Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

sobota, 31 marca 2012

344. Po kielichu

Przemysł monopolowy na mnie i Mężu nie zarabia prawie nic, gdyż jakikolwiek alkohol pijemy tak rzadko, że niejednokrotnie nawet nie jesteśmy w stanie przypomnieć sobie kiedy był ten ostatni raz.

Wódki nie ruszę nawet patykiem, piwo kojarzy mi się nieodłącznie z końskimi siuśkami, a na koniak, czy whisky odkąd przestałam pracować w korporacji nie patrzę, bo przez kilka lat miałam ich serdecznie dość przy każdej okazji. Nic z powyższych mi nie smakuje.

Oboje z Dyrektorem Wykonawczym lubimy słodkie, czyli likiery i nalewki. Przed chwilą wypiliśmy po kielichu tego pierwszego - o smaku kawy. Butelka stała w szafie i robiła frekwencję chyba od ubiegłego miesiąca. Nie był to bynajmniej nasz rekord w długości przechowywania alkoholu. Jeszcze w Anglii mieliśmy w lodówce piwo, które chłodziło się w niej pół roku, aż w końcu odwiedził nas Marc i Mąż poczęstował go grzańcem.

Zostaje jeszcze wino - jeśli już to czerwone i też słodkie, bo inne trącają mi jakimś kwasem. Najwięcej zdarzyło mi się wypić trzy kieliszki w ciągu jednego wieczoru. Przeważnie wystarcza jeden. Mój organizm sam mówi kiedy ma dość, a ja go słucham, bo dobrze wiem czym kończy się brak kontroli.

Wychowywanie się i dorastanie z ojcem alkoholikiem nauczyło mnie bezbłędnie rozpoznawać innych uzależnionych. Mój szósty zmysł nigdy mnie nie zawiódł. Od takich ludzi uciekam jak najdalej. Przeraża mnie, że niektórzy nie zdają sobie sprawy z tego, że już dawno przekroczyli granice trzeźwości. Ich życie, ich wybór.

piątek, 30 marca 2012

343. Bez niego jak bez ręki


Charlie Chaplin, Benny Hill, Jaś Fasola, Monty Python, Flip i Flap oraz wielu, wielu innych. Co ich łączy? Dwa słowa.

Absurdalne, cyniczne, ironiczne, sarkastyczne, złośliwe, inteligentne, osobliwe, prostackie, wulgarne, sytuacyjne - nazw, odniesień i kontekstów jest cała masa.
Poczucie humoru, bo o nim oczywiście mowa, pomaga w życiu. Rozładowuje napięcie, łagodzi konflikty, rozwesela, poprawia nastrój. Pod jednym warunkiem - ludzie muszą je rozumieć; odbierać na tej samej, humorystycznej, fali. W przeciwnym razie totalna klapa.

Żart można przemycić prawie wszędzie. Osobiście lubię zabawy słowne, którym oddaję się dość często również i w tym miejscu.  Jako że nie jestem zwolenniczką używania emotikonek w postach, próżno ich u mnie szukać. Komentarze to inna bajka. Tam sobie pozwalam, bo z doświadczenia przekonałam się, że bywałam opacznie odbierana, gdy ich nie wstawiałam.

Pamiętam słowa mojej znajomej ze świata realnego, która powiedziała mi, że jak czytała moje posty, zauważyła, że mam specyficzne poczucie humoru. Podobnie jak Autostopowicz, więc - między innymi - dlatego tak dobrze się rozumiemy.

Na co dzień razem z Mężem całkiem naturalnie udoskonalamy "warsztat". Czasem żałuję, że nie jestem w stanie spamiętać naszych słów, ale ulatują tak szybko, że ciężko je potem odtworzyć. Szkoda wielka, bo niektóre bywają całkiem niezłe. Może kiedyś...

342. Leżą i straszą


Ciężkie, grube, pełne pożółkłej zawartości, pękające w szwach. Segregatory - o nich bowiem mowa. Czekają na mnie już od dawna. Dzisiaj się wreszcie za nie zabrałam i im dłużej do nich zaglądam, tym bardziej jestem przerażona co jeszcze mnie czeka.

Mąż mi zarzucił, że nie widzę tego, co już zrobiłam, tylko wciąż patrzę na to, czego moja ręka wciąż nie dotknęła. "Przecież wczoraj odwaliłaś kawał dobrej roboty" - powiedział przed wyjściem do pracy. "Powoli, nie spiesz się, nikt cię nie goni. Nie musisz niczego zrobić w określonym terminie" - dodał.

Łatwo powiedzieć, trudniej się do tego dostosować. Tak już mam, że jak się za coś biorę, to chciałabym jak najszybciej skończyć - nie po łebkach, ale porządnie. Ład zapanował w pamiątkowych dokumentach ślubnych i w kilku innych też. Ich objętość również się skurczyła, bo na oddzielny stos odłożyłam wszystkie niepotrzebne papierzyska.

Na podłodze leżą i straszą mnie cztery wielkie, kolorowe segregatory jeszcze z czasów studiów. Nie ma bata, im także dam radę i to dzisiaj. Zawzięłam się.

czwartek, 29 marca 2012

341. Porządkowe "kwiatki"


Głupota ludzka nie zna granic, a moja w szczególności jeśli chodzi o kwestie związane z tak zwanym zbieractwem. Sukcesywnie i powoli, aczkolwiek konsekwentnie robię bowiem porządki - w końcu wiosna jest, a pokój nie z gumy.

Tylko ja mogłam wpaść na genialny pomysł przywożenia z Anglii dwóch dużych szklanych słoików wypełnionych piaskiem znad Morza Północnego, które w końcu Mąż wyniósł na śmietnik razem z kilkoma pudełkami tamtejszych muszli. Dzisiaj dorzucam jeszcze na ten stosik gruby, książkowy rozkład jazdy autobusów w mieście, w którym mieszkaliśmy.

Zrobiłam już za to "prawie" porządek wśród wszystkich płyt i płytek, gdyż do przejrzenia zostały mi jeszcze "tylko" cztery pokaźne zasuwane segregatory. Powkładałam też zdjęcia do albumów, bo było sporo takich całkiem luzem i samopas leżących.

Najgorsze są papierzyska wszelakie, bo każde oddzielnie trzeba obejrzeć, żeby w ferworze sprzątania nie pozbyć się czegoś, czego pod żadnym pozorem wyrzucać nie należy. One wciąż czekają na swoją kolej.

Jest dobrze, bo zaczynam dostrzegać prześwity - zarówno na półkach, jak i w pawlaczach, a to obiecujący znak, którego obecność jeszcze bardziej motywuje mnie do działania. Na dzisiaj zakończyłam działalność twórczą, ale jutro ponownie zakasuję rękawy.

340. Sąsiedzkie czytanie w myślach


Wczorajszy dzionek rozpoczęliśmy z Mężem bardzo wcześnie rano. Pojechaliśmy się wyspowiadać do naszego ulubionego Księdza, a potem rozdzieliliśmy się - Dyrektor Wykonawczy udał się zabrać nasze ślubne prezenty od ludzi, u których je przechowywaliśmy na strychu przez prawie trzy lata, a ja w tym czasie poszłam zrobić codzienne zakupy żywnościowe.

Stoję na przystanku, czekając na autobus kiedy dzwoni do mnie Sąsiadka z pytaniem czy już wstaliśmy (niezłe żarty - było po dziewiątej) i czy możemy przyjść do niej na śniadanie (dodam, że byłam głodna jak wilk). Szybko wyjaśniłam jej w czym rzecz, gdzie jestem ja, a gdzie Mąż, ale ona była nieugięta i stwierdziła, żebym wstąpiła do niej jak już uporam się zakupami, a Dyrektor Wykonawczy dołączy do nas kiedy przyjedzie z pudełkami pełnymi szkła i ceramiki.

Trochę mi zeszło, bo wszędzie kolejki, ale byłam już prawie pod blokiem jak zadzwonił Mąż z pytaniem gdzie jestem, bo on czeka pod drzwiami mieszkania (nie miał klucza, a moi rodzice też gdzieś wybyli). Jemu poszło sprawniej, niż mnie, ale co się dziwić - pomógł mu dobry znajomy z samochodem.

Zostawiliśmy nasze "skarby" w pokoju, po czym zapukaliśmy do Sąsiadki, która była sama w domu. Rzadkie to doświadczenie, ale tak się akurat złożyło, że obie jej córeczki były w szkole, a ona sama chciała wreszcie spotkać się z nami obojgiem i chwilę porozmawiać. Posiedzieliśmy zatem z pół godzinki, podziękowaliśmy pięknie za drugie śniadanie i wróciliśmy do siebie.

Po południu byłam umówiona ze swoją znajomą. Ledwo weszłam do domu, matka dała mi kolorową palmę wielkanocną z bibuły mówiąc, że jakiś czas temu do drzwi zapukała Młodsza Sąsiadeczka właśnie z tym prezentem dla mnie i zaproszeniem do nich. Zdjęłam kurtkę i buty, założyłam kapcie, zeszłam te dziewięć schodów, które nas dzielą i zadzwoniłam do drzwi.

Dziewczynki już na mnie czekały. Podziękowałam za piękną palmę, ucałowałam szkraby oraz ich mamę. Młodsza wzięła mnie za rękę, zaprowadziła do pokoju i od razu spytała co mi podać do picia. Razem ze Starszą bawiły się bowiem w restaurację. Było więc menu oraz identyfikator z imieniem przypięty do bluzeczki Młodszej, która pełniła rolę kelnerki.

