Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

środa, 31 sierpnia 2011

26-48. Archiwum (16-31 sierpnia 2011)

31 sierpnia 2011

48. Kopciuszek XXI wieku


Czuję się dziś jak Kopciuszek - tak, to jest najtrafniejsze porównanie... Dzień Bloga trwa od bladego świtu. Sam Biszop jest wydawcą "Waszym zdaniem" i to on jest sprawcą polecenia mojego wpisu nr 43 (Wszystko o mojej matce) na stronie głównej Onetu. Nie mam zielonego pojęcia czym mu podpadłam, że mnie ukarał* lub też czym sobie zasłużyłam, że mnie nagrodził* (*niepotrzebne skreślić), ale może się jeszcze dowiem.

Wracam jednak do Kopciuszka i jego ciężkiej pracy... Siedziała sobie i wybierała mak spośród ziaren piasku - zupełnie jak ja teraz. W sumie całkiem fajne zajęcie, gdyby nie to, że pakowanie walizek mnie czeka, ale dam radę, bez obaw. Przecież zorganizowana ze mnie babka.

Najpierw wyrzucam piasek (nad morze wszak się wybieram, więc nie będę drzewa do lasu wozić). Dużo go nie było, ale kilkanaście ziarenek pomyliło korce. Niektóre mnie rozbawiły do łez (Mężu - jak przeczytasz ten wpis, dowiesz się, że jesteś "po pięćdziesiątce" i że mieszkamy w "melinie" u moich rodziców już "15-20 lat", a niedługo mnie zostawisz i poszukasz sobie "normalnej" żony - dobre, prawda?) Wymyśliłam sobie swoje życie i nie ma w moich słowach prawdy - też niezłe (pewnie - mam zmyślnego i kłamliwego robota, który za mnie wszystko robi). I jeszcze jedno - piszę tak poprawnie ortograficznie, że nie jestem wiarygodna i ten blog jest "pisany na zlecenie" (!) - tak, razem z Onetem robimy prowokację - ile trolli się złapie w tę, misternie przez nas utkaną, sieć... Na koniec perełka - brzmię ponoć "jak amerykański poradnik psychologiczny". Wnioskuję, że to obelga była, ale wzięłam ją na moją wąską klatę z godnością.

"Siała baba mak"... Mam nadzieję, że nie usnę (ponoć te czarne ziarenka mają właściwości usypiające, a sporo tego jest), ale ich nie pokażę, bo może przydadzą się dziś wieczorem, jak nie będę mogła pofrunąć do Morfeusza, w swoim stanie syndromu wyjazdowego. Mam tylko prośbę do Anny i Marleny, które napisały do mnie maile, ale moje odpowiedzi wróciły jak bumerang do skrzynki, żeby (o ile tu wrócą i przeczytają) podały właściwy adres - wtedy im odpiszę raz jeszcze.

A teraz się będę tłumaczyć i kajać... Przepraszam Wszystkich, którym nie odpisałam na komentarze w tym poleconym temacie (czyli Każdego z osobna), ale nie dam rady tego zrobić przed wyjazdem, ani - tym bardziej - w jego trakcie. Obiecuję nadrobić straty po przyjeździe (sama sobie funduję test na bycie słowną). Jeśli natomiast czyjeś wpisy poleciały w kosmos i krążą gdzieś na jakiejś orbicie, sami jesteście sobie winni/winne - mam tendencję do sprzątania po swoich nieproszonych gościach, więc na moją uwagę i czas nie liczcie.

Lubię ludzi i jestem otwarta na kontakt (między innymi po to jest ten blog), ale pod pewnymi warunkami - nie będę tolerować obrażania (ani mnie, mojego Męża, nawet moich rodziców, ani innych kulturalnych komentujących); jak również oszczerstw, pomówień i kłamstw pod moim adresem oraz fałszywej oceny mojej osoby przez ludzi, cierpiących na analfabetyzm wtórny oraz mających monopol na jedyną słuszną i właściwą prawdę (czytaj - swoją własną). Wam dam jedną radę - czytajcie coś, co jesteście w stanie zrozumieć.

Dziękuję Dobrym Ziarenkom Maku za Wasze zaufanie, cenne wskazówki i rady, za czas poświęcony mojemu blogowi, za podzielenie się swoimi historiami, za mądre słowa i dobro, jakie przekazaliście mi w swoich wpisach. Dostałam od Was dużo - nawet o wiele więcej niż chyba jestem w stanie dziś unieść... Dla takich ludzi jak Wy warto tu być. DZIĘKUJĘ!

Kopciuszek zrobił, co kazała mu zła macocha, a teraz przygotowania do balu czas zacząć - widzę już nadjeżdżającą karocę z Dobrą Wróżką, więc zmykam szybciutko...


30 sierpnia 2011

47. Syndrom wyjazdowy


Nie sądziłam, że pojawi się aż tak wcześnie, a jednak jest już ze mną od weekendu. Denerwuję się na zapas - wszystkim - jakie ubrania zabrać, czy zdążę nas spakować (wyjazd dopiero w piątek, więc mam ponad dwa dni), czy wszystko zmieści się do walizek (zawsze coś jeszcze może się przecież przydać), czy o czymś nie zapomnę (do tej pory nigdy mi się to nie zdarzyło), czym pojechać na dworzec (remontują nam prawie całe miasto i autobusy spóźniają się nawet 40 minut, albo nie przyjeżdżają wcale, bo stoją w gigantycznych korkach), czy pociąg przyjedzie punktualnie (dzisiaj wybrałam się na dworzec, żeby zrobić rekonesans - miał półgodzinne opóźnienie), czy nie będziemy mieć zdublowanej rezerwacji, czy damy radę przeżyć ponad dwanaście godzin podróży, czy dojedziemy na czas, czy Autostopowicz będzie na nas czekał na peronie...

Dziesiątki pytań... Wiem, wiem - przejmuję się - zawsze tak mam przed każdą podróżą. „Syndrom wyjazdowy się załączył” – jak mawia Mąż.

46. Przeciwieństwa się przyciągają?


"Trzeba być podobnym, żeby się przyjaźnić, ale różnym, by się kochać"... Od dawna przechowuję w pamięci te słowa, nie mając pojęcia od kogo pochodzą. Nie ich autor jednak ma być przedmiotem dzisiejszego wpisu.

Ogień i woda - często mówimy o ludziach, których charaktery tak bardzo odbiegają od siebie, zastanawiając się niejednokrotnie jak oni ze sobą nie dość, że wytrzymują, to jeszcze się kochają?

ONA - jedynaczka, urodzona w mieście, starsza, wyższa, zdecydowana perfekcjonistka, klasyczna sowa, zorganizowana i zaplanowana gaduła, uparta i nerwowa, konsekwentna, mająca problemy z wyrażaniem uczuć i bliskością, niecierpliwa ekstrawertyczka...

ON - jeden spośród czterech braci, urodzony na wsi, młodszy, niższy, niezdecydowany bałaganiarz, klasyczny skowronek, roztargniony i nieposkładany milczek, ugodowy i spokojny, niekonsekwentny, uczuciowy i potrzebujący bliskości, cierpliwy introwertyk...

Tyle ich podzieliło, a co połączyło? Na pewno identyczny "zimny chów" wyniesiony z obu domów rodzinnych (zapewnione jedzenie, dach nad głową i obowiązkowe wykształcenie, a potem żyjcie sobie na własny rachunek), poza tym ta sama pasja muzyczna, podobna wrażliwość na drugiego człowieka, szczerość, łakomstwo wszelakie, żyłka podróżnicza, wiara, nadzieja i MIŁOŚĆ...


29 sierpnia 2011

45. „Pierwsze koty za płoty”


Przeżyłam swoje pionierskie doświadczenie z, poleconym przez onet, wpisem o moich poszukiwaniach pracy... Obawiałam się trochę ataku trolli, ale - ku mojemu ogromnemu zdziwieniu - wykasowałam tylko dwa ewidentne przykłady spamu. Nikt mnie nie obraził; nikt nie zarzucił mi błędów językowych, czy też interpunkcyjnych; nikt nie próbował przelać na mnie swoich frustracji i kompleksów. Przeszłam więc swoją pierwszą próbę ogniową. Co prawda pewna wróżka i jasnowidz w jednym (dziękuję Sharo) już w piątek przepowiedziała, że tamten wpis zostanie zauważony, ale czy ja jej wierzyłam? Oczywiście, że nie.

Przerażające jest to, jak wiele osób szuka pracy, czego dowodem były ich komentarze. Wśród piszących je znalazły się nie tylko kobiety w okolicach czterdziestki, lecz także młodsze i starsze panie. Pisali również panowie. Dużo smutku, goryczy, braku perspektyw i bezsilności przebijało przez ich posty. Były jednak i słowa niosące nadzieję, że można znaleźć zatrudnienie bez znajomości i tego lepiej się trzymać.

Niech więc ta potencjalnie przyszłościowa pracownicza szklanka będzie zawsze do połowy pełna, czego sobie i wszystkim bezrobotnym życzę, dziękując za Wasze odwiedziny i komentarze, na które starałam się odpowiedzieć w miarę sensownie i rzetelnie.


28 sierpnia 2011

44. Rodzice Męża (teściowie?)


Siadłam dzisiaj z Mężem i policzyliśmy wspólnie ile razy, przez ponad sześć lat naszej znajomości, mieliśmy jako para do czynienia z jego rodzicami. Zrobiliśmy więc swoisty rachunek sumienia w tej kwestii. Wyniki nie są zbyt zadowalające, ale cóż - nic na siłę...

Pierwsze spotkanie miało miejsce zaledwie po kilku miesiącach naszego bycia razem (okres wakacyjny 2005) - było to pamiętne wesele kuzynki, wtedy jeszcze mojego Chłopaka, w rodzinnej wsi. Nie będę się powtarzać, bo więcej w tym temacie napisałam w poście nr 25. Do kolejnego spotkania z rodzicami miało dojść w Wigilię tego samego roku, lecz tamta strona nie wyraziła zgody na mój przyjazd, tłumacząc swoją odmowę faktem, iż "święta są dla rodziny, obcych nie przyjmujemy". Dość dziwne i pokrętne wyjaśnienie jak na regularnie praktykujących katolików przystało, zwłaszcza że najstarszy brat Chłopaka pojawił się w ich domu w tym samym czasie ze swoją dziewczyną. Obcy obcemu nierówny jak widać.

Drugie spotkanie odbyło się w Wielką Sobotę, czyli kilka miesięcy później (Wielkanoc 2006). Myślałam, że lody zostały przełamane, w końcu to też święta, ale może Boże Narodzenie stało wyżej w hierarchii? Totalna porażka - tak bym podsumowała zachowanie rodziców Chłopaka. Siedzimy we czworo przy jednym stole i ciągle tylko słychać "co tam u Ciebie, synku słychać?", "pracę masz"?, "zdrowy jesteś"? Mnie nie ma, jestem przezroczysta, niewidzialna, eteryczna - jak kto woli. Kiedy byliśmy w drodze powrotnej do domu usłyszałam od Drugiej Połówki przeprosiny za zachowanie rodziców. Przecież nie było w tym jego winy i to nie on powinien się kajać za nich.

Trzecie spotkanie miało miejsce dwa lata po drugim (kwiecień 2008). Razem z Partnerem byliśmy już w Wielkiej Brytanii i przylecieliśmy na kilka dni do Polski. Odwiedziliśmy i jego rodziców na wsi. Nie wiem czy to torba pełna prezentów, czy zmiana nastawienia do mojej osoby, ale wszystko było w jak najlepszym porządku - miło, sympatycznie, rodzinnie - tak, jak zawsze chciałam, żeby było. Same pozytywne wspomnienia.

Czwarte spotkanie od poprzedniego dzieliły niecałe dwa miesiące (czerwiec 2008), gdyż w międzyczasie, podjęliśmy z Partnerem dwie ważne życiowo decyzje - pierwsza o powrocie do kraju, druga o małżeństwie. Tak więc pojechaliśmy do rodzinnej wsi Narzeczonego już jako zaręczona para, z zaplanowanym terminem ślubu, o którym chcieliśmy ich poinformować. Po raz kolejny byłam transparentna. Powrót do przyszłości - jednym słowem.

Piąte spotkanie - ostatnie (jak do tej pory) w domu rodzinnym Męża (styczeń 2009) i rekordowo krótki pobyt (chyba nawet mniej niż kwadrans). Po raz pierwszy w świetle nazewnictwa z moimi teściami (tylko umownie, gdyż wciąż są to dla mnie pan i pani). Byliśmy już po ślubie cywilnym (w tym miejscu znowu odsyłam do postu nr 25 po więcej szczegółów) i przyjechaliśmy z zaproszeniami na ślub kościelny. Kolejny raz moja osoba jest niewidzialna, a Mąż zbesztany jak mały chłopczyk i wyrzucony z domu ze słowami "jak zmądrzejesz, możesz tu wrócić".

Szóste spotkanie - nasz ślub kościelny (maj 2009). Od rodziców Męża usłyszeliśmy po mszy następujące życzenia "bądźcie SOBIE szczęśliwi", a on sam dodatkowo "pamiętaj, że rodziców ma się jednych". Żadnego kwiatka, okazjonalnej kartki, czy innego prezentu.

Gwoli wyjaśnienia... Kiedy poznałam swoją Drugą Połówkę i dowiedziałam się, że ma on trzech braci (dwóch starszych i jednego młodszego - wszyscy mieszkają na stałe w tym samym mieście w Wielkiej Brytanii) ucieszyłam się niezmiernie, gdyż oczami wyobraźni widziałam dom pełen ludzi podczas świąt, czy innych spotkań rodzinnych, szczególnie, że moja familia składa się  jedynie z rodziców. Miałam nadzieję, że nareszcie usłyszę gwar rozmów, śmiech, żarty oraz poczuję ciepło i bliskość. Jednym słowem, że wchodząc w nową rodzinę, zyskam szwagrów, szwagierki i będę wreszcie ciocią dla ich dzieci. Kiedy Partner spytał mnie czy zostanę jego żoną, próbowałam przez godzinę uświadomić mu, że ślub ze mną będzie oznaczał wyklęcie go przez całą, bardzo liczną rodzinę. Nie chciałam, żeby z takimi przeżyciami przyszło mu się zmierzyć. Siłą niepodważalnych argumentów próbowałam go powstrzymać i zniechęcić do pomysłu małżeństwa ze mną. Jak widać - bezskutecznie - najpierw "świadomy praw i obowiązków wynikających z założenia rodziny"..., a później "biorę Ciebie za żonę"... wybrał mnie, podpisując tym samym wyrok banicji dla samego siebie.

Nie wiem co oznacza w praktyce słowo "teść", czy "teściowa", jak również "teściowie". Dla mnie byli i są to wciąż jedynie rodzice Męża. 


27 sierpnia 2011

43. Wszystko o mojej matce


W poprzednim wpisie było o ojcu, dziś więc czas na jego żonę, a moją matkę, ale zanim to nastąpi, muszę jeszcze opowiedzieć o wydarzeniach wcześniejszych. Nie wiem tak naprawdę jaka była przyczyna zawarcia przez nich małżeństwa. Z opowiadać babci dowiedziałam się tylko, że była ona przeciwna temu związkowi, gdyż widziała, że ojciec jest alkoholikiem, który nawet na swoje zaręczyny przyszedł pijany, a pierścionek matka kupiła sobie sama. Babcia podejrzewała, że jej córka celowo "złapała" go na dziecko, czyli na mnie, gdyż inaczej zapewne do ślubu nigdy by nie doszło. Matka miała wtedy dwadzieścia pięć lat, w tamtych więc czasach (koniec lat sześćdziesiątych) była uznawana za przysłowiową starą pannę, gdyż pojęcie singielki jeszcze nie istniało. Około roku po zamążpójściu rodzice, wraz ze mną wyprowadzili się do mieszkania, które ojciec dostał od spółdzielni. Oczywiście sam je remontował, bo nikt nie zrobi tego lepiej od niego. Do tamtego czasu mieszkaliśmy z babcią i dziadkiem. W nowym miejscu zamieszkała z nami matka ojca, która znosiła jego pijackie burdy i awantury ponad dziesięć lat, a później wyprowadziła się do innego lokum, gdzie żyła sobie spokojnie prawie do śmierci. Moi rodzice może ze dwa razy ją tam odwiedzili. Ja jeździłam do niej regularnie - przeważnie raz w miesiącu. Było to na drugim końcu miasta, chodziłam do szkoły i nie miałam możliwości (ani pozwolenia ze strony rodziców), żeby robić to częściej.

Ojciec pił odkąd pamiętam, był agresywny, bił mnie pasem za każde, nawet najmniejsze, przewinienie. Wynosił z domu, co się tylko dało, żeby dostać za to swoją „wodę życia”. Demolował mieszkanie, niszczył meble, wybijał szyby. Raz jedyny matka zadzwoniła na milicję - w Wigilię, jak połamał choinkę i potłukł bombki. Spędziłam ten wieczór u sąsiadki piętro niżej. Bałam się go i nadal się boję, bo to człowiek nieobliczalny. Kroplą, która przelała czarę mojego cierpienia, po której zdecydowałam się na kontakt z psychologiem i terapię grupową dla DDA (więcej w poście nr 28 i 29) było konkretne zachowanie ojca - gonił mnie po domu z siekierą, po czym otworzył okno i kazał mi z niego skakać (mieszkamy na czwartym piętrze).

