Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

środa, 29 lutego 2012

290. Wystarczy chcieć


Zajadając emocje związane ze stresem przed wczorajszym spotkaniem z Pierwszą, w ciągu pół godziny pochłonęłam całe piętro ptasiego mleczka, czyli dwadzieścia sztuk. Było mi tak słodko, że jak poszłyśmy do kawiarni, w zupełności wystarczyło zamówienie latte macchiato.

Nie rozmawiałyśmy ze sobą około pięciu lat, a miałam wrażenie jakby ten czas w ogóle nie istniał - jakbyśmy rozstały się tydzień temu. Niejednokrotnie miewałam podobne odczucia - dużo zależy od emocjonalności, otwartości, szczerości i - przede wszystkim - chęci obu stron do rozmowy. Nawet nie musiałyśmy się jedna drugiej tłumaczyć - kiedy, gdzie, jak i dlaczego przestałyśmy się kontaktować. Nie pamiętałyśmy tak naprawdę o co nam wtedy poszło. Nie było więc wypominania, licytowania się, udowadniania racji. Był między nami dialog i umiejętność słuchania. Obie doszłyśmy do tego samego wniosku - że byłyśmy okropne dla siebie.

Wróciłam do domu uskrzydlona tamtym spotkaniem. Nie przeszkadzał mi mokry od deszczu płaszcz, czy ociekający wodą parasol. Włączyłam laptop, odebrałam pocztę, a w niej znalazłam mail od Trzeciej - wysłany w czasie, kiedy byłam w kawiarni z Pierwszą. Jego treścią były miłe, ciepłe słowa i chęć zobaczenia się ze mną. Dwie odzyskane, bliskie mi, osoby - w ten sam dzień. I jak tu się nie cieszyć?

Po raz kolejny zrozumiałam, że nigdy nie wolno tracić nadziei - żeby nie wiem jak ciemno było, któregoś dnia na pewno zaświeci słońce. Warto być cierpliwym i dać drugiej stronie czas na podjęcie decyzji. Tak niewiele potrzeba, aby odnowić kontakt. Wystarczy tylko chcieć...

wtorek, 28 lutego 2012

289. Wyciąganie przeszłości


Jaki jest sens w werbalnym atakowaniu drugiego człowieka i siłowym pokazywaniu mu tego, czego nie zrobił kilkanaście lat temu? Czy takie zachowanie odwróci koleje życia? Czy cofnie czas? Oczywiście, że nie.

Jeśli ktoś ma słabą konstrukcję psychiczną, w najlepszym wypadku zacznie się obwiniać o coś, na co nie ma już żadnego wpływu, a w najgorszym? Nawet nie chcę o tym myśleć, ale agresor może doprowadzić tamtego człowieka do depresji, a może i targnięcia się na własne życie.

Czy czyjeś "chcę dobrze dla Ciebie" jest równoznaczne z moim "chcę dobrze dla siebie"? Czy kopanie leżącego pomoże mu w jakiś sposób? Oczywiście, że nie. Niby zrozumiałe, a jednak nie zawsze, nie wszędzie i nie dla wszystkich.

poniedziałek, 27 lutego 2012

288. Wystarczy być


Tracisz kogoś bliskiego. Załatwiasz formalności pogrzebowe, uczestniczysz w ostatniej ceremonii, zapalasz znicz na grobie, kładziesz kwiaty. Wracasz do domu i zostajesz ze swoimi myślami. Różnie wyrażasz swoje emocje - płaczesz, krzyczysz albo siedzisz w milczeniu, tępo patrząc w jeden punkt. Nie możesz jeść, pić, nic Cię nie interesuje.

Czasem czujesz ogromną potrzebę podzielenia się tym, co czujesz. Czekasz na czyjś telefon albo nawet sam dzwonisz pierwszy. Idziesz do pracy, ale na Twój widok milkną wszelkie rozmowy. Czujesz się jak trędowaty. Ludzie unikają Twojego spojrzenia. Nagle robi się pusto wokół Ciebie.

Nie umiemy towarzyszyć drugiemu w jego żałobie. Nie chcemy słyszeć o śmierci, nie chcemy o niej rozmawiać. Uciekamy od czegoś, co i tak - prędzej, czy później - jest nieuniknione. Chcemy być piękni, młodzi, zdrowi, silni i szczęśliwi. Wiecznie. Przecież to inni umierają, nie my. Nas to nie dotyczy.

"Weź się w garść", "trzymaj się", "dasz radę" - na tyle nas stać - i to też nie zawsze. Słowa nie pomogą, ale Twoja obecność - owszem. Bo czasem wystarczy być. Tylko, czy może aż?

287. Lojalność


Może jestem naiwna i mam zbyt wyidealizowany sposób patrzenia na świat, ludzi i relacje panujące między nimi, ale mam takie poczucie, że jeśli rozmawiam z kimś emocjonalnie mi bliskim i zwierzam się tej osobie z czegoś bardzo osobistego, nie muszę już zaznaczać, żeby to, co jej powiedziałam, zachowała dla siebie.

Lojalność - jedno słowo, które wszystko wyjaśnia, a którego zabrakło mi w przypadku dwóch kobiet, z którymi jestem niezwykle silnie związana. Właściwie powinnam w poprzednim zdaniu użyć czasu przeszłego, bo od nich samych dowiedziałam się, że treść naszych rozmów przekazywały mojej matce. Teraz już wiem skąd moja rodzicielka od kilku miesięcy jest dobrze zorientowana w pewnych sprawach z naszego małżeństwa.

Najgorsze jest to, iż obie panie nie widzą nic złego w swoim postępowaniu - wręcz przeciwnie - twierdzą, że chciały i nadal chcą dobrze. Ich zachowanie doprowadziło do tego, że już im nie ufam i raczej to się nie zmieni. Nie obraziłam się na nie, ale nie mam zamiaru rozmawiać z nimi tak otwarcie, jak to miało miejsce do tej pory.

Moja matka, odkąd sięgam pamięcią, mieszała się do wszystkich moich znajomości - bynajmniej bez mojej wiedzy. Potrafiła grzebać mi w notesie, czy kalendarzu, żeby znaleźć numer telefonu do ówczesnych koleżanek. Potem do nich dzwoniła, próbując dowiedzieć się czegoś o mnie. Zamiast spytać własną córkę, wyręczała się innymi osobami. Dwie z nich miały na tyle odwagi, żeby się sprzeciwić jej metodom manipulacji i dały mi znać co ona wyprawia i do czego jest zdolna.

W świetle całej działalności matki w przeszłości nawet nie byłam jakoś strasznie zaskoczona ostatnimi wydarzeniami. Nie sądziłam tylko, że jeszcze jej nie przeszło, bo myślałam, że dała już sobie spokój z dziecinnymi zachowaniami, mającymi na celu skłócenie mnie z bliskimi osobami. A jednak nie. Cóż...

Było mi przykro, nawet bardzo, bo kiedy się dowiedziałam o wszystkim, poczułam złość i żal. Emocje opadły, a ja patrzę racjonalnie na zaistniałą sytuację. Matce ufać nie mogłam nigdy. Tym, co zrobiła teraz, samej sobie wystawiła świadectwo. A tamte kobiety dały się złapać w sieć, jaką zastawiła na nie moja rodzicielka. We trzy się zamotały na dobre. Niech więc tak zostanie. Nie będę się bawić w pająka.

niedziela, 26 lutego 2012

286. Łatwiej wyjąć, trudniej włożyć


Żałuję, że podczas kupowania odkurzacza nie mieliśmy ze sobą ukrytej kamery, bo niezły filmik powstałby z tego wydarzenia. Nic tylko nakręcić i pokazywać jak nie należy obsługiwać klienta - ku przestrodze potencjalnych kandydatów na sprzedawców. Przejdźmy zatem do meritum.

Pudła z odkurzaczami leżały - jak to zwykle przy promocjach bywa - prawie na środku supermarketu, pomiędzy regałami. Nie lubimy z Mężem kupować przysłowiowego kota w worku - zwłaszcza tak wielkim i ciężkim, gdyż w razie niesprawności urządzenia musielibyśmy jeździć z nim tam i z powrotem dwoma autobusami w każdą stronę. Padający deszcz tylko pogorszyłby sytuację. W związku z powyższym, chcieliśmy sprawdzić czy to, co zamierzamy kupić, działa.

Mieliśmy szczęście, bo po drugiej stronie stoiska stał pracownik marketu (Pierwszy) i metkował inne towary. Zapytaliśmy o możliwość podłączenia odkurzacza do sieci. Pan zaprowadził nas do swojego kolegi (Drugi), który wyjął odkurzacz z pudełka i zademonstrował jego możliwości. Uśmiechnęliśmy się z Mężem do siebie, kiwnęliśmy potakująco głowami i poprosiliśmy pana o ponowne spakowanie sprzętu do kartonu. I tu zaczęły się schody. Sprzedawca nijak nie potrafił zmieścić w nim tego, co przecież kilka chwil wcześniej z niego wyjął - nawet mimo aktywnej pomocy Dyrektora Wykonawczego. W końcu pan się poddał, a na pocieszenie powiedział nam, że nie ma sensu wkładać odkurzacza do pudełka, bo przy kasie i tak nam je otworzą, żeby sprawdzić, czy przypadkiem czegoś innego jeszcze w nim nie wynosimy. Nie omieszkałam zaniechania pracownika skomentować słowami, że łatwiej wyjąć, trudniej włożyć.

Oczami wyobraźni nie chciałam widzieć Męża niosącego opakowanie z odkurzaczem, a siebie z wężem na szyi, który wyraźnie odmawiał współpracy w ułożeniu się w taki sposób, aby opakowanie można było ładnie i bezproblemowo zamknąć. Drugiemu panu podziękowaliśmy za sprawdzenie urządzenia, po czym wróciliśmy do stoiska z innymi pudłami myśląc, co z tym fantem zrobić. Ponieważ wciąż był tam Pierwszy pan, skorzystaliśmy z okazji i spytaliśmy go, czy ktoś z pracowników mógłby nam pomóc umieścić odkurzacz w kartonie po tym, jak za niego zapłacimy przy kasie. Pracownik odpowiedział, że się nie orientuje, bo jest tu dopiero drugi dzień. Poprosiłam go zatem o znalezienie kogoś, kto ma większe doświadczenie i zna odpowiedź na nasze pytanie.

Na horyzoncie pojawiła się pani (Pierwsza), która poleciła Pierwszemu panu pójście z nami i naszym odkurzaczem do Punktu Obsługi Klienta i zapytanie urzędującej tam pracownicy o to, czy jeśli karton z zawartością zostanie zafoliowany, pani przy kasie nie będzie go otwierać. Pani (Druga) z POK powiadomiła nas, że mamy powiedzieć przy kasie, że ona już wszystko sprawdziła i - w związku z powyższym - kasjerka jest zwolniona ze swojego obowiązku zaglądania do środka pudła.