Tak sobie siedziałam i nagle mnie olśniło, że może Sąsiadka potrzebuje jakieś szkliwo oraz ceramikę. Na stole stała cukierniczka. Wydawała mi się jakaś znajoma. U mnie od pomysłu do realizacji droga krótka, więc poprosiłam Starszą, żeby ze mną poszła, to potrzyma mi drzwi. Zerwały się obie. Za chwilę dwa pudełka były już w kuchni Sąsiadki, która z niedowierzaniem kręciła głową.

Cukiernica na stole była identyczna jak cały komplet do kawy, który przyniosłam. Okazało się, że Sąsiedzi mieli taki sam zestaw, tylko część im się wytłukła. Teraz mają więc zapasowe sztuki filiżanek, talerzyków, imbryk, dzbanuszek na mleko oraz wspomnianą już cukiernicę. W drugim pudle były dwa rodzaje kieliszków - do białego oraz czerwonego wina, jak również szklaneczki. Sąsiadka stwierdziła, że chyba czytałam jej w myślach, bo miała właśnie dzisiaj kupić podobny komplet.

Telepatia, czy nie, ale najważniejsze, że czasami można porozumieć się z innymi bez zbędnych słów. I pomóc jeden drugiemu.

środa, 28 marca 2012

339. Dozwolone od lat osiemnastu


Z cyklu "dialogi z doktorem Tomaszem", którego lubię bardzo - w tym konkretnym przypadku za specyficzne poczucie humoru...

Wizyta nr 1:

dr Tomasz - Jak tam pani plany macierzyńskie?
Karioka - A do d..., panie doktorze.
dr Tomasz - Ale ośmielę się stwierdzić, że to nie ta dziurka...

Wizyta nr 2:

dr Tomasz - W czym mogę pani pomóc?
Karioka - Nie chcę być niegrzeczna, ale muszę zrobić coś brzydkiego.
dr Tomasz - Bardzo proszę.
Karioka pokazuje język o zielonkawym zabarwieniu - skutek uboczny antybiotyku.
dr Tomasz - Myślałem, że coś gorszego zobaczę.

wtorek, 27 marca 2012

338. Do d...


Wiem, że może wydać się dziwne, by przeżyć ponad cztery dekady i nigdy nie mieć z nimi do czynienia. Biję się w piersi (dobrze, że przynajmniej mam w co), ale to prawda. Była, bo już nie jest. Status "wolna" zastąpił "w związku z..."

W opakowaniu (na szczęście) było sześć sztuk (prawie jak drużyna do siatkówki). Zostały jeszcze dwa ostatnie. I tak się cieszę, bo mogłam dostać ich dziesięć. Chociaż najgorszy był pierwszy raz (jak w większości). Teraz luzik.

Wygląda to mniej więcej tak - wieczór (pora wielce romantyczna), lateksowa rękawiczka, malutki pocisk i jak w "Czterech pancernych" - "odłamkowym, ładuj!" Ale czego się nie robi dla zdrowia...

337. Nieudacznik


Nie wiem jak często czytacie komentarze pod moimi postami oraz czy do nich po jakimś czasie wracacie. Dlatego właśnie chciałam Wam zacytować dwa spośród nich, autorstwa tej samej osoby.

Pod postem nr 321:

"to co napiszę na pewno uznasz za trollowanie  jak wszystkie opinie, które nie są dla Ciebie pochlebne, ale nic to... 

jakiś czas już czytam Twojego bloga i ... pozwolę sobie na pewne spostrzeżenie. 
Jesteś przekonana o swojej doskonałości, ale: 
- nie pracujesz - mimo to uważasz, ze US jest Wam winien "wasze" pieniądze - nie - są to pieniądze Twojego męża; 
- narzekasz na służbę zdrowia, ale nie płacąc składek - wymagasz Bóg jeden wie czego - (składki płaci Twój mąż ze SWOJEGO  dochodu, nie Twojego - leczysz się - z tego co widzę dużo i często za NIE SWOJE) 
- narzekasz na rodziców, ale to ONI Cię wykształcili i pozwalają mieszkać u SIEBIE - nie grymaś więc, że ojciec nie pozwala np. na używanie swojego odkurzacza; 
- jesteś bardzo religijna, ale nie przestrzegasz czwartego przykazania; - ciężko byłby wyciągnąć rękę na zgodę choćby w Wigilię zamiast oczekiwać, że ktoś Was zaprosi? 
- jesteś "cudowną Żonką" ale większość rzeczy robi Twój mąż, mimo, że Was w całości utrzymuje, Ty jednak zapominasz o Jego urodzinach i  złościsz się na Niego choćby za błędny nr KRS 
- dlaczego krytykujesz pracujących  (np w US) za niegospodarność, a jednocześnie Twój mąż bezczelnie korzysta z tuszu, drukarki czy samochodu służbowego 

jesteś po prostu klasycznym przykładem moralności Kalego - Karioka może wszystko i wszystkim zarzucić - Karioce nie można nic - trzeba chwalić, podziwiać i wielbić. 

w przyrodzie jest jeszcze jedno określenie - takie organizmy to PASOŻYTY 

a teraz się obraź i skasuj mój post !

~marta.monka@op.pl, 2012-03-20 17:47"

Pod postem nr 336:

"a może tak pójść do pracy ?  
ludzie pracują i mają  
ty chcesz mieć ot - tak - bo chcesz, ale zapracować na to? - po co - jest przezcież "dyretor wykonawczy" on ma zarobić, mieszkanie u znienawidzonych rodziców ci się należy, -  
nie użalaj się wiecznie nad sobą, nie wymagaj   - rusz d***ę  a będziesz miała co chcesz

marta.monka@op.pl, 2012-03-27 07:00"

Gdybyście więc jeszcze tego nie wiedzieli i nie zdawali sobie sprawy lub też nie byli tak spostrzegawczy, autorka obu wpisów oświeciła Was kim jestem.

Moim komentarzem niech będzie poniższe zdjęcie (wystarczy, że słowo "profil" zamienicie na "blog").



"Czytalam, nie komentowalam nigdy.Pioro masz swietne.Jednak dziesiejszy wpis zmusil mnie do zabrania glosu.Jestem starsza kobieta, mieszkam poza krajem i nie jestem nieudacznica co zarzucasz, chocby tym zdjeciem, osobom o innych pogladach.Od dawna mam takie zdanie o Tobie jak Marta.Czasem przeraza mnie, ze moglabys byc moja corka.Z jakiego powodu umiescilas ten cytat marty?? Czy nie po to aby poczytac , ze to nieprawda??ZE jestes idealna??Oczekujesz zaprzeczenia i ataku na nia? Dlaczego uwazasz, ze ONA jest frustratem??Co zrobilabys bez meza?? Bez rodzicow??Twoja sprawa jak zyjesz i jak Ci na to pozwalaja, ale inni tez maja prawo myslec inaczej i zyc jak chca, z czym bardzo czesto sie nie zgadzasz i krytykujesz wszystkich i wszystko, ktorzy nie klaszcza dla Ciebie!! Pomysl czy w tym co napisala Marta nie ma wiekszosci prawdy , ktorej przyjac nie chcesz bo sadzisz, ze jestes idealna i myslisz idealnie.Ponadto skoro piszesz bloga powinnas sie liczyc ze bedziesz oceniana roznie.Pokazalas swoje zycie, poglady i musisz sie liczyc iz inni beda takze oceniac Cie jako czlowieka.Jakos nie widze abys przymowala  to z przemysleniem czy przypadkiem racji nie maja.Opinie, ktore Ci nie pasuja, znikaja choc nie sa obrazliwe albo robisz afere jak w przypadku tego wpisu!!Ciebie wszystko obraza,jak widac a szczegolnie prawda.Najlepiej tupnij nozka,ze sie nie zgadzasz..


~olga.l@vip.onet.pl, 2012-03-27 19:52"


Czy nie zauważacie podobieństwa w wypowiedziach obu autorek komentarzy? Kont można założyć sobie wiele, tak samo jak wymyślać imiona, wiek, czy kraj. Dwóch rzeczy nie da się jednak podrobić - stylu pisania i jadu sączącego się z tamtych słów...

poniedziałek, 26 marca 2012

336. Nie stać nas na dziecko


Wróciłam od ginekologa-endokrynologa, do którego zapisała mnie kilka dni temu pani doktor, u której byłam na USG. Lekarz bardzo konkretny, kontaktowy i kompetentny - zrobił na mnie niezwykle pozytywne wrażenie, choć widziałam go pierwszy raz w życiu. Wzbudza zaufanie - przynajmniej moje, a to niełatwe.

Pooglądał wszystkie badania tarczycy z ostatnich prawie czterech lat plus całkiem świeże wyniki krwi oraz moczu. Wszystko jest super. Wystarczy, że zaczęłabym przyjmować jakieś witaminy dla kobiet planujących ciążę, ograniczyła spożycie kawy i czarnej herbaty, a także pepsi, mleka, soli oraz białego pieczywa i byłoby świetnie.

Mąż powinien się przebadać pierwszy, czyli zrobić spermiogram oraz posiew nasienia i antybiogram. Jeśli one będą w porządku, mnie pozostają wizyty u tamtej pani ginekolog i zrobienie USG TV w siódmym lub ósmym dniu cyklu, żeby zobaczyć jak się ma sprawa owulacji i czy pęcherzyki rosną. Dobrze byłoby też zrobić HTB jajowodów.

Wyszłam stamtąd i miałam łzy w oczach. Z jednej strony widać, że podejście obojga lekarzy jest przyjazne i dające nadzieję. Z drugiej - nie stać nas na te wizyty, badania, lekarstwa. Gdyby nasza sytuacja finansowa i mieszkaniowa była inna, bez wahania oddałabym się w ręce tamtych ludzi.