Matka nigdy nie uważała ślubnego za alkoholika, do tej pory się nic nie zmieniło. Jak typowa osoba współuzależniona tłumaczyła jego nieobecność w pracy chorobą, dbała o niego, gotując mu rosołki, opatrując rany, których nabawił się pewnie podczas pijackich libacji. Mnie żywiła i ubierała, poza tym sama miałam się sobą zajmować i być cicho, nie przeszkadzać. Mając wybór - ja czy ojciec, zawsze wybrała jego, nawet w trakcie przygotowań do mojego ślubu. To od niej słyszałam, że jestem brzydka, głupia, źle się uczę, nic nie umiem, nic nie potrafię i nic mi się w życiu nie uda. Każdą moją znajomość z koleżankami, czy - później już - mężczyznami, niszczyła swoim zrzędzeniem, marudzeniem i dyskredytowaniem tych osób w moich oczach. Była i nadal jest osobą całkowicie bierną, wpatrzoną w swojego pana i władcę jak w przysłowiowy obrazek. Jest jego służącą; szmatą, w którą ojciec wyciera swoje buty. Kiedy sama poszłam na terapię, dałam jej wizytówkę ośrodka i zachęcałam do umówienia się na spotkanie. Usłyszałam, że jestem chora psychicznie, a ona nie ma żadnych problemów. Próbowałam zgłosić ojca na przymusowe leczenie, ale matka zastopowała moje działania, grożąc mi, że jeśli pójdę do sądu, ona zrobi ze mnie wariatkę i wyrzuci mnie z domu. Patrząc na związek rodziców, dostrzegam typowe zachowanie kata i ofiary, wręcz symbiotyczną zależność.

Matka wtrącała się w moje i Męża życie na samym początku naszego małżeństwa. Próbowała nas ze sobą skłócić, opowiadając mi bzdury na jego temat i odwrotnie. Obecnie odzywamy się do siebie wyłącznie w sprawach codziennych i bieżących. Pracuję nad swoją złością pod okiem terapeuty, gdyż nie radzę sobie z jej wyrażaniem - głównie w stosunku do matki, ale do Męża również. Podobnie jak ojciec, matka ma swoje ześwirowane zachowania - wszystkie garnki na kuchence muszą być przykryte (pod kątem, którego sama przestrzega), gdyż parują i robi się wilgoć w mieszkaniu. Nie wolno nikomu korzystać z piekarnika, bo zużywa się gaz. Po osiemnastej lepiej nie wchodzić do kuchni, bo "kto to je o tej porze"? A propos jedzenia - natychmiast po skończeniu posiłku trzeba umyć wszystkie talerze i sztućce i wytrzeć je ścierką, gdyż stojące na suszarce - parują, więc wydzielają wilgoć. Dodam, że wszystkie kratki wentylacyjne w mieszkaniu są zakryte przez ojca deskami, bo jest zimno i wilgoć. Matka korzysta z kąpieli tradycyjnie raz w tygodniu, w niedzielę. To ona decyduje kiedy możemy otworzyć okno w naszym pokoju, a jeśli pada deszcz, wchodzi i informuje mnie lub Męża o tym fakcie. Generalnie wszystko robimy nie tak, nie w tym czasie, nie w tym miejscu. Ona, podobnie jak jej ślubny wiedzą lepiej, a my musimy się ich słuchać. Wtedy jest w domu "normalnie" - najczęściej używane słowo przez matkę. Jeżeli próbujemy bronić swojego terytorium, jest awantura, gdyż matka reaguje na dwa sposoby na zwracaną jej grzecznie uwagę - albo zaczyna płakać, jaka ona jest dla nas dobra, a my niewdzięczni, albo wypomina  nam, że mieszkamy z nimi pod jednym dachem i gdyby nie oni, wylądowalibyśmy na ulicy, po czym staje się agresywna, wyzywa nas i obraża. Cokolwiek nam dała, zawsze nie omieszka tego wytknąć. Obecnie, od prawie roku, mamy oddzielną półkę w lodówce, oddzielnie jedzenie, środki chemiczne, a rachunki za czynsz, prąd i gaz płacimy po połowie, mając zaledwie pensję Męża do dyspozycji, podczas gdy rodzice mają dwie, bardzo wysokie emerytury, ale wciąż im mało.

Nie moją winą jest, że mam takich, a nie innych rodziców. Nie wstydzę się tego, że chodziłam i chodzę do terapeuty. Nie wstydzę się, że przez kilka lat, już jako osoba dorosła, musiałam leczyć się u psychiatry, gdyż sytuacja panująca w rodzinnym domu, spowodowała u mnie ciężką nerwicę i depresję. Złamałam trzy podstawowe zasady, czyli nie mów, nie czuj, nie ufaj. Zajęło mi to ponad dwadzieścia lat, ale w końcu się od nich uwolniłam. Wcześniej nikt nie wiedział o moich problemach - nie miałam przyjaciółki, bo nikt nie mógł do mnie przychodzić - zresztą wstydziłam się za ojca. Teraz już nie - dlatego mogę o tym pisać, dzieląc się swoim doświadczeniem i przeżyciami. Swoim rodzicom pomóc nie mogę, choć bardzo bym chciała. To dorośli ludzie, odpowiedzialni za siebie, swoje słowa i czyny. Pomagam sobie, bo to mogę i chcę robić.

Nie było mi wcale łatwo opublikować zarówno ten, jak i poprzedni post, ale czasami nie daję już rady sama ze sobą i swoimi myślami. Mąż mnie bardzo wspiera, terapia przynosi pozytywne rezultaty, ale potrzebuję też napełnienia balonika powietrzem i puszczenia go wolno - jak choćby w tej chwili.


26 sierpnia 2011

42. Gen Gderliwości


Podobno po pięćdziesiątce ludzie wkraczają w tzw. Epokę Gderliwości - tak przynajmniej przeczytałam w jakimś artykule w sieci. Im dłużej żyję, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że - jak od każdej reguły są wyjątki - tak i w tym konkretnym przypadku jest nie inaczej. Zaryzykuję stwierdzenie, że niektórzy rodzą się z dodatkowym genem (nazwijmy go „G”) - o, zupełnie jak jeden pan, o którym chcę napisać.

Twarz wykrzywiona wiecznym grymasem niezadowolenia, bezzębny (nigdy o to nie dbał i do dentysty nie było mu po drodze) - sztucznej szczęki też nie posiada. Jego żona wszystko rozgotowuje, żeby ślubny mógł "pogryźć" dziąsłami, a czego rozgotować się nie da (np. kanapki), kroi na mikroskopijne cząstki (jak dla niemowlaka). Pan pije przez słomkę, gdyż mu się ulewa, dlatego przy swoim fotelu zawsze ma pieluchę (na poduszce do spania leży podobna). O odgłosach wydawanych przy jedzeniu nie wspomnę przez szacunek dla czytelnika. Jest bardzo ekonomiczny kosmetycznie - zębów nie posiada, więc nie musi kupować akcesoriów niezbędnych do higieny jamy ustnej. Dezodorantu, ani wody toaletowej też nie używa. Wystarcza mu najzwyklejsze mydło (do ciała i resztek włosów na głowie). Z wanny nie korzysta, z prysznica też nie. "Kąpie" się w umywalce. Nawet w największe upały zakłada kurtkę, czapkę i sandały (do nich obowiązkowe grube skarpety). Nie wychodzi z domu (nawet do sklepu na osiedle) bez torby, w której trzyma swoje "skarby" - kilka kolorów nici z igłami, mokrą chusteczkę w torebce foliowej (po przyjściu suszy ją na sznurku), parasolkę, cennik z PEWEX-u, papier toaletowy i całą masę innych, jakże niezbędnych, rzeczy, które chyba lepiej przemilczeć. Ma przyszyte do łóżka prześcieradło (żeby ciągle nie poprawiać), a jeden rąbek kołdry zawiązany sznurkiem (żeby wiedzieć za który trzymać jak idzie spać).

Wstaje codziennie około godziny trzeciej lub czwartej nad ranem - zawsze musi pierwszy skorzystać z łazienki. O tej porze pierze swoje ubrania w wannie, gdyż woli zrobić to sam, niż pozwolić działać maszynie, której zresztą nigdy nie miał potrzeby kupić. Pościel i ręczniki, razem ze swoją ślubną, zanoszą do sąsiadki, gdzie korzystają z jej pralki. Mokre rzeczy wiesza na balkonie lub w łazience nie tylko na sznurkach, lecz na różnych dziwnych, przez siebie samego wykonanych, konstrukcjach. Co chwilę je poprawia i sprawdza czy nie zmieniły pierwotnego położenia. Lubi siadać przed swoją otwartą szafą i podziwiać jej zawartość. Jest wierny paskom z Cepelii z lat siedemdziesiątych, a do swoich największych zdobyczy, zalicza skarpety sprzed ponad trzydziestu lat, które z powodzeniem użytkuje do dzisiaj, gdyż - jak twierdzi - nawet pocerowane są lepsze od nowych. Podobnie rzecz się ma ze slipami, czyli w jego przypadku - majtkami z korkiem (załatana dziura jest tak gruba, że można ją z nim pomylić). Generalnie widać w nim przywiązanie do tradycji - wszystkie buty i ubrania "naprawia" nieprzerwanie. Szczególnie upodobał sobie wszywanie zamków błyskawicznych do wszystkich wewnętrznych kieszeni w kurtkach (przeciwko złodziejom). Na kolanach poprawia ułożenie dywanu. W identycznej pozycji wyciera szmatą zmoczony deszczem balkon i ściany oraz rury w łazience. Pilnuje, aby w wannie przez cały dzień i noc była napuszczona świeża i zimna woda - na wypadek, gdyby w kranie jej zabrakło. Jest melomanem - zawsze musi mieć włączone radio (pierwsza rzecz, którą robi po wejściu do domu), a kiedy wyłączą prąd ma dodatkowy odbiornik - na baterie. Telewizor to jego okno na świat - nawet do niego mówi i komentuje wypowiedzi innych ludzi pokazywanych na ekranie. Dba o swój dobytek - nigdy nie otwiera drzwi nieznajomym, ma założonych kilka zamków i dodatkowo jeszcze specjalną zasuwkę. Kilkadziesiąt razy dziennie wygląda przez wizjer i okna, bacznie sprawdzając teren. Jest pedantem - jak już zdarza mu się umyć talerz, robi to bez mała pół godziny. Pod stołem w tzw. salonie (wielce nieadekwatna nazwa) trzyma buty, wspomnianą już torbę oraz młotek, kombinerki, wiertarkę i inne niezbędne mu do życia przedmioty. Na stole natomiast leżą poukładane przez niego wszelakie artykuły piśmienne oraz biurowe - kolorowe markery, długopisy, gumki, ołówki, linijki i inne szkolne przybory, jak choćby kalkulator i suwak logarytmiczny oraz zszywacz i dziurkacz. W przypadku wiatru firanki i zasłony przypina do siebie spinaczami do bielizny, a pod drzwi kładzie ręcznik. Wchodząc do mieszkania przez minimum kilkanaście minut nie zdejmuje kurtki. Narzeka na wszystko i wszystkich, nic mu się nie podoba. W każdym człowieku i każdej rzeczy doszukuje się złego. Powtarza setki razy te same bzdury wyssane z palca. Jego ulubioną lekturą jest pewna codzienna gazeta na "f", a programem telewizyjnym - wyłącznie seriale oraz wiadomości na wszystkich możliwych kanałach. Pan ma patent na wieczną rację, każdego poucza co, gdzie, kiedy i jak ma robić. Nie ma rzeczy, na której by się nie znał - jest wszechstronny i ma zdanie na każdy temat. Wie, co mu nie smakuje nawet jeśli nigdy jeszcze tego nie spróbował. Jest głuchy na jedno ucho, ale do lekarza nigdy nie pójdzie, bo żadnemu nie ufa. Ma wiele innych chorób, których nie leczy - z wyżej wymienionego powodu. "Piwo to jego paliwo" - do godziny dziesiątej rano potrafi nie zjeść, ale zawartość trzech puszek zdąży skonsumować. Nie liczy się z niczyim zdaniem i nikogo o nic nie pyta. Wszyscy mają mu usługiwać i kłaniać się w pas. Z byle powodu robi karczemną awanturę. Żadnej czynności nie potrafi wykonać cicho - zawsze musi zwrócić na siebie uwagę - czy to głośnym zamknięciem szafki, czy też trzaśnięciem drzwiami. Odkurzenie mieszkania zajmuje mu cały dzień. Ma wciąż tę samą ponad czterdziestoletnią zardzewiałą (dla niepoznaki - raz na jakiś czas - maluje ją białą farbą) i popękaną żeliwną wannę, ten sam ledwo zipiący piecyk gazowy (dla oszczędności jest wyłączany po obiedzie), ten sam sedes i spłuczkę oraz te same meble - w każdym z pomieszczeń. W zimie prawie nigdy nie odkręca kaloryferów, choć temperatura w pokoju spada poniżej normy. Nie odczuwa potrzeby przeprowadzenia remontu, czy choćby pomalowania mieszkania. Jego ulubionymi materiałami naprawczymi są: klej, gwoździe oraz sznurek. Jest nieomylny i nigdy nie przyznaje się do błędu. Słowa: "przepraszam" i "dziękuję" w jego słowniku nie występują. Poza wyjściem do sklepu osiedlowego, sporadycznie (głównie po wizycie listonosza z emeryturą) wybiera się na dalsze zakupy do centrum miasta, przynosząc do domu - w nadmiarze - zapasy żarówek, baterii i innego deficytowego towaru. Oprócz ślubnej nie ma nikogo - żadnych przyjaciół, znajomych, sąsiadów. Z nikim nie utrzymuje kontaktu - nawet z jedynym bratem. Wszyscy są wszak źli i go krzywdzą. Całe dnie - poza eskapadami, o których wspomniałam wcześniej, przesiaduje w domu. Nie uznaje dzielenia się opłatkiem podczas Wigilii, ale za to co niedzielę w głośnikach rozbrzmiewa transmisja mszy. Nigdy nie złoży swoim najbliższym życzeń, gdyż nie obchodzą go czyjeś imieniny, urodziny, czy inne tego typu okazje. Jego ulubionymi powiedzeniami są: "ja mówię!", "ja wiem!", "ja rozumiem!" Oczywiście tonem nie znoszącym jakiegokolwiek sprzeciwu.

Jest zgorzkniałym, sfrustrowanym, wiecznie niezadowolonym z życia, agresywnym, despotycznym, egoistycznym, nieszczęśliwym człowiekiem. I moim ojcem - niestety...

41. Dzień Kawy


Moje najwcześniejsze wspomnienie o kawie związane jest nierozerwalnie z osobą mojej, nieżyjącej już niestety, babci, która była ogromną kawoszką. Pamiętam jak - po znajomości, spod lady - udawało się jej kupić torebkę ziarenek, której zawartość - po przyniesieniu do domu - wsypywała do młynka (czasem też korzystała z tych olbrzymich w delikatesach). Uwielbiałam (do dziś mi to zostało) rozchodzący się wszędzie ten, cudowny dla moich nozdrzy, zapach. Ostrożnie i powoli, małą łyżeczką, wybierała zmielone ziarenka. Wyjmowała z szafki zwykłą szklankę, do której wsypywała równiutko połowę jej objętości. Później zalewała ją wrzątkiem. I znowu ten fantastyczny aromat... Wtedy, w tamtych czasach (lata siedemdziesiąte) picie kawy było prawie że luksusem. Mnie, małej dziewczynce, kojarzyło się jeszcze ono przede wszystkim z dorosłością.

Nie mogłabym nie wspomnieć o Dniu Kawy, przypadającym ponoć dzisiaj, gdyż wciąż mam sentyment do tego napoju. Myślę, że duża w tym zasługa mojej babci i wspomnień z dzieciństwa. Sama najbardziej lubię zwykłą, czarną, po turecku, koniecznie w dużym kubku i z ogromną ilością cukru (wiem, że niezdrowo, ale cóż poradzić). Zanim siadłam do napisania tego postu, właśnie taką sobie przygotowałam. Smacznego!


25 sierpnia 2011

40. Czterdziestolatka szuka pracy


Jakie szanse na znalezienie pracy ma czterdziestoletnia kobieta? Patrząc na rezultaty tych poszukiwań - żadne. Bezrobocie jakie jest, każdy wie. Pracodawcy zatrudniają głównie na czarno, szaro, ale przed etatem bronią się rękami i nogami, a jeśli nawet się skuszą, to stanowisko dostaje albo ktoś z rodziny, albo znajomy. Taka prawda. Niech mi ktoś powie, że się mylę. Jak było kilka lat temu, tak jest i teraz. Nie wyssałam sobie tego wszystkiego z palca, nie wyczytałam w internecie, nie usłyszałam od znajomych. Znam to z autopsji.

Najpierw wykonałam masę telefonów do wszystkich, którzy mogliby mi pomóc. Żadnego efektu w postaci zatrudnienia te moje działania nie przyniosły. Codziennie przeglądam oferty pracy na różnych portalach, sprawdzam też bezpośrednio strony firm. Mam przygotowane cv ze zdjęciem. Nie wyglądam na nim jak straszydło, mogę się spokojnie pokazać ludziom na oczy. Nawet oceniają mnie na mniej wiosen, niż mam w rzeczywistości. Wykształcenie odpowiednie, doświadczenie zawodowe też niczego sobie, znajomość języka obcego jednego, ale za to biegła. Obsługa komputera i urządzeń biurowych jest. Dyspozycyjność, sumienność, zdolności interpersonalne - jak najbardziej. A pracy jak nie było, tak nie ma.