Pan Pierwszy poszedł więc z naszym odkurzaczem na zaplecze sklepu, a ja z Mężem zza szyby obserwowaliśmy co tam się będzie dziać. Stał tam pan Trzeci, którego zadaniem było zabezpieczenie kartonu przed otwarciem za pomocą zgrzewanych plastikowych tasiemek. Problem polegał na tym, że ów człowiek nie umiał obsługiwać maszyny do zgrzewania, o czym poinformował Pierwszego, a ten przekazał nam tę informację, po czym poszedł poszukać osoby kompetentnej do obsługi wyżej wymienionego urządzenia. Wrócił sam twierdząc, że nie ma na zmianie nikogo, kto potrafiłby wygrać z tamtą maszyną. Mąż zasugerował zatem użycie folii stretch, na co Pierwszy odparł, że jej nie posiadają.

W tym momencie jeszcze się śmiałam, choć nerwowo dreptałam wzdłuż regałów, żeby nie wybuchnąć. Mąż stał i nie spuszczał z oczu naszego odkurzacza. Na widoku pojawiła się pani (Trzecia) - ponoć menedżerka sali. Nie wytrzymałam i spytałam, czy my jesteśmy w sklepiku wiejskim, czy w supermarkecie i dlaczego nikt nie potrafi nam poprawnie zapakować odkurzacza do pudełka i jak to jest, że nie mają nawet folii, na co ona stwierdziła, że folia jest i nasz karton zostanie zaraz zamknięty i owinięty. Zawołała do pomocy dwie koleżanki (Czwarta i Piąta). We trzy wytaszczyły pudło zza szyby, ustawiły na podłodze i mocowały się z rurami, odkurzaczem i wężem oraz szczotkami. Na to nie chciałam nawet patrzeć, aczkolwiek zerkałam ukradkiem i nie wiedziałam, czy mam się śmiać, czy płakać, a także zastanawiałam się w myślach co, gdzie i kiedy pęknie lub wypadnie. Doczekałam się na to ostatnie - telefon Czwartej zderzył się z posadzką.

Po wielkich trudach karton został zafoliowany. Panie tak się zapamiętały w swojej robocie, że nie zostawiły wolnego miejsca na uchwyty. Piąta zaproponowała nam zapłacenie za odkurzacz przy stanowisku, gdzie na samym początku sprawdzaliśmy jego działanie. Poradziła nam też, żebyśmy ominęli kasy przy wychodzeniu, a przy wejściu pokazali jedynie paragon ochroniarzowi. Tak uczyniliśmy.

Podsumowując - cały proces zakupowy zajął nam mniej więcej pół godziny. Do jego przeprowadzenia zostało zwerbowanych trzech panów i pięć kobiet z załogi supermarketu, pracownik firmy ochroniarskiej oraz ja i Mąż.

sobota, 25 lutego 2012

285. W worku rozmaitości


Dopiero niedawno dotarliśmy z Mężem do domu. Weekend już od piątkowego wieczoru obfitował w różne wydarzenia...

Moja nagła kreatywność, spontaniczność w podejmowaniu decyzji oraz zdolności przekonywania Dyrektora Wykonawczego zaowocowały wczorajszym szybkim wypadem do supermarketu i kupnem odkurzacza. Nie mogliśmy go nie wziąć - ostatnie egzemplarze przecenione z 230 na 75 złotych. Jest dokładnie taki, jaki chcieliśmy - z plastikowym pojemnikiem (przekonała nas konkretnie do tego wyboru cena papierowych worków, w które nie chcieliśmy dodatkowo inwestować) w kolorze seledynowo-biało-szarym. Co więcej - nawet działa - sprawdziliśmy go rano.

Przed południem poszliśmy z Mężem na spacer - dość utrudniony i uprzykrzony przez silny wiatr oraz deszcz, ale nic to. Pogaworzyliśmy chwilę z kolegą Dyrektora Wykonawczego z pracy, a później zjedliśmy w barze ciepłą i pożywną zupę ogórkową.

Spotkaliśmy przypadkiem Młodego, czyli dobrego znajomego, z którym łączy nas wspólna pasja. Potem natknęliśmy się na rodzinę Sąsiadów w komplecie. Oczywiście najbardziej uradował mnie widok dziewczynek, bo ostatnio chorowały i nie miałam z nimi żadnego kontaktu.

Ogromnie pozytywnym zaskoczeniem był SMS od Pierwszej (post 281 dla tych, co nie wiedzą w czym rzecz). Wyraziła chęć spotkania się ze mną i jesteśmy umówione na wtorkowe popołudnie. Hurra!!!! Cieszę się tak, że aż ciężko mi to wyrazić słowami. Jak dobrze policzyłam, znajomość ze sobą zerwałyśmy pięć lat temu. Od tamtego czasu widziałyśmy się trzy i pół roku temu jedynie przed pogrzebem i na samej ceremonii pożegnania naszego wspólnego znajomego.

Przez kilka godzin nie mogliśmy się skontaktować z Autostopowiczem - albo my nie słyszeliśmy jak dzwoniły komórki, albo nasz Przyjaciel nie odbierał. Po jakimś czasie - bingo! Stęskniłam się za nim okrutnie, o czym nie omieszkałam poinformować zainteresowanego już w pierwszych słowach. Wiecie czego się dowiedziałam? Że strasznie fajnie słyszeć optymizm w moim głosie; optymizm, którego jeszcze kilka dni temu nie było. Uwielbiam tego człowieka!

Odwiedziliśmy też rodziców moich znajomych, którzy gościli nas u siebie w domu przed i po naszym ślubie kościelnym. Było miło do pewnego momentu, ale nie chcę się na nim koncentrować - wolę pomyśleć o pozytywnych aspektach tamtej wizyty.

Teraz Mąż siedzi obok mnie i czyta kolejną książkę, a ja nadrabiam blogowe zaległości - czyli każdy robi to, co lubi.

piątek, 24 lutego 2012

284. Bo z dziewczynami...


Jerzy Połomski śpiewał kiedyś: "bo z dziewczynami nigdy nie wie, oj nie wie się, czy dobrze jest czy może jest, może jest już źle"... Jakoś tak od razu przyszła mi do głowy właśnie ta piosenka - w kontekście relacji damsko-damskich.

Bo niby kto, jak nie inna kobieta, jest w stanie wczuć się w emocje drugiej przedstawicielki płci pięknej; wyżalić się na swojego faceta; opowiedzieć o niedobrej teściowej; doradzić w wyborze ciuchów, fryzjera, kosmetyczki, czy ginekologa? To tylko wierzchołek góry lodowej tematów, jakie koniecznie musimy obgadać ze swoją przyjaciółką.

Niewiele pamiętam z czasów przedszkola i trzech pierwszych lat szkoły podstawowej. Nie wiem czy miałam wtedy jakąś bliską mi koleżankę. Utkwiła mi w głowie M., z którą chodziłam razem na dodatkowe zajęcia z angielskiego i po którą przychodziłam do domu przed szkołą (mieszkałyśmy blisko siebie), a potem wracałyśmy razem. Była też J., ale już w ostatniej klasie podstawówki. Nie mam z nimi żadnego kontaktu od tamtego czasu. Każda z nas poszła do innego ogólniaka i nigdy więcej się już nie spotkałyśmy.

W szkole średniej siedziałam w jednej ławce z A. i była ona najbliższą mi osobą w całej klasie. To ona - w tempie ekspresowym - trzy lata temu zamieniła mi badanie tomografem komputerowym na rezonans magnetyczny i pomogła załatwić wizytę u neurologa, kiedy nie mogłam się prawie ruszyć z powodu bólu kręgosłupa.

Na studiach dominowały kobiety. Była M., która wyemigrowała za ocean i pewnie nigdy już tu nie wróci. Potem jeszcze pojawiła się A. i J. Żeby było śmieszniej, razem z moim kumplem zabawiliśmy się w swatów i poznaliśmy je z jego przyjaciółmi. Obie wyszły za nich za mąż i wyjechały na drugi koniec Polski za swoimi mundurowymi połówkami.

W pracy poznałam E. i nie mogłam uwierzyć, że w dorosłym życiu można się aż tak zaprzyjaźnić. Nasze drogi rozeszły się kiedy jej partner zbudował dom za miastem, zatrudnił ją w swojej firmie i zamknął w złotej klatce, separując od ludzi.

Potem przyszedł czas terapii, gdzie poznałam A., M. i K. - o nich pisałam w moim wczorajszym poście o przyjacielu i na odzyskaniu jeszcze dwóch spośród nich niezmiernie mi zależy, ale wiem, że może być trudno. Czekam na ich ruch.

Trochę to dziwne, bo wydawało mi się zawsze, że z biegiem czasu "moje dziewczyny" będą się wykruszać. Jest wręcz odwrotnie - gdzieś po drodze - odnalazłyśmy się z kilkoma dawnymi znajomościami i teraz celebrujemy nasze wspólne chwile - niezbyt częste, ale tym bardziej cenne. Mam też spore "grono zamiejscowo-zagraniczne", z którym staram się być w kontakcie telefoniczno-komunikatorowo-mailowo-facebookowym. Dzięki obecności na blogu również poznałam bliżej kilka fajnych kobiet.

Szczerze żałuję każdej straconej znajomości, czy przyjaźni. Na starość zrobiłam się sentymentalna i wspominkowa. Może dlatego staram się być wdzięczną za wszystkie dawne i nowe dziewczyny, które swoje drogi krzyżują z moimi...

283. Jasama Szukamhaka


Gdzieś w sieci krążyła kiedyś taka zabawa, w której można było się dowiedzieć jak brzmiałoby nasze imię i nazwisko po japońsku. Ja już swoje mam - bynajmniej wzięte nie z tamtej aplikacji, lecz prosto z życia. Wymyślił mi je Mąż.

Jasama - bo według słów Dyrektora Wykonawczego nie daję sobie pomóc - szczególnie w kwestii dźwigania, układania, chowania, wieszania, składania i tak dalej. Wszystko jest nie tak, jakbym chciała, bo oczywiście ja sama zrobiłabym to szybciej, lepiej, dokładniej i tym podobne.

Szukamhaka - bo wiecznie patrzę i sprawdzam poczynania Męża oraz czepiam się - i tu wracamy do mojego nowego imienia - gdyż ja sama zrobiłam to...

Jasama Szukamhaka to ponoć dwie moje największe wady, jak zeznał Dyrektor Wykonawczy. Jest jeszcze trzecia - podobno do momentu wstania z łóżka jestem żoną, a potem zamieniam się w praczkę, sprzątaczkę i jeszcze wiele innych, tylko nie małżonkę.