Oboje z Mężem bardzo chcielibyśmy zostać rodzicami. Chodzimy na spacery. Widzimy na nich pary z dziećmi. Myślimy o naszym utraconym Adasiu. Tęsknimy za kolejnym maluchem. Ciężko mi o tym pisać, bo nie mogę powstrzymać płaczu. Prawda jest taka, że nie stać nas na dziecko. Ta świadomość jest bardzo bolesna i trudna.

335. Strzał w piętę


Zapewne większość z Was (o ile nie wszyscy) zaobserwowała, że od jakiegoś już czasu Onet notorycznie ma "awarie", a to blog nie istnieje, a to wystąpił błąd, a to wyświetla się jedynie strona główna bez postów, a same posty publikują się od kilkunastu do kilkudziesięciu minut, itp., itd.

Jako niepoprawna kontestatorka, buntowniczka i bojowniczka o sprawiedliwość, ład i porządek, na stronie onet.blog na Facebooku co jakiś czas zostawiam swoje komentarze i zapytania albo dopisuję się pod kimś innym, kto też reaguje na nieprawidłowości w funkcjonowaniu blogów.

Wiem, że nie wszyscy korzystają z wyżej wymienionego portalu społecznościowego, więc postanowiłam podzielić się z Wami co ciekawszymi moimi wpisami i odpowiedziami naszej platformy blogowej. Kto ma konto na FB, może sobie sprawdzić, że nie kłamię - wystarczy wejść na tablicę Onet Blog i poczytać co w trawie piszczy - zanim nie usuną naszych komentarzy. Oto i one:

Inny bloger (personalia do wglądu na FB) - Onet Blog, co się, do diaska z wami dzieje? Nie ma jednej minuty na blog.onet.pl bez błędów wszelakiego rodzaju...
Onet Blog - Cały czas trwają prace nad rozwiązaniem tego problemu. Staramy się poprawić funkcjonowanie serwisu, ale przy dużej ilości blogów jest to trudniejsze. Przepraszamy za awarie i zapraszamy do zapoznania się również z blog.pl, naszym drugim systemem blogowym.
Karioka - Czy Waszym zaproszeniem sugerujecie nam przeprowadzkę na blog.pl?
Onet Blog - Karioka, blog.pl jest - jak napisaliśmy - również naszą platformą blogową. Opartą na wygodnym w obsłudze wordpressie: http://www.blog.pl/blogujZNami
Nie mamy w zamiarze nakłaniać Cię do przeprowadzki, jedynie zwracamy uwagę, że posiadamy również blog.pl.
Karioka - Czyli rozumiem, że po cichu odradzacie blogerom korzystanie z onet.blog.pl, skoro tak nas zachęcacie do blog.pl...

Mam wrażenie, że Onetowi nie chce się poprawiać funkcjonowania blog.onet.pl, ale za to zachęcają użytkowników do korzystania z blog.pl. Podjęłam dziś próbę założenia bloga na tym ostatnim. Bez skutku, po rejestracji, zalogowaniu się, wybraniu rodzaju bloga oraz adresu wiecie co się pojawia? "503: Wystąpił błąd serwera. Prosimy spróbować ponownie za chwilę". Owa chwila trwa do teraz, więc chyba mierzymy czas innymi zegarkami albo żyjemy w różnych strefach.

Nie zdziwię się jak pewnego pięknego dnia mój blog zniknie, podobnie jak i inne albo zostaniemy postawieni pod ścianą i zmuszeni do przeprowadzki na blog.pl - oby tylko Onet nie strzelił sobie w piętę, gdyż do tego czasu autorzy zapewne chętniej skorzystają z blogspot, na którym i tak większość z nas ma swoje adresy.

niedziela, 25 marca 2012

334. Mlekomat


Jakiś czas temu na naszym osiedlu pojawił się mlekomat. Próbowaliśmy z Mężem już kilka razy dokonać zakupu mleka z tego urządzenia, ale nie mieliśmy szczęścia - co przyszliśmy, to mogliśmy tylko przeczytać na kartce, że świeża dostawa będzie o 19:30. Za każdym razem obeszliśmy się przysłowiowym smakiem. Ostatnie podejście mieliśmy wczoraj - bez rezultatu.

Dzisiaj też nie bylibyśmy jakoś specjalnie zdziwieni, gdyby mleka zabrakło, a tu niespodzianka. Zakupiliśmy więc małą, półlitrową, plastikową butelkę, a potem automat nalał do niej biały, czteroprocentowy (w tłuszcz, nie w alkohol) płyn.


Odkąd pamiętam nie byłam zwolenniczką mleka. Szczególnie nie znoszę go na gorąco - nie tylko z powodu kożucha, ale przede wszystkim - specyficznego zapachu. Czasem jednak dopada mnie zachcianka wypicia jednej, czy dwóch szklanek tego napoju. Zdarza mi się to średnio raz na pół roku. Mleko oczywiście musi być zimne. Dziś przypadł akurat ten dzień.

sobota, 24 marca 2012

333. Wiosna w pełni


Wreszcie śmiało mogę powiedzieć, że sezon na wiosenne spacery uważam oficjalnie za otwarty. Pierwiosnki, przylaszczki oraz krokusy uwiecznione na zdjęciach są niezbitymi dowodami dla wątpiących - o ile takowi jeszcze istnieją.

Dzień bez głaskania kota jest dniem straconym - oto moja maksyma od długiego już czasu. Miałam przyjemność i okazję wytarmosić dwa spotkane po drodze futrzaki. To znajome koty osiedlowe - jak idę, od razu do mnie przybiegają i się łaszą.

Lody jogurtowe z sosem malinowym (po dwa malutkie kubeczki dla każdego) zjedzone wspólnie z Mężem to nieomylny znak dla nas, że i w tej kwestii sezon wiosenny został rozpoczęty.

Leniwe wygrzewanie się w słoneczku na ławce w parku i na różnego rodzaju skwerkach oraz błogie nicnierobienie, z głową opartą na mężowskim ramieniu, przytulanie się i całowanie (!) publiczne - czyli wiosna w przyrodzie i w sercach.




   

332. Skype - dla B.


O tym, że jestem gadułą, pisałam już wcześniej. Wczoraj jednak pobiłam chyba swój rekord w długości rozmowy pionierskiej z osobą, której nigdy wcześniej nie miałam okazji usłyszeć. I vice versa.

Przez prawie bite cztery godziny nadawałam ile wlezie. Mąż kilkakrotnie dzwonił do mnie z pracy na komórkę, a ja nie odbierałam, bo ta ustawiona była na "milczy", aby nikt nie przeszkadzał mi w konwersacji z przesympatyczną kobietą, którą niniejszym wiosennie pozdrawiam.

Dyrektor Wykonawczy martwił się o mnie, więc próbował dodzwonić się do naszej Sąsiadki, myśląc, że pewnie tam jestem. Ona też nie odbierała. Zostawił mi wiadomość na Facebooku, ale ja byłam akurat zalogowana na koncie blogowym. W końcu napisał komentarz pod wczorajszym postem - dowód w sprawie jest - można sprawdzić, ale nawet nie patrzyłam w monitor, bo rozmawiałam na Skype. 

piątek, 23 marca 2012

331. Podium


Warto było wstać wcześnie rano. Warto było nie jeść śniadania przed wyjściem. Warto było zmusić swoje siuśki do opuszczenia pęcherza - buntują się i strajkują zawsze przed każdym badaniem - taki już ich urok. Warto było dać się nakłuć. Warto było oddać dwie probówki krwi - i tym razem żadna z nich nie pękła.

Wyniki są bardzo dobre. Złoty medal dostaje żelazo, które zwykle nie przekraczało 30 (oporne było nawet na swój odpowiednik w tabletkach i witaminowe, bardzo bolesne zastrzyki w moje cztery litery), teraz osiągnęło wysokość 99 (norma od 37 do 145). Dwa razy sprawdzałam i uwierzyć nie mogłam, że właśnie tyle jest tam napisane. Srebro zawieszamy na szyi transferyny (pod tą nazwą kryje się białko odpowiedzialne za transport żelaza), której wynik to 303 - zupełnie jak słynny dywizjon. Norma dla niej - od 200 do 360. Ostatnie, zaszczytne miejsce na podium (czyli brąz) należy do hemoglobiny, która przekroczyła pechową (dla niektórych) trzynastkę - 13,4 (norma od 12 do 16).

Mniej więcej rok temu całkowicie zrezygnowałam z leczenia anemii, bo mnie ta walka wykańczała psychicznie i fizycznie. Poddałam się, odpuściłam i żyłam jakby jej nie było, starając się nie przywoływać jej we wspomnieniach. Jak ja ją zignorowałam, to i ona nie pozostała mi dłużna. Poszła sobie gdzie indziej szukać kolejnej ofiary. Anemia jest jak troll - jak jej nie dokarmiasz, idzie w inne miejsce.

330. T jak testerka


Dzisiaj występuję w całkowicie nowej dla siebie roli. Jakiś czas temu dostałam mail z pytaniem czy jestem zainteresowana przetestowaniem trzech nowych kosmetyków firmy Garnier i opisaniem swoich wrażeń na blogu. Jako że moja zgoda wiązała się z podaniem danych osobowych (jedynie w celu przesłania paczki), najpierw sprawdziłam u źródła (Onet) czy faktycznie taka akcja promocyjna ma miejsce i czy mogę zaufać pani Magdzie, która się ze mną od samego początku kontaktowała. Nie było żadnej ściemy, nasza platforma blogowa rozwiała moje obawy.