Aplikuję nie tylko na ogłoszenia ściśle związane z moim zawodem i wykształceniem - jestem elastyczna, mogę się dokształcić, przyuczyć - całkiem rozgarnięta ze mnie kobieta. Na kilkadziesiąt wysłanych ofert (tych adekwatnych do moich umiejętności), zaproszenie na jedną (!) rozmowę. Do całkiem sporej firmy budowlanej. Stanowisko asystentki - sekretarki w biurze zarządu. Pracowałam na takim samym kilka lat w jeszcze większej spółce. Dobry dojazd autobusem, od przystanku bliziutko. Wchodzę do budynku - monitoring, kodowane wejścia. Myślę - poważni ludzie tu pracują - na poziomie. Pełen szacun - jak mawia młodzież. Czekam na swoją kolej, bo jestem odrobinę za wcześnie. Przychodzi po mnie jakaś pani (nie przedstawia się), zaprasza do pokoju. Siadam. Na stole leży tak, na oko, ze dwieście aplikacji, w tym  moja - na wierzchu. Pada pierwsze stwierdzenie - zarzut (?) z ust rekruterki - "ma Pani inne włosy, niż na zdjęciu w cv". Też mi odkrycie - ofertę zamieścili prawie dwa miesiące wcześniej zanim pojawiłam się na rozmowie, to co - nie mam prawa iść do fryzjera? Nie szukam roli w serialu, gdzie podpisuję klauzulę o braku zmian w swoim wizerunku. Potem jest tylko gorzej. "Nie wygląda Pani na ten rocznik" - no żesz moja wina, że dają mi dziesięć lat mniej. Mam się postarzać na siłę, czy jak? "Czy Pani jest blondynką"? Włosy jasne jak słoma - widać na pierwszy rzut oka, więc nie wiem  - pytanie na inteligencję to miało być, czy kolejna aluzja do stereotypu? "Jest Pani mężatką”? Dobra - mam podwójne nazwisko, ale co to kogo obchodzi? Wszak nie przyszłam do biura matrymonialnego jako klientka, tylko na rozmowę o pracę. "Czy mąż pracuje, a gdzie, a co robi"? Co ma do tego mój Mąż? Dla mnie to stanowisko ma być, nie dla niego. "Mieszkają Państwo sami, czy z rodzicami"? Czy to jest wywiad z opieki społecznej, czy komisji lokalowej? "Ma Pani dzieci"? Takie dziwne, że ludzie mogą nie mieć dzieci? Zresztą, co komu do tego dlaczego ich nie mamy. "Jak to nie mają Państwo dzieci"? Pani najwyraźniej nie odpuszcza, więc nie wytrzymałam i mówię "nie mamy, bo straciliśmy dziecko". Czekałam tylko aż zapyta "jak to straciliście"? Ale - na jej szczęście - zamilkła.

Cała rozmowa o sprawach prywatnych, zero pytań o moje doświadczenie, kwalifikacje, ani słowa merytorycznie o ewentualnych obowiązkach w nowej pracy. W końcu to ja zaczęłam rekruterkę pytać, bo zastanawiałam się czy przypadkiem nie pomyliłam miejsca i osoby. Wyszłam stamtąd zniesmaczona - to chyba najlepszy opis moich emocji. Pracy oczywiście nie dostałam.


24 sierpnia 2011

39. Uff jak gorąco…


Miesiąc temu napisałam tutaj pierwszy post. Szybko zleciał ten czas. Nawet się nie zdążyłam obejrzeć kiedy.

Im bliżej wyjazdu, tym bardziej się denerwuję tą nieszczęsną ponad dwunastogodzinną podróżą pociągiem. Wszyscy mnie straszą, że na pewno nie dojedziemy punktualnie. Samolot z Nowego Jorku do Warszawy leci krócej niż my przejedziemy z południowego wschodu na północ. Cóż robić - powiedziało się "a", trzeba i "b" jakoś wyartykułować. Zakupiłam dziś krzyżówki na drogę - dla siebie (jolki) i dla Męża (panoramiczne). Waham się jeszcze odnośnie książek - mam trzy do wyboru - w grę wchodzą oczywiście te jak najgrubsze. Muzyka w słuchawkach może być tylko jedna, więc przynajmniej z nią nie ma problemu.

Jest strasznie gorąco, toteż kiedy przeczytałam w jakimś artykule, że wszyscy (ja się bynajmniej do nich nie zaliczam) lubią upał, to aż się we mnie zagotowało. Nie znoszę ani lata, ani zimy. Źle się czuję zarówno gdy marznę, jak również wtedy, kiedy czuję kropelki potu spływające po twarzy i plecach. Nic przyjemnego.

Wczoraj spotkałam się z moją dobrą znajomą. Dokonałyśmy wymiany odzieżowo-kosmetycznej - mój (teraz już jej) sweter (oddałam go, bo było w nim coś, co mnie uczulało i nie mogłam przestać się drapać, jak również miałam nieustanny kaszel, gdy tylko go założyłam) za lakiery do paznokci (nówki prosto ze sklepu - ponoć ostatni krzyk mody, bo pękające - jakieś cuda rzekomo robią na paznokciach). Przydałyby się jeszcze czarne getry, ale wybiorę się po nie dopiero po niedzieli - niech te upały zelżeją.

Miałam dziś raniutko jechać na badania krwi, ale nie chciało mi się wstawać, więc jutro nie ma przeproś - zobaczymy jak się miewa moja tarczyca przed jodową nadmorską kuracją. Zapomniałam napisać, że noga mnie już od wczoraj nie boli - leki zadziałały, więc jest dobrze.

Temperatura w pokoju - 27.1, a laptop ją tylko podgrzewa, tak więc robię przerwę i coś sobie chyba poczytam - drugi tom przygód Mikołajka wciąż czeka, a wypadałoby go oddać przed wyjazdem moim małym sąsiadeczkom.


23 sierpnia 2011

38. Tęsknię…


Dwa poprzednie posty nie były przypadkowe. Rzadko coś kopiuję i wklejam w swoje wpisy, ale są nieraz takie słowa, których nie da się zamienić na żadne inne. Tamte są dla mnie ważne. Niezwykle. Od dawna.

Ogarnął mnie nostalgiczno-smutny nastrój... Tęsknię za tymi, którzy kiedyś byli mi bardzo bliscy, a teraz nie wiem nawet gdzie są... Tęsknię za moim Przyjacielem, który przegrał swoją - tak krótką - walkę z rakiem... Tęsknię za naszym nienarodzonym Synkiem, którego utraciliśmy z Mężem...
  
Wierzę, że wszystkie te straty mają sens - mimo wszystko... Nawet jeśli rzeczy nie zawsze są takie, na jakie wyglądają...

37. „Rzeczy nie zawsze są takie, na jakie wyglądają”


"Dwa podróżujące anioły zatrzymały się na noc w domu bogatej rodziny. Rodzina była niegrzeczna i odmówiła aniołom nocowania w pokoju dla gości, który znajdował się w ich rezydencji. W zamian za to anioły dostały miejsce w małej, zimnej piwnicy. Po przygotowaniu sobie miejsca do spania na twardej podłodze, starszy anioł zobaczył dziurę w ścianie i naprawił ją. Kiedy młodszy anioł zapytał dlaczego to zrobił starszy odpowiedział:
- Rzeczy nie zawsze są takie, na jakie wyglądają.

Następnej nocy anioły przybyły do biednego, ale bardzo gościnnego domu farmera i jego żony, by tam odpocząć. Po tym jak farmer podzielił się resztą jedzenia, jaką miał, pozwolił spać aniołom w ich własnym łóżku, gdzie mogły odpocząć. Kiedy następnego dnia wstało słońce, anioły zastały farmera i jego żonę zapłakanych. Ich jedyna krowa, której mleko było ich jedynym źródłem dochodu, leżała martwa na polu. Młodszy anioł, był w szoku i zapytał starszego anioła:
- Jak mogłeś do tego dopuścić? Pierwsza rodzina miała wszystko i pomogłeś im – oskarżył.
- Druga rodzina miała niewiele i dzieliła się tym, co miała, a ty pozwoliłeś, żeby ich jedyna krowa zdechła.
- Rzeczy nie zawsze są takie, na jakie wyglądają – odpowiedział starszy anioł.
Kiedy spędziliśmy noc w piwnicy tej rezydencji, zauważyłem że w dziurze w ścianie było schowane złoto. Od czasu, kiedy właściciel się dorobił stał się wielkim chciwcem niechętnym do tego by dzielić się swoją fortuną. Zakleiłem więc tę dziurę w ścianie, by nie mógł znaleźć znajdującego się tam złota. W noc, którą spędziliśmy w domu biednego farmera, Anioł Śmierci przyszedł po jego żonę. W zamian za nią dałem mu ich krowę. Rzeczy nie zawsze są takie, na jakie wyglądają.

Niektórzy ludzie pojawiają się w naszym życiu i szybko odchodzą. Niektórzy ludzie stają się naszymi przyjaciółmi i zostają na chwilę zostawiając piękne ślady w naszych sercach i nigdy już nie będziemy dokładnie tacy sami, bo zawarliśmy nowe przyjaźnie!

Wczoraj jest historią. Jutro jest tajemnicą. Dziś jest darem".

(autor tekstu nieznany)
Źródło:  internet

36. „Mimo wszystko”


MIMO WSZYSTKO
Ludzie są nierozsądni, nielogiczni i egocentryczni.
KOCHAJ ICH MIMO WSZYSTKO
Jeżeli czynisz dobro, ludzie powiedzą, że jesteś samolubny.
CZYŃ DOBRO MIMO WSZYSTKO
Jeśli masz sukcesy, nabędziesz fałszywych przyjaciół i prawdziwych wrogów.
ODNOŚ SUKCESY MIMO WSZYSTKO
Co dobrego zrobisz dzisiaj, jutro pójdzie w niepamięć.
BĄDŹ DOBRY MIMO WSZYSTKO
Uczciwość i szczerość narażą cię na cierpienie.
BĄDŹ UCZCIWY I SZCZERY MIMO WSZYSTKO
To, co budowałeś przez lata, może zostać zburzone w jedną noc.
BUDUJ MIMO WSZYSTKO
Ludzie pragną twojej pomocy, ale mogą cię zaatakować, gdy im pomożesz.
POMAGAJ LUDZIOM MIMO WSZYSTKO
Dawaj światu to, co masz najlepszego, spodziewając się w zamian ciosów.
DAWAJ ŚWIATU WSZYSTKO, CO MASZ NAJLEPSZEGO, MIMO WSZYSTKO


(z napisu na ścianie Shishu Bhavan, domu dla dzieci w Kalkucie)

Teksty zaczerpnięte z książki: Matka Teresa, Prosta ścieżka, Wydawnictwo "M", Kraków 2003
Źródło:


22 sierpnia 2011

35. Podanie o zagospodarowanie czasowe


Szanowni Czytelnicy! Zwracam się do Was z uprzejmą prośbą i choćby próbą odpowiedzi na nurtujące mnie pytanie, które brzmi: "czym wypełnić ponad dwanaście godzin w jednym pociągu (miejsca siedzące zarezerwowane w konkretnym przedziale), na które będę skazana za kilka dni"? Pilnie potrzebuję pomocy, bo skończyły mi się już pomysły.

Jak do tej pory na mojej liście (pamięciowej) figuruje: czytanie grubej książki, słuchanie muzyki, jedzenie, picie, wyglądanie przez okno, rozmowa z Mężem (ewentualnie ze współpasażerami - o ile okażą zainteresowanie), przechadzki po korytarzu, wysyłanie smsów do Autostopowicza z informacją o aktualnym naszym położeniu geograficznym, zapisywanie ulotnych myśli w notesie (mogą się przydać w kolejnych postach), obserwowanie zachowań towarzyszy podróży (bywają dość osobliwe), wizyty w miejscu odosobnienia (wolałabym ich uniknąć, ale tyle czasu chyba nie wytrzymam), sprawdzanie po raz setny zawartości swojej torebki (może coś w niej przybyło), rozwiązywanie krzyżówek i...

Zaznaczam od razu, że nie reflektuję na: spanie (jeszcze nie opanowałam tej czynności na siedząco), rozmawianie przez telefon (niekoniecznie lubię jak mam innych, niż wybrany przeze mnie rozmówca, słuchaczy), granie w karty (nie umiem w nic innego prócz wojny), czy też pisanie bloga (kto czytał wpis nr 32, ten wie jaki mam stosunek do dotykowego wyświetlacza, a tylko taki posiada Mąż).

Będę wdzięczna za wszelkie okazane mi wsparcie i burze mózgowe w Waszych mądrych głowach. Wszystkim "pomocnikom" obiecuję nagrodę w postaci własnoręcznie uzbieranych muszelek - do odbioru po powrocie. Z góry dziękuję. Z wyrazami szacunku.

34. Moje ulubione blogi


Noga boli jakby mniej, ale boję się ją chwalić przez zachodem słońca (parafrazując przysłowie), więc poczekam i poobserwuję delikwentkę. Celowo zafundowałam sobie przymusowe siedzenie w domu (jeden dzień jakoś wytrzymam), żeby biedaczka odpoczęła od mojego szybkiego chodu.

Świstak siedział i zawijał, a ja siedzę i wycinam. Nie, nie - nie zapałałam nagle miłością do rękodzieła ludowego - obawiam się, że moje uzdolnienia plastyczne (muzyczne zresztą również) są zerowe. Przygotowujemy razem z Mężem (on załatwił druk, a ja projekt) niespodziankę-spodziewajkę dla nadmorskiego Autostopowicza (tak od dzisiaj oficjalnie będę bowiem tytułować naszego dobrego duszka, do którego - jak sam zainteresowany stwierdził - "zdecydowanie mu daleko", ale ja i tak wiem swoje), który jeszcze nie wie co go czeka jak się tam za kilkanaście dni zjawimy.

Nadrabiam zaległości - mam taki dziwny zwyczaj wrzucania do różnych folderów internetowych linków z ciekawymi do przeczytania rzeczami, a potem robi się z tego straszliwie długa lista, którą dobrze jest skrócić. Dzisiaj mi się to udało. Poczytałam, co chciałam, a nad niektórymi kwestiami pomyślałam dłużej (lubię taki stan twórczego buzowania w głowie).

Zostawiłam po sobie kilka komentarzy w różnych blogowych miejscach i - tak przy okazji - zaczęłam się zastanawiać co jest takiego w jednych postach, czego nie ma w innych, czyli dlaczego chcę wciąż wracać do niektórych autorów i czym jest to "coś", co właśnie oni w sobie mają.

Lubię blogi osobiste, gdzie mogę się dowiedzieć czegoś więcej (czy to z opisu wyłącznie, czy z samych wpisów) o tych, którzy je prowadzą. Wiadomo, że każdy sam decyduje o tym,  na ile jest w stanie i na ile chce się odkryć przed czytelnikami. Lubię autorów, którzy mają coś ciekawego do powiedzenia i niekoniecznie ich poglądy muszą się zgadzać z moimi - interesuje mnie sposób interpretacji, tok myślenia i forma. Miło jest jak blogerzy - oczywiście w miarę swoich możliwości - odpowiadają na, zostawiane im, komentarze.

Generalnie cenię bardzo ludzi, którzy - bez względu na wiek, wykształcenie, stan cywilny, miejsce zamieszkania, wyznanie, orientację seksualną, czy płeć - są w stanie zafrapować mnie na tyle, że z niecierpliwością czekam na ich kolejne słowa i których posty stanowczo za szybko się kończą.


21 sierpnia 2011

33. Żeby kózka nie skakała…


Byłam dzisiaj na pogotowiu. Zaczęło się od tego, że w piątek tuż po porannej wyprawie do kasy na dworcu (mamy bilety powrotne na pociąg), będąc już w domu, jakoś tak niefortunnie stanęłam, iż poczułam ogromny ból w lewej łydce -  nie na żarty wystraszyłam Męża, bo strasznie krzyczałam, a nogę mi całkiem wysztywniło. Zapomniałam zupełnie o sprawie, gdyż siedziałam potem cały dzień w domu.

Wczoraj rano wstałam, a że mieliśmy kilka rzeczy do załatwienia w mieście, więc musieliśmy wyjść razem. Nie było tak prosto - po mieszkaniu ciężko mi było chodzić, ledwo zeszłam po schodach (czwarte piętro bez windy), człapałam jak żółw (generalnie zasuwam jak mała lokomotywka), no i się przeforsowałam. Dołożyłam jeszcze do pieca popołudniowym spacerem. Pomimo smarowania nogi jakimiś mazidłami, poprawy żadnej nie było.

Dzisiaj rano postanowiłam jednak pójść do kogoś mądrego, żeby obejrzał co i jak. Myślałam, że uda mi się uniknąć tej, wątpliwej przyjemności, wizyty, ale ból wygrał z moją niechęcią do osobników w białych fartuchach. Poza tym, za niecałe dwa tygodnie jedziemy z Mężem nad morze, więc muszę być w dobrej formie.

Na szczęście w poczekalni nie było żadnych pacjentów, więc mogłam wejść, nie czekając. Zanim lekarz wpuścił mnie do gabinetu, przepytał gdzie mieszkam (od dłuższego czasu obowiązuje rejonizacja w nagłych wypadkach). Ku jego, sądząc po minie, rozczarowaniu, należałam właśnie do siedziby pogotowia ratunkowego. Ledwo usiadłam, zażądał ode mnie dokumentu poświadczającego ubezpieczenie (byłam przygotowana) oraz dowodu osobistego. Coś tam naskrobał w kajecie A4 i dopiero wtedy spytał o co chodzi. O dziwo nawet mnie zbadał! Następnie wypisał receptę, kazał brać jakiś nabazgrany lek raz dziennie i tyle. Normalnie zero kontaktu z człowiekiem - jak nie zadasz pytania, sam nic nie powie. Wiedziałam wcześniej co to za lekarz, bo Mąż trafił do niego kilka tygodni temu i został dokładnie tak samo potraktowany. Nie chciało mi się denerwować, więc wzięłam receptę i wyszłam. Lek kupiłam, wypiłam i czekam - kiedy i czy ból minie.

Jestem wkurzona na samą siebie, bo nie lubię być niesprawna fizycznie - zdążyłam się więc już kilka razy pokłócić z Mężem. Zła dzisiaj żona ze mnie. Dobrze, że Mąż jest dobry i wybacza mi fochy.


20 sierpnia 2011

32. Fura, skóra i komóra


Boli mnie czasem głowa od nadmiaru nowinek technicznych, jakimi jestem bombardowana przez reklamodawców, sprzedawców i ludzi, z którymi mam bezpośredni kontakt na płaszczyźnie towarzyskiej. Nie nadążam, nie ogarniam i gubię się w tym gadżeciarskim gąszczu.

Fury z Mężem nie posiadamy, bo nas nie stać, więc ta kwestia nie istnieje. Skóra (chyba już dziesięcioletnia) wisi w szafie - taka brązowa, trochę marynarkowa i obowiązkowo męska (uwielbiam właśnie takie, bo mają mnóstwo wewnętrznych kieszeni). Pozostała tylko komóra...
   
Jeśli dobrze liczę, od początku przygody z telefonami, miałam w sumie osiem aparatów - niewiele, jak sądzę. Jestem wiernym klientem i wciąż mam podpisaną umowę abonencką z jednym z operatorów, który - co dwa lata - umożliwia mi wymianę telefonu na nowy model.
        