282. Odkurzacz


Wesela nie mieliśmy, przyjęcia też nie, więc takich typowych ślubnych prezentów nie było. Dostaliśmy co prawda komplet kieliszków do wina, zestaw szklanek do drinków plus dwa rodzaje kieliszków, dwa komplety filiżanek oraz talerzyków do kawy oraz zestaw obiadowy z następnym kompletem filiżanek i talerzyków, prześcieradło plus poszwę na kołdrę i poduszki oraz patelnię. Wszystko musieliśmy zostawić na strychu u znajomych, bo w naszym malutkim, wynajmowanym pokoiku nie ma miejsca, żeby to gdzieś upchnąć. Ponadto, z Anglii przywieźliśmy chyba ze trzy lub cztery kartony rzeczy z kuchni. Poza tym, miałam jeszcze swoje panieńskie zestawy, które kupiłam jak wynajmowałam mieszkanie kilkanaście lat temu. Skorup i szkliwa mamy więc tyle, że możemy tym rzucać - bez obawy, że nam kiedyś zabraknie.

Potrzebujemy mieć swój odkurzacz, bo mojemu ojcu przeszkadza, że korzystamy z jego urządzenia. Mąż dostał w pracy PIT, zrobił rozliczenie i w poniedziałek zawiezie go do Urzędu Skarbowego, a że mamy niewielki zwrot podatku, więc stwierdziliśmy, że wreszcie kupimy własny odkurzacz. W związku z tym mam do Was prośbę o radę. Jesteśmy w stanie przeznaczyć na niego tylko 200 złotych i w tej kwocie musimy się zmieścić. Moje pytanie dotyczy kwestii worka - czy lepszy jest taki z materiału, który trzeba opróżniać, czy papierowy jednorazowego użytku, a może bez worka, ale za to z plastikowym pojemnikiem? Na co mamy jeszcze zwrócić uwagę? Potrzebujemy czegoś małego, ale dobrego. Bardzo będę Wam wdzięczna za pomoc.

czwartek, 23 lutego 2012

281. Przyjaciel


Ilu ich mamy w życiu? O kim bez cienia wątpliwości możemy powiedzieć "prawdziwy przyjaciel"? Kto wytrzymuje próbę czasu, a kto nie zdaje egzaminu z tego uczucia? Czy niejednokrotnie nie szafujemy tym słowem zbyt często, nazywając przyjaźnią to, co jest zwykłą znajomością?

Niektórzy zalogowani na popularnych serwisach społecznościowych konkurują wręcz ze sobą w rankingu posiadanych znajomych/przyjaciół - kto jest bardziej popularny, kto ma najwięcej komentarzy i tak dalej.

Z racji swojego wieku i przeżytych doświadczeń stwierdzam, że tak, jak często myliłam miłość z zauroczeniem, fascynacją, czy zakochaniem, tak samo często przyjaźnią nazywałam najzwyklejsze koleżeństwo.

Ktoś kiedyś powiedział, że: "przyjaciel to ktoś, kto wie o Tobie wszystko, a mimo to cię kocha". W świetle tych słów moim jedynym Przyjacielem (celowo używam dużej litery) jest Mąż. W tym jednym cytacie zawiera się cała kwintesencja przyjaźni, a przyjaciel to człowiek, który jest ze mną na dobre i na złe, bez względu na czas, miejsce i okoliczności; ktoś, na kogo zawsze mogę liczyć; kto ma dla mnie czas; kto jest wsparciem w każdej sytuacji; kto - nawet nie zgadzając się ze mną - szanuje moją odrębność i inne poglądy.

Kiedyś mi się wydawało, że mam wielu przyjaciół. Różne zawirowania i zakręty życiowe pokazały jak niewłaściwe było to określenie. Niektórzy pięknie wypowiadanych słów nie byli w stanie przekuć w czyny. Było sporo takich chwil, kiedy wokół mnie czułam pustkę. Ja pewnie też nie udźwignęłam wielu podobnych sytuacji, bo nie jestem idealna.

Szkoda mi niektórych spośród tamtych zerwanych relacji, choć niektórzy mogą stwierdzić, że jeśli taka znajomość nie przetrwała próby, to znaczy, że nie można jej nazwać przyjaźnią, bo nigdy nią nie była. Jest w tym trochę racji. Ale nie do końca się zgodzę, bo każdy jest tylko człowiekiem - ze swoimi ułomnościami, słabym charakterem, popełnianymi błędami. Każdy ma swoje problemy, jest w lepszym lub gorszym stanie psychicznym. Nie przekreślałabym nikogo, dopóki nie spróbowałabym wyjaśnić zaistniałych nieporozumień. Owszem, nie przeczę, że czasem nie da się już wrócić do niektórych spraw, bo obie strony się zmieniły i są całkiem innymi ludźmi niż wtedy, kiedy się poznały. Warto jednak podjąć wyzwanie - oczywiście o ile nam zależy - żeby nie mieć potem wyrzutów sumienia, co by było, gdyby...

Trudno jest się przyznać do błędu; ciężko jest przeprosić, wziąć winę na siebie; wysłuchać tego, co ma do powiedzenia drugi człowiek. Niekiedy wymaga to kilku tygodni, miesięcy, czy nawet lat. Często unosimy się źle pojętą dumą, chorą ambicją i odpuszczamy, a w głębi duszy jednak czegoś nam brakuje. Po czasie, jak sobie wszystko na spokojnie przemyślimy, okazuje się, że powodem naszych kłótni, sporów, czy niesnasek, były jakieś sprawy, które dawno już straciły swoje, pierwotnie silne emocjonalnie, znaczenie.

Kilka lat temu straciłam kontakt z trzema bliskimi mi osobami. Z Pierwszą - przez obopólne różnice w poglądach na kwestie wiary i religii; z Drugą - przez uniesienie się honorem o totalną bzdurę; z Trzecią - przez swoją niecierpliwość i jej niesłowność. Wszystkie tamte kobiety darzyłam ogromną sympatią i do tej pory ciepło o nich myślę, wspominając nasze spotkania, rozmowy i to, co przeszłyśmy razem.

Jeszcze w trakcie zeszłorocznej terapii poczułam potrzebę odnowienia kontaktu z Drugą. Zostawiłam jej wiadomość na komunikatorze. Napisałam o swoich uczuciach, starając się jej nie oskarżać. Odpisała mi, że nie chce już tego kontaktu. Liczyłam się, że tak może być, aczkolwiek było mi przykro. Minęło kilka miesięcy i - ni stąd, ni zowąd - jej numer wyświetlił się na moim telefonie. Już chciałam odpłacić jej pięknym za nadobne, ale powstrzymałam się i zdecydowałam na wysłuchanie tego, co ma mi do powiedzenia. Rozmawiałyśmy dość długo i pożegnałyśmy się, mając nadzieję na powrót do miejsca, w którym nasze drogi się rozeszły. Druga mieszka w innym mieście, więc nie możemy się spotkać w cztery oczy, ale jesteśmy w stałym kontakcie - wczoraj do mnie zadzwoniła mówiąc, że się za mną stęskniła. Obie zawiniłyśmy w przeszłości, ale teraz też obie pracujemy, aby nie stracić tego, co mamy.

Dzisiaj napisałam mail do Trzeciej oraz SMS do Pierwszej - krótki, konkretny, ale wyrażający moją chęć na spotkanie i rozmowę o tym, co nas od siebie oddaliło. Nie wiem czy odpowiedzą, a jeśli tak - co napiszą. Jestem przygotowana zarówno na milczenie z ich strony, jak również na odrzucenie mojej, wyciągniętej do nich, ręki. Nie ukrywam, że w skrytości ducha czekam na pozytywny odbiór moich słów. Co będzie? Czas pokaże, a ja na pewno nie omieszkam wspomnieć o tym w jakimś poście.

280. Depresja


23 lutego obchodzony jest Ogólnopolski Dzień Walki z Depresją - chorobą, która według badań przeprowadzonych przez Międzynarodową Organizację Zdrowia (WHO) jest jedną z pięciu najważniejszych na świecie. Nie będę pisać o podręcznikowych objawach depresji, ani o psychologicznych sposobach radzenia sobie z tą chorobą. Posłużę się jedynie konkretnym przykładem.

Poznałam Ją kilkanaście lat temu. Razem pracowałyśmy. Od razu zwróciłam uwagę na Jej chłodny i zdystansowany sposób bycia, monotonnie szare ubrania, brak makijażu i niedobraną fryzurę. Nie miała nawet trzydziestki, a wyglądała znacznie starzej. Wtedy była jedynie moją koleżanką z pracy, o której życiu prywatnym tak naprawdę nie wiedziałam nic. Łączyły nas tylko i wyłącznie sprawy zawodowe.

Nasza znajomość rozwinęła się po tym, jak obie zmieniłyśmy miejsce zatrudnienia. Zaczęłyśmy się spotykać na gruncie prywatnym. W pewnym momencie mojego życia to była moja jedyna przyjaciółka - jedyna osoba, z jaką utrzymywałam kontakt - ze względu na swoją depresję, ale o niej nie będę dzisiaj pisać. Nagle - na skutek różnych zawirowań w życiu zawodowym - zrobiło się wokół mnie pusto. Ona mnie nie opuściła. Znała praktycznie całe moje życie, wiedziała o mnie bardzo wiele. Miałam do Niej zaufanie, bo zdawałam sobie sprawę, że jest osobą niezwykle lojalną. Zawsze mogłam liczyć na Jej pomoc - zarówno psychiczną, jak i finansową - bo i taka się zdarzała. Nigdy się nie pokłóciłyśmy. 

Ta nasza relacja była i jest dość osobliwa. Ona nigdy nie zwierzała mi się ze swoich spraw osobistych, nic nie mówiła, a kiedy usiłowałam coś z Niej wydobyć, zmieniała temat albo odpowiadała wprost, że ma taką zasadę, że nikomu o tym nie mówi, więc to nie jest kwestia braku zaufania do mnie, tylko cecha Jej charakteru.

Czasem było i jest mi ciężko, bo Ona nie daje sobie w żaden sposób pomóc. Jest sama, mieszka z rodzicami, nie ma pracy, nie jest w żadnym związku. Wiem, że ta sytuacja Ją dołuje. Wielokrotnie rozmawiałam z Nią na ten temat, proponowałam spotkanie, rozmowę, ale Ona uparcie wykręcała się, że nic nowego w Jej życiu się nie wydarzyło, więc nie  ma o czym mówić. Na moje argumenty, że i u mnie też nie jest różowo, ale czasem lepiej jest wyjść i pogadać o niczym, o różnych babskich rzeczach, o błahostkach, odpowiadała, że jak Jej przejdzie, to się do mnie odezwie.

