Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

poniedziałek, 30 kwietnia 2012

392. Dobry (?) szef


Kilka dni temu pisałam, że - w związku z poważnym zleceniem - szef mojego Męża wstrzymał wszystkim podwładnym urlopy aż do czasu zakończenia pracy. Czasem tak bywa. Ludzie rozumieją. W końcu za nadgodziny dostaną dodatkowe pieniądze, które każdemu się przecież przydadzą. Nieważne, że stawka jest niższa niż za normalną godzinę w dzień powszedni. Nieważne, że w firmie codziennie ktoś musi być. Nieważne, że czerwona kartka w kalendarzu. Dla szefa wszystko.

Dzisiaj był dzień wypłaty. Nikt jej jednak nie otrzymał. Prezes bowiem już w sobotę wyjechał na urlop. Nikomu nic nie powiedział. W końcu sam jest dla siebie panem. O pozwolenie nikogo przecież prosić nie musi. Wróci dopiero za tydzień. Nieważne, że okłamał tych, którzy pytali go w piątek, czy będzie dziś w firmie.  Nieważne, że pracownicy nie mają z czego zapłacić terminowych rachunków. Nieważne, że nie mają za co kupić jedzenia. Dla pracownika nic.

Wyzysk - tym terminem można chyba śmiało określić zachowanie takiego człowieka. Jeśli chcesz być szanowany, szanuj innych. Jeśli chcesz mieć dobrych podwładnych, sam bądź dobrym szefem. Jeśli każesz im przychodzić do pracy w dni wolne, doceń ich poświęcenie. Jeśli odmawiasz im prawa do urlopu, sam też zostań w firmie. Jeśli jest dzień wypłaty, daj im to, co się każdemu prawnie należy. Przykład idzie z góry. Wszyscy gracie do tej samej bramki. Nie zdziw się zatem, jeśli nagle twoi zawodnicy zaczną ci strzelać gole samobójcze.

391. Blokowisko


Stare, peerelowskie bloki. Ciasne mieszkania z ciemnymi kuchniami i małymi balkonami. Jeden blok od drugiego oddzielony jedynie wąskim pasem trawy, chodnikiem, piaskownicą, karuzelą i kilkoma ławkami. Chcąc nie chcąc, zaglądasz w okna sąsiadom z naprzeciwka.

Zimą każdy przemyka szybko do domu. To nie pora na długie przebywanie na dworze i towarzyskie pogawędki. Zamknięte okna nie przepuszczają żadnych odgłosów z innych mieszkań. Szybkie wyjście do osiedlowych sklepików, wyprowadzenie psa - oto jedyne atrakcje niskiej temperatury na zewnątrz.

Kiedy robi się ciepło, otwierasz okno. Czasem nie zamykasz go nawet na noc - w przeciwnym razie nie masz czym oddychać. Nagle zaczynają otaczać cię nowe dźwięki, ale po jakimś czasie przywykasz i do nich, choć na początku jest ci trudno.

Poranne i wieczorne szczekanie psów. Niekończące się remonty mieszkań. Kłótnie emerytów o pieniądze po comiesięcznych odwiedzinach listonosza. Płacz niemowlaka. Opalanie na balkonie. Pranie powiewające na sznurkach. Smród papierosów. Krzyki dzieci. Nawoływania blokowych plotkar. Wysiadywanie do późnej nocy na ławkach. Pijackie imprezy. Klaksony samochodów. Włączające się alarmy. Muzyka na cały regulator. Balkonowe relacjonowanie kolejnych odcinków seriali. Zapachy gotowanych obiadów.

Blokowisko tętni życiem. Każdego dnia. Chcesz, czy nie i tak w nim uczestniczysz. Bardziej lub mniej aktywnie. Czasem marzysz o ciszy. Uzbrój się w cierpliwość - za kilka miesięcy zima.

390. Jestem gruba!


Wczoraj myślałam, że już nie dopnę dżinsów. Wisiały sobie czyściutkie w szafie od ubiegłego roku. Jasnoniebieskie - takie, jakie najbardziej lubię, ale ze względów praktycznych mogę je nosić tylko jak jest ciepło. Wciskałam się w te spodnie, a Mąż stał, patrzył na moje zmagania z własnym ciałem i dolał oliwy do ognia jednym zdaniem: "żona, one są chyba trochę przyciasne". Ładne mi "trochę". Nie byłabym jednak sobą, gdybym tak łatwo skapitulowała. Dosunęłam suwak, ale jak wyszliśmy z domu, miałam wrażenie, że dżinsy mi zaraz pękną - albo na udach, albo na szanownych czterech literach. Na brzuchu opona (bo oponką tego flaka nazwać nie można) jak się patrzy. Na szczęście miałam na sobie powiewną tunikę, która zakrywała najgorsze partie, ale i tak siadałam ostrożnie, a o schylaniu nawet mowy nie było. Nie chciałam nikogo narażać na widok mojego żetonu.

Humor miałam zepsuty do końca dnia. A wieczorem, żeby się jeszcze bardziej zdołować, zmierzyłam swój obwód w pasie, licząc na cud, który oczywiście nie nastąpił. Nie będę oszukiwać - przytyłam. Nie napiszę, ile mam w talii, bo mi wstyd. Żeby się jeszcze dobić, obliczyłam swoje BMI i tu ogromne zdziwienie. Po wpisaniu płci, wieku, wzrostu i wagi, kalkulator pokazał magiczną liczbę 21,74 - czyli jak najbardziej mieszczę się w normie (od 18,5 do 25) - i to wcale nie na granicy, ale w środku. Marne pocieszenie, nawet powiem, że żadne.