Mam swojego ulubionego producenta i tylko dwa razy zdarzyło mi się go zdradzić na rzecz innych - raz, bo skusiłam się na dodawanego do aparatu, w gratisie, discmana, którego wciąż mam w szufladzie - jako relikt przeszłości (leży sobie grzecznie obok walkmana i aparatu fotograficznego na zwykłą kliszę), a dwa - kilka miesięcy temu zapragnęłam telefonu z dotykowym wyświetlaczem. Pozazdrościłam Mężowi, który rok temu przetarł szlak, sam stając się właścicielem takowego cudeńka.

Nigdy (albo prawie nigdy) nie czytam instrukcji obsługi aparatów, gdyż wolę dojść do czegoś sama - metodą prób i błędów. Miałam ułatwione zadanie, gdyż Mąż (chyba jak większość facetów) lubi nowe gadżety, więc dałam mu szansę wykazać się w nauczaniu mojej skromnej osoby. Wszystko poszło sprawnie, pojęłam co i jak, zaczęłam więc użytkować swoją nową komórkę. Cierpliwości starczyło mi na miesiąc, gdyż mój aparat stawiał opór i sabotował moje działania na tyle skutecznie, że miałam go serdecznie dość. Sam zmieniał, przypisane wcześniej do konkretnych osób, dzwonki, a także bardzo musiała mu podpaść jedna z moich koleżanek, gdyż za każdym razem, kiedy wysyłałyśmy do siebie sms, telefon nie czytał kontaktu z imienia i nazwiska, tylko pokazywał sam numer - jako taki, którego nie ma w pamięci.  Na nic zdały się próby miękkiego i twardego resetu, jakie doradzili mi konsultanci w serwisie. Aparat był uparty jak osioł.

Jak już jestem przy smsach... Ich pisanie to dopiero była mordęga - wolałam zadzwonić, niż męczyć się z literkami na wyświetlaczu. Nie wspomnę już, że musiałam mieć zawsze dwie ręce wolne, żeby odebrać połączenie lub do kogoś zadzwonić. Ileż to razy szłam sobie z torebką na ramieniu, siatką w ręce i parasolką podczas deszczu i nagle słyszę dzwonek dobiegający z wewnętrznej kieszeni w torebce właśnie. Technicznie, w takiej sytuacji, odebranie telefonu było niewykonalne. Jak się już czepiam szczegółów, to powiem więcej - aparat był duży, gruby i ciężki, a dotyk moich palców wybitnie mu nie odpowiadał.

Z wyżej wymienionych powodów, kilkanaście tygodni temu, zdecydowałam się wziąć z nim rozwód (bez orzekania o winie), sprzedając jego prawie całkiem nowe i nieużywane oblicze miłym panom z komisu.


19 sierpnia 2011

31. Mapa moich miejsc


Kiedy gdzieś wyjeżdżam i znajduję się w mieście, którego nie znam, jestem zmuszona posługiwać się planem. Nie lubię tego bardzo, bo zwykle - jak klasyczna blondynka z dowcipu - patrzę na niego nie tak, jak trzeba.

Tu, gdzie mieszkam, mam swoje miejsca, których próżno by szukać na jakiejkolwiek mapie. Emocjonalne punkty odniesienia... Stolik w pubie, miejsce w kinie, ławka na skwerku, kamień na wzgórzu, szpitalne łóżko, polana w lesie... Każde z nich jest związane z zapisanym w sercu wspomnieniem.


18 sierpnia 2011

30. Certyfikat Prawa Do Zabawy


Na ostatnim, pożegnalnym spotkaniu grupy każdy, kto ją ukończył, dostał - między innymi - taki oto dokument:

"Tym certyfikatem zaświadcza się, że
------------------------------------------------------------- jest dożywotnim, pełnoprawnym członkiem Wspólnoty Dorosłych Dzieci i jest na zawsze uprawniony(a) do:

Spacerów w deszczu, skakania przez kałuże, zbierania tęcz, wąchania kwiatów, puszczania baniek mydlanych, zatrzymywania się wzdłuż drogi, budowania zamków z piasku, oglądania zachodów słońca, księżyca i gwiazd, mówienia wszystkim "cześć", chodzenia boso, przeżywania przygód, śpiewania w łazience, bycia wesołym w głębi serca, czytania książek dla dzieci, niemądrych zachowań, kąpania się w pianie, trzymania się za ręce, tańczenia, obejmowania i całowania, śmiechu i płaczu dla zdrowia.

Wędrowania po okolicy, odczuwania lęku, smutku, złości i szczęścia, porzucenia zmartwień, poczucia winy i wstydu. Mówienia "tak", mówienia "nie", wypowiadania czarodziejskich słów, zadawania masy pytań, jazdy na rowerze, rysowania i malowania, widzenia inaczej, przewracania się i powstawania, rozmów ze zwierzętami, spoglądania w niebo.

Ufania światu, późnego wstawania, wspinania się na drzewa, drzemki, nic nie robienia, marzeń na jawie, posiadania zabawek, walki na poduszki, poznawania rzeczy nowych, zapału do wszystkiego, błazenady, radości z istnienia swojego ciała, słuchania muzyki, odkrywania działania rzeczy, tworzenia nowych reguł, opowiadania historyjek.

Zbawiania świata, przyjaźni z innymi dziećmi z sąsiedztwa, oraz czynienia cokolwiek jeszcze, co daje więcej: szczęścia, poczucia niezwykłości, odprężenia, kontaktów z innymi, zdrowia, radości, miłości, zdolności do bycia twórczym, przyjemności, obfitości, wysokiej samooceny, odwagi, zrównoważenia, spontaniczności, wzruszenia, piękna, spokoju i energii życiowej; zarówno wyżej wymienionemu(ej), jak też pozostałym istotom ludzkim na tej planecie.

Co więcej, wyżej wymieniony(a), jest niniejszym oficjalnie uprawniony(a) do częstego odwiedzania: wesołych miasteczek, plaż, łąk, szczytów gór, basenów, lasów, boisk, leśnych polan, wakacyjnych obozowisk, przyjęć urodzinowych, cyrków, ciastkarni, lodziarni, teatrów, akwariów, muzeów, planetariów, sklepów z zabawkami i innych miejsc, gdzie dzieci małe i duże przychodzą się bawić.

Oraz - jest usilnie proszony(a), żeby nigdy nie zapominać motta Wspólnoty Dorosłych Dzieci:

"NIGDY NIE JEST ZA PÓŹNO, ABY MIEĆ SZCZĘŚLIWE DZIECIŃSTWO".  
    
Źródło:
      
Przyznam, że każdego dnia wcielam w życie większość ze swoich uprawnień. Szczególnie lubię zaczepiać i witać wszelkie napotkane koty i psy, skakać do góry z radości i robić minki małej dziewczynki...

29. Dorosłe Dzieci Alkoholików – moja historia


Ci, którzy mnie uważnie czytają, na pewno zwrócili uwagę na to, że nie wymyślam sobie "dyżurnego" tematu, do którego przygotowuję się odpowiednio wcześniej, kreując osobę "pewnej koleżanki" lub "kolegi", których ów temat dotyczy i - następnie - popisując się swoją elokwencją, wyszukanymi metaforami oraz suchą wiedzą, zaczerpniętą z bogatych zasobów kopalni wujka google, tworzę coś, co będzie kontrowersyjne i co wpadnie w oko onetowi. Piszę od siebie i z własnego doświadczenia, gdyż uważam, że takie historie są szczere, naturalne i - przede wszystkim - wiarygodne.

Kilka lat temu sama sobie sprawiłam najlepszy urodzinowy prezent, jaki mogłabym zrobić, a mianowicie poszłam na bezpłatną (to ważne) terapię grupową dla Dorosłych Dzieci Alkoholików, prowadzoną przez pewien ośrodek w moim mieście. Mówi się, że w rodzinie leczy się zawsze ten, kto jest najzdrowszy. Nie mogę ujawniać szczegółów dotyczących tego, co działo się na grupie, gdyż są one objęte klauzulą poufności, na którą wyrazili zgodę wszyscy jej uczestnicy (w tym ja) oraz prowadzący ją terapeuci. Spróbuję jednak podzielić się tym, co konkretnie dała mi taka forma pomocy.

Nigdy nie byłam statystyczną Kowalską, która wychodzi za mąż w takim, a nie innym przedziale wiekowym, rodzi dziecko lub dzieci i żyje sobie normalnie. Nie wiedziałam dlaczego moje związki z przedstawicielami płci przeciwnej kończą się fiaskiem - głównie to ja odchodziłam. Wyjaśnienia pojawiały się stopniowo.

Nasza grupa liczyła 10-15 osób (nie wszyscy ją ukończyli), trwała około dziewięciu miesięcy, spotkania odbywały się raz w tygodniu (czasem mieliśmy też sesje w soboty) i trwały trzy godziny. Bardzo intensywne zajęcia - zarówno psychicznie, jak i fizycznie (niejednokrotnie wychodziłam tak poobijana emocjonalnie, iż miałam wrażenie jakbym przerzuciła wagon węgla). Nigdy w życiu nie wypłakałam tyle łez i nie zużyłam tylu chusteczek, co wtedy. Nie ja jedna zresztą. Ktoś zada pytanie "po co to wszystko?" i zapewne stwierdzi, że byłam masochistką. Otóż nie. Przeszłości nie da się wymazać jak nieudanego szkicu, nie ma klawisza 'delete', który ją usunie na zawsze. Ona będzie i dopóki jej nie przeżyjemy raz jeszcze, nie rozgrzebiemy tych wszystkich ran i nie pozwolimy im się zagoić, nie zniknie.

Terapia to mozolne, powolne i długotrwałe wchodzenie w głąb siebie, szukanie w zakamarkach pamięci tego, o czym nie chcemy myśleć; próba poczucia tego, czego wolimy nie odczuwać; nazywanie tego, co boli; uczenie się mówienia o uczuciach i emocjach dawno zakopanych w samych sobie.

Wracając jednak do wyjaśnień moich niepowodzeń z mężczyznami. Na grupie zrozumiałam, że w każdym z nich szukałam ojca - stąd tendencja do panów sporo starszych ode mnie, uzależnionych od alkoholu, despotycznych, agresywnych egoistów. Taki schemat wyniosłam z domu. Ojciec w życiu każdej dziewczynki jest pierwszym facetem; wzorem, do którego porównuje swoich przyszłych partnerów jako dojrzała kobieta. Nie miałam innego punktu odniesienia jak tylko taki, jaki zastałam w domu rodzinnym. Jestem jedynaczką, więc nie było przy mnie starszego brata, który by mnie ochronił i był moim rycerzem. Dotknę jeszcze wczorajszego pytania "co by było gdyby"... Gdybym nie poszła na grupę, zostałabym sama lub tkwiłabym w toksycznym związku - jestem tego więcej niż pewna. Do czasu terapii udało mi się nie wyjść za mąż i za to właśnie mogę tylko dziękować Bogu - że dał mi rozum i mądrość, abym w porę ratowała siebie i uciekała z raniących mnie relacji damsko-męskich. Teraz pewnie byłabym jedną z tych uzależnionych emocjonalnie od męża żoną-służącą (jak choćby moja własna matka).

Mojego obecnego Męża poznałam w trakcie chodzenia na grupę - w czasie, w którym podejmowanie jakichkolwiek poważnych decyzji życiowych jest niewskazane, gdyż człowiek jest rozwalony psychicznie i potrzebuje czasu, aby się doprowadzić do stanu normalności i przepracowania swoich problemów. Nie pisałam jeszcze o jednym - większość DDA wygląda o wiele młodziej niż ma napisanie w dowodzie. Na to nabrał się i mój Mąż, myśląc, że jestem w jego wieku. Teraz też, mimo że jestem 40+, nikt w to nie wierzy i daje mi najwyżej 30 - to taki bonus DDA - chyba jeden z niewielu, o ile nie jedyny.

Dzięki terapii zrozumiałam, że bycie córką alkoholika to nie jest stygmat, że nie muszę wcale dźwigać bagażu, o który się nie prosiłam; że mogę żyć pełnią życia i nie odmawiać sobie prawa do cieszenia się nim; że nie jestem gorsza od innych i że nikomu niczego nie muszę udowadniać, ani zasługiwać na cokolwiek.

Obecny Mąż uczył mnie okazywania czułości, troski, ciepła, miłości, opiekuńczości i otwarcia się na bliskość drugiego człowieka. To jego cierpliwość, spokój i chęć słuchania sprawiły, że topniał lód wokół mojego serca i pękały kolejne ogniwa łańcuchów, które je opasywały. Przy nim uczyłam się ufać i wierzyć, choć tych jego kilka "rozwodów" przedślubnych nadwerężało moje - ledwo co nabyte - umiejętności.

Wracając do statystyki... Miałam ogromne szanse utknąć w związku z alkoholikiem, despotą, egoistą, agresorem, itp., itd. Tymczasem Mąż nie pije, nie pali (jest łakomczuchem, zwłaszcza słodyczowym - całkiem jak ja), jest spokojnym, cierpliwym i opanowanym człowiekiem, w którym próżno by szukać oznak egoizmu (czasem nawet go buntuję, żeby był bardziej asertywny i walczył o swoje). I zamiast być w wieku mojego ojca, jest o całe dwanaście lat młodszy i dwanaście centymetrów niższy. Tak więc statystykę możemy odłożyć na półkę w moim przypadku.

Nie mam zamiaru tym wpisem agitować kogokolwiek, kto jest DDA, do podjęcia terapii - to sprawa indywidualna każdego. Mogę mówić tylko za siebie - dzięki grupie jestem innym człowiekiem - szczęśliwszym i pogodniejszym, pogodzonym ze sobą i z tym, na co wpływu nie mam i mieć nie będę. Wciąż pracuję nad swoją złością - stąd terapia indywidualna (dziś był ten dzień), bo wiem, że ode mnie zależy moje życie i chcę je przeżyć jak najlepiej.    

28. Dorosłe Dzieci Alkoholików - ogólnie


Będzie to, jeden z niewielu pewnie, moich wpisów, w którym podam tytuły konkretnych książek. Generalnie staram się tego nie robić - głównie z powodów marketingowych, ale jestem przekonana, że są kwestie, które należy potraktować wyjątkowo, gdyż czasem ktoś z nich może skorzystać i pomóc sobie lub innym. Według mnie właśnie ta do nich należy.

Nie wiem jak wielu spośród Was spotkało się z pojęciem Dorosłych Dzieci Alkoholików (w skrócie DDA). Nie wiem ilu (oby jak najmniejszej liczby) osób dotyczy on osobiście. Ja sama, po raz pierwszy, usłyszałam o nim kilkanaście lat temu podczas spotkania z terapeutą, do którego zgłosiłam się z zupełnie innym problemem. Był to czas bez dostępu do internetu, nie mogłam więc niczego wygooglować. Pamiętam, że udało mi się wtedy kupić jedną jedyną książkę opisującą problem DDA - "Gdzie się podziało moje dzieciństwo. O Dorosłych Dzieciach Alkoholików" - praca zbiorowa wydawnictwa "Charaktery".

Osoby bardziej szczegółowo zainteresowane tematem odsyłam do linków w zakładce "wspieram i zachęcam" (przy pisaniu posiłkuję się właśnie informacjami tam zawartymi) lub też do dogłębniejszych poszukiwań w sieci, ale chciałabym jednak zasygnalizować najważniejsze aspekty bycia DDA, do grona których sama należę (mój ojciec jest alkoholikiem).

W rodzinie, w której króluje alkohol, obowiązują trzy podstawowe zasady. Ich przestrzeganie staje się życiową koniecznością, żeby przetrwać tę traumę. "Nic nie mówić!" "Niczego nie odczuwać!" "Nikomu nie ufać!" Alkoholik jest porównywany do hipopotama, który zajmuje najważniejszy pokój w domu. Jego istnieniu wszyscy domownicy zaprzeczają. Hipopotam jest zostawiany w spokoju dzięki milczeniu całej rodziny i udawaniu, że wszystko jest w porządku. Więcej na ten temat można przeczytać w książce "Wsparcie dla dorosłych dzieci alkoholików. Hipopotam w pokoju stołowym", której autorem jest Tommy Hellsten.

Każde dziecko wychowywane w rodzinie, w której rodzic lub oboje rodzice nadużywają alkoholu przyjmuje zwykle jedną z czterech ról, od których nie zawsze udaje mu się uwolnić w dorosłym życiu. 


Bohater rodzinny "zastępuje" nietrzeźwych rodziców, usiłuje naprawiać ich zaniedbania, pamięta o zapłaceniu rachunków, opiekuje się młodszym rodzeństwem, jest niezwykle odpowiedzialny, obowiązkowy, koleżeński, zamknięty w sobie, świetnie się uczy, stanowi wsparcie dla niepijącego rodzica i żyje w ciągłym napięciu. W dorosłym życiu ma skłonność do poświęceń i do trwania w trudnych związkach, jest chorobliwie odpowiedzialnym perfekcjonistą, który nikomu, a zwłaszcza sobie, nigdy nie odpuszcza; jest nieszczęśliwy i zły na siebie; boryka się z poczuciem, że robi za mało, nie tak jak trzeba, w ogóle - źle. 


Kozioł ofiarny to dziecko, które celowo i świadomie staje się katalizatorem negatywnych emocji dla rodzica i piorunochronem broniącym innych członków rodziny przed karzącym gniewem pijanego ojca czy matki. Nie potrafiąc sobie poradzić z ciężarem winy z powodu zła dziejącego się w domu, bywa arogancki, nie chce się uczyć i wpada w złe towarzystwo. W ten sposób dostarcza rodzinie tematu zastępczego, która może na nim odreagować negatywne uczucia. W dorosłym życiu - na złość innym, sobie i całemu światu - wpada w uzależnienia. Tak nie lubi siebie, że ma tendencje do samozniszczenia. 