Opowiadałam Jej o swoich uczuciach i emocjach - że się o nią martwię, że może skonsultowałaby się z terapeutą albo psychiatrą. Bez rezultatu. Ona potrafi milczeć przez kilka miesięcy. Nie odbiera moich telefonów, nie odpisuje na maile, ani na SMS-y. Od Niej samej wiem, że nie jestem wyjątkiem, bo identycznie traktuje inne znajome osoby. Moje próby wyrwania Ją z zaklętego kręgu Jej własnych myśli kończą się fiaskiem.

Kiedy Mąż Ją poznał i próbował rozmawiać, zaobserwował to Jej specyficzne wycofanie w kontakcie z drugim człowiekiem. Jesteśmy oboje prawie pewni, że Ona ma depresję, bo wszelkie objawy właśnie na to wskazują. Wiem, że nie posiadamy uprawnień ani lekarskich, ani psychologicznych, żeby mieć stuprocentową pewność. Jest jednak coś o wiele silniejszego, jak emocje, intuicja i lata mojej z Nią znajomości, które naprowadziły mnie na ten trop.

Czuję się bezsilna, bo martwię się Jej stanem psychicznym, a nie mogę zrobić nic, gdyż Ona odrzuca jakąkolwiek moją pomoc. Przez lata wypróbowałam już wiele sposobów i wszystkie spełzły na niczym. Mogę tylko czekać na dzień, w którym Ona wreszcie wyjdzie ze swojej kryjówki i odnowi kontakt - tylko po to, by za jakiś czas znowu się do niej schować. 

279. A ta znowu o butach


Mam już serdecznie dość oglądania butów i torebek, jak również przeczesywania centrum miasta w poszukiwaniu wyżej wymienionych. Ale po kolei...

W poniedziałek zareklamowałam zimowe buty, za które zwrócili mi pieniądze. Stwierdziłam, że nie opłaca mi się teraz kupować podobnych butów, bo leżałyby w szafie i czekały na przyszły sezon. Mam jeszcze inne, więc dam radę obchodzić w nich resztkę zimy. Wpadłam więc na pomysł, że przydałaby mi się nowa torba i balerinki na wiosnę, które mogę zakupić za odzyskane z reklamacji pieniądze. Wtorek i środę spędziłam w związku z tym na wątpliwej przyjemności zwiedzania sklepów. Przedwczoraj znalazłam balerinki, a wczoraj udało mi się dostać torbę.

Pisałam kiedyś o wadach Męża, ale chyba nie wspomniałam o jeszcze jednej. Mianowicie, On nigdy nie powie, że coś się kończy albo psuje, dopóki tego czegoś już nie ma, albo jest tak popsute, że się nie da naprawić i Mu przeszkadza w użytkowaniu danej rzeczy - głównie chodzi o buty.

Tak więc we wtorek zajrzałam do mężowskich zimowych butów i co zobaczyłam? Oczywiście szkody, o których Dyrektor Wykonawczy nawet słówkiem nie pisnął. Na czym się to skończyło? Na wczorajszej wieczornej wyprawie do galerii handlowej i poszukiwaniu w dwóch sieciówkach nowych zimowych butów, bo zapasowych Druga Połówka nie posiada, gdyż wychodzi z założenia, że jedne Mu wystarczą. Ja zawsze mam dwie pary - w razie nagłych wypadków, ale Mężowi nie są potrzebne.

Szczęście w nieszczęściu, że akurat teraz są ogromne wyprzedaże. Dzięki temu kupiliśmy męskie nowe buty w promocyjnej cenie. Tym razem Dyrektor Wykonawczy sam prosił, że zdaje się na mnie i żebym to ja Mu wybrała obuwie. Nie marudził, nie grymasił, nie kwękał i nie stękał, jak kilkanaście dni temu, kiedy podobna akcja miała miejsce - wtedy chodziło o tak zwane przejściówki, czyli buty zimowo-wiosenne i jesienno-zimowe. 

Trzy dni chodzenia i szukania butów oraz torebki zakończyły się dla mnie dość boleśnie - ogromny bąbel pod stopą tak skutecznie dał mi się we znaki, że dzisiaj przymusowo siedzę w domu, gdyż stawać normalnie na stopę nie jestem w stanie.

środa, 22 lutego 2012

278. Przyzwyczajenia


Ulubiona para dżinsów, ulubione buty, ulubiony osiedlowy sklepik, ulubiona filiżanka... Sporo mam takich rzeczy, miejsc i chwil... Przyzwyczajam się do nich, a potem - kiedy je tracę - jest mi trudno przez jakiś czas przyzwyczaić się do nowej sytuacji.

Mąż w tym tygodniu chodzi wyjątkowo na pierwszą zmianę do pracy. Kilka tygodni temu zlikwidowali jedną linię autobusową, która kursowała obok naszego bloku. O zamkniętym lumpeksie też już wspominałam.

Niby błahostki, niby nic takiego, a dość nieswojo się czasem czuję w takich momentach. Każdy z wymienionych przykładów wymagał zmiany i dostosowania się do nowych realiów. W sumie dobrze, bo przyzwyczajenia mogą być nieraz zgubne, a niejednokrotnie są one w stanie uśpić naszą czujność i uśmiercić kreatywność.

Mam swoje ścieżki, którymi chodzę, ale przekonuję się też do podążania innymi drogami. Mam swoje smakołyki, ale jestem również otwarta na nowe smaki. Mam swoje zdanie, ale daję sobie szansę na poznanie Waszych opinii.

wtorek, 21 lutego 2012

277. Reklamacja


Wczoraj pojechałam zareklamować zimowe buty. Jeszcze przed wyjściem z domu nastawiłam się na wypełnianie formularzy, czekanie i bycie w zawieszeniu. Nawet poszukałam sobie numer telefonu do PIH w moim mieście, żeby być przygotowaną.

Pani w sklepie była ruda, miła, sympatyczna. Wspominałam już kiedyś, że lubię rude kobiety. Pokazałam jej buty, wytłumaczyłam w czym rzecz. Spytała mnie czy chcę sobie poszukać jakichś nowych, w zamian za tamte, czy wolę dostać zwrot gotówki. Spodziewałam się raczej czegoś innego, więc byłam bardzo pozytywnie zaskoczona. Przeszłam się po sklepie, ale nic ciekawego nie wpadło mi w oko, więc poprosiłam o oddanie pieniędzy. Wszystko odbyło się sprawnie, grzecznie, miło, i spokojnie.

Reklamacja ta była moją drugą w tej sieciówce. Poprzednia miała miejsce prawie trzy lata temu. Została rozwiązana dokładnie tak samo, jak wczorajsza - bezproblemowo i od ręki. Jak się okazuje - można. Wiele zależy od dobrej woli sprzedawcy i od sklepu.

poniedziałek, 20 lutego 2012

276. Czasem tak bywa


Czasem tak bywa, że nie chcę wielu rzeczy powiedzieć, bo bez znajomości całego kontekstu i specyfiki danej sytuacji, zostałabym z pewnością źle odebrana. Milczę więc, choć emocje pyrkoczą sobie pod pokrywką.

Czasem tak bywa, że nie mogę zrealizować tego, co bym chciała, bo nie mam wpływu na pewne sprawy i nie mogę ich w żaden sposób zmienić. Uczę się więc pokory i umiejętności akceptacji takiego, a nie innego stanu rzeczy.

Czasem tak bywa, że każdy wybór nie jest dobry, bo ktoś może poczuć się skrzywdzony, ale chowanie głowy w piasek też nie jest rozwiązaniem. Podejmuję więc wyzwanie i staram się opowiedzieć za którąś ze stron.

Czasem tak bywa, że mam gorszy dzień, a mój nastrój zjeżdża z oblodzonej górki na łeb i na szyję, bez mojego w tym udziału. Siedzę więc cicho i nie jestem w stanie nic sensownego napisać, mimo szczerych chęci.

275. Bez butów


Słońce świeci, śnieg się topi, jest cieplej. Zimowy płaszcz ciąży mi już na grzbiecie, podobnie jak i buty. Te ostatnie chyba też wołają o odpoczynek, bo zastrajkowały i odmówiły posłuszeństwa - szczególnie lewy, choć i prawy niebawem podążyłby jego śladem. Zostałam więc (prawie) bez butów. Muszę po południu jechać z reklamacją, która i tak nie zmieni mojego stanu posiadania obuwia. Jak znam życie, dwa tygodnie będę czekać na ocenę rzeczoznawcy, a potem i tak udam się do Państwowej Inspekcji Handlowej w celu odwołania się od decyzji wydawanej na odczepnego przez rzekomego specjalistę. 

Jestem taka mądra, bo kilka miesięcy temu przez kawałek tej procedury przechodził Mąż ze swoimi butami. Odpuścił na etapie PIH, choć sprawa była do wygrania. Ja raczej będę konsekwentna - nieszczęsną parę użytkowałam zaledwie około sześciu tygodni, więc to chyba lekka przesada. 

niedziela, 19 lutego 2012

274. Lepiej


Jakoś przeżyłam wczorajszy dzień. Co prawda musiałam wziąć dodatkowe tabletki No-Spy, ale dzisiaj jest już lepiej. Na pogotowie nie poszłam, choć Mąż prawie mnie tam ciągnął za rękę, ale się nie dałam.

Bolało, ale przestało, więc nie będę zrzędzić jak ciężko było, bo już minęło. Moja nieobecność oznaczała, że siedziałam cicho i czekałam aż mi przejdzie. Całkiem jak facet w tej swojej jaskini...

Dziękuję Wam za troskę - wyrażoną i pozostawioną i tu, na blogu, i w mailach oraz sms-ach. Trochę jestem nieprzyzwyczajona do takich sytuacji, ale Wasza otucha była niezwykle miła i sprawiła, że uśmiech zagościł na mojej twarzy. A to dla Was ode mnie:


sobota, 18 lutego 2012

273. Ból


Przed drugą nad ranem obudził mnie straszliwy ból w dole brzucha. Nigdy dotąd czegoś takiego nie doświadczyłam. Miałam wrażenie, że jeszcze chwila i wszystkie wnętrzności wypadną mi ze środka. Nie mogłam leżeć ani na jednym, ani na drugim boku, ani na wznak. Kucałam więc przy łóżku. Potem wzięłam tabletkę No-Spy. Położyłam się i później - w końcu - usnęłam. 