W tym miejscu chciałam podziękować dwóm osobom - kurierowi z UPS, który zostawił awizo z numerem kontaktowym do siebie w skrzynce na listy, gdyż akurat nikogo nie było w domu. Przesympatyczny człowiek przywiózł mi paczkę następnego dnia w godzinach, o które prosiłam go w SMS-ie. Drugą osobą, której pragnę podziękować jest właśnie pani Magda. Cenię sobie niezmiernie ludzi, którzy poważnie podchodzą do swojej pracy. Byłyśmy w kontakcie mailowym, gdyż miałam pewne pytania dotyczące kwestii testowania. Odpowiedź dostałam w ciągu kilkunastu minut - była to prośba o jak najbardziej szczery wpis obejmujący moje wrażenia i odczucia, więc to, co napiszę, faktycznie takie będzie. Brawa za pozostawienie wolnej ręki testerce.

Gwoli wyjaśnienia - nikt mi nie zapłacił za napisanie swojej opinii, więc jedynymi bonusami i korzyściami materialnymi, jakie otrzymałam, są tylko i wyłącznie testowane kosmetyki.

W pakiecie, który dostałam znajdowały się trzy produkty:
1. Antyperspirant Garnier Mineral Intensive 72H o pojemności 50 ml,
2. Nawilżający mus do ciała Garnier Body z serii Nawilżająca Pielęgnacja 7 dni (Winogrona + L-Bifidus) o pojemności 250 ml,
3. Silnie regenerujący krem do ciała z L-Bifidus i masłem Shea Garnier Body z serii Nawilżająca Pielęgnacja 7 dni o pojemności 300 ml.

Pierwsze, na co zwróciłam uwagę, zanim jeszcze otworzyłam wszystkie kosmetyki, to wygląd opakowań. Ergonomiczne kształty, świetnie dopasowujące się do ręki w stonowanych kolorach, świetnie ze sobą współgrających - biel, odcienie zieleni, niebieski i granat. Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie szata graficzna i cała to oprawa jest bardzo ważna, gdyż cieszy mój zmysł wzroku.

Inne zmysły też nie pozostały w tyle - o dotyku już wspomniałam z racji kształtów. Jeszcze do niego powrócę. Teraz czas na powonienie. Delikatne zapachy wszystkich kosmetyków nie "kłócą" się ze sobą. Mój nos lubi takie lekkie, świeże i winogronowe nuty. Oczy też się ucieszyły, gdyż nie przepadają za zbyt kolorową zawartością opakowań. Antyperspirant jest przezroczysty, mus - delikatnie seledynowy (podobnie jak jego opakowanie), a krem - biały, więc wszystkie idealnie się wpasowały w mój gust.

Garnier chyba czytał w moich myślach, gdyż z powodu astmy oskrzelowej mam alergię na dezodoranty w spray-u, a ten, który dostałam jest w kulce, więc dokładnie taki, jakiego codziennie używam. Przyjemnie chłodzi i daje uczucie orzeźwienia. Nie brudzi ubrań i nie pozostawia smug. Poza tym, ma świetne i łatwe zamykanie typu klik, za co przyznaję mu dodatkowy plus.

Mus przeznaczony jest do cery suchej, a krem - do bardzo suchej i zniszczonej. Przy moim Hashimoto i niedoczynności tarczycy w sam raz. Oba kosmetyki mają przyjemną w dotyku konsystencję, bardzo ładnie się rozprowadzają na skórze, a wchłaniają się w tempie błyskawicznym, pozostawiając ją jedwabiście gładką - idealne szczególnie po depilacji,  która - w moim przypadku - jeszcze dodatkowo ją wysusza.

Dla rozpalenia kolejnych zmysłów, dodam tylko, że oboje z Mężem czerpaliśmy dziś rano ogromną przyjemność i mieliśmy wielką frajdę z testowania wszystkich produktów na moim ciele.

Jeśli jesteście zainteresowani wrażeniami, odczuciami oraz opiniami innych blogerek, ten i inne wpisy będziecie mogli przeczytać w tym miejscu: http://garnier.onet.pl/blog.html

czwartek, 22 marca 2012

329. U zakręconej Sąsiadki


Mąż rano odkurzał, a w ja w tym czasie poszłam po zakupy na osiedle. W drodze powrotnej zadzwoniłam do drzwi naszej Sąsiadki. Miałam zajrzeć do niej wczoraj i powiedzieć o wynikach badań, ale jak tylko je odebrałam, pojechałam do kancelarii w mojej ulubionej parafii, gdzie wkładałyśmy życzenia wielkanocne do kopert, więc do domu wróciłam dość późno i nie chciałam już przeszkadzać. 

Dziewczynki - jak zwykle - przywitały mnie słowami: "cześć ciociu", a Młodsza Sąsiadeczka podarowała mi kolejne czekoladowe jajeczko, a potem wyciągnęła swój pamiątkowy kotylion ze szkolnej zabawy, mówiąc: "to dla ciebie, ciociu - zwrotów nie przyjmuję". Spojrzałam na jej mamę, która była zaskoczona, gdyż - jak się okazało - był to największy skarb dziewczynki. Mrugnęłam do Sąsiadki i oddałam jej ów kotylion, aby go jednak schowała. Poczułam się wyróżniona jeszcze bardziej, kiedy Starsza Sąsiadeczka powiedziała: "przecież ona nawet nie pozwalała go nikomu dotknąć". Nie mogłam go wziąć - nie w tej sytuacji.

Dostałam herbatę z cytryną, a po chwili zadzwonił Mąż z pytaniem czemu tak długo mnie nie ma. Spytałam czy był już wytrzepać worek z odkurzacza, a kiedy usłyszałam, że jeszcze nie, zaproponowałam, żeby to zrobił, a potem zadzwonił do Sąsiadki, bo u niej właśnie jestem. Wszystkie trzy się bardzo ucieszyły, bo to rzadkość, żeby ciocia i wujek razem byli u nich w domu w tym samym czasie.

Posiedzieliśmy trochę, bo uwierzcie, ale tam się nie da wejść na chwilę, a nawet jak próbowałam kilkakrotnie wyjść, Młodsza i Starsza "zakładały blokadę" - jak same określały działania prewencyjne - stały obie w przedpokoju i nie dało rady ich ominąć - nawet łaskotki nie pomagały, bo kiedy jedna odpuszczała, jej miejsce zajmowała druga - i tak w kółko.

W pewnym momencie Sąsiadka spojrzała na zegar i z przerażeniem w głosie mówi do Młodszej: "kochanie, szybciutko zbieraj się do szkoły, za pięć minut wychodzisz". Dziecko biegiem zaczęło się przebierać i denerwować, że nie zdąży. Wtedy odezwała się Starsza: "mamo, przecież ona ma dzisiaj na 12:40". Czasomierz pokazywał dopiero 11:20. Wszyscy zaczęliśmy się śmiać.

328. Listy na pożółkłym papierze


Zajęłam się dziś czymś, co leżało zepchnięte w głąb pawlacza, zapakowane do dwóch tekturowych pudełek w 1995 roku. Prawie trzy lata wspomnień zamknięte przed światem i przede mną. Tak na wszelki wypadek - żeby nie kusiło, żeby nie bolało.

Historia pewnej znajomości, która rozpoczęła się drogą korespondencyjną w zaklejonych kopertach, na drobnym maczkiem zapisanym papierze i ozdobnych papeteriach. Historia, która mogłaby posłużyć za scenariusz filmowy - jak zresztą kilka innych z mojego życia.

Czuję się teraz tak, jakbym własnymi rękoma przerzuciła tonę węgla - nie dość, że mam bąble na palcach i bolą mnie ręce, to jestem także zmęczona emocjonalnie.

Zbierałam się w sobie już od jakiegoś czasu, ale w końcu dzisiaj odważyłam się otworzyć puszkę Pandory. Wyciągałam pożółkłe arkusze papieru z kopert, nie czytając ich wcale. Nie chciałam tego robić. Nie chciałam wracać do przeszłości.

Podarłam kilkaset listów i kartek. Tyle się ich nazbierało przez tamten czas. Nareszcie. Żałowałam tylko jednego - że nie mam w domu pieca, gdzie mogłabym to wszystko wrzucić i spalić. W ogniu jest coś magicznego - szczególnie jak się na niego patrzy.

Jest mi lżej, bo wiem, że zrobiłam coś, co tak naprawdę chciałam zrobić już dawno, ale nie byłam w stanie. Czułam ciężar tych wspomnień, a nie miałam na tyle siły, odwagi i przekonania, żeby się od niego uwolnić. Do teraz.

327. Ślub z ateistą


Dwoje ludzi, którzy planują dalsze, wspólne życie w pewnym momencie nie uniknie rozmowy o wartościach i priorytetach, a także o swoich oczekiwaniach oraz potrzebach, jakie w nich drzemią w stosunku do ukochanej osoby.

Sporym problemem, z jakim przyjdzie się zmierzyć takiej parze jest kwestia wiary - w kontekście, gdy mamy do czynienia z ateistą oraz katolikiem. Jedno upiera się przy cywilnym przyrzeczeniu, podczas gdy drugie nie wyobraża sobie życia bez przysięgi złożonej przed ołtarzem. Mam na myśli sytuację, w której parą są Polacy, a nie na przykład Polka i Anglik, czy Niemiec.

W kościele katolickim w naszym kraju istnieje możliwość zawarcia sakramentu małżeństwa przez wyżej wymienione osoby, jednakże potrzebne jest spełnienie kilku warunków. Najpierw para powinna wybrać się na rozmowę do proboszcza danej parafii, informując go o swoich zamiarach, gdyż w takim przypadku potrzebna jest specjalna dyspensa, o którą wnioskuje ksiądz, a której udziela biskup. Ponadto, ateista jest zobowiązany podpisać oświadczenie, w którym zobowiązuje się, iż nie będzie przeszkadzał katolikowi w jego praktykach religijnych, a także wyraża zgodę na wychowanie dzieci w wierze katolickiej. Osoba niewierząca nie musi natomiast uczestniczyć w naukach przedmałżeńskich, nie musi być ochrzczona i bierzmowana, nie musi iść do spowiedzi oraz wygłaszać treści przysięgi małżeńskiej (chodzi o zwroty dotyczące wiary, które się w niej pojawiają).