Maskotka to dziecko przytulanka. Podobnie jak w przypadku Kozła, głównym zadaniem Maskotki jest rozładowywanie negatywnych emocji pijącego rodzica, lecz robi to w inny sposób. Poprawia nastrój w rodzinie, by odwrócić uwagę od domowych bolączek. Gra wesołą nawet wtedy, kiedy nie jest jej do śmiechu. Takie dziecko przyjdzie do pijanego rodzica, przytuli się, uśmiechnie, powie wierszyk. Rozczuli go, żeby ten nie mógł się złościć. Często matki wysyłają Maskotki do załatwiania trudnych spraw, bo przecież ojciec nie odmówi ulubienicy. W dorosłym życiu również gra wesołą wbrew sobie. Maskotki wyrastają na kobiety przekonane, że w relacjach damsko-męskich trzeba sprzedawać uśmiechy, sympatię i swoje ciało. Często same siebie traktują przedmiotowo i trafiają na partnerów, którzy mają takie podejście do kobiet.


Niewidzialne dziecko jest marzeniem każdego rodzica - nie tylko pijącego. Nie sprawia żadnych problemów wychowawczych, samo się sobą zajmuje, jest grzeczne i układne. Najczęściej zachowuje się tak, jakby go w ogóle nie było. Siedzi cicho w pokoju lub pod stołem w kuchni. Chowa się za firanką w salonie. Całymi godzinami zatopione jest w świecie marzeń. W dorosłym życiu tkwi w nierealnym świecie, ma wyidealizowane wyobrażenie o życiu. Jest samotnikiem stroniącym od innych. Ma kłopot z dostosowaniem się do wymogów rzeczywistości. Jeśli zetknie się z narkotykami czy alkoholem, szybko się uzależni. Używki zapewniają mu bowiem własny świat, do którego nikt nie ma wstępu, a który jest spełnieniem dziecięcych marzeń takiego człowieka.

Typowe DDA nie umieją wyrażać emocji (śmiać się, płakać, okazywać czułości, itp.) Skrywają uczucia (tzw. zamrażanie uczuć), gdyż w dzieciństwie ich ujawnienie skutkowało odrzuceniem lub agresją ze strony pijących dorosłych. Do końca nie potrafią nikomu uwierzyć, gdyż boją się, że inni zawiodą te uczucia, dlatego też często pierwsi zrywają swoje znajomości, w obawie, że sami zostaną odrzuceni. Jeśli DDA już się z kimś zwiążą - z nieuzasadnionej lojalności - tkwią w takich związkach, nawet jak są one toksyczne. Usprawiedliwiają swoich partnerów i są z nimi bez względu na krzywdy, jakich od nich doznają. DDA potrzebują nieustannej aprobaty i akceptacji przez otoczenie. Wszystkim starają się udowodnić swoją wartość i stają się często nadmiernymi perfekcjonistami, próbującymi zasłużyć na podziw innych. Zwykle biorą na swoje barki zbyt wiele obowiązków, wykazując nadmierną odpowiedzialność. Są impulsywni, wszystko chcą osiągnąć natychmiast, bo wydaje im się, że jak tego nie zrobią od razu, później im się to już nie uda. Mają nieustanną potrzebę kontrolowania każdej sytuacji, gdyż wyniosły z domu, że od tego zależy ich bezpieczeństwo. Często nie mówią prawdy ponieważ wyrosły w kłamstwie i łamaniu obietnic. DDA żyją w ciągłym lęku i poczuciu zagrożenia nawet wtedy, gdy nic się nie dzieje, dlatego że spokój w ich domu nie dawał gwarancji, że za chwilę nie wybuchnie kolejna awantura.
             
Nie jest to łatwy temat i wiem, że przeczytanie tych wszystkich słów mogło u niektórych przywołać z pamięci obrazy, o których wolą  nie myśleć. Dlatego - zupełnie na świeżo i spontanicznie - zdecydowałam się kontynuować już w nowym poście. Bardziej praktycznie i konkretnie. Na swoim własnym przykładzie.


17 sierpnia 2011

27. Pudełko czekoladek


Co by było gdyby? Odwieczne dylematy człowieka, zadającego sobie wciąż to samo pytanie, nie ominęły i scenarzystów, którzy w poszukiwaniu odpowiedzi, puścili wodze fantazji, racząc nas niejednym - lepszym lub gorszym - filmem.

Codziennie jesteśmy wręcz skazani na dokonywanie różnych wyborów - od tych najprostszych i najbardziej przyziemnych - do najpoważniejszych decyzji w naszym życiu, które - czasem nieodwracalnie - mogą zmienić jego bieg.

Zastanawiam się nad sensem pytania o coś, co należy już do przeszłości, której zmienić się nie da. Ciekawi mnie motywacja osób raz po raz dręczących się tym "co by było, gdyby"... Jak dla mnie to zwykłe kuszenie losu i łudzenie się, kruchą jak szkło, nadzieją, że może byłoby lepiej, może byłoby inaczej, gdyby...

To, co się zdarzyło, jest zamkniętym rozdziałem książki naszego życia. Przyszłość jest jednym wielkim znakiem zapytania. Jesteśmy tu i teraz, w tej chwili. Każdy z nas otwiera swoje własne pudełko czekoladek, delektując się ich unikalnym smakiem...


16 sierpnia 2011

26. Pogodzona ze sobą


Wczorajszy post zamknął kilka, spośród wielu pootwieranych wcześniej, furtek. Jak już zaczęłam pisać, nie mogłam przestać. Bardzo dobrze, że tak się stało, bo spuściłam z siebie trochę powietrza. Jest mi lżej i czuję się o wiele lepiej. Jak dla mnie to kwestia uczciwości i szczerości. Tak już mam. Inaczej nie umiem. Jakoś nie potrafię wymyślać czegokolwiek "pod publikę", na siłę trafiać w gust czytelników, czy szukać chwytliwych tematów. Piszę, jak czuję. Albo ktoś to zaakceptuje, albo nie. Nigdy nie będę lubiana przez wszystkich, bo sama też spotykam na swojej drodze osoby, za którymi zbytnio nie przepadam. Wolę być i żyć w zgodzie ze sobą, niż zdradzać własne wartości. Spokój jest we mnie. I niech tak pozostanie.

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

9-25. Archiwum (1-15 sierpnia 2011)

15 sierpnia 2011

25. Cena miłości


Kto z nas nigdy nie przypinał ludziom różnych łatek, nie oceniał ich i nie krytykował, nikogo osobiście nie znając, a kierując się jedynie schematycznym myśleniem, czy też zwykłymi uprzedzeniami? "Jak rudy to wredny", "blondynki są głupie", "facet powinien być wyższy i starszy od kobiety", "jedynacy są rozpieszczeni"... Przykłady można by mnożyć bez końca. Chyba nie ma takich osób, a jeśli nawet - jakimś cudem - by się znalazły, są wyjątkiem potwierdzającym regułę.

Nie mam żadnego ustalonego planu pisania, żadnej listy tematów, gdyż siadam i całkowicie spontanicznie pozwalam swoim myślom krążyć w głowie. Może i panuje tu chaos, ale czasem najwięcej informacji znajduje się pomiędzy wierszami... W niektórych swoich wpisach otwieram pewne wątki, by móc do nich powrócić - jak choćby właśnie teraz.

Cofnijmy się o kilka lat... Jest mroźne zimowe przedpołudnie. Pewna kobieta nie może usiedzieć w domu. Jest bardzo zdenerwowana. W końcu wychodzi. Jedzie kilka przystanków autobusem, dalej idzie pieszo. Nie ma jeszcze dziesiątej, ale ona stoi już przed sklepem, niecierpliwie czekając na jego otwarcie. Ma na sobie czerwony płaszcz, jest wysoka i ma długie blond włosy, które wymykają się jej spod kaptura na głowie. Zauważa, że nie jest tam sama. Widzi młodego, średniego wzrostu chłopaka z plecakiem, ubranego w grubą czerwoną kurtkę, który najwyraźniej przyszedł tutaj w tym samym celu. Kiedy otwierają się drzwi, ona wpada do środka jak burza. Po chwili wychodzi, a na jej twarzy gości uśmiech. W ręce trzyma dwa kartoniki, na których kupno czekała osiem długich lat. Wciąż nie może uwierzyć w swoje szczęście. Dopiero po chwili jej zamyślenie przerywa głos chłopaka, który kilka minut wcześniej czekał razem z nią przed sklepem. Nawiązują krótką rozmowę i wymieniają się telefonami, po czym każde z nich udaje się w swoją stronę.

Mija kilkanaście dni, w trakcie których kobieta jest pochłonięta związkiem z pewnym mężczyzną, którego poznała kilkanaście godzin wcześniej zanim zjawiła się pod tamtym sklepem. Planują wspólny wyjazd do innego miasta na weekendową imprezę. Dziwnym zbiegiem okoliczności jej zdjęcia z tego wypadu obejrzy w internecie chłopak, z którym wymieniła się numerami telefonów po wyjściu ze sklepu. Jego uwagę zwróci pewien charakterystyczny symbol, który dostrzegł u kobiety, a który jest mu jakże bliski.

Kilka tygodni później mężczyzna, z którym kobieta bawiła się na imprezie, decyduje się ją zostawić. Jest jej przykro, ale dzień później rozpoczyna pracę i jej myśli muszą koncentrować się na nowych obowiązkach. Dostaje też sms od znajomego chłopaka. Umawiają się na spotkanie w pubie, potem na kolejne do kina. Mają wspólną pasję, która ich połączyła, fajnie im się rozmawia. Do czasu kiedy chłopak pyta ją o wiek. Ona wie, że jest od niego starsza, zdaje sobie sprawę, że nie może kłamać, ale nie chce widzieć jego miny, więc wymijająco obiecuje mu wysłać sms po powrocie do domu. Wystukuje dwie cyferki i czuje, że jest to koniec ich ledwo co rozpoczętej znajomości. Nie myli się, chłopak nie jest w stanie udźwignąć tej różnicy, więc proponuje zwykłe koleżeństwo, na co ona wyraża zgodę. Mają ze sobą kontakt, rozumieją się, dużo rozmawiają, chodzą razem grać w bilard, spędzają ze sobą sporo czasu.

Kobieta spotyka swoją pierwszą miłość sprzed lat i daje się namówić na próbę odnowienia tamtej relacji. Ona jest wciąż panną, on zdążył się ożenić i rozwieść. W międzyczasie utrzymuje przyjacielską znajomość z chłopakiem, o co jest zazdrosny jej facet. Ona nie jest w stanie znieść jego ciągłej kontroli, braku zaufania i nieuzasadnionej zazdrości, więc odchodzi. Najlepiej czuje się w towarzystwie chłopaka, bo nareszcie jest wolna, bezpieczna i nieskrępowana. Pewnej soboty spotykają się u niego i oglądają dvd. Kobieta zdaje sobie sprawę, że chłopak nie jest jej obojętny, ale wie, że nie może przekroczyć granicy przyjaźni, jaka ich łączy. On chyba czuje to samo, gdyż kilka dni później prosi ją o jeszcze jedną szansę na bycie razem. Jego słowa są tymi, które chciała usłyszeć, ale o których nawet bała się śnić.

Chłopak chce, żeby pojechała z nim na wesele do jego rodziny na wieś. Kobieta wie, że zatrzymają się w jego domu rodzinnym i pozna jego rodziców. Obawia się tego spotkania, pamiętając o dzielącej ich różnicy wieku, ale on ją uspokaja, mówiąc, że wszystko będzie dobrze, że dla nich najważniejsze jest jego szczęście. Dzwoni do swoich rodziców z informacją, że jest ktoś, kto daje mu szczęście i kogo chce im przedstawić. Oni są przeciwni temu związkowi i nie chcą go słuchać - wystarczyła im informacja o tym, ile ona ma lat. Mimo to, chłopak nie poddaje się. Jadą razem z kobietą na wesele do jego rodzinnej wsi. Rodzice jej nie zauważają, jest dla nich powietrzem. Jest jej przykro, ale wesele szybko mija, a następnego dnia wracają już do swojego miasta. Matka i ojciec chłopaka nie dają mu spokoju, nękają go telefonami, żeby zakończył tę znajomość. W końcu chłopak im ulega i zostawia kobietę.

Ona jakoś sobie radzi, jest jej ciężko, ale ma z kim porozmawiać i żyje dalej. Za jakiś czas chłopak prosi ją o spotkanie, podczas którego chce do niej wrócić. Kobieta daje mu kolejną szansę. Znowu są razem, wynajmują mieszkanie. Kolejne miesiące mijają, w trakcie których planują wspólny wyjazd za granicę do pracy. Jego trzej bracia są w Wielkiej Brytanii, więc mogą im pomóc. Oboje snują plany, ustalają jakieś szczegóły. W międzyczasie rezerwują sobie urlop nad Bałtykiem. Pewnego dnia kobieta pyta chłopaka o termin wyjazdu do pracy. On milczy, a po chwili mówi jej, że nie chce z nią jechać, że nie chce z nią być. Nie spodziewała się takiego obrotu sprawy, nie była przygotowana na tamte słowa. Jest załamana. Wyprowadza się od niego. Nie chcąc odwoływać urlopu decydują się jechać nad morze - jako znajomi. Na miejscu chłopak znowu chce do niej wrócić, ale ona już mu nie ufa. Nie potrafi. Wracają i rozstają się definitywnie. Kilka tygodni później on wyjeżdża za granicę, do swoich braci.

Kobieta powoli odnajduje się w nowej rzeczywistości. Jest jej o tyle trudno, że wszystkie miejsca kojarzą się jej z chłopakiem. Nie ma dokąd uciec, ale wie, że musi w sobie znaleźć spokój i siłę, by dalej żyć. Nikt jej w tym nie pomoże - sama dla siebie musi być oparciem. Z dnia na dzień jest coraz lepiej. Nadchodzi Boże Narodzenie, na które zaprasza do siebie znajomego, który nie ma z kim spędzić świąt. To jej dobry kumpel z innego miasta. Po jego przyjeździe okazuje się, że on od dawna się w niej kocha, ale nigdy się do tego nie przyznał, gdyż wiedział, że ona jest z chłopakiem. Uczucie spada na nią jak grom z jasnego nieba, lecz nie trwa długo, gdyż okazuje się, że on jest kolejnym zaborczym i zazdrosnym facetem w jej życiu, a ona tego nie zniesie raz jeszcze. On nie potrafi pogodzić się z myślą, że ona nie akceptuje jego charakteru i nie daje jej spokoju, nękając ją pogróżkami, wyzwiskami i nastawianiem przeciwko niej ich wspólnych znajomych. Kobieta nie rozumie takiego zachowania, jest jej bardzo przykro. Wtedy zaczepia ją na gadu chłopak, pytając co u niej. Od ich rozstania upłynęło kilka miesięcy i ona wyżala mu się z tego, co czuje, traktując go jak dobrego słuchacza. On proponuje jej kilkunastodniowy odpoczynek u siebie, za granicą. Ona odmawia, bo nie wyobraża sobie powrotu do przeszłości. Jest już na tyle silna psychicznie, że nie chce tego stracić. On nie odpuszcza, dzwoni do niej codziennie, przekonuje, że się zmienił; że zdał sobie sprawę ze swoich błędów; że dopiero będąc tak daleko od niej, docenił kogo stracił. Kobieta w końcu ulega jego namowom, ale zaznacza, że nic mu nie może obiecać; że jej przyjazd nie jest gwarancją na jakąkolwiek wspólną przyszłość. Spędzają ze sobą dwa tygodnie, podczas których chłopak naprawdę się stara, ale ona bacznie go obserwuje, bo wie, że jego zachowanie może być chwilowe. Coś w niej jednak pęka i decyduje się na przyjazd do niego na stałe. Wraca do Polski i spędza dwa miesiąca na przygotowaniach. Codziennie rozmawia z chłopakiem i jest już pewna, że on się zmienił, że to nie jest żadna gra z jego strony.

Po jej przyjeździe na miejsce, kobieta dowiaduje się, że rodzice i bracia chłopaka robili wszystko, co w ich mocy, żeby do tego nie dopuścić. Atmosfera w domu i życie z ludźmi, którzy jej nie akceptują jest udręką. Na każdym kroku ona czuje, że jej tu nie chcą. Razem z chłopakiem udaje im się wreszcie wynająć małe, samodzielne mieszkanie. Ona znajduje pracę, więc jest im lżej finansowo. Przeprowadzają się do większego domu. Kobieta zaczyna mieć poważne problemy ze zdrowiem, poza tym nie jest w stanie odnaleźć się w innej rzeczywistości i mentalności. Oboje z chłopakiem decydują się na powrót do Polski. Kilka dni później on się jej oświadcza. Kobieta myśli, że to żart i jest tak zła, że przez ponad godzinę wytacza najcięższe argumenty przeciwko. Chłopak jest nieugięty - żadne jej słowa nie są w stanie zmienić jego decyzji. W końcu dociera do niej, że on nie odpuści; że to nie był żart; że on naprawdę chce, aby ona została jego żoną. Ustalają więc datę ślubu, dzwonią do jej i jego rodziców, informują przyjaciół.

Przyjeżdżają do kraju, zamieszkują u jej rodziców, mając nadzieję na szybkie znalezienie pracy i wyprowadzkę. Niestety - rzeczywistość nie jest tak optymistyczna. Okazuje się, że planowany za rok ślub konkordatowy, może nie dojść do skutku ze względu na ich problemy finansowe. Decydują się więc na ślub cywilny, nie odwołując jednocześnie terminu w kościele. Na uroczystości obecni są tylko jej rodzice i świadkowie. Jego rodzice w tym czasie przebywają u braci, za granicą. Tuż po wizycie w Urzędzie Stanu Cywilnego, on znajduje pracę, więc wiedzą już, że ślub kościelny odbędzie się zgodnie z planem.

Zarówno on, jak i ona, nie mogą liczyć na pomoc swoich rodzin. Ona jest niewidzialna dla jego rodziny, a jej rodzice też nie są zachwyceni wyborem własnej córki. Pomagają im obcy ludzie - przyjaciele, znajomi, księża. Rodzice nie uczestniczą w żadnych przygotowaniach, nie finansują niczego. Kiedy razem jadą na wieś do jego rodziców z zaproszeniem na ślub, zostają wyrzuceni z domu. Nie odbywa się żadne spotkanie obu rodzin przed ślubem. Nie ma tradycyjnego błogosławieństwa pary młodej przez rodziców. Dzień przed i po ślubie spędzają w domu jej znajomych, którzy oddają im do dyspozycji piętro swojego domu. Błogosławieństwa - w zastępstwie rodziców - udzielają im w zakrystii księża z zaprzyjaźnionej parafii. Dzięki nim sama msza jest wyjątkowa. Na ceremonii w kościele nie pojawia się żaden spośród trzech jego braci. Jej i jego rodzice nie są współorganizatorami, lecz gośćmi tego wydarzenia. Nie ma żadnego wesela. Świadkowie zapraszają młodych na obiad do siebie do domu. Dzięki wsparciu przyjaciół, ona i on wyjeżdżają na tydzień poślubny do ich ukochanego miasta.