Teraz znowu mnie boli. Nawet wzięcie laptopa na kolana było problemem. Mąż pojechał po zakupy do supermarketu, a ja siedzę i dogorywam. Przed wyjściem namawiał mnie na wizytę na pogotowiu, ale zbyłam go twierdząc, że jeszcze trochę poczekam. Może mi przejdzie.

piątek, 17 lutego 2012

272. Kamyk w bucie


W ubiegłym tygodniu złapałam się na tym, że zapomniałam nazwiska swojej ostatniej terapeutki. Dziwne, bo raczej mam dobrą pamięć - niektórzy nawet twierdzą, że zbyt dobrą. Tamto zdarzenie - paradoksalnie - ucieszyło mnie, gdyż oznacza, że normalnieję, gubię gdzieś swój perfekcjonizm, który często uwiera mnie jak kamyk w bucie.

Obawiałam się końca terapii. Zastanawiałam się jak to będzie. Czwartek, godzina trzynasta przecież zawsze był zajęty spotkaniem. Okazało się, że nie tęsknię, nie mam potrzeby, nie brak mi tamtych czterdziestu pięciu minut sam na sam w gabinecie. Czasem myślę o mojej terapeutce, ale bardziej w kontekście jej ciąży - jak kobieta o kobiecie.

Nieraz pojawiają się również chwile, w których wydaje mi się, że ona byłaby ze mnie dumna lub odczuwałaby satysfakcję, gdybym jej o czymś opowiedziała. Potem sama siebie przywracam do porządku, że to przecież ja mogę i powinnam być z siebie dumna i mieć satysfakcję, nie ona.

Moje małe sukcesy zawierają się w kilku pojęciach - takich jak: spokój, wyciszenie, poskramianie złości, asertywność, czy pozytywne myślenie. Na razie tyle, ale dla mnie to dużo, choć jeszcze wciąż za mało. O - i znowu włącza się perfekcjonizm. Przynajmniej teraz już go widzę, więc - bez żalu - wyrzucam.

czwartek, 16 lutego 2012

271. Dzień pączka


"Dziś Twój Mąż chyba jest w niebie?" - tak zaczynała się wiadomość, jaką dostałam kilka godzin temu od jednej z moich trójmiejskich dobrych znajomych. A potem napisał Autostopowicz: "przed pączkarnią kolejka wielka". Miał na myśli tę konkretną - we Wrzeszczu. Oto i ona:
Szczególnie dzisiaj wspominałam tamte pączki, które zapadły mi głęboko w pamięć, a ich smak... Aż ślinka cieknie. Zresztą, co będę pisać, sami zobaczcie:
Rogali i trójkątnych ponoć akurat w ten dzień nie ma, zostały tylko te klasyczne - z nadzieniem z róży i posypane cukrem pudrem.

Nasze pączki (w liczbie sześciu sztuk do podziału na dwoje) zamówiłam już w poniedziałek. Mąż tylko poszedł i je odebrał. Jak za dawnych czasów - czekały odłożone pod ladą, z imieniem napisanym długopisem na papierze. Moja porcja wygląda tak:
Obiadu w postaci jajecznicy z kiełbasą i cebulą nawet nie ruszyłam, bo wiedziałam, co słodkiego na mnie czeka. Dyrektor Wykonawczy zjadł w domu tylko jedną sztukę, a dwa pozostałe zabrał ze sobą do pracy. Zielona herbata jest już dobra do picia, więc zabieram się za swoje łakomstwo. Smacznego!

środa, 15 lutego 2012

270. Nie widzieć, nie słyszeć, nie mówić


Spotyka się dwoje ludzi. Tworzą związek. Legalizują go lub nie. Żyją sobie razem. Docierają się. Każde z nich jest inne i wnosi coś nowego. Potem często pojawia się dziecko, a może i drugie, trzecie. Wszystko dobrze się układa. Do czasu.

Jak uchwycić ten moment, kiedy coś zaczyna się psuć? Dlaczego tak się dzieje? Kto jest temu winien? Czy da się poskładać rozsypane fragmenty życia? Skąd wziąć chęci i siłę? Jak dalej żyć?

Stereotypy w stylu: "chłopaki nie płaczą", "twardym trzeba być", "co się mażesz jak baba?", "nie przesadzaj", "a jakie ty możesz mieć problemy - uczyć się masz i tyle"... I ludzie, którzy sami stworzyli sobie z nich więzienie, bo nie mogli, bo nie chcieli, bo nie umieli, bo nie wiedzieli, że można inaczej postąpić.

Dom, jakich wiele - małżeństwo z dzieckiem na górze, jej rodzice na dole. Żyją z dnia na dzień. Najpierw umiera babcia, później odchodzi dziadek. Ich córka radzi sobie z żałobą i cierpieniem tak, jak umie - zamyka się w pokoju, ogląda rodzinne albumy, uśmierza ból alkoholem i płacze w samotności. Jej mąż ucieka w pracę. Syn ma problemy z nauką. W końcu rodzice decydują się na terapię dla nastolatka. Rezygnują, kiedy psycholog uświadamia im, że ich dziecko nie przeżyło żałoby po dziadkach, a niskie oceny w szkole mają na celu zwrócenie ich uwagi na jego problemy. Zostawiony sam sobie młody człowiek nie może liczyć na ojca, bo tamten wciąż pracuje; nie może liczyć na matkę, bo ta zamknęła się w swojej rozpaczy. 

Nikt z nikim nie rozmawia o uczuciach, o emocjach, o przeżyciach. Po co? Lepiej nie widzieć, nie słyszeć i nie mówić. Ile jest takich domów? Ilu jest takich rodziców? Ile jest takich dzieci? Wpisuję się na tę listę jako pierwsza. Ktoś jeszcze?

wtorek, 14 lutego 2012

269. Kolczyki


Wybrałam się do księgarni, żeby odebrać mój i Męża prezent w postaci tomu wierszy Wisławy Szymborskiej. Nie przypadek, że akurat dzisiaj...  Przy okazji zrobiłam też mały rekonesans. 

Zamarzyły mi się bowiem kolczyki - takie proste i długie - aż do ramion. Nie przepadam za biżuterią, ale mam ogromną słabość właśnie do kolczyków. Mąż o tym dobrze wie, bo obdarowywał mnie nimi dość często - zwłaszcza za czasów panieńsko-kawalerskich. Wchodziłam do kilku sklepów, zupełnie jakbym szła, kierując się mapą - nie tylko miejsc, lecz przede wszystkim wydarzeń i okoliczności. Nasz szlak wspomnieniowy...

Wciąż mam takie śmieszne czarno-białe pudełeczko w kształcie pingwinka, w którym była pierwsza para, jaką dostałam w prezencie od swojej Drugiej Połówki - srebrne wkręty z bursztynkami. Do nich mam największy sentyment. Potem było jeszcze kilka innych - zarówno opakowań, jak i kolczyków. Te najważniejsze pamiętam najlepiej. 

poniedziałek, 13 lutego 2012

268. Procentowo o wyglądzie


Jako że jestem jedynaczką, a w rodzinie ani dalszej, ani bliższej innych dzieci w zbliżonym do mnie wieku nie było, wszystkie ubrania od okresu niemowlęctwa miałam nowiutkie. Nie znaczy to bynajmniej, że do wyboru, do koloru. Moje dzieciństwo przypadło bowiem na czasy kryzysu, zatem kupowało się to, co akurat "rzucili" do sklepów. Nosiłam więc ohydne niebieskie lub szafirowe rajstopy i granatowe juniorki (kolorów tych szczerze nienawidzę do dzisiaj), jak również wszelkiej maści sweterki, czapki oraz szaliki robione na szydełku i na drutach przez moją matkę. Drapałam się zawzięcie na całym ciele, bo - wtedy jeszcze tego nie wiedziałam - mam alergię na różne wełny i włóczki. Uwielbiałam czerwony, ale jedyną rzeczą w tym kolorze, jaką pamiętam, że posiadałam, była zimowa kurtka. Cóż - czasy ciężkie, ale nie ma co narzekać. Wiedziałam co lubię, a czego nie; co mi się podoba, a co nie. Wyboru jednak wtedy jeszcze nie miałam - oczywiście do pewnego momentu aż i na naszych ulicach zrobiło się kolorowo. Teraz - nawet jeśli nie wiem co chcę (choć to rzadkość), z pewnością wiem, czego nie chcę.

Mąż miał braci, więc - jak to zwykle bywa w rodzinach wielodzietnych - dostawał zarówno buty, jak i ubrania w spadku po dwóch starszych chłopakach. Nikt go nie pytał czy mu się te rzeczy podobały, czy nie, tylko miał w nich chodzić i już. Serduszko od zawsze miał dobre i czułe, więc się nie buntował, tylko grzecznie i potulnie słuchał rodziców. Później, jak już trochę podrósł, matka z ojcem zabierali go do miasta na zakupy i sami wybierali dla niego ubrania i buty, nie pytając go o zdanie - ważne, żeby wszystko było wygodne. Na wygląd nikt nie zwracał większej uwagi, choć czasy były inne i wybór ogromny.

Nic więc dziwnego, że jak poznałam jeszcze wtedy nie Męża, byłam przerażona, że w jego szafie było szaro, buro i ponuro. Pomyślałam sobie, że może wyznaje on zasadę "czarne wyszczupla", a że nosił na sobie o wiele kilogramów za dużo, nie wnikałam w powody ograniczonej kolorystyki jego ubrań. Pamiętam za to bardzo dobrze jak poszliśmy pierwszy raz kupować T-shirty. Mąż brał jakąś koszulkę do ręki, patrzył, odkładał i tak w kółko. Spytałam o co chodzi. Okazało się, że on nie wiedział co mu się podoba, bo nikt go nigdy o to nie pytał. Czuł się totalnie zagubiony. Uczyłam się przy nim cierpliwości. Trochę bowiem trwało zanim się odważył na jakiś żywszy kolor. W jego szafie zagościł wreszcie niebieski, czerwony, pomarańczowy, zielony, a nawet żółty.

Wracając do kupowania butów przez Dyrektora Wykonawczego... W sobotę, już po południu, zaczęłam drążyć temat. Dowiedziałam się całkiem nowych rzeczy o swoim Mężu, który patrząc na obuwie stojące na półkach, najpierw kieruje się jego ceną (9 %), potem wygodą (90 %), a na końcu zwraca uwagę na wygląd (1 %). U mnie proporcje wyglądają zupełnie inaczej. Oglądając buty, w pierwszej kolejności kieruję się ceną oraz wyglądem (50 %), które są dla mnie tak samo ważne jak wygoda (50 %).