Ateista robi za "stójkę" - tak bowiem jest on nazywany w żargonie. To katolik mu ślubuje, ponosząc pełne konsekwencje swojego czynu, podczas gdy niewierzący jest z punktu widzenia kościoła wolnym człowiekiem. Taki ślub odbywa się poza mszą świętą, więc nie ma mowy o tradycyjnej jego oprawie, gdyż jego czas jest mocno ograniczony.

Raczej rzadko mają miejsce powyższe ceremonie, gdyż zadaniem księdza, który spisuje protokół przedślubny jest uświadomienie konsekwencji ludziom decydującym się na ten krok. Rozwiązania są trzy - albo para bierze tylko ślub cywilny, albo katolik przekonuje ateistę, by ten jednak ślubował mu przed ołtarzem (czyli "nawrócił się" na potrzeby tego wydarzenia), albo jednak podtrzymuje swój zamiar i dochodzi do skróconej wersji ceremonii.

Nie wyssałam sobie wszystkich tych informacji z palca, zasięgnęłam wczoraj języka u źródła, czyli w kancelarii parafialnej - na wyraźną prośbę mojej znajomej, która jest katoliczką, a jej partner - ateistą. Może i komuś z Was ta wiedza przyda się na przyszłość - dla siebie samych lub też podzielicie się nią z innymi. 

środa, 21 marca 2012

326. Lęk przed życiem


Wyobraźcie sobie mężczyznę po trzydziestce, kawalera mieszkającego z rodzicami, który nie dba o siebie i swoje zdrowie - zarówno fizyczne, jak i psychiczne - jest osobą otyłą i bardzo zakompleksioną. Matka i ojciec skaczą dookoła niego, dogadzając synowi jak najlepiej potrafią. Opiekują się nim jak małym dzieckiem.

Pewnego dnia ów człowiek spotyka kobietę - w wielu kwestiach podobną do siebie. Znajomość trwa zaledwie kilka miesięcy, a już pełno w niej skomplikowanych zależności i sytuacji. Największym problemem jest jego lęk przed życiem.

Mężczyzna ma pracę, ale boi się, że ją straci (choć żadne znaki na niebie i ziemi na to nie wskazują). Ma samochód, ale boi się nim jeździć. Ma problemy w kontaktach towarzyskich, więc unika ludzi. Mnóstwo czasu spędza natomiast przed komputerem, kłócąc się z internautami na forach. Jest niezaradny, niezdecydowany i niesamodzielny - nie do przejścia jest dla niego nawet kwestia zrobienia zwykłych zakupów spożywczych. Jeśli coś jest nie po jego myśli, obraża się i milczy, obarczając winą za taki stan rzeczy ukochaną osobę. Nie kupi jej kwiatka, bo się krępuje wejść do kwiaciarni. Nie chodzi do lekarzy, bo się ich boi; podobnie z wizytami kontrolnymi u dentysty - dopóki nie boli go ząb, nigdzie nie pójdzie. Nie uznaje pomocy psychologów, terapeutów, czy psychiatrów. Uważa, że tylko on sam może sobie pomóc.

Jego druga połówka go broni i tłumaczy ze wszystkich zachowań i lęków. Ma mnóstwo wątpliwości co do tej relacji, ale uparcie utrzymuje, że jest z nim szczęśliwa.    

325. Samo życie


Mąż mi kiedyś powiedział, że jak będę tak dużo pisać, to mi się wkrótce tematy wyczerpią. Akurat. Dobre sobie. Gdzie nie spojrzeć, tam pomysł na kolejny post. Od wczoraj w głowie mam już ze trzy. Nie wspomnę nawet o tych hasłach, które zapisałam w notesie kilka miesięcy temu, bo w pewnym wieku pamięć ma się dobrą, lecz krótką.

Mam taki czerwony "kapownik". Jego żywot rozpoczął się z chwilą wyjazdu do Gdańska we wrześniu. Od tamtego czasu jest pod ręką i coś tam codziennie skrobnę - słowo, frazę lub całe zdania - moje, ale również i cudze.

Życie samo podaje na tacy różności. Nieraz tylko czekam na wenę - nie wszystko i nie w każdym momencie da się wystukać na klawiaturze. A niejednokrotnie leń dopada także kwestię pisania, choć rzadko tak bywa, ale jednak...

Potrzebuję spokoju w sobie - wtedy jest łatwiej. Jak coś mnie gnębi - zarówno psychicznie, jak i fizycznie, uciekam do swojej jaskini - prawie całkiem jak stereotypowy facet. Wychodzę z niej wtedy, kiedy uznam, że jestem gotowa.

Ostatnie dni były pełne lekarzy, wizyt, badań. Cały ten proces jeszcze trochę potrwa. Męczy mnie takie czekanie. Denerwuję się, a stres nie pomaga w niczym. Imam się więc innych zajęć, żeby nie tylko ręce miały co robić.

wtorek, 20 marca 2012

324. Pierwszy dzień astronomicznej wiosny


W czyimś przydomowym ogródku, przez siatkę, zobaczyłam przebiśniegi oraz przylaszczki. Pierwsze wiosenne kwiaty - akurat dzisiaj. Żałowałam strasznie, że nie wzięłam ze sobą aparatu, żeby zrobić im zdjęcie, choć i tak pewnie bym się nie odważyła bez zgody właścicieli.

Nauczyłam się pytać o pozwolenie od czasu jak kiedyś chciałam zrobić fotkę kotu, który siedział na ulicy przy samochodzie, a jego kierowca wyskoczył do mnie z krzykiem czemu fotografuję jego cztery kółka. Na nic się zdały moje tłumaczenia, że chodziło jedynie o futrzaka. Mąż potem mi powiedział, że pewnie facet się bał, iż doniosę na niego do Straży Miejskiej - samochód był zaparkowany na miejscu oznaczonym symbolem dla niepełnosprawnych, podczas gdy właściciel auta poruszał się samodzielnie na własnych nogach. 

323. Chleb


Pamiętam ten z dzieciństwa - świeży, duży, okrągły, z  mąką pod spodem i błyszczącą, ciemną chrupiącą skórką. Byłam za mała, żeby móc posługiwać się nożem, więc zawsze czekałam aż babcia ukroi mi kawałek. Uwielbiałam jeść piętki - szczególnie z masłem. Niebo w gębie.

Dziś odkryłam nowy - taki całkiem niepozorny - mały, żytni, podłużny, obsypany mąką - tym razem z wierzchu. Nie kroiłam go sama, zrobiła to pani w piekarni - maszynowo. Zjadłam kilka malutkich i cieniutkich kromeczek - zupełnie bez niczego. Przepyszny smak.

322. Dobry lekarz to skarb


Poszłam dziś do mojego ulubionego lekarza rodzinnego. Ufam mu bezgranicznie, bo znam go prawie cztery lata i cenię za trafne diagnozy, fachowe podejście do pacjenta, wiedzę, pokorę, skromność oraz poczucie humoru, którym potrafi rozładować każdą sytuację.

Jak na spowiedzi opowiedziałam mu całą swoją historię pełną przygód ze specjalistami różnej maści. W ubiegłym tygodniu troje ginekologów dokładnie badało mnie od środka, a rano pan doktor ugniatał mój brzuch - niczym ciasto na kopytka lub pierogi.

Dostałam skierowanie do poradni endokrynologicznej, o które poprosiłam na wstępie. Wypisał mi receptę na wziew, który się skończył, a także na maść oraz lek na moje łzawiące lewe oko. Poza tym jutro idę zrobić badania krwi i moczu, które mi zlecił. Przy okazji zobaczymy jak wygląda sprawa anemii, której leczenie zawiesiłam na kołku prawie rok temu. W piątkowe popołudnie czeka mnie kolejna medyczna "randka" z tym lekarzem. Bez wyników niewiele bowiem mógł powiedzieć.

Jedno jest pewne - warto szukać, żeby znaleźć chociaż jednego dobrego fachowca, do którego ma się zaufanie. Doktor Tomasz uśmiechnął się kiedy powiedziałam mu, że jest moim numerem jeden na liście. Lubię go bardzo - i jako medyka, ale przede wszystkim jako człowieka.

321. Urzędowe odkręcanie


Urząd Skarbowy i jego pracownicy chyba lubią sobie robić dodatkową robotę. Mąż zadzwonił rano w sprawie błędnie wypełnionego PIT i okazało się, że ponownie musi wydrukować formularz i złożyć go raz jeszcze u odpowiedniej pani.

Zaczęło się więc nerwowe załatwianie. Dyrektor Wykonawczy poprawił odpowiednie rubryki na domowym komputerze, zgrał wszystko na pendrive, ale żeby dokumenty wydrukować musiał udać się do pracy, bo tusze w naszej drukarce wyschły. Wsiadł więc w autobus, pojechał na drugi koniec miasta i z gotowymi formularzami przyjechał do domu, żebym złożyła na nich swój podpis. Na szczęście mógł skorzystać ze służbowego samochodu, więc nie tracił dodatkowo czasu na przystankach. W skarbówce w końcu trafił do właściwego pokoju, w którym urzędniczka sprawdziła poprawność zeznania. Wsiadł znowu w samochód, żeby go odstawić do firmy, a potem z powrotem do domu - już autobusem.