Żyją z dnia na dzień, borykając się z jej rodzicami za ścianą i problemami finansowymi. Udaje się jej dostać półroczny staż, więc tydzień po jego rozpoczęciu, wyprowadzają się od jej rodziców do wynajętego mieszkania. Wreszcie mają spokój, ciszę i prywatność. Są nareszcie sami. Sześć miesięcy szybko mija i muszą wrócić do rodziców, gdyż znalezienie dla niej pracy w ich mieście graniczy z cudem lub znajomościami, których oni nie mają. Kilka dni po powrocie do rodziców, dowiadują się, że będą mieć dziecko, na które tak bardzo czekali i którego pragnęli z całego serca. Jej rodzice myślą, że to żart i całkowicie się od nich odcinają, zostawiają ich samym sobie, twierdząc, że są za starzy na bycie dziadkami i że w niczym im nie pomogą. Ona i on mają siebie i wiedzą, że mogą liczyć tylko jedno na drugiego - w końcu przecież od początku ich znajomości tak było. Cieszą się z każdego dnia i czekają z utęsknieniem na owoc ich miłości. Szczęście z rodzicielstwa trwa krótko. Ona traci dziecko, spędza kilka dni w szpitalu. Oboje przeżywają tragedię, ale wiedzą, że muszą żyć dalej, choć czują rozdzierający ból. Ona wraca do domu, gdzie spotyka się z westchnieniem ulgi ze strony swoich rodziców. Od matki słyszy, że bardzo dobrze się stało, że poroniła. Od ojca dowiaduje się, że dzieci mogła mieć piętnaście lat temu, a nie teraz, bo w tym wieku ich się nie rodzi. Jego rodzice o niczym nie wiedzą - od ślubu nie mają przecież z nimi żadnego kontaktu. Ona i on znowu są sami ze sobą i swoim cierpieniem.

Powyższa historia nie jest fikcją literacką. Wszystko zdarzyło się naprawdę. Jej bohaterami jesteśmy ja i mój Mąż.   


14 sierpnia 2011   

24. Przeznaczenie


Czasem człowiek czegoś bardzo pragnie, o czymś marzy, za czymś tęskni, coś planuje, gdyż wydaje mu się, że właśnie taki scenariusz życia, jaki sam dla siebie wymyślił, będzie najlepszy. Kiedy jego pragnienia, marzenia, tęsknoty, czy plany się nie spełniają, odczuwa złość, rozczarowanie, porażkę, czy bezsilność. Same negatywne emocje. Rzadko kto w takich chwilach zdobywa się na pozytywne myślenie, że może tak jest lepiej - że owo niespełnienie zamiast przekleństwa będzie błogosławieństwem...

Z autopsji wiem, że nie da się wszystkiego zaplanować i mieć nad tym pełnej kontroli, choć pewnie byłoby wtedy prościej, łatwiej i przyjemniej. Zdarzają się bowiem takie sytuacje, na które nie mamy żadnego wpływu i możemy je tylko przyjąć takimi, jakimi są. Dlaczego? Bo się nie da i już. Bo nie zależą od nas. Bo takie, a nie inne, jest nasze przeznaczenie...


13 sierpnia 2011     

23. Ziarenka dobra


Istnieje pewna prawidłowość - wystarczy jedna zła wiadomość (śmierć, katastrofa, klęska żywiołowa), a od razu znajduje się na pierwszym miejscu w rankingu. Wszystkie serwisy informacyjne zaczynają prawie zawsze od negatywnych wydarzeń i na nich koncentrują większość czasu antenowego. A dobro? Gdzie ono jest? Bo przecież istnieje, tylko nie mówi się o nim tak głośno. Jest anonimowe...

Czy naprawdę zło zawsze szybciej i łatwiej przyciąga naszą uwagę? Czy lubimy na nie patrzeć w zaciszu swojego domu - bezpieczni, bo nas nie dotyczy? Zło z hukiem wyważa drzwi, a dobro przemyka maleńką szparą pod nimi... W przypadku zła gratyfikacja jest natychmiastowa, podczas gdy na efekty dobra trzeba nieraz bardzo długo czekać...

Moje wpisy mogą wydać się wielu z Was nudne i ja sama też taka mogę dla Was być, ale nic to - będę siała swoje ziarenka dobra - i tu, i w Waszych ogródkach, wierząc, że pewnego dnia zakiełkują i wydadzą owoce...     


12 sierpnia 2011     

22. Niestereotypowa żona


Nie lubię uogólnień, chociaż zdarza mi się generalizować. Podobnie rzecz się ma ze stereotypami, szczególnie tymi damsko-męskimi. "Typowy facet powinien"... oraz też "typowa kobieta powinna"... - i tu  następuje krótsza lub dłuższa lista życzeń, bądź zażaleń. Przejdę jednak do konkretów, czyli napiszę o sobie, żeby nie było, że wyssałam coś z palca.

Jak mogę, unikam wszelakich czynności kuchennych, czyli gotowania i zmywania. Lubię jeść, ale nie znoszę przygotowywać czegokolwiek. Mam to szczęście, że Mąż uwielbia przesiadywać w kuchni - co sobie podje w międzyczasie, to jego. Wizyty u kosmetyczki, czy fryzjerki są złem koniecznym i gdybym mogła zrobić ze sobą to, co one robią ze mną, zaniechałabym tych wyjść bez żalu (aczkolwiek obie kobiety darzę ogromną sympatią i są moimi dobrymi znajomymi). Galerie, centra handlowe i inne podobne miejsca omijam szerokim łukiem, a jeśli już muszę je odwiedzić, robię to lotem błyskawicy i równie szybko jak się pojawiłam, znikam. Nie czytam żadnych pism kobiecych, więc nie wiem kto z kim, po co, dlaczego, kiedy i gdzie. Nie oglądam seriali, ba - nawet nie mamy telewizora (nasza wspólna i świadoma małżeńska decyzja), więc nie jestem w temacie do ewentualnych rozmów o życiu ich bohaterów. Mam kilka znajomych kobiet, ale nie poruszam z nimi kwestii odzieżowo-kosmetycznych, bo mnie one nie pociągają aż tak silnie, żeby je dogłębnie analizować. Do lekarzy chodzę jak muszę - czasem częściej, czasem rzadziej - i nie relacjonuję wtedy w poczekalni historii swoich chorób (a mam ich kilka).

Uwielbiam za to robić pranie, składać ubrania, chować je do szaf i robić w nich porządek. Jestem domową księgową, pilnuję naszego budżetu i terminów płatności rachunków. Zajmuję się również planowaniem czasu wolnego, organizowaniem naszego życia i sferą logistyczną (bardzo przydatną szczególnie w trakcie wyjazdów). Jak mało kto potrafię spakować walizki, żeby zmieścić w nich jak najwięcej rzeczy. Sporządzam też różnego rodzaju listy (w tym jestem mistrzem) - zwłaszcza te spożywczo-kosmetyczne.

Śmiejemy się z Mężem, że ja jestem dyrektorem kreatywnym w tym związku, a on - wykonawczym. W żadnym więc stopniu nie pretenduję do miana stereotypowej żony, ale trudno byłoby nią być, mając równie niestereotypowego Męża. 
     

21. Sprawnościowych przygód kilka


Jeśli żadna siła wyższa nie wejdzie nam w paradę, równiutko za trzy tygodnie będziemy, razem z Mężem, siedzieć (bite dwanaście godzin, o ile nie dostaniemy w gratisie dodatkowego opóźnienia) w pociągu nad morze. Za tydzień czeka nas tylko jeszcze powtórka z rozrywki, czyli szturmowanie kasy w celu kupna biletów powrotnych, ale myślę, że będzie dobrze. Pojedziemy jak paniska - pierwszą klasą, a jak. Niestety, popularna "dwójka" nie oferuje miejscówek, a jakoś nie uśmiecha mi się perspektywa stania na korytarzu połowy dnia, więc namówiłam Męża (nawet się bardzo nie opierał) na rezerwację "jedynki". Teraz jestem spokojna, że nie będziemy musieli podawać bagaży przez okno - pamiętam te czasy, pamiętam - aż nadto dobrze.

Kijki do Nordic Walking już są (mam ambitne plany chodzenia z nimi po plaży) i czekają grzecznie w kącie. Przy okazji buszowania w necie, dowiedziałam się, że tak naprawdę służą one jednak do trekkingu, gdyż mają pasek, a nie rękawiczkę, ale nie jestem specem, lecz amatorem, więc mnie to wcale nie przeszkadza. Mąż wydrukował dla mnie instrukcję obsługi nauki chodzenia, więc może w ten weekend uda mi się w jakiejś głuszy ją wypróbować tak, żeby nikt nie widział co tam wyprawiam. Nie jestem zbyt sprawna ruchowo - żadnych sportów nie uprawiam, nawet do tego najpopularniejszego dla Polaków (bieg do autobusu) się nie kwalifikuję, gdyż skutecznie uniemożliwia mi takie działanie moja wierna towarzyszka - astma oskrzelowa. Kilka razy się skusiłam na taki trucht, ale dałam za wygraną po tym, jak o mało się nie udusiłam.

Generalnie jestem sprawnościowo do bani. Kilka lat temu, wtedy jeszcze Partner, uczył mnie jeździć na rowerze (nie umiem, wiem - to dziwne, ale tak jest - na komunię takiego prezentu nie dostałam). Skończyło się na jego chęciach, bo moje próby złapania równowagi znajdowały swój finał w zeskakiwaniu z bicykla - podobnie rzecz się miała w przypadku rozwijania "nadmiernej" prędkości - zamiast hamulca, używałam zeskoku. Zaprzestaliśmy kolejnej lekcji (w sumie chyba przeżyłam tylko dwie) po tym jak udało mi się naderwać paznokieć dużego palca u nogi (bardzo mądrze założyłam wtedy sandały) i wylądowałam u chirurga, który dokończył to, co ja zaczęłam. Jeszcze wcześniej, jak miałam może osiem lub dziewięć lat, dostałam od chrzestnej wrotki. Natychmiast wyszłam przed blok, żeby się pochwalić koleżankom. Drugiego razu już nie było - złamałam lewą rękę i dumnie chodziłam do szkoły w gipsie.

Pozostaje mi więc mieć nadzieję, że kijki będą bezpieczniejsze (wszak nie zamierzam na nich jeździć) i szczęśliwsze, ale to się dopiero okaże, o czym nie omieszkam poinformować.


11 sierpnia 2011

20. Facet idealny 


Dawno, dawno temu, jak byłam jeszcze "piękna i młoda", bo teraz tylko "i" pozostało - tak mawia przysłowie, będąc na etapie poszukiwań swojej drugiej połówki, stworzyłam pewien wykaz. Oto i on...

"Cechy Idealnego Dla Mnie Faceta (kolejność przypadkowa):

1. zdecydowany (wie, czego chce od życia, siebie i innych),
2. odpowiedzialny (za siebie i za mnie),
3. dojrzały emocjonalnie (nie psychiczny szczeniak),
4. pozbawiony kompleksów (jakichkolwiek),
5. zadbany (nie laluś),
6. na poziomie - z klasą,
7. rycerski - szarmancki dżentelmen,
8. czuły (zawsze),
9. opiekuńczy (ale bez niańczenia),
10. romantyczny (ale nie za bardzo bujający w obłokach),
11. szalony (spontaniczny),
12. normalny (facet "do wszystkiego"),
13. konkretny (ale nie za bardzo),
14. zorganizowany (bez przesady),
15. nietuzinkowy (jak ja),
16. nieprzewidywalny (odpowiedzialnie),
17. wykształcony (studia),
18. wysoki (powyżej 185 cm - im wyższy, tym lepszy),
19. blondyn z piwnymi oczami (ale to nie warunek),
20. dobrze zbudowany (nie mięśniak, ale i nie chudzielec),
21. bardzo inteligentny (wiedza ogólna),
22. potrafiący zapewnić poczucie bezpieczeństwa (emocjonalne i finansowe),
23. konsekwentny (w działaniu),
24. z wyobraźnią (w łóżku),
25. z poczuciem humoru (optymista),
26. wrażliwy (emocjonalnie),
27. bez nałogów (może lubić słodycze),
28. niezależny (od nikogo i niczego),
29. praktyczny (czasem),
30. rozsądny (byle nie zawsze),
31. męski (musi mieć to "coś"),
32. szczery (mówi, co myśli),
33. wierny (nigdy nie zdradzi),
34. uczciwy (we wszystkich dziedzinach życia),
35. taktowny (ma wyczucie),
36. otwarty (nie milczek),
37. z pasją (życiową),
38. cierpliwy (bo jaki inny by ze mną wytrzymał?),
39. wyrozumiały (dla moich zmiennych nastrojów),
40. tolerancyjny (wobec innych),
41. katolik (byle nie nawiedzony i nie sekciarz),
42. pracowity (byle nie pracoholik),
43. ambitny (nie fujara życiowa, która nie wie po co żyje),
44. towarzyski (żeby wyciągał mnie do ludzi).

Tylko gdzie takiego szukać????????"

Tyle historii... Powyższą listę sporządziłam po wielu nieudanych randkach, będąc rozczarowaną ich przebiegiem. Była ona próbą wypunktowania cech niedoszłych kandydatów. Jak się łatwo domyślić, nikt nie sprostał ww. czterdziestu czterem punktom (pewnie byłoby ich więcej, ale zabrakło miejsca na jednej stronie maszynopisu A4), gdyż idealny facet nie istnieje (przynajmniej nie w realu). Wszystko było wytworem mojej wyobraźni, komputerowym wydrukiem, matrycą... Przekonałam się, że im bardziej szukałam, tym bardziej nie mogłam znaleźć. Każdy popełnia jakieś głupoty - ja również. Odkopałam tę listę w czeluściach segregatora z różnościami już wcześniej - wtedy, kiedy przeczytałam ją na głos Mężowi. Śmialiśmy się oboje do łez. Najbardziej rozbawił nas punkt nr 18.

Życie na każdym kroku udowadnia nam, że nie da się go zaplanować, bo ono samo te plany weryfikuje. Nie jestem żoną faceta idealnego, ale normalnego, fajnego i ciepłego Męża i - choć dzielą nas dwie "parszywe dwunastki" wiekowo-wzrostowe (tak, tak - to ja jestem tą starszą i wyższą) - jednak łączą te same wartości i priorytety życiowe oraz - co najważniejsze - prawdziwa miłość, za którą wielokrotnie przyszło nam zapłacić bardzo wysoką cenę, o jaką upomniał się los.

P.S. 1 - Przepraszam za małą czcionkę, lecz po kilkudziesięciu próbach skopiowania powyższego wpisu, dałam za wygraną i zostawiłam go tak, jak jest obecnie - w żaden sposób nie dałam rady go przekonwertować do zwykłego rozmiaru, którego normalnie używam, a przepisywanie raz jeszcze całej treści jest dziś poza moim zasięgiem i możliwościami.

P.S. 2 - Dobrze mieć Męża, bardziej niż ja, obeznanego z komputerami - z jego pomocą udało mi się poprawić czcionkę w poście. Listę cech celowo pozostawiam bez zmian - tak jest nawet lepiej...

19. Kopia bezpieczeństwa


Przegrzane do czerwoności łącza, przeładowane serwery, spocone dłonie blogerów i blogerek - wszyscy, którzy doświadczyli wczoraj podobnych problemów, wiedzą w czym rzecz. Sama się przestraszyłam złowieszczo brzmiących komunikatów, wobec których ten o błędzie, jest niczym. Działy się bowiem cuda i dziwy wszelakie.

Na pierwszy ogień minusy... Dowiedziałam się najpierw, że mój blog nie istnieje - tylko kto wystawił mi akt zgonu jeszcze za życia? Potem pojawiła się informacja, że jest zablokowany - za co, panie onet, za co? Były jeszcze inne, pomniejsze sprawki techniczne, jak choćby pusta lista postów.

Są też i pozytywne aspekty... Dwie nowe osoby zostawiły komentarz pod moim wczorajszym postem. Jedna z nich, jak mi zeznała, znalazła ww. wpis dzięki wujkowi google, a nitką do kłębka był ów czerwony błąd. Po intensywnej wymianie prywatnych maili, każde z nas utknęło na blogu tego drugiego, więc mieliśmy okazję zapoznać się ze swoją radosną twórczością, co niewątpliwie wzbogaciło nasze dotychczasowe przeżycia. Solidarność w obliczu klęski była również istotnym czynnikiem scalającym. Dzielenie się doświadczeniem okazało się być lekcją na przyszłość i wymianą potrzebnych adresów - dowiedziałam się nie tylko do kogo należy wysłać mail z reklamacją, co niezwłocznie uczyniłam, lecz również na którym portalu społecznościowym znajduje się strona poświęcona onetowym blogom. Przemiła gadu gadowa pogawędka, w zastępstwie zaniechanych maili, była polem wymiany myśli wszelakich i bardziej dogłębnym studium natury mojego rozmówcy, o czym przez szacunek dla jego osoby nie wspomnę, gdyż nie mam w zwyczaju rozmów prywatnych przenosić na grunt blogowy i zdradzać szczegółów.

W myśl przysłowia "lepiej późno niż wcale" dzisiaj rano zrobiłam więc to, co powinnam była zrobić już dawno, czyli kopię bezpieczeństwa wszystkich postów. Zatem żadne potencjalne błędy i ewentualne zawirowania techniczne nie są mi już straszne.