Z domu rodzinnego wynosimy całą masę schematów, które potem powielamy (lub nie) w naszym dorosłym życiu. Wychodzimy z niego z bagażem różnych doświadczeń - dobrych i złych. Każdy z nas jest inny, a spotkanie dwojga ludzi jest prawie zderzeniem dwóch światów - pod wieloma względami. Często trudno jest zrozumieć kogoś, kogo się kocha i nie ma w tym niczyjej winy. Najważniejsze jednak to być otwartym na dialog i na wysłuchanie opowieści drugiej strony - zawsze wtedy można zobaczyć świat czyimiś oczami. 

267. Obuwniczy koszmar weekendowy


Przeważnie moje milczenie można interpretować na dwa sposoby - albo jestem czymś zajęta, albo coś mi dolega. Od sobotniego poranka znajduję się w fazie drugiej. Zaczęło się od naszej nieszczęsnej małżeńskiej wyprawy do galerii handlowej celem kupienia butów Dyrektorowi Wykonawczemu oraz cotygodniowych zakupów w supermarkecie. Wybraliśmy się tam rano, żeby szybko wejść, kupić i wyjść, unikając dzikich tłumów - przynajmniej taki miałam plan, ale - jak się okazało - spalił on na panewce. Po jękach, mękach, kwękaniach, stękaniach, wzdychaniach i wahaniach, wreszcie zapłaciliśmy za obuwie. 

Co przeszłam, to moje. Jak żyję, nie widziałam takiego marudy. Już kiedyś o tym nawet pisałam (post nr 14). Powtórzę raz jeszcze - nie znoszę chodzić ze swoją Drugą Połówką na Jego zakupy. To ja jestem kobietą, to ja powinnam być upierdliwa, wybrzydzać, przymierzać i spędzać całe kwadranse w sklepie, a jest odwrotnie (post nr 191). Moje kupowanie polega na szybkim wejściu, zeskanowaniu konkretnego obiektu, sprawdzeniu czy pasuje, zapłaceniu i wyjściu - całość zamyka się maksymalnie w dziesięciu minutach. Nie mam cierpliwości do Męża w tej konkretnej kwestii, więc prawie udało się nam pokłócić jeszcze w sklepie. Mnie oczywiście rozbolała głowa - z nerwów, z duchoty, z gorąca, od głośnej muzyki dobiegającej z okolicznych butików i supermarketu oraz od nadmiernego zagęszczenia czynnikiem ludzkim na metrze kwadratowym powierzchni.

Głowa boli mnie nawet teraz, z przerwami - pomimo kilkunastu wypitych już od tamtego czasu Aspiryn (w tym miesiącu pobiłam rekord), które działają i przestają. Nie lubię jak coś mi dolega, bo taki stan mnie ogranicza, a jako że jestem jednostką niezmiernie ceniącą wolność i niezależność, ciężko mi funkcjonować w pewnych limitach i ramkach. Organicznie jednak nie znoszę użalać się nad sobą, więc niniejszym zamknę temat migrenowy, bo wałkowanie tej przypadłości na nic się zda.

Wrócę zatem do kwestii tytułowej... W oparciu o tę nieszczęsną scenkę sytuacyjną w sklepie obuwniczym, odbyłam z Mężem dość ciekawą dysputę na temat wyglądu i ubioru, ale chyba nie dam rady opisać jej w tym momencie, więc odezwę się dopiero jak, wypite przed chwilą tabletki, zaczną działać. W tak zwanym międzyczasie bólowym podzielę się potem wnioskami i przemyśleniami, nakreślając wcześniej pewien rys historyczny za pomocą mojej ulubionej preambuły, której szczerze nie znosi Dyrektor Wykonawczy.   

niedziela, 12 lutego 2012

266. Wiosna


Tydzień temu poczułam jej dotyk. Nigdy nie umiem tego w żaden sposób wytłumaczyć, ale tak mam i już. Jedna chwila, w której nie dzieje się nic konkretnego, ani namacalnego, a w której doświadczam jej obecności. Nie chodzi tylko o dłuższy dzień, nie chodzi o śpiew ptaków, nie chodzi o słońce...

Dzisiaj - po raz kolejny - czuję, że wiosna jest tuż, tuż. Wiem, że śnieg, że mróz, że wiatr, że zimno. Nic nie poradzę, że jej obecności doświadczam od kilku dni - wewnętrznie i głęboko.

sobota, 11 lutego 2012

265. Walentynkowy hit


Wczoraj zostałam wizualnie zaatakowana serduszkami, których nie dało się nie zauważyć. Czerwony od zawsze był (i nadal jest) moim ulubionym kolorem, ale co za dużo, to niezdrowo. Serca małe, duże, z rękami i nogami, uśmiechami, z parą białych misiaczków oraz z napisami: "Kocham Cię" albo 'I love you' - przecież angielski jest językiem międzynarodowym, a członkostwo w Unii zobowiązuje.

Dzisiaj zobaczyłam kolejne wystawy gorejące wręcz jedną intensywną barwą. Poza wyżej wymienionym asortymentem, pojawiły się także bokserki z osobliwymi nadrukami, których treści nie będę nawet przytaczać, bo część z nich mogłaby obrazić co wrażliwsze osoby płci żeńskiej. No i oczywiście kartki - najwidoczniejsze były te przeogromne, wielkości dawnych bloków rysunkowych.

Tak, jak w przypadku hasła "ślub" można sprzedać chyba prawie wszystko, tak i w przypadku Walentynek cokolwiek, co przedstawia serce, powinno zostać nabyte. Półki uginają się więc od bombonierek w różnych rozmiarach, ale przeważnie w jednym kształcie. Zwykłe kwiatki doniczkowe, zawinięte w papier z czerwonym symbolem miłości, idą jak woda. O biżuterii, czy bieliźnie nie wspomnę, bo to jasne jak słońce i chyba nikomu nie trzeba tłumaczyć dlaczego.

Na stoisku z warzywami i owocami nie spodziewałabym się wypatrzeć żadnych walentynkowych prezentów. I tu się pomyliłam, albowiem pomysłowość ludzka nie zna jednak granic. Moją uwagę przykuły pudełka w wiadomym kolorze, z wiadomym rysunkiem i treścią. Podniosłam jedno z nich, a w środku zobaczyłam najzwyklejsze jabłko. Nasunęły mi się od razu dwa skojarzenia. Pierwsze to takie, że owoc ten jest przecież symbolem kuszenia Adama przez Ewę, a cóż innego robią kobiety w stosunku do mężczyzn, jak nie powielają zachowania swojej pramatki? Drugie jest natury praktycznej i logicznej - taki prezent bowiem świetnie się nadaje dla przedstawicieli obu płci, będących na diecie, którym nie wypada podarować czekoladek, bo któż chciałby w ten sposób wodzić na pokuszenie dbających o linię?

piątek, 10 lutego 2012

264. Jak być dobrą żoną


„Jak być dobrą żoną: gdy mąż wraca z pracy, powinnaś mieć gotowy obiad; planuj, nawet dzień wcześniej, co dobrego ugotować, aby nie spóźnić się z przygotowaniem posiłku. Należy się przygotować: odpocznij przez kwadrans, a dzięki temu, kiedy mąż wróci, będziesz wyglądać świeżo. Popraw makijaż, wpleć wstążkę we włosy. On spędził dzień wśród zapracowanych ludzi. Ty bądź nieco bardziej interesująca. Po nudnym dniu być może będzie potrzebował nieco podniesienia na duchu". Powyższą definicję znalazłam w Internecie i jest to fragment jakiegoś podręcznika wydanego w 1960 roku.

Pamiętam jak razem z Mężem wybieraliśmy czytania, które mieliśmy usłyszeć podczas mszy na naszym ślubie w kościele. Bardzo obruszyłam się na ten, w którym żona miała być "służebnicą i ozdobą" i od razu go odrzuciłam. Do tej pory Dyrektor Wykonawczy używa tych określeń kiedy czymś Mu podpadnę, żeby mnie rozzłościć.

Dobra żona według niektórych panów podaje Mężowi kapcie, kiedy ten tylko przekroczy próg domu. Potem przynosi mu piwo i gazetę oraz pilot do telewizora. Biorąc sobie do serca zarówno powyższy cytat sprzed ponad pół wieku, jak i poprzednie zdanie, stwierdzam, że nijak się nie łapię na dobrą żonę.

Nie umiem, nie lubię i nie gotuję. Moja działalność twórcza w kuchni ogranicza się umiejętności zrobienia herbaty lub kawy (jak jestem sama i chce mi się pić), kanapek (jak jestem głodna, a Druga Połówka jest w pracy), jajecznicy (od niedawna i tego zaniechałam, bo okazało się, że Małżonek robi o niebo lepszą) oraz wymieszania składników wszelakich sałatek owocowo-warzywnych (do krojenia się nie dotykam), ewentualnie podgrzania tego, co ugotuje Mąż. Zdarza mi się czasem pozmywać, ale uczciwie przyznam, że rzadko to robię. Przez żołądek nie trafiłabym do niczyjego serca, a już na pewno nie do serca takiego łakomczucha, jakim jest Dyrektor Wykonawczy.

Mam za to kilka innych zalet (bardziej lub mniej przydatnych) oraz poletek, na których się spełniam, robiąc wiele twórczych rzeczy dla siebie oraz Męża oddzielnie, ale również dla nas wspólnie. Nie będę jednak o nich pisać, bo wyjdzie na to, że się chwalę. Wolę nie wypowiadać się do końca, przemilczając niektóre kwestie celowo i świadomie. Wiem jedno - na pewno jestem szczęśliwą żoną, a szczęśliwa żona to dobra żona.   

263. Zasiane ziarna


Pisałam już kiedyś o słowach; o tym, jaki mogą mieć one wpływ na drugiego człowieka, ale również o tym, jaka odpowiedzialność się za nimi kryje. Mam na myśli swoje słowa, które możecie tu przeczytać.

Ten blog - jak każdy inny - jest po coś. Nie piszę go tylko dla siebie, lecz dla Was, bo skoro zatrzymujecie się w tym miejscu na chwilę, macie jakiś swój cel. O niektórych sprawach łatwiej jest mi opowiedzieć, o innych o wiele trudniej, ale to normalne i naturalne.

Ostatnio ucieszyły mnie najbardziej wiadomości, jakie otrzymałam od dwóch czytelniczek, które zdecydowały się na indywidualne spotkania z psychologiem, do których ich zachęcałam. Agata i Paulina - dwie kobiety, różniące się od siebie wiekiem, wyglądem, charakterem, stanem cywilnym i miejscem zamieszkania. Obie zrobiły ogromny krok na drodze do swojego rozwoju. Wierzę, że dadzą radę. Może to dziwne, ale jestem z nich dumna i szczęśliwa, bo wiem, że moje słowa, które obie tu kiedyś przeczytały, były ziarnami, które zaczęły w nich kiełkować.