Nie rozumiem tylko jednej rzeczy - kiedy trzy tygodnie temu Mąż składał nasze oświadczenie podatkowe dokładnie obejrzała dokumenty pani, która je przyjmowała. Stwierdziła, że wszystko jest w porządku i żebyśmy czekali na zwrot pieniędzy. Z całej sytuacji wynika, że tamta kobieta musiała być totalnie niekompetentna, bo gdyby dobrze sprawdziła, nie byłoby problemu. A tak, masz babo placek.

Po co urząd robi sobie dodatkową robotę i naraża podatników na koszty wezwania przysłanego pocztą do domu? Do tego dochodzą jeszcze kolejne zmarnowane kartki papieru formularza plus oświadczenie z wyjaśnieniem o powodzie pomyłki, które - jako załącznik - musiał napisać Dyrektor Wykonawczy. Wystarczyło zadzwonić - nasze numery telefonów były podane i wszystko potoczyłoby się szybciej.

Jestem pewna, że gdybyśmy to my musieli oddać pieniądze, skarbówka wiedziałaby jak nas znaleźć. Bo tak naprawdę ich zachowanie, w opisanym przeze mnie przypadku, wskazuje na to, że nie oni są dla nas, lecz my dla nich. Czy jednak tak właśnie powinno być?

poniedziałek, 19 marca 2012

320. PIT


Dokładnie trzy tygodnie temu Mąż pojechał do Urzędu Skarbowego złożyć nasze wspólne rozliczenie podatkowe za 2011 rok. Zależało nam na czasie, gdyż powinniśmy dostać zwrot. Od kilku dni sprawdzam stan konta, który wciąż nie ulega zmianie. Normalnie pieniądze byłyby przelane w ciągu dwudziestu jeden dni od daty złożenia.

Właśnie dostaliśmy wezwanie od Naczelnika US w naszym mieście, że w wypełnionym (i kilkakrotnie sprawdzonym) przez Dyrektora Wykonawczego zeznaniu podatkowym jest błędnie podany numer KRS.

Kto wypełniał PIT? Mąż. Kto twierdził, że wszystko jest w porządku? Mąż. Kto jest odpowiedzialny za błąd? Mąż. Kto zafundował sobie na jutro dodatkową wycieczkę do Urzędu Skarbowego? Mąż.

Nie kontrolowałam poczynań swojej Drugiej Połówki w zakresie poprawności wypełnienia PIT, gdyż od początku naszego małżeństwa to właśnie on tym się zajmuje. Sam tak chciał. Dobrowolnie. Jako że buntował się przeciwko jakimkolwiek próbom kontroli jego działalności przeze mnie, teraz ma za swoje. Wcale mi go nie żal.

Jestem zła, bo do czasu jego pensji zostało prawie dwa tygodnie, a ja już wiem, że stan naszych finansów nie pozwoli nam na przeżycie tych dni. O wykupieniu leków, które zapewne jutro przepisze mi lekarz rodzinny, też mogę zapomnieć.

319. Nieubłaganie mija czas


Przeglądałam albumy ze zdjęciami sprzed kilkunastu lat. Patrzyłam na siebie i choć ta sama, to jednak inna jestem już. Na fotkach widziałam bardzo wysoką i wręcz chudą, młodą kobietę z długimi włosami w kolorze ciemnego miodu, wśród których próżno byłoby doszukać się siwizny.

Zawsze, ilekroć spoglądam na stare fotografie, dostrzegam jak szybko zmienia się moda. To, co kiedyś było absolutnym 'must have', teraz jest totalnym obciachem - zarówno w kwestii ubioru, jak i fryzury, czy makijażu. Zmieniłam się - wizualnie również. Wtedy swoją świetną figurę maskowałam jakimiś workowatymi ciuchami, które zamiast podkreślać moje ówczesne atuty, skutecznie ją zniekształcały.

Oczy - tylko one, mimo upływającego czasu zaznaczonego kurzymi łapkami, są wciąż identyczne - duże i smutne. Wszędzie tam, gdzie je widać. Pamiętam jak chodziłam na grupę dla DDA i mieliśmy na kolejne zajęcia przynieść swoje fotki z dzieciństwa. Wszystkich nas łączyły oczy i ten smutek z nich wyzierający.

Czasem łapię się na chwili zastanowienia - czy chciałabym wrócić do swojej młodości? I tak, i nie. Gdybym mogła wyglądać jak wtedy, ale mieć to doświadczenie i mądrość życiową, co obecnie, byłoby idealnie. Jest dobrze, jak jest. Czasu nie da się cofnąć.

niedziela, 18 marca 2012

318. Para mieszana


Zjawisko, o którym chcę napisać w zimie raczej nie rzuca się w oczy - z racji pogody oraz innego ubrania. Przyszła wiosna, zatem czas zdjąć grube płaszcze i kurtki, a kozaki zamienić na pantofle - zgodnie z hasłem "więcej ciała, krócej w długości, bardziej odsłonić".

Ona i on, czyli ich dwoje. Nie będę wnikać czemu i po co gatunek ludzki łączy się w pary i jakie kryteria decydują o wyborze tego, a nie innego partnera, czy partnerki. Ile osób, tyle odpowiedzi - pewnie tak właśnie by to wyglądało, gdybym pokusiła się o zadanie konkretnego pytania. To, co mnie zdumiewa i zastanawia, a czasami nawet razi, to ogromne dysproporcje pomiędzy niektórymi kobietami i mężczyznami. Chodzi mi o to, w co są oni ubrani.

Panie - i te młodsze, i te starsze prezentują styl elegancki - staranna fryzura i makijaż; krótsza, bądź dłuższa spódnica; gustowna i podkreślająca biust bluzka lub sweterek; buty na wyższym lub niższym obcasie, do tego odpowiednia torebka. Aż przyjemnie popatrzeć.

Panowie - szczególnie ci młodsi, aczkolwiek nie tylko, bo i starsi popełniają te same grzechy - włosy w nieładzie; obszarpane dżinsy (nierzadko niezbyt czyste), pognieciony T-shirt lub bluza; trampki, adidasy, bądź niewypastowane półbuty wszelkiego rodzaju. Niedbalstwo w każdym szczególe.

Gdyby nie to, że takie pary idą, trzymając się za ręce, pomyślałabym, że fajna laska spotkała jakiegoś swojego kolegę luzaka, a że im po drodze, to tak sobie maszerują obok siebie. Jednak tak nie jest. Ewidentnie widać, że są razem. Pewnie nawet nie wspomniałabym o tym temacie, bo ludzie są różni, ale owe dysproporcje ubraniowe są nagminne. Tak się więc zastanawiam - czy to nowa moda, czy może panom nie zależy, żeby swoim eleganckim strojem dopasować się do partnerki?

317. Niedzielnie


Wcale mi się nie chciało wstać dzisiaj z łóżka. Mężowi również. Zebraliśmy się jednak w sobie, bo zamierzaliśmy iść na mszę, którą celebrował jeden z naszych dwóch ulubionych księży - charyzmatyczny, uśmiechnięty, ciepły, z poczuciem humoru.

Nie wiem czy to osłabienie z powodu zażywania antybiotyku, może pogoda albo skutki naszych wczorajszych spacerów, ale czułam się źle i ledwo doszłam do kościoła, a prawie zaraz po mszy przyjechaliśmy do domu autobusem, co nam się nie zdarza, bo zwykle wracamy na piechotę.

Po obiedzie leżałam na sofie, a to widok dość nietypowy, bo muszę się naprawdę fatalnie czuć, żeby znajdować się w pozycji horyzontalnej w ciągu dnia. Teraz jest dobrze, ale i tak postanowiłam udać się we wtorek do mojego stałego lekarza rodzinnego i opowiedzieć mu wszystko, bo zdrowie mam jedno, a jemu ufam bezgranicznie, gdyż nigdy się nie zawiodłam na jego diagnozach.

Wczoraj wieczorem spotkaliśmy się z Pierwszą i jej facetem, którego Mąż poznał na łyżwach tydzień temu, a ja zobaczyłam go dopiero po raz pierwszy. Pojutrze jestem z nią umówiona na babskie ploty, ale i tak wiem, że chodzi o moje wrażenia. Niezręcznie się czuję w tej sytuacji, bo nie mnie oceniać ich związek i relacje między nimi, ale postaram się wyjść z twarzą.

Zaanonsuję Męża, a właściwie jego wpis, który Dyrektor Wykonawczy właśnie tworzy - będzie o kolejce do rejestracji w przychodni. Sama jestem ciekawa treści tego postu, bo jakby nie było, gdyby nie moja wizyta u ginekologa, blogowy temat by w ogóle nie zaistniał.  

sobota, 17 marca 2012

316. Z rozwianym włosem


Ależ cudnie na dworze... Wczoraj - po raz pierwszy w tym sezonie - wyjęłam lżejszą kurtkę. Założyłam ją i dzisiaj, lecz i tak były chwile, kiedy niosłam ją na ręce - tak ciepło było. Mąż rano poszedł do apteki i kupił mi plastry rozgrzewające i przeciwbólowe, potem mi je przykleił. Miałam więc dodatkowe dwa grzejniki na plecach.

Ludzie masowo wylegli na spacer. Pełno ich było wszędzie - na ulicach, w parku, w lodziarniach. Poubierani bardzo różnie - od kurtek i płaszczy, przez bluzy, swetry i marynarki po T-shirty i krótkie spodenki. W słońcu jest ponad dwadzieścia stopni. Rowerzyści wyciągnęli swoje dwa kółka.

Siedzieliśmy razem z Dyrektorem Wykonawczym na ławce, obserwowaliśmy innych i cieszyliśmy się słońcem, ale przede wszystkim sobą. W drodze powrotnej do domu weszliśmy do naszej ulubionej cukierni na urodzinowe latte Męża.