10 sierpnia 2011    

18. Złośliwość rzeczy martwych


Zalogowanie się do własnego bloga, nie mówiąc o napisaniu czegokolwiek, jak również próby skomentowania wpisów u innych osób mocno nadwerężają moją cierpliwość. Od wczoraj mam wątpliwą przyjemność czytać ten sam komunikat "Przepraszamy, wystąpił błąd... Twojemu blogowi na pewno nic nie jest. Spróbuj za chwilę. Opis błędu ()" Ile można? Wyczyściłam cookies, korzystałam z trzech różnych przeglądarek i wciąż to samo... Teraz - jakimś cudem - udało mi się dokonać niemożliwego i jestem, ale nie wiem na jak długo i czy to, co piszę, nie poleci w kosmos. Czy Wy też macie ten sam problem? Postanowiłam wystosować odpowiednie pismo do wyższej instancji. Oto jego treść...

Szanowny Onecie! Zwracam się z uprzejmą prośbą o przywrócenie mnie do łask prawowitej blogerki, gdyż nie wiem, czym sobie zasłużyłam na taką karę... Jestem przecież sumiennym użytkownikiem własnego konta, przestrzegam regulaminu, z nikim się nie kłócę, o obrażaniu już nawet nie wspomnę. Codziennie piszę posty i odpowiadam na zamieszczone pod nimi komentarze. Dlaczego więc od wczoraj zostałam skazana na banicję? Bardzo proszę o jak najszybsze wyjaśnienie ww. kwestii, gdyż zżyłam się emocjonalnie ze swoim blogiem i sprawa jego prowadzenia jest jednym z moich priorytetów. Z wyrazami szacunku.


9 sierpnia 2011

17. Zamiana ról


W naszym związku to ja mam patent na marudzenie, narzekanie, panikowanie, martwienie się na zapas, niecierpliwość, nerwowość i czarnowidztwo. Mąż z kolei jest oazą spokoju (czasem nawet mam wrażenie, że nic go nie rusza), optymistą, cierpliwym oraz żyjącym tu i teraz człowiekiem. Zwykle to ja inicjuję kłótnie wszelakie, krzyczę na niego, dając w ten sposób upust złości, z którą sobie nie radzę - dlatego właśnie (między innymi) chodzę na terapię. Dzisiaj role się odwróciły, ale o tym jeszcze za chwilę.

Od kilku dni Mąż codziennie rano dzwoni do kasy Intercity na dworcu w naszym mieście, monitując sprawę przedsprzedaży biletów. Kto czytał mój post w wiadomej kwestii wie w czym rzecz. Tych, którzy nie mieli okazji się z nim zapoznać, odsyłam do nr 11 na liście. Wciąż słyszał to samo w słuchawce. Coś mnie jednak tknęło (ach ta kobieca intuicja) i sprawdziłam później wykaz zablokowanych pociągów. Okazało się, że cuda się zdarzają - nasz skład jest już dostępny (wczoraj wieczorem jeszcze nie był). Zatem kolejny telefon do kasy, potwierdzenie, że możemy stać się szczęśliwymi posiadaczami biletów, natychmiastowa wyprawa na dworzec i oto są - trzy cienkie arkusiki papieru. Nieważne, że zamiast planowanych ośmiu godzin w podróży, spędzimy dwanaście; nieważne, że godziny odjazdu i przyjazdu uległy zmianie; nieważne, że cena została ta sama. Ważne, że jedziemy!

Moja radość sięgała zenitu - cierpliwie czekałam na przystanku na autobus powrotny do domu, ze spokojem przyjęłam informację, że jeden właśnie wypadł z kursu, a następny będzie dopiero za kwadrans. Mimo, że byłam głodna, nie narzekałam, choć mój żołądek musi w takiej sytuacji zostać od razu nakarmiony, gdyż gwałtownie spada mi poziom cukru - mam coś w rodzaju hipoglikemii - i powinnam szybko zjeść coś konkretnego, co zapewni organizmowi niezbędną dawkę energii.

Patrzę na Męża i co widzę? Naburmuszony i nabzdyczony, ze skwaszoną niemiłosiernie miną, unika mojego wzroku, wszystko mu przeszkadza... Poszło o te cztery dodatkowe godziny w pociągu. Ech, to ja się staram panować nad sobą, a tu masz babo placek, czyli marudę za Męża. Lojalnie go ostrzegłam, że jak mu nie przejdzie, ogłoszę na blogu casting na towarzysza podróży nad morze, wszak dwa bilety są. Ktoś chętny?


8 sierpnia 2011

16. W szponach pewnego uzależnienia


Zaryzykuję stwierdzenie, że chyba każdy z nas jest od czegoś/kogoś uzależniona/y - począwszy od bardzo poważnych, a skończywszy na lżejszych (co wcale nie oznacza, że bardziej bezpiecznych) kwestiach. Uzależniłam się i ja, a jakże, czemu by nie?

Zapragnęłam być farmerką i na jednym z portali społecznościowych uprawiałam swoje poletko, doiłam krowy, zbierałam owoce z drzew, odwiedzałam sąsiadów, wysyłałam im prezenty, itp. Gra zajmowała lwią część mojego dnia. Rano, po obudzeniu, pierwszą czynnością było włączenie komputera - przeważnie brałam go nawet do naszego małżeńskiego łóżka. Tristana i Izoldę dzielił miecz, a mnie i Męża - laptop. Oczywiście nie widziałam w tym swoim zamiłowaniu do wirtualnego rolnictwa nic złego - w końcu każdy ma jakiegoś bzika, więc i ja nie będę odstawać od ogółu.

Gdybym tylko korzystała ze swojego konta, ale było mi mało - zaczęłam również używać do tego celu konto Męża, a potem założyłam jeszcze dwa inne, więc w sumie miałam cztery farmy. To dopiero było wyzwanie - tak zaplanować siew na wszystkich poletkach, aby zbiór był w tym samym czasie, bo w przeciwnym razie przecież uschnie i wymarzoną odznakę za konkretną uprawę dostanę nie wiadomo kiedy. Zdobyłam wszystko, co można było, doszłam do najwyższych możliwych poziomów, byłam pierwsza na liście rankingowej wśród swoich znajomych. Celowo przemilczę całą masę innych detali merytorycznych, gdyż pisać bym mogła wiele, lecz basta. Wystarczy.

Pierwsze, niepokojące mnie samą, zachowania zaobserwowałam, kiedy pewnego wieczoru, nastąpiła chwilowa przerwa w dostawie usług internetowych. Z minuty na minutę stawałam się coraz bardziej zdenerwowana (zbliżała się przecież godzina zbioru plonów). Nie znosiłam również sytuacji, w których Mąż potrzebował ode mnie czegoś, co związane było z odejściem od monitora. Każde swoje wyjście i powrót do domu planowałam pod kątem farmy.

Trwałoby to pewnie jeszcze do tej pory, gdyby nie Mąż, który pewnego dnia oznajmił mi, że chce odzyskać swoje, zawładnięte przeze mnie, konto, gdyż czuje się pozbawiony własnej tożsamości. W związku z powyższym mam zdecydować kiedy mu je oddam. Oczywiście likwidując farmę. Pierwsza moja reakcja była "jak to? to niemożliwe! tyle miesięcy pracy i mam, ot tak, usunąć aplikację?" Po namyśle jednak przyznałam mu rację, wyznaczając sobie jednocześnie ostateczny termin pożegnania się z polem i całym inwentarzem. Mąż dostał z powrotem swoje konto o wiele szybciej, niż mu obiecałam, gdyż nagle mnie oświeciło, że przecież zostają mi trzy inne farmy, więc nie jest źle.

Coś jednak we mnie pękło - nie wiem, czy poszłam po rozum do głowy, czy byłam już zmęczona codziennym obowiązkiem uprawy pól, ale niedługo po likwidacji farmy Męża, usunęłam również aplikację z obu dodatkowych kont, tym samym zostawiając tylko jedno konto, czyli moje własne. Z niego także zrezygnowałam - bez jakiegokolwiek żalu.

Od tamtego czasu minęły już ponad cztery miesiące, a ja czuję się wreszcie wolna, spokojniejsza, radośniejsza, zachowuję się spontanicznie jeśli nagle chcę wyjść z domu, nie muszę planować swojego kalendarza z wyprzedzeniem. Pozwoliłam grze zabrać sobie kilkanaście miesięcy z życia, które spędzałam przed komputerem, zamiast robić wiele innych ciekawszych i bardziej rozwijających rzeczy. Odrobiłam jednak lekcje i obiecałam sobie, że nigdy, przenigdy nawet nie spróbuję zaakceptować jakiejkolwiek gry, bo wpaść w szpony nałogu jest niezmiernie łatwo (niby banalne, lecz prawdziwe), ale wydostać się z niego - już o wiele trudniej.


7 sierpnia 2011

15. Prześladowana przez kartę płatniczą  

  
Myślałam, że będzie mi się śniła, goniąca mnie, karta płatnicza, krzycząc "użyj mnie", "wykorzystaj", "zapłać mną"... Na szczęście obyło się bez takich koszmarów, chociaż po wczorajszych przygodach przy kasie właśnie takiego scenariusza sennego mogłabym się spodziewać.

Od razu zaznaczę na wstępie, że wolę mieć gotówkę w portfelu, niż posługiwać się jakimś plastikiem. Mam konto w banku, ale jak tylko mogę, staram się z niego nie korzystać. Generalnie służy mi ono do płacenia przelewem za to, co czasem wypatrzę sobie w sieci i zapragnę mieć w domu. Ostatnio jeszcze Mąż przekonał mnie do płacenia w ten sposób rachunków za telefony i internet (oszczędność 5 zł co miesiąc). Wszędzie indziej używam tradycyjnych pieniędzy.

Niestety - od 1 sierpnia nasz bank zmienił regulamin, wprowadzając dodatkową opłatę, zmuszając mnie tym samym do płatności kartą na kwotę minimum 100 zł w ciągu miesiąca, gdyż inaczej ściągnie mi z konta pieniądze - co prawda kwota nie jest duża (2 zł), ale w skali roku mogę sobie za to kupić jakąś książkę, albo i kilka (jak jeszcze dorzucę do tego oszczędzone opłaty z rachunków).

Wczoraj był ten wielki dzień, kiedy - po raz pierwszy w życiu - zapłaciłam kartą za zakupy w sklepie. Oczywiście nie odbyło się to bezproblemowo. Najpierw wpłatomat naszego banku dostał, co powinien. Potem z supermarketu zabraliśmy to, co było nam potrzebne. Włożyłam zakupy do koszyka (chociaż właściwie lepszym określeniem byłoby "wrzuciłam", gdyż zawsze zadziwia mnie szybkość skanowania towarów przez kasjerów, która skutecznie uniemożliwia spokojne rozmieszczenie produktów), podałam pani kartę, wpisałam PIN. I co? Odmowa. I tak dwa razy. Zostawiłam Męża z pełnym koszykiem przy kasie, ją samą skutecznie blokując i udałam się do stoiska naszego banku. Tam spytałam młodego człowieka dlaczego nie mam środków na koncie, skoro przecież "nakarmiłam" wpłatomat. Okazało się, że minimum przez godzinę od momentu wpłaty, pieniędzy na koncie nie ma i nie będzie. Usiadłam więc sobie na holu i czekam (kolejna lekcja cierpliwości) aż minie ten czas. Wróciłam do Męża, streściłam czego się dowiedziałam, a jako, że przepisowa godzina minęła, podałam - po raz trzeci - kartę. Odmowa...

Pani kasjerka wykonała telefon, po którym przyszła inna pani (na szczęście bardzo miła) i razem z koszykiem zaprowadziła nas do punktu obsługi klienta, gdzie - wciąż niezapłacone - zakupy zostały zdeponowane za ladą. Mąż poszedł wyjaśniać sprawę, bo ja już byłam tak zdenerwowana, że nie wiedziałam gdzie jest bankomat i jak się go obsługuje. Wszystko dobrze się skończyło - Mąż przyniósł gotówkę, ale przecież nie o to chodziło - musiałam zapłacić kartą. Hurra! Za czwartym, w sumie, razem - sukces, więc wypłacone przed chwilą pieniądze, znowu dostały się do paszczy wpłatomatu.

Jak sobie pomyślę, że za miesiąc ponownie będę musiała przez to samo przechodzić, już czuję na swoich plecach oddech tej nieszczęsnej karty płatniczej...        


6 sierpnia 2011     

14. „Mamy Cię!” – czyli dylematy Męża


Jeszcze trochę, a w ogóle bym dzisiaj nic nie napisała... Niedawno wróciliśmy z Mężem do domu z sobotnich zakupów. Zwykle jedziemy do pewnego supermarketu i zajmuje nam to maksymalnie około dwóch godzin. Jestem zwarta i gotowa - lista potrzebnych rzeczy, sporządzona oczywiście wcześniej, w kolejności rozmieszczenia towarów w alejkach (nienawidzę supermarketów i tzw. shoppingu). Wszystko, aby jak najszybciej opuścić ten raj (dla niektórych), a dla mnie nadmierne zagęszczenie ludzi w tym samym czasie, na tej samej powierzchni.

Dzisiaj wymyśliłam sobie, że zanim udamy się na tradycyjne zakupy, pojedziemy jeszcze do innego sklepu poszukać butów dla Męża. Co prawda jest wciąż lato (przynajmniej kalendarzowe), ale wiadomo, że buty na jesień (takie były właśnie potrzebne) kupuje się już teraz, więc przekonałam Męża, bo oporny jest okrutnie jeśli chodzi o - jak on to nazywa - psychiczne nastawienie się, że dziś jest ten dzień. Nie miał na to zbyt wiele czasu, gdyż zarządziłam natychmiastowy wymarsz z domu.

Wybór obuwia ogromny i tu zaczynają się schody - Mąż się gubi w ilości pudełek i fasonów. Dobrze, że chociaż z kolorem nie było problemu, bo prawie wszystkie buty dla facetów są szaro-buro-czarno-brązowe, a że - jak wiadomo (tu sobie pozwolę na generalizację) - mają oni problem z odróżnianiem odcieni, więc i tak w rezultacie każdy but jest dla nich czarny albo brązowy. Żeby było szybciej (znam już trochę Męża) on siedzi i mierzy, a ja donoszę coraz to nowe pudełka. W końcu - po jakichś dwudziestu minutach i piętnastu fasonach - na placu boju zostały trzy pary butów i dopiero się zaczęło... Jedna para na nogi i do lustra, druga para na nogi i do lustra, trzecia... W tym czasie zdążyłam obejrzeć WSZYSTKO, co było w ofercie - dla dzieci, dla kobiet, dla mężczyzn, a Mąż siedzi, mierzy i wzdycha. Stanęłam w końcu nad nim (wcześniej zajęta przecież byłam przynoszeniem i odnoszeniem pudełek) jak kat nad martwą duszą, żeby coś wreszcie wybrał. Udało się! "Jedyne" pół godziny przymierzania i Mąż stał się (tu powinnam napisać "szczęśliwym") posiadaczem nowych butów na jesień, ale gdzie tam. Zaczyna marudzić, że tak naprawdę po co mu one potrzebne, że czemu akurat dzisiaj, że nie mamy pieniędzy...

Pięknie - nie ma co. To ja się poświęcam (jestem bardzo niecierpliwa i podejmuję decyzje odnośnie swoich zakupów w mgnieniu oka - albo biorę, albo wychodzę), tracę czas, a on kaprysi i kręci nosem. Jest takie powiedzenie, że "łaska pańska na pstrym koniu jeździ". Zmodyfikuję je sobie na dzisiejszy użytek - "wdzięczność Męża w nowych butach chodzi"...


5 sierpnia 2011

13. Naciąganie na ekranie


Trzy lata temu moja była szefowa z Wielkiej Brytanii wysłała mi zaproszenie do bardzo popularnego obecnie portalu społecznościowego. W naszym kraju, posługując się terminologią z podręcznika dotyczącego rozwoju dziecka, dopiero stawiał on swoje pierwsze kroki. Ucieszyłam się, że jest wreszcie miejsce, gdzie będę mogła kontaktować się ze wszystkim zagranicznymi znajomymi i byłymi współpracownikami.

Z biegiem czasu moja lista przyjaciół robiła się coraz dłuższa. Znalazło się na niej również sporo rodaków, a wśród nich jedna koleżanka, która namiętnie zaczęła korzystać z różnych dziwnych aplikacji typu "ustrzel wycieczkę", "wygraj aparat", "odbierz ręczniki", "wybierz sobie perfumy", "kliknij, a masz szansę zdobyć iPada", "zagłosuj na moje zdjęcie, które bierze udział w konkursie"...  Jak dla mnie to - ni mniej, ni więcej - tylko zwykły spam i szukanie naiwnych.

Może aż tak strasznie by mi nie przeszkadzała "działalność twórcza" mojej znajomej - w końcu jej sprawa co robi ze swoim czasem, ale zdenerwowałam się maksymalnie kiedy zarówno mnie (na początku), jak i Męża (to już później) zaczęła wręcz nękać prywatnymi wiadomościami, w których ponaglała nas do głosowania na swoje zdjęcia, biorące udział w jakimś konkursie. Generalnie nie mam w zwyczaju klikać w co popadnie, gdyż zdaję sobie sprawę, że moje dane mogą zostać przesłane niekoniecznie do miejsc i osób, które są moim targetem. Na odczepnego zagłosowałam na jej fotkę, lecz pokazał się błąd, więc dalej już nie wnikałam o co chodzi. Dowiedziałam się niebawem - kolejna wiadomość od mojej koleżanki i kolejne wskazówki co mam robić, jak również pytania, czy Mąż już zagłosował. Wrrrrr...

Nie lubię jak ktoś na mnie naciska, bo robię dokładnie tak, jak Shrek - zamykam się w sobie. Mąż był mądrzejszy ode mnie i zareagował natychmiast - napisał do niej prosto z mostu, bez owijania w bawełnę, żeby nie przysyłała mu żadnych zaproszeń do tego typu aplikacji, gdyż on nie wierzy w ich autentyczność. Przynajmniej jego zostawiła w spokoju. Moja obrona polegała i polega na tym, że jak tylko zobaczę jakiś nowy konkurs, który polubiła, od razu go blokuję (wcześniej zrobiłam to samo z zaproszeniami, które zdążyła mi wysłać). Przynajmniej nie widzę, nie wiem i nie chcę wiedzieć czego jej jeszcze brakuje do pełni szczęścia.