262. Awaria


Pojechałam do fryzjerki. Siedzę z nałożoną jedną farbą. W międzyczasie moja znajoma myje głowę kolejnej klientce. Woda ledwo leci, a przede mną jeszcze prawie pół godziny zanim pójdę pod kran. A przecież to dopiero dekoloryzator. Na szczęście udało się. Głowa umyta, włosy wysuszone, ale operację trzeba powtórzyć z kolorem ściągającym, żebym nie wyglądała jak kurczak z wielkanocnego koszyczka. Siedzę następne pół godziny. W międzyczasie fryzjerka myje włosy młodemu chłopakowi. Ciśnienie wody bez zmian. I tym razem miałam szczęście. Umyte, wysuszone, bez modelowania. Uff...

Przyjechałam do domu, a w drzwiach przywitała mnie matka informacją, że wody brak. Przy sedesie, w miejscu jej spuszczania, leży kartka "brak wody", a na niej stoi odświeżacz - czyli zakaz naciskania. Na wannie stoi przygotowana plastikowa miska do spłukiwania toalety. Ojciec miał radochę, bo przecież codziennie napuszcza świeżą wodę do wanny. Ponoć jak dowiedział się o awarii, szybko zszedł do piwnicy i przyniósł stamtąd kilka baniaków, które zaraz potem, razem z matką, napełnili wodą. W kuchni wszędzie stoją powyjmowane z szafki garnki, a w środku co? Oczywiście, że woda.

Kiedyś mówiłam do Męża, że na drzwiach mieszkania rodziców wywieszę kartkę z napisem: "Muzeum PRL-u", bo czasem czuję się w tym miejscu jak bohaterka jednego z kultowych filmów Barei.

czwartek, 9 lutego 2012

261. G jak gaduła


Niejednokrotnie już zgłaszałam w tym miejscu swoją ogromną niechęć do pisania sms-ów i używania gadulcowych komunikatorów również. Nie wiedzieć czemu wolę maile i posty - wszak dłuższe są i mogę je pisać bez obecności drugiej osoby, czekającej na moją odpowiedź. Rozważam też całkowite usunięcie gg, bo tak naprawdę do niczego nie jest mi ono potrzebne, a tylko zżera pamięć (o ile moja własna pozwoli mi je w ogóle odpalić po włączeniu laptopa).

Uwielbiam za to rozmowy - osobiste, telefoniczne i za pośrednictwem skype. O tym, że prawdę mówię, miała się okazję przekonać konkretna osoba, z którą przegadałam dziś półtorej godziny. Przyznaję się bez bicia - nie znam umiaru w konwersacji i monologu własnym. Zamęczam innych tym, co mi w duszy gra.

Świadków w tej sprawie znalazłoby się jeszcze wielu - ot, choćby Autostopowicz, któremu czasami skutecznie nie dawałam pracować podczas naszego u  niego pobytu, a do pionu przywracał mnie Mąż za pomocą krótkiego tekstu: "żona, bo będziemy musieli spać w Szydłowskim". To nazwa hotelu położonego najbliżej miejsca zamieszkania naszego Przyjaciela z Wrzeszcza.

Jestem niemożliwą gadułą, aczkolwiek zdarza mi się też milczeć i słuchać. Nawet wolę to ostatnie, bo czasem bywam zmęczona własnym słowotokiem. Jak piszę, to przynajmniej nie słychać, że mi się często buzia nie zamyka. Cisza z mojej strony bywa niepokojąca. Jak długo się nie odzywam, Mąż zawsze pyta mnie czy coś się stało albo czy źle się czuję.

Za swój największy sukces poczytuję sobie zagadanie pewnego Świadka Jehowy, który - starając się przerwać moje wywody - po dłuższej chwili dał sobie spokój, stwierdzając, że nie da rady mnie przekonać i spasował, co - przy wyjątkowej cierpliwości tamtych wyznawców - graniczy wręcz z cudem.

260. Ryzykowna zagrywka


Miałam to zrobić w poniedziałek, ale pokonał mnie mój własny lęk i odpuściłam. We wtorek nie było wcale lepiej. Jednakże "do trzech razy sztuka" - jak mawia przysłowie. Wczoraj zebrałam się w sobie i wysłałam trzydzieści maili (z załączonym CV) do różnych firm w swoim mieście, prezentując siebie i to, co mogę zaoferować im jako potencjalny pracownik. Zamiast listu motywacyjnego napisałam kilka zdań - dość nietypowych, ale z pewnością zwracających uwagę.

Nic nie tracę - pracy i tak nie mam, więc nawet jeśli nikt się nie odezwie, moja sytuacja gorsza nie będzie. Mimo wszystko uważam, że opłacało się zaryzykować, gdyż takie działanie może przynieść jakąś zmianę na lepsze. W tym kierunku podążają teraz moje myśli.

środa, 8 lutego 2012

259. Siedem


"Jest mroźne zimowe przedpołudnie. Pewna kobieta nie może usiedzieć w domu. Jest bardzo zdenerwowana. W końcu wychodzi. Jedzie kilka przystanków autobusem, dalej idzie pieszo. Nie ma jeszcze dziesiątej, ale ona stoi już przed sklepem, niecierpliwie czekając na jego otwarcie. Ma na sobie czerwony płaszcz, jest wysoka i ma długie blond włosy, które wymykają się jej spod kaptura na głowie. Zauważa, że nie jest tam sama. Widzi młodego, średniego wzrostu chłopaka z plecakiem, ubranego w grubą czerwoną kurtkę, który najwyraźniej przyszedł tutaj w tym samym celu. Kiedy otwierają się drzwi, ona wpada do środka jak burza. Po chwili wychodzi, a na jej twarzy gości uśmiech. W ręce trzyma dwa kartoniki, na których kupno czekała osiem długich lat. Wciąż nie może uwierzyć w swoje szczęście. Dopiero po chwili jej zamyślenie przerywa głos chłopaka, który kilka minut wcześniej czekał razem z nią przed sklepem. Nawiązują krótką rozmowę i wymieniają się telefonami, po czym każde z nich udaje się w swoją stronę".

Powyższy cytat jest moim własnym, pochodzącym z wpisu nr 25 na tym blogu. Właśnie tak poznałam obecnego Męża. Było to dokładnie siedem lat temu - 8 lutego 2005. W tym czasie mieszkaliśmy w siedmiu różnych miejscach i chyba na tym magia tej cyfry się kończy. Wciąż jednak jesteśmy razem - mimo przestróg i ostrzeżeń "wujków i cioć dobra rada". Na przekór tym, którzy nie wierzyli w trwałość i siłę naszego związku, nie rozstaliśmy się. Każdego dnia odkrywam, że można na nowo zakochiwać się w swojej Drugiej Połówce, która potrafi nieraz zaskoczyć i dla której moje zachowania i reakcje również są czymś niespodziewanie miłym.

Śmieję się na samą myśl o tamtym naszym spotkaniu pod sklepem, bo gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że ten młody, średniego wzrostu chłopak z plecakiem, ubrany w grubą czerwoną kurtkę, za kilka lat będzie moim Mężem, puknęłabym się w czoło i stwierdziła, że to niemożliwe. A jednak...
  
Mężu - specjalnie dla Ciebie - dobrze wiesz dlaczego akurat ta konkretna piosenka z tego konkretnego koncertu:


wtorek, 7 lutego 2012

258. Nic na siłę


Ból jest zjawiskiem fizycznym, psychicznym, zmysłowym i emocjonalnym. Ból jest nieprzyjemny, ale potrzebny, gdyż ostrzega nas przed chorobą. Ból przewlekły, czyli pochodzący z wnętrza naszego organizmu, jest bólem niepożądanym i szkodliwym. Często towarzyszyć może mu bezsenność, lęki oraz depresja. Do walki z nim nie wystarczy sama medycyna, konieczna jest także pomoc psychiczna osobie cierpiącej.

Wydawać by się mogło, że w dobie ogromnego naukowego postępu wiedzy i umiejętności lekarzy, każdy człowiek (wyłączając masochistów) powinien chcieć się jak najszybciej pozbyć bólu - bez względu na to jakiego jest on rodzaju, czy pochodzenia; bez względu na to, czy dotyczy on ciała, czy duszy. Czy aby na pewno tak jest? Pokuszę się o pewien podział na grupy o wspólnych cechach, celowo pomijając pacjenta idealnego.

1. Uparty jak osioł 
Kategorycznie odmawia jakiejkolwiek formy pomocy. Dobrowolnie nigdy nie chodzi do lekarza, nie przyjmuje żadnych leków - nawet tych bez recepty. Na wszelkie prośby, groźby i naciski ze strony bliskich, czy znajomych, mające skłonić go do wizyty u specjalisty, reaguje agresją lub bagatelizuje problem. Często doprowadza się do stanu, w którym odzyskanie dawnej sprawności, czy zahamowanie procesu postępującej choroby, jest już niemożliwe. Straci słuch, nie będzie mógł chodzić, ale pozostanie wierny swojemu uporowi. Niejednokrotnie za to sam roznosi zarazki i rozsiewa je wśród innych ludzi.

2. Zosia Samosia
Jest wszystkowiedząca i wszechstronna. Bacznie śledzi nowinki medyczne. Czego jeszcze nie wie, bez niczyjej pomocy znajdzie w przepastnych zasobach wiedzy wujka Google lub wyczyta z ulotek farmaceutyków należących do koleżanki. Jest częstym bywalcem aptek, kupującym nowe medykamenty i testującym je na sobie. Jeśli pójdzie do lekarza to tylko po to, by powiedzieć mu na co jest chora i żądać wypisania konkretnego leku, który ją uzdrowi, a którego nazwę już sama sobie znalazła. Biada specjaliście, który nie przyzna jej racji - progu jego gabinetu więcej już nie przestąpi.

3. Nawiedzony hipochondryk
Z każdą, najmniejszą nawet dolegliwością, biegnie natychmiast do lekarza. Robi przysłowiowe "z igły widły". Widzi swoje zdrowie tylko i wyłącznie w czarnym kolorze - od razu wymyśla najgorszy scenariusz. Nieusatysfakcjonowany diagnozą medyka, odwiedza kolejne gabinety, szukając w nich potwierdzenia swoich obaw, przeczuć i lęków. Innych pacjentów, siedzących razem z nim w poczekalni, męczy szczegółowymi wynurzeniami na temat swoich chorób.

4. Wieczna cierpiętnica
Znosi swój ból bez słowa skargi. Często jej najbliżsi nawet nie wiedzą, że ma jakieś problemy, bo potrafi się świetnie maskować i udawać, że wszystko jest w porządku. Tymczasem jej stan się tylko pogłębia. Nie lubi lekarzy i im nie ufa, więc do nich nie pójdzie. Cierpi w milczeniu, a wszelkie próby ewentualnej pomocy oferowanej przez znajomych odrzuca, zamykając się całkowicie na ludzi, karząc ich podświadomie za bycie nierozumianą. Izoluje się na długie tygodnie, czy nawet miesiące od całego świata.

