konkretny, który - póki co - pobrałam. Nie gwarantuję jednak, że go nie zmienię, bo choć generalnie uważam się za osobę bardzo zdecydowaną, w kwestiach i sprawach najprostszych mam nieraz większy problem niż w tych najpoważniejszych. Czasem zbyt duży wybór wcale nie jest ułatwieniem - przynajmniej nie dla mnie, a podjęcie decyzji wymaga czasu i zastanowienia. Jak to ktoś kiedyś powiedział mądrze "życie jest sztuką wyboru". Jeśli chodzi o rzeczy przyziemne najczęściej ufam swojemu pierwszemu wrażeniu i intuicji. Tak też było i w tym przypadku.

Kiedyś - przez kilka lat - namiętnie prowadziłam pamiętniki. Mam je do tej pory - grube zeszyty pełne nabazgranych przeze mnie słów, z których odczytaniem mam spory problem, bo nie grzeszę ładnym charakterem pisma (dobrze, że tego nie widać na blogu). Przelewałam na papier swoje stany ducha i ciała (częściej te pierwsze) i było mi lżej. Ostatni wpis, jaki znalazłam, pochodzi z kwietnia 2007 roku. Z czasem przestałam czuć potrzebę opisywania siebie, zaczęłam żyć bez pisania. Od jakiegoś jednak czasu nosiłam się z zamiarem założenia bloga, ale wciąż myśli nie wcieliłam w czyn. Do przedwczoraj.

Blog jest dla mnie świetną furtką i wentylem bezpieczeństwa w jednym - nieraz bowiem mam ochotę wyrzucić z siebie to, co jest we mnie, a nie zawsze mam okazję zrobić to w obecności drugiego człowieka - czasem też nie chcę dzielić się swoimi emocjami z tą konkretną osobą.

Wciąż jestem na etapie oswajania bloga i podchodzenia do niego jak do jeża. Zdaję sobie bowiem sprawę z tego, że później będę odpowiedzialna za to, co oswoiłam, czyż nie?


24 lipca 2011

1. Witajcie w moim świecie


Tak długo nosiłam się z zamiarem rozpoczęcia pisania swojego bloga, a teraz - kiedy już odważyłam się zrobić przysłowiowy pierwszy krok - nie wiem od czego zacząć... Pogoda za oknem zachęca palce do stukania w klawiaturę, lecz głowa nie chce z nimi współpracować. Zapewne musi minąć trochę czasu zanim ogarnę te wszystkie nowe funkcje i przyzwyczaję się do nich - na razie jeszcze odrobinę mnie przerażają. Mam nadzieję, że proces ten nie będzie trwał zbyt długo.