Zjedliśmy obiad, a za chwilę znowu wyruszamy na dwór, bo szkoda w tak piękną pogodę zostawać w czterech ścianach. W rozpiętej kurtce, cienkim szaliczku i z rozwianym włosem idę na spotkanie wiosny.

piątek, 16 marca 2012

315. Jak dobrze mieć sąsiada


Spotkałam się z moją koleżanką, którą poznałam na kolonii sto lat temu. Widujemy się tak średnio co trzy miesiące, mimo iż mieszkamy w tym samym mieście, ale cieszy mnie każda możliwość rozmowy z nią. Poszłam pomimo bólu, choć Mąż namawiał mnie na wizytę u mojego lekarza rodzinnego. Mam dość medyków na ten tydzień. Wybrałam spotkanie z dawno niewidzianą znajomą.

W drodze na przystanek natknęłam się na Sąsiadkę z Młodszą Sąsiadeczką, która podbiegła do mnie i swoim słodkim głosikiem powiedziała:
- Dzień dobry ciociu. Przyjdziesz teraz do nas? Proszę...
- Przyjdę, ale jak wrócę, bo teraz idę się z kimś zobaczyć - odpowiedziałam.
- Za ile przyjdziesz?
- Mniej więcej za dwie godziny.
- No dobrze, ale przyjdź.
- Przyjdę na pewno.

Zeszło mi prawie cztery godziny, ale w drodze powrotnej - zgodnie z obietnicą - zapukałam do drzwi Sąsiadów. Byłam zmarznięta, bo spacerowałyśmy trochę z moją znajomą, choć udało się nam też wejść na kawę do cukierni.

Sąsiadka jakby czytała w moich myślach, bo od razu zrobiła mi gorącą herbatę z cytryną, dała talerz ciepłego rosołu, a potem jeszcze dostałam dużą miseczkę Strogonowa. Był tak pyszny (zresztą jak wszystko, co tam zawsze jadłam), że nie obyło się bez dokładki. W międzyczasie wrócił z pracy Sąsiad, więc skoro rodzina w komplecie, podziękowałam i przyszłam do domu. Oni mają tak mało czasu dla siebie, że nie miałam sumienia im go jeszcze zabierać.

Dla Męża mam dwa czekoladowe jajeczka, które są prezentem od Młodszej Sąsiadeczki. Dla łasucha w sam raz. Ucieszy się jak mu je dam.

314. Sypię się


Zanim się wczoraj położyłam, a nawet jak już leżałam, miałam zawroty głowy - zupełnie jakbym jeździła na karuzeli. Nie, nie upiłam się z radości po wyjściu z gabinetu ginekolog - bez obaw.

Rano wstałam z dziwnym bólem - symetrycznie z tyłu pleców, po obu stronach kręgosłupa. Mąż twierdzi, że to nerki. Jeszcze mi tego potrzeba. Na całe szczęście w trakcie śniadania wzięłam pierwszą dawkę antybiotyku, który leczy również drogi moczowe, więc jest szansa, że mi przejdzie. Jak nie, jutro pójdę na pogotowie.

Dyrektor Wykonawczy ukląkł przy sofie, na której leżałam tuż po obiedzie, popatrzył na mnie, westchnął i stwierdził: "żona mi się sypie". Na co ja mu odpowiedziałam: "a mówiłam, że jak się żeni ze starą babą, to tak jest".

czwartek, 15 marca 2012

313. Poszła baba do lekarza, a lekarz też baba


Wróciłam wreszcie z wizyty. Długo to trwało, bo przychodnia na drugim końcu miasta, a na dodatek Mąż mnie wprowadził w błąd i zamiast wysiąść przystanek dalej, wysiadłam wcześniej i błądziłam. Tak się biedak przejął swoją pomyłką, że dzwonił za mną aż do pań z rejestracji - z pytaniem czy dotarłam.

Najpierw położna zrobiła mi biocenozę, a potem weszłam do gabinetu lekarki. Ta od razu stwierdziła, że mam niedoczynność tarczycy - tylko na mnie spojrzała. Punkt dla niej. Opowiedziałam jej swoją historię z wczorajszymi lekarzami i ich nieudolnymi próbami leczenia eksperymentalnego, a także o ciąży, poronieniu i pobycie w szpitalu.

Ona namawia mnie na dziecko, bo szkoda czasu. W związku z tym, umówiła mnie - w ramach NFZ - do ginekologa-endokrynologa, który tam przyjmuje. Wizytę mam za półtora tygodnia. Jego zadaniem będzie zredukowanie poziomu TSH i leczenie Hashimoto oraz wykonanie kilku badań pod kątem ewentualnej ciąży.

Oczywiście miałam rację, kiedy czytałam książkę "Jak żyć z Hashimoto?" i właśnie z niej dowiedziałam się, że hormony tarczycy mają ogromny wpływ na poczęcie, ciążę i jej przebieg (na poronienia również) i dlatego powinny być obniżane jak tylko się da. Lekarka też mi to wszytko wyłuszczyła. Tak więc mój stały endokrynolog się nie zna i stosuje metody leczenia z czasów swoich studiów medycznych, czyli jakieś dwadzieścia lub trzydzieści lat wstecz. W poniedziałek, kiedy u niego byłam, pokazałam mu tamtą książkę, na co on stwierdził, że przecież nic nowego się stamtąd nie dowiem, czego on mi nie powiedział. Pozostawię jego słowa bez komentarza.

Pani doktor zbadała mnie, potem zrobiła USG. Obejrzałam sobie swoje jajniki. W prawym są pęcherzyki, więc akurat teraz przypada owulacja. Gdybym chciała starać się o dziecko właśnie dziś i za dwa dni powinniśmy współżyć z Mężem. Lewy jajnik jest otoczony zrostami, które powstały najpewniej na skutek łyżeczkowania po poronieniu i stąd ten ból, który mnie męczy. Dostałam receptę na dwa antybiotyki. Po nich wszystko powinno wrócić do normy.

W gabinecie spędziłam ponad pół godziny i mogłam pytać o co chciałam - bez obaw, że nie usłyszę odpowiedzi. Bałam się tej wizyty, ale - jak widać - całkiem niepotrzebnie. Wyszło na to, że moja niechęć do pań wykonujących zawód ginekologa została właśnie przełamana, bo trafiłam na chlubny wyjątek od reguły, co mnie niezmiernie cieszy.

Pobiłam też swoisty i dość specyficzny rekord - w ciągu zaledwie trzydziestu dwóch godzin badało mnie troje ginekologów w trzech różnych przychodniach.

312. Zapomniałam...


Wstałam rano i dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że Mąż ma dziś urodziny. Ale wstyd... Zapomniałam o życzeniach. Na szczęście Dyrektor Wykonawczy jest wyrozumiałym człowiekiem i nie miał pretensji, a o fochu nawet nie mogło być mowy. Mamy więc w planach kolejną weekendową latte wypitą razem.

Autostopowicz w poniedziałek wyruszył w kolejną podróż. Tym razem na cel obrał sobie Bałkany, Francję i Niemcy. Mijając nasze miasto (zawsze przejeżdża tuż obok) wysłał mi SMS, pisząc, że jesteśmy wspaniałymi ludźmi. Odpowiedziałam, że wspaniały to był Ferdynand - pies z książki dla dzieci. Oboje mamy dość specyficzny język wzajemnej komunikacji wypracowany przez ponad sześć lat znajomości.

Musiałam przełożyć dzisiejsze spotkanie z Pierwszą na przyszły tydzień - nie dam rady się sklonować i jednocześnie być u ginekologa i widzieć się z nią w tym samym czasie. Bardzo nie lubię odwoływać czegoś, na co się umówię, ale tym razem siła wyższa w postaci jednej wielkiej niewiadomej zmusiła mnie do zmiany planów.

Denerwuję się przed dzisiejszą wizytą, bo co będzie jak nowa dla mnie lekarka powie jeszcze coś innego, niż jej koledzy po fachu? Strach się bać i myśleć kogo mam wtedy słuchać. Nic to - nie będę się martwić na zapas. Co ma wisieć, nie utonie.

środa, 14 marca 2012

311. Co dwie głowy to nie jedna?


Mąż wstał o 4:25 rano. Pojechał do przychodni, żeby zarejestrować mnie do mojego stałego ginekologa. To, co się działo w kolejce i jak potrafią się zachowywać ludzie, to już oddzielny temat. Może Dyrektor Wykonawczy napisze o tym post na swoim blogu - jak znajdzie chwilę czasu, no i chęci oczywiście. Wracając do Męża - był pierwszy. Miał szczęście - dzisiejszy limit przyjęć wynosił dwie osoby. Pozostało mi tylko czekać do piętnastej, bo od tej godziny doktor zaczynał swoją pracę.

W międzyczasie - o 7:30 zadzwoniliśmy do innej przychodni w ramach NFZ, do pana, który według jednej rejestratorki miał tam pracować, a według innej - wręcz przeciwnie. Okazało się, że jednak przyjmuje i mogę przyjechać na 10:10. W gabinecie byłam może z pięć minut. Lekarz mnie jedynie zbadał, ale nie przeprowadził żadnego wywiadu. Nie pytał o zażywane leki, o alergie na medykamenty. Wypisał mi tylko receptę na tabletki antykoncepcyjne, które kazał zażywać przez miesiąc. Twierdził, że w ten sposób chce sprawdzić, czy jest to ból czynnościowy jajnika. Przed końcem opakowania kazał się pokazać do kontroli.