Wymieniona wyżej osoba jest mądrą, inteligentną, wykształconą i majętną kobietą i tak się zastanawiam - czy jest również aż tak naiwna i łatwowierna, że daje się omamić iluzją szybkiej i łatwej wygranej? Wszak naciągaczy nie brakuje, ale - jak widać na załączonym obrazku - jelenie (przepraszam za nazewnictwo) też się znajdują...


4 sierpnia 2011

12. Kroksy


Pierwszy raz zobaczyłam je cztery lata temu w Anglii. Były wszędzie - w marketach, na wystawach, w autobusach, na ulicach. Dostępne chyba we wszystkich istniejących rozmiarach i kolorach. Z możliwością dokupienia do nich różnego rodzaju przyczepianych ozdób. Ludzie wprost oszaleli na ich punkcie. Wszyscy - dzieci, młodzież, dorośli. Uznałam, że wyglądają okropnie i że w życiu czegoś takiego sobie nie kupię, a tym bardziej nie będę tego paskudztwa nosić.

Dziś czwartek, a jak czwartek, to i spotkanie z moją terapeutką. Wyszłam z domu i w drodze na przystanek czułam, że coś jest nie tak z moimi tenisówkami. Wiedziałam, że długo w nich nie pochodzę, ale liczyłam, że dotrwają chociaż do końca sezonu. Na moje szczęście w pobliżu ośrodka, do którego uczęszczam, jest duży supermarket jednej z sieci. Miałam jeszcze prawie pół godziny czasu do spotkania, więc szybkim krokiem weszłam do środka rezydencji bożka mamony i od razu skierowałam się do działu z butami. Ujrzawszy znajome kształty, o mało co nie krzyknęłam z radości, parafrazując cytat z pewnego, prawie że historycznego, filmu - "bocian! uratowani!". Dokonałam selekcji kolorystycznej (cała paleta barw) i fasonowej (dostępne dwa), po czym - dumnie dzierżąc w dłoni "mroczny przedmiot pożądania" - udałam się do kasy. Jeszcze w drodze do ośrodka pozbawiłam swój zakup żyłki i gumki, którymi były połączone oraz przylepionej ceny, a będąc już na miejscu, dokonałam podmiany. Jak się okazało - w samą porę, gdyż moje tenisówki pękły z tyłu, na środku, od samej podeszwy i to na obu piętach.

Zarzekałam się jak przysłowiowa żaba błota i co? A to, że teraz stoją sobie grzecznie w przedpokoju - moje nowe jasnoniebieskie kroksy.    


3 sierpnia 2011

11. PKP – Polskie Koleje Piesze


Przed każdą podróżą zawsze się denerwuję - Mąż mówi wtedy, że włącza mi się syndrom wyjazdowy. Wczoraj wieczorem już się zaczęło, później niezbyt spokojnie przespana noc (żeby nie zaspać i obudzić Męża, gdyby - co mu się czasem zdarza - wyłączył budzik i spał dalej), w końcu pobudka, ostatnie instrukcje i czekanie na telefon. Misja - zakup, w systemie przedsprzedaży, biletów PKP na pociąg nad morze. Niby nic prostszego - jechać, kupić, wrócić.

Leżę w łóżku, wpatruję się w ekran telefonu, w końcu się doczekałam - Mąż dzwoni. Nie kupił biletów - system komputerowy w kasie na dworcu jest zablokowany przez centralę. Dostał numer telefonu do pani kasjerki, żeby się dowiadywać czy coś się zmieniło. Przyjechał do domu, a że ja nie lubię czekać, postanowiliśmy poszukać kontaktu do centrali - tam na pewno nam pomogą. Akurat... Nikt nic nie wie. Pani konsultantka poradziła spróbować zarezerwować bilety przez stronę internetową PKP - w ten sposób będziemy wiedzieć, czy system został już odblokowany. Żeby kupić, trzeba przejść procedurę rejestracyjną - niby wszystko ładnie i pięknie, aż do momentu, w którym widzę rubryczkę z dowodem tożsamości (do wyboru mamy dowód osobisty, legitymację szkolną/studencką, paszport, prawo jazdy i legitymację dyplomatyczną) i jego numerem. Przy obu pozycjach czerwone gwiazdki, czyli obowiązkowe. Tak sobie głośno myślę - po co PKP te dane? Jestem zalogowana w kilku sklepach internetowych i nigdzie nikt nie żądał ode mnie podania dokumentu tożsamości. Standardowe informacje, czyli imię i nazwisko, adres, e-mail, ale nie dowód tożsamości i jego numer. Dodatkowa inwigilacja pasażerów? Oj nieładnie, nieładnie...

Zalogowałam się (Mąż poświęcił swoje prawo jazdy, bo nie chciałam ryzykować z dowodem osobistym), odszukałam interesujące nas połączenie, i oczom moim ukazała się wiadomość "przedsprzedaż na 7 dni przed odjazdem pociągu". Kiedy, kilkanaście tygodni temu, dowiadywaliśmy się w kasie na dworcu o przedsprzedaż na konkretny pociąg, poinformowano nas, że wynosi ona 30 dni (od razu zanotowałam w kalendarzu "dzień zero", a Mąż ustawił powiadomienie w telefonie), więc skąd wzięło się te 7 dni? Kolejny raz PKP wprowadza w błąd klientów? Na stronie głównej pojawiła się dziś informacja następującej treści: "informujemy, że z powodu nowych etapów prac modernizacyjnych prowadzonych na liniach kolejowych i związanych z nimi zmianami w organizacji ruchu pociągów, wybrane pociągi w komunikacji krajowej i międzynarodowej mają zablokowaną przedsprzedaż biletów na wyjazdy od 31 sierpnia lub 1 września br". I tu wymieniona zostaje długa lista pociągów, wśród których jest i nasz.

Jak sprawa się nie wyjaśni w najbliższym czasie, nie pozostanie nam nic innego, jak tylko stary i sprawdzony sposób - autostop. Nasz dobry znajomy, do którego się wybieramy nad morze, zjeździł w ten sposób chyba całą Europę i bardzo sobie chwali ten środek transportu. Tylko kto nas weźmie jak zobaczy te wszystkie bagaże...

P.S. Zapomniałam napisać, że zamówiłam sobie dzisiaj kijki do Nordic Walking - może się przydadzą, jak żaden kierowca się nad nami nie ulituje...


2 sierpnia 2011

10. Rozmowa kwalifikacyjna


Ja to mam szczęście - powinnam się chyba zająć wyszukiwaniem ofert pracy dla innych. Zwykle codziennie przeglądam strony internetowe z ogłoszeniami pracodawców, gdyż szukam czegoś dla siebie. Jakiś czas temu i Mąż zaczął przebąkiwać, że może i on by się za czymś rozejrzał, więc jak już poszukuję czegoś dla siebie, może i przy okazji, znalazłabym coś dla niego. Mówisz, masz. Powiedział, co go interesuje, więc nie ma problemu. Wysłał kilka aplikacji, a dziś był już na kolejnej rozmowie. Ale po kolei...

Rozmowa pierwsza - dość spora, jak na nasze miasto, firma reklamowa. W ogłoszeniu podali dwa stanowiska, więc nie wiadomo dokładnie było, czy szukają na każde z nich oddzielnie jednej osoby, czy tzw. dwa w jednym. Rekrutację przeprowadzał  sam właściciel, aczkolwiek jego małżonka też się ujawniła jako bierny słuchacz pod jej koniec (i początek, jak się miało okazać). Rozmowa odbyła się w pomieszczeniu przypominającym magazyn, ale kto by zwracał uwagę na takie drobiazgi. Trwała mniej więcej trzy minuty. Mąż - na samym wstępie (do rozwinięcia już nie doczekał) - grzecznie (za to gwarantuję, bo to spokojny człowiek) chciał wyjaśnić swoje wątpliwości odnośnie stanowiska, spytał więc, czy poszukują dwóch osób, czy tylko jednej. Potencjalny pracodawca zrobił się czerwony na twarzy, wstał i wykrzyczał do małżonki, która się w międzyczasie pojawiła: "przychodzi taki i będzie mi tu mówił ile osób mam zatrudniać". Mąż wstał więc i podziękował "miłemu" panu za poświęcony mu czas, po czym wyszedł i odetchnął z ulgą. Po fakcie, kiedy przypadkowo rozmawiał z kilkoma znajomymi osobami z branży, dowiedział się, że rotacja pracowników w firmie tamtego pana odbywa się w zastraszającym tempie - średnio raz na miesiąc. Wszystko się zgadza - przeglądając ogłoszenia, wciąż widzę nazwę tamtej firmy - wciąż na te same stanowiska, bądź stanowisko, bo ta zagadka pozostaje nierozwiązana.

Rozmowa druga - bardzo dobra firma fotograficzna. Oferta dotyczyła - w ramach pracy dodatkowej - sprzedaży aparatów. Miejsce rozmowy - hotel czterogwiazdkowy. Najpierw miła pani dokonała prezentacji firmy, podała więcej szczegółów (praca miała polegać na "naganianiu" klientów pewnej sieci marketów do kupowania aparatów konkretnej marki), po czym ogłosiła przerwę na zastanowienie się. Mimo wielkiego uczucia, jakim Mąż darzy zarówno fotografię, jak i aparaty tamtej firmy, nie zdecydował się jednak na ich warunki, gdyż nie były tak atrakcyjne, jak się spodziewał. Na części szkoleniowej już nie został, ale przynajmniej spotkanie było miłe, pani - ponoć - też niczego sobie, więc nie ma co narzekać.

Rozmowa trzecia - żeby było śmieszniej pracodawcą jest ów czterogwiazdkowy hotel, w którym odbyła się rozmowa druga. Ogłoszenie na stanowisko prawie do wszystkiego - tzw. wynieś, przynieś, pozamiataj. Rekrutację przeprowadzał sam dyrektor - pełna kultura, uśmiech i profesjonalizm. Nawet po angielsku Mąż sobie z nim pogawędził, o zabytki miasta, jakie by polecił gościom hotelowym, został zapytany. Miał okazję wykazać się też w kwestii ewentualnych zmian na stronie internetowej, jakie by wprowadził. Generalnie - same plusy - normalna pensja, prawie darmowe posiłki, bonusy w postaci karnetu na basen i siłownię, bony na święta, dodatki z tytułu ślubu (to już raczej nie ze mną), czy też urodzenia dziecka (na to jeszcze ma szansę).

"Nie wszystko złoto, co się świeci" - chciałoby się rzec na koniec. Okazuje się bowiem, że nie zawsze lepsze stanowisko gwarantuje dobrą atmosferę w pracy. Czasem to, co pozornie nie jest ciekawe, bo nie przykuwa naszej uwagi, jest o wiele lepszym wyborem. Wszystko to tylko kwestia marketingowego "opakowania" ogłoszenia, a nie jego treści. Brzmi znajomo, prawda?


1 sierpnia 2011

9. Jak odchudzić Męża?


Trudno było mi sobie wyobrazić, że kiedykolwiek ujrzę taką oto scenę - Mąż stoi na wadze, a ta wskazuje poniżej 80 kg. A jednak tak się właśnie stało - w ubraniu, po jedzeniu - 77 kg. Jeszcze trochę i Mąż mi zniknie. Zaczynam się martwić, bo wydaje mi się, że to zbyt mało jak na niego. Kilka lat temu było zupełnie inaczej...

Kiedy poznałam mojego obecnego Męża ciężko mi było go dokładnie sobie obejrzeć, gdyż było to pewnego mroźnego zimowego dzionka, a ubranie, jakie miał na sobie, skutecznie uniemożliwiało jakąkolwiek głębszą lustrację jego tuszy. Zresztą tamtego dnia byłam bardziej przejęta czymś innym, co nie było związane z nową znajomością i gdyby wtedy ktoś mi powiedział, że oto stoi przede mną mój przyszły Mąż, popukałabym się z pewnością w czoło z niedowierzania. Czas mijał i w trakcie pierwszego, już tzw. randkowego spotkania, moje oczy ujrzały bardzo okrągłego osobnika, który przypominał pączka (do dziś pozostał mu sentyment do tych ciastek). Nie żebym miała coś przeciwko tuszy jako takiej, co to, to nie - nawet wolę tych grubszych od zbyt chudych i kościstych, bo jak tu się do takiego przytulić? Można sobie tylko siniaki ponabijać.

Przyszła wiosna, potem lato - wprost wymarzona pogoda na spacery. Zaczęłam się więc na nie umawiać. Nie było to łatwe - co kilkadziesiąt metrów przymusowy postój - Mąż się poci i nie ma siły, bolą go stawy i kręgosłup. Dodam, że jego ówczesna waga przekraczała 100 kg przy wzroście nieco powyżej 170 cm. Obserwowałam sobie jego zmagania z własnym organizmem, ale jeszcze milczałam. Nie wytrzymałam dopiero wtedy, kiedy zobaczyłam skąd te dodatkowe kilogramy się wzięły. On wręcz pochłaniał (nie jadł, nie konsumował, nie degustował) całe masy jedzenia - na oko dwucentymetrowe kromki białego chleba, grubo posmarowane masłem, na to tłusta wędlina, żółty ser, ogórki konserwowe, majonez, musztarda i keczup - takich kanapek potrafił zjeść kilka (pół chleba na jedno posiedzenie). Na własne oczy widziałam smażoną przez niego jajecznicę z dziesięciu jajek, po której potrafił jeszcze zjeść pół litra mleka ze słodkim płatkami. Dużo, tłusto, słodko - tak wyglądał jego plan odżywiania.

Pewnego dnia Mąż spytał, czy pójdę z nim - w ramach towarzystwa - oddać krew. W stacji krwiodawstwa, do której się udaliśmy, pobrano mu próbkę do wstępnego badania. Do samego oddania go nie zakwalifikowano, gdyż biedaczek zasłabł i musieli go cucić. Doktor, który go badał, odesłał Męża do lekarza pierwszego kontaktu celem zrobienia dodatkowych badań, bo przecież zdrowy i młody facet nie mdleje sobie ot tak, bez powodu. Machina poszła w ruch. Wizyta w przychodni, spotkanie z lekarzem, skierowanie na badania krwi i moczu, a potem do poradni metabolicznej. Tu następuje moja ulubiona część - pani dietetyk - typowa Helga i zołza (zapałałam do niej ogromną sympatią za podejście do Męża) wzięła go w krzyżowy ogień pytań, po czym obdarowawszy Męża materiałami poglądowymi w postaci ulotek, tabeli kalorycznych, kazała stosować dietę 1000 kalorii. Teraz będzie mniej przyjemny dla mnie fragment - po wyjściu Mąż przysiadł na ławeczce przed wejściem do poradni, zaczął oglądać prezenty od pani doktor i z jego ust padło, pełne rozdzierającego smutku i niedowierzania pytanie - "to ja mam sobie teraz centymetrem kromki mierzyć"? Po czym wstał, przeszedł się kawałek i zaczął wykrzykiwać głośno co myśli na temat spotkania z panią dietetyk. O ile dobrze pamiętam, zaczął też chyba machać rękami i usiłował wyrzucić materiały poglądowe, w czym mu - skutecznie - przeszkodziłam.

Następne tygodnie to była męka - nieszczęśnik sprawdzał kaloryczność każdego produktu, który miał zjeść. Najpierw próbowałam razem z nim przejść na dietę, ale mijało się to z celem, gdyż zawsze byłam szczupła i nie musiałam gubić nawet jednego kilograma - mało tego - wciąż mogłam przytyć bez jakiejkolwiek szkody dla mojego ciała. Było mi go żal, ale cóż - liczenie kalorii zaczęło przynosić wymierne korzyści w postaci wskaźnika na wadze, który powoli, acz konsekwentnie był coraz niżej. Byłam dumna, że Mąż, który raczej nie wykazywał się zbyt silną wolą i konsekwencją, daje radę. Do czasu jak nie znalazłam w kurtce, którą zostawił do prania, papierków po batonikach - bynajmniej nie zbożowych. Wtedy pękł i stwierdził, że nie będzie się głodzić i spędzać czas na liczeniu kalorii w jednym pomidorze, czy ogórku. Odpuściłam, bo stwierdziłam, że nic na siłę nie da się zrobić. On sam musi chcieć schudnąć.

Wszystko zaczyna się w głowie... I w dzieciństwie... Mąż pochodzi z rodziny, w której wszyscy są otyli i to bardzo. Tradycyjna polska kuchnia - tłusto, słodko, ciężko i dużo, a nawet jeszcze więcej. Co wyniósł z domu rodzinnego, przeniósł na swoje podwórko. A potem pojawiłam się ja i nic już nie było takie samo. Nigdy nie lubiłam tłustego jedzenia, za dużo na raz też nie potrafię zjeść, ale słodko - oj tak, tak - tego nie odmówię, bo jestem łakomczucha, zwłaszcza jak coś z czekoladą... Ale to nie o mnie ma być...

Zajadanie emocji - ta kwestia często jest przemilczana. Wszyscy są mądrzy, wszyscy doradzają - "nie żryj tyle", "weź się za siebie", "jak ty wyglądasz". A tu mamy młodego faceta, który mieszka sam, pracuje, nie ma prawdziwych przyjaciół (znajomych nie liczę). Siedzi sobie taki człowiek samotnie, tęskni i marzy o miłości, więc co robi - zajada emocje, bo jak sobie podje, to mu się humor na chwilę poprawia. Błędne koło.

Koniec końców, Mąż poszedł po rozum do głowy i zmienił swoje nawyki żywieniowe - jadł wszystko, na co miał ochotę, ale w małych ilościach. Emocjonalnie też miał komfort w mojej postaci, więc nie musiał nic zajadać. Mniej więcej w przeciągu roku zrzucił około 20 kg, a do dzisiaj - prawie 30 kg. Jest najchudszy z całej swojej rodziny, wyprzystojniał, stał się bardziej męski, pewniejszy siebie, jest weselszy i wreszcie mogę z nim chodzić na spacery bez przymusowych postojów. Nie odchudziłam Męża, on sam osiągnął ten efekt swoją własną, ciężką pracą.