5. Bluszcz
Jego ofiarami najczęściej padają osoby, które pierwsze wyciągają do niego pomocną dłoń, starając się pokazać mu wyjścia, których on sam nie widzi. Stoi bowiem w miejscu, narzekając na obecną sytuację, ale nie robi też nic konkretnego, by ją zmienić. Narzeka dla samego narzekania, marudzi dla samego marudzenia. Nie potrafi się niczym cieszyć. Wszędzie widzi tylko piętrzące się problemy. Zdarza się, że stosuje szantaż emocjonalny. Oplata swoją ofiarę, próbując wyssać z niej wszystkie życiodajne soki, aż ta podda się całkowicie jego woli. Jeśli uda się jej uciec, bluszcz będzie miał dodatkowy powód do użalania się nad sobą.
                   
Pamiętam siebie sprzed kilku lat, kiedy byłam jeszcze na początku drogi terapeutycznej. Często słyszałam wtedy od innych, że za bardzo chcę ludziom pomagać, że zachowuję się jak Matka Teresa i że takim podejściem tak naprawdę wyrządzam krzywdę wszystkim dookoła. Sobie - bo za tą chęcią niesienia pomocy kryją się moje niezaspokojone potrzeby, które w tej relacji podświadomie realizuję. Innym ludziom - bo pozwalam im przekraczać granice, za które nie powinnam ich wpuszczać po to, by nauczyli się sami ponosić odpowiedzialność za swoje czyny.

Stopniowo zaczęłam zmieniać swoje zachowanie, co nie zostało niezauważone - niekoniecznie na plus. Słyszałam bowiem zarzuty, że jestem egoistką. Ile osób, tyle opinii - jak zawsze. Doszłam do takiego miejsca w swoim życiu, w którym śmiało mówię, że mogę komuś pomóc, ale nie kosztem siebie i swojego zdrowia - zarówno fizycznego, jak i psychicznego. Wiem jedno i tego się trzymam - nic na siłę.

257. Lans czterdziestolatka


Kiedyś poruszałam temat lansu w kontekście ludzi młodych, ale tak naprawdę przecież dotyczyć on może każdego - nawet kogoś, po kim byśmy się tego wcale nie spodziewali. Panowie w okolicach czterdziestki zaczynają ponoć przejawiać objawy kryzysu wieku średniego. Jedni zmieniają obecne partnerki na młodszy model albo prowadzą podwójne życie, inni otaczają się najróżniejszymi gadżetami, mającymi na celu przywrócenie do pionu ich, nadgryzione zębem czasu, męskie ego.

Nic tak skutecznie nie ułatwia lansu, jak Facebook. Od razu widać kto z kim jest, gdzie pracuje, jaką ma rodzinę, ilu znajomych, gdzie był na wakacjach i jak wygląda jego dom, samochód oraz pies i kot. Nic złego w tym nie widzę. Ja również posiadam profil na tamtym portalu i też można się o mnie czegoś więcej dowiedzieć z zawartych informacji, które sama dobrowolnie tam zamieściłam. Moje życie, mój wybór.

Jest coś, czego jednak zrozumieć nie mogę - chodzi mi mianowicie o bombardowanie wszystkich informacjami o tym, co się robi w danej chwili - szczególnie jeśli delikwent zmienia swoje statusy kilkanaście razy dziennie. O takim bowiem konkretnym przypadku mężczyzny czterdziestoletniego chcę napisać kilka słów. Dzień w dzień dowiaduję się szczegółowo o której wstał, co jadł (czasem nawet do tekstu dołączone jest zdjęcie potrawy oraz lokalu), gdzie obecnie się znajduje (przy tej okazji może się pochwalić marką nowego telefonu), jaka jest pogoda u niego za oknem, i tak dalej... Jego życie, jego wybór.

Przyznam, że jestem zmęczona, bo nie mogę oprzeć się wrażeniu, że - tak, jak w przypadku niektórych reklam - gdzie się nie obejrzę, tam widzę mojego znajomego. On sam zaś nie ukrywa, że lubi lans - w myśl powiedzenia, że nieważne - dobrze, czy źle - ważne, żeby o nim mówili. Fakt - udaje mu się to osiągnąć, bo czym innym jest ten wpis przelany przeze mnie na klawiaturę, jak nie realizacją jego celów? Na szczęście tego tekstu on nie zamieści na swojej tablicy. Tym razem to ja posłużyłam się nim, jak odskocznią, od której się odbiłam, żeby zdobyć to, co chcę - dla swojego lansu.

poniedziałek, 6 lutego 2012

256. Nasiąkam mżawką


Kiedyś pisałam, że terapia jest jak mżawka... Od pewnego czasu czuję jej działanie. Łapię się nieraz na myśli, że moja terapeutka byłaby ze mnie dumna, a potem pojawia się kolejna, że tak naprawdę wcale by tak nie było. To ja mogę czuć się usatysfakcjonowana, gdyż przecież nie robię niczego ani dla niej, ani dla kogokolwiek innego, lecz - przede wszystkim - dla siebie. Fakt, że inni również na tym korzystają, nie jest jednak najważniejszy. Oni dostają to wszystko niejako "przy okazji".
  
Obserwuję zmiany w sobie - w podejściu do życia i ludzi. W konkretnych sytuacjach, w których jeszcze całkiem niedawno dochodziłabym swoich racji, próbując walczyć z wiatrakami, usiłując przejąć kontrolę nad czymś, na co nie mam żadnego wpływu. Teraz odpuszczam. Sama sobie się dziwię, że przestaje mnie denerwować coś, co kiedyś doprowadziłoby mnie do szewskiej pasji. Nie dość, że nie robię awantur i nie złoszczę się jak dawniej, ale jeszcze próbuję doszukać się czegoś pozytywnego w tym, co mnie spotyka.

Wiem, że piszę dość enigmatycznie i ogólnikowo. Niech przemówią fakty. Przeszłam do porządku dziennego nad bałaganem, jaki panował w sobotę w księgarni i nad rzekomym brakiem zamówionej książki, która odnalazła się dopiero dzisiaj. Nie skomentowałam tej sytuacji ani jednym słowem. Stwierdziłam, że nie warto - szkoda czasu i nerwów. Nic się nie stało - każdemu się może zdarzyć gapiostwo i brak profesjonalizmu. Dzięki temu miałam możliwość wyjść na dodatkowy spacer.

W domu, na coraz durniejsze wymysły mojej matki, reaguję spokojem i potakiwaniem, bo zdaję sobie sprawę, że moje ewentualne próby przeciwstawiania się jej chorym ideom, niczego i tak nie zmienią. Dzięki temu z jej strony panuje cisza i spokój, a ona sama jest szczęśliwa, zadowolona i uśmiechnięta. Tłumaczę sobie, że to nie jest moje mieszkanie, nie mam do niego żadnych praw - nawet mimo płacenia za wynajem pokoju, który użytkujemy z Mężem. To jest ich własność, z którą mogą robić, co chcą. Podeszłam do tego na zasadzie relacji najemcy (moi rodzice) - lokatorzy (czyli my).

Jeśli chodzi o stosunki z innymi ludźmi, nauczyłam się nie brać do siebie i na swoje barki cudzych problemów. Wysłucham, pomogę, doradzę, ale nie będę tym żyła, bo mam własne kłopoty, których nie chcę przerzucać na inne osoby. Zdrowy egoizm, czy asertywność - nieważna jest nazwa, lecz to, co się za nią kryje. Czasem w tych sytuacjach jeszcze denerwuje mnie czyjaś bierność, narzekanie, marudzenie, czy niefrasobliwość, ale staram się trzymać emocje na wodzy, bo przecież każdy ma prawo do swoich własnych stanów (innych niż moje), a poza tym jest odpowiedzialny sam za siebie i jeśli coś zrobi lub czegoś zaniecha, tylko on poniesie tego konsekwencje, nie ja.

Dla Męża staram się wciąż być lepszą żoną. Zdarza mi się jeszcze powiedzieć coś, za co potem przepraszam, ale w porównaniu do tego, co było kiedyś, to są drobnostki, chociaż ich obecności również chcę się pozbyć.

Sobie sprawiam przyjemności, nawet jeśli komuś wydają się infantylne. Co weekend kilka razy zjeżdżam w kucki na butach - jak za dawnych lat - z pobliskiej górki. Najpierw bacznie się rozejrzę, czy nikt akurat tamtędy nie przechodzi, a potem cieszę się jak mała dziewczynka z każdego zaliczonego zjazdu.

Dzięki zmianie swojego zachowania i podejścia, czuję się o wiele lepiej psychicznie - jestem spokojniejsza, pogodniejsza, bardziej wyciszona, nie rozdrapuję już ran z przeszłości, optymistycznie patrzę w przyszłość, czerpiąc jednocześnie radość z chwili obecnej.

niedziela, 5 lutego 2012

255. Rybka


Chyba w większości firm jest osoba (najczęściej płci męskiej), która zajmuje się pracami gospodarczymi. W tej konkretnej, o której napiszę, pewnego dnia pojawił się starszy pan - emeryt, chcący dorobić sobie do swoich niewielkich dochodów. Nie wiedzieć czemu dostał on ksywę "Rybka". Do jego obowiązków należało koszenie trawy, grabienie liści oraz dorzucanie węgla do pieca - oczywiście wszystko w zależności od panującej pory roku. W myśl przysłowia, że: "rybka lubi pływać", nasz bohater nader często zaglądał do kieliszka, podobnie jak jego dwaj dorośli synowie, którzy z nim wciąż mieszkali i regularnie zabierali mu zarobione przez niego pieniądze w celu zakupienia trunków procentowych dla samych siebie.

W okresie zimowym Rybka przychodził do firmy mniej więcej co 48 godzin, bo na tyle czasu starczało węgla w piecu. Pewnego dnia rano z wnętrza budynku powiało chłodem. W pierwszej chwili wszystkim przyszła do głowy tylko jedna myśl - że piec odmówił posłuszeństwa. Kilka osób zeszło więc do piwnicy, a tam ich oczom ukazał się dosyć osobliwy widok - na workach z węglem leżał umorusany Rybka. Wyglądem przypominał diabła, tylko białka oczu mu błyszczały. Pijany w trupa, bełkoczący coś pod nosem, zionący oparami alkoholu. Ponieważ nie był to jego pierwszy taki "wypadek", owego dnia Rybka zmienił lokal i poszedł pływać gdzie indziej. Od tamtego czasu słuch wszelaki po nim zaginął.