Po pierwsze - jestem uczulona na pigułki hormonalne i plastry - nie mogę ich stosować, bo objawia się to straszliwą alergią i odczynem zapalnym na twarzy. Kilka lat temu przez prawie rok nie mogłam się z niej wyleczyć. Nie wiem też po co mam eksperymentować ze sztucznymi hormonami. Po drugie - przy niedoczynności tarczycy i Hashimoto zaleca się konsultację z endokrynologiem w kwestii zażywania tabletek. Po trzecie - nie jestem w stanie zaufać komuś, kto nawet nie chciał słuchać o objawach, jakie mam od pewnego czasu i nie był na tyle kompetentny, żeby zaproponować USG.

Po czternastej pojechałam zatem do mojego stałego ginekologa, który zjawił się trzy kwadranse po czasie i przyjął przede mną pięć znajomych osób, które na niego czekały - bez jakichkolwiek numerków z rejestracji. W poczekalni siedziało nas osiem - wszystkie osoby, jakie miały być dzisiaj planowo przyjęte. Do gabinetu weszłam po czterdziestu minutach od momentu przyjścia lekarza do pracy.

Wysłuchał mnie cierpliwie, a potem zbadał. Nie wie co to może być, więc trzeba sprawdzać po kolei. Dostałam skierowanie na podstawowe badania krwi i moczu oraz na USG. Od razu mogłam wyznaczyć sobie jego termin. Na kiedy? Za miesiąc! A jajnik jak bolał, tak boli.

Ledwo dojechałam do domu. Głowa mi pęka, bo pojawiła się migrena - pewnie z nerwów tym razem. Poszłam na chwilę do Sąsiadki, podzieliłam się swoją historią, a ona zadzwoniła do swojej koleżanki, od której dostałam kontakt do ponoć bardzo dobrej pani doktor. Nie mam przekonania do kobiet ginekologów, gdyż wiążą się z nimi nieprzyjemne wspomnienia. Te, z którymi miałam do czynienia, były niedelikatne, obcesowe i niemiłe. Mężczyźni są delikatniejsi przy badaniu, bo robią to z wyczuciem. Wiem, że generalizuję, ale opieram się tylko na swoich doświadczeniach.

Koniec końców umówiłam się z tamtą lekarką na jutro wieczorem - niestety prywatnie, ale na szczęście w kwocie 100 złotych mieści się i wizyta, i USG, które będę miała zrobione od razu - bez czekania.

Miałam nadzieję, że dzisiejszy wpis będzie ostatnim z serii "służba zdrowia oczami Karioki", ale się na to - jak widać - jeszcze nie zanosi.

wtorek, 13 marca 2012

310. Z innej beczki


Chociaż ciężko jest mi się skoncentrować na czymś innym jak coś mnie boli, ale spróbuję, bo inaczej zwariuję, a jeszcze i Was w to wkręcę. Zmieniam zatem temat.

Pamiętacie Pierwszą? Tę odzyskaną znajomość? Właśnie z nią i jej facetem Mąż poszedł na łyżwy w sobotę, ale nie o to chodzi - było, minęło. Szkoda tylko, że nie spełniłam swojego marzenia o jeżdżeniu. Cóż - w tym sezonie to już niemożliwe, bo lodowisko jest nieczynne, ale zawsze wszystko przede mną. Wracając do Pierwszej...

Nie możemy się nagadać - kilka dni temu przegadałyśmy pół godziny, wczoraj wisiałyśmy na telefonie dobrze ponad godzinę. Umówiłyśmy się na czwartek i jak znam życie, nie będziemy mogły się sobą nacieszyć. Tak to już jest, jak się człowieka nie widzi pięć lat i nie ma z nim żadnego kontaktu w tym czasie.

Słyszałam jej głos i czułam, że nic się nie zmieniło między nami, choć tak naprawdę tyle rzeczy wydarzyło się w życiu każdej z nas. Nie mogłam się powstrzymać, żeby nie podzielić się swoją radością - dla mnie to strasznie ważna sprawa - osobiście, bo samej sobie udowodniłam, że warto wyciągać do ludzi rękę i mówić "przepraszam" - pod warunkiem, że bierze się winę na siebie i jest to szczere.

Z Trzecią wymieniłyśmy kilka maili i rozmawiałyśmy - na razie - na komunikatorze. Ona ma teraz trochę problemów rodzinnych, ale jak się z nimi upora, znajdzie czas na nasze spotkanie. Bardzo na to liczę i czekam z utęsknieniem i ciekawością, bo lęki i obawy już prysły.

Poza tym, nie da się ukryć, że wiosna jest coraz bliżej, a mój długi zimowy płaszcz stał się od pewnego czasu zbyt niewygodny i chętnie go zamienię na cieńszą kurtkę. Czapkę i szalik też z radością schowam do pawlacza. Zostawię jedynie rękawiczki, bo dłonie nie marzną mi tylko w lecie.

Powoli zabieram się za porządki w pokoju. Na pierwszy ogień poszły wypalane płytki Dyrektora Wykonawczego. Wylądowały w śmietniku. Nazbierał tego Mąż, oj nazbierał. Teraz moja kolej - cała półka do przejrzenia.

Mam zaległości w czytaniu Waszych blogów, w ich komentowaniu, a nawet w odpowiadaniu na komentarze w tym miejscu. Onet nie ułatwia mi sprawy - "blog o podanym adresie nie istnieje" albo "wystąpił błąd, ale twojemu blogowi nic nie jest" - sprzeczne informacje. Jak widzicie - jestem i nigdzie się stąd nie ruszam.

309. Dezinformacja


Wczoraj byłam na kontrolnej wizycie u endokrynologa. W kolejce kilka pań, więc zaczęłam rozmawiać z tą, która przyszła przede mną. Tak się jakoś zgadałyśmy, że podała mi nazwisko ginekologa, do którego sama chodzi - oczywiście w ramach NFZ. Nie miała przy sobie żadnego namiaru, ale jak tylko przyszłam do domu, wpisałam nazwę przychodni i znalazłam telefon do rejestracji. Zadzwoniłam. Dowiedziałam się, że ginekolog przyjmuje pod innym numerem, który dostałam od rejestratorki. Wczoraj już nikogo tam nie było, więc dziś rano spróbowałam. Od pani, która odebrała połączenie, dowiedziałam się, że lekarz, który mnie interesuje, tam nie pracuje...

Konsternacja i zdziwienie malowały się na mojej twarzy. Nie mogłam się pomylić, gdyż przychodnia znajduje się przy malutkiej i króciutkiej osiedlowej uliczce. Żadnej innej tam nie ma. Jako że jest ona w pobliżu miejsca pracy Męża, ten zadeklarował się, że dziś tam pójdzie i sprawdzi naocznie. Zadzwonił do mnie i co się okazało? Ów ginekolog jednak tam pracuje. Dyrektor Wykonawczy zapisał sobie godziny przyjęć i numer, który jest dokładnie tym samym, pod który telefonowałam wczoraj.

Teraz to już naprawdę nic nie rozumiem, ale spróbuję jeszcze jutro rano skontaktować się z rejestracją, bo ktoś tam chyba nie ma bladego pojęcia na czym polega prawdziwa i rzetelna informacja.

poniedziałek, 12 marca 2012

308. NFZ - Narodowa Fikcja Zdrowotna


Usiłowałam się dzisiaj zarejestrować do ginekologa, do którego zawsze chodziłam - oczywiście w ramach NFZ, bo nie stać mnie na prywatną wizytę za minimum 200 złotych. Od tej bowiem kwoty zaczynają się ceny tej "przyjemności" (wraz z USG) w moim mieście. Dzwoniłam rano do przychodni, żeby dowiedzieć się co i jak. Okazuje się, że od nowego roku lekarz przyjmuje tylko osiem pacjentek dziennie, w tym pięć z zapisów na kilka miesięcy wcześniej i trzy z bieżącej, porannej rejestracji.

Jestem wkurzona, bo wszędzie trąbią, że kobiety się nie badają, nie wykonują cytologii, nie proszą ginekologa o zbadanie piersi. Tylko jak mam to wszystko zrobić, kiedy praktycznie jestem bez szans, żeby zostać przyjętą do lekarza danego dnia? Nie podnosiłabym larum, gdyby nie to, że od soboty boli mnie jajnik - na tyle silnie, że nawet leki nie pomagają. Pojęcie nagłego wypadku w przychodniach, które świadczą usługi w ramach NFZ, nie istnieje.

Jak ma wyglądać profilaktyka raka jajnika, czy szyjki macicy, skoro utrudnia się nam - kobietom - dostęp do specjalisty? Piersi mogę sobie zbadać sama, ale czasem i w tej kwestii chciałabym się upewnić i poprosić o pomoc siłę fachową. Mam do tego prawo? Oczywiście, że tak - w teorii, bo z praktyką zderzyłam się dzisiaj. Nie założę sobie sama wziernika, nie pobiorę wymazu, nie zrobię USG. Potem wszędzie czytam jakie te kobiety są niefrasobliwe, bo nie poszły do lekarza. Do którego, kiedy i gdzie?

Nie należę do osób, które czekają do ostatniej chwili z wizytą u lekarza, ale też nie jestem hipochondryczką i nie zaprzątam nikomu głowy wymyślonymi problemami. Weekend jakoś wytrzymałam z bólem, a dziś od razu próbowałam coś załatwić, więc nie jestem nieodpowiedzialną, zacofaną umysłowo babą, która nie pójdzie się zbadać, bo a nuż lekarz coś wykryje, to lepiej nie wiedzieć i siedzieć w domu. Ja tylko chcę zrozumieć skąd wziął się ten ból i jak się go pozbyć.

Narodowy Fundusz Zdrowia powinien zmienić nazwę na Narodowa Fikcja Zdrowotna - przynajmniej wtedy byłoby to bardziej zgodne z rzeczywistością, niż obecnie.