Dzisiaj od samego rana byłam zła jak osa. Wiedziałam bowiem, co mnie jeszcze czeka - przegląd spódnic. No bo skoro w spodnie ledwo się zmieściłam, czułam, że przyjdzie mi się pożegnać z kilkoma innymi rzeczami. Całe szczęście, że ciuchy kupuję w lumpeksie. Tamte były jeszcze ze starych zapasów - po złotówce za sztukę. Mąż wrzucił do pojemnika Caritasu dziewięć spódnic, w które się nijak nie zmieściłam. Wciąż czeka mnie mierzenie kilku innych par letnich spodni, ale nie jestem masochistką - na dzisiaj wrażeń wystarczy mi w zupełności. Termin ostateczny na porządkowanie szafy, jaki sobie założyłam, to najbliższa niedziela.

Nie będę się tłumaczyć, że po czterdziestce przemiana materii jest spowolniona. Nie będę się chować za zasłonę z napisem "niedoczynność tarczycy i Hashimoto", które powodują przybieranie na wadze. Nazywam rzeczy po imieniu - jestem gruba (przynajmniej w pasie) na własne życzenie - za mało ruchu, za dużo słodyczy. Tego pierwszego musi być zdecydowanie więcej, tego drugiego - wręcz przeciwnie.

Macie jakieś sprawdzone metody na zrzucenie zbędnych centymetrów w talii, która u mnie jest w zaniku?

niedziela, 29 kwietnia 2012

389. Upały precz!


Termometr w pokoju pokazuje 27 stopni Celsjusza. Nie, to nie żart. Nie zepsuł się. Działa. Tyle zazwyczaj wskazywał w lecie, a nie w kwietniu. W nocy było na nim jedynie o dwie kreski mniej. Okno cały czas otwarte - żeby nie było. Powietrze na tych dziewięciu metrach kwadratowych naszej powierzchni życiowej można kroić nożem. Uroki mieszkania w bloku, na ostatnim piętrze, od strony zachodniej.

Jest kilka rzeczy, których nie znoszę, a na które nie mam żadnego wpływu. Jedną z nich jest gorąco i upał. Od dziecka źle, żeby nie powiedzieć fatalnie, znosiłam temperaturę powyżej 20 stopni Celsjusza na dworze. Robiło mi się słabo, prawie mdlałam. Zostało mi to do dzisiaj. Nie mogę przebywać na słońcu, uciekam zawsze do cienia. Nie mogę i nie lubię się opalać. Mało tego - wodoodporna emulsja z filtrem 50+ to obowiązkowy zakup jak tylko zobaczę pierwsze promienie słoneczne. Smaruję nią szyję, ręce i dłonie. Jeśli zapomnę, mam czerwone krostki, które swędzą tak bardzo, że rozdrapuję je do krwi. Alergia na słońce - każdy lekarz mi to mówi.

Chodzę więc blada jak ściana, o makijażu mogę zapomnieć, bo nie ma sensu się malować, jak i tak wszystko mi się roztapia na twarzy. Szczerze podziwiam kobiety, które w taką pogodę wyglądają jakby wyszły prosto ze spotkania z makijażystką w gabinecie kosmetycznym. Z ubiorem jest podobnie. Z zaciekawieniem patrzę na nogi pań w butach na niebotycznie wysokich obcasach i zastanawiam się, czy nie jest im gorąco, niewygodnie, czy nie mają bąbli na stopach? Akurat szpilek im nie zazdroszczę. Wolę balerinki.

Gdybym tylko mogła, najchętniej od maja do końca sierpnia, a czasem nawet i wrzesień by się jeszcze załapał, wyjechałabym gdzieś, gdzie jest maksymalnie do 20 stopni Celsjusza na dworze. Gorąco i upały nie są tym, co lubię. Jeśli mam wybierać, wolę zimę. Zdecydowanie.

sobota, 28 kwietnia 2012

388. Romantyk


Z cyklu małżeńskie dialogi...

Ja - Jesz coś?
Mąż - Nabieram cię łyżkami na miłość.

Ja - Co ci dać do ubrania?
Mąż - Ubiorę się w ciebie.

387. Tajemniczy klient


Czasem aż mnie świerzbi ręka, żeby Wam albo coś polecić, albo odradzić. Jeszcze się powstrzymuję, bo niekoniecznie jestem zwolenniczką promowania lub robienia antyreklamy konkretnym produktom, markom, czy sieciom. Nie wiem jednak, czy się nie przełamię, bo w końcu wypadałoby pochwalić to, co dobre, a zganić to, co złe.

Dzisiaj się zdenerwowałam tak bardzo, że aż odeszłam od kasy, zostawiając przy niej to, co chciałam kupić. No bo ile można czekać na obsługę? W kolejce zaledwie kilka osób przede mną i kilka za mną. Czynne dwa stanowiska. Co klient, to problem, z którym kasjerki sobie nie radzą, więc odchodzą od kasy i szukają rozwiązania na zapleczu. Nie wytrzymałam i wyszłam, obiecując sobie w duchu, że nigdy więcej już z ich wątpliwej jakości usług nie skorzystam.

piątek, 27 kwietnia 2012

386. Kajmak


Jako fanka słodyczy skusiłam się jakiś czas temu na masę krówkową do kajmaka - bynajmniej nie po to, by jakieś wafle nią smarować, ale łyżką - prosto z puszki - ją skonsumować. Mój zapał ostudził Mąż twierdząc, że nie dam rady tego zjeść, bo mnie zemdli. "Akurat" - powiedziałam do niego, ale - jako posłuszna żona - posłuchałam Drugiej Połówki.

Kilka dni temu Dyrektor Wykonawczy zrobił samowolkę i zakupił wafle. Już wiedziałam co się święci, ale udawałam, że nie mam pojęcia o co chodzi. Dzisiaj - jako że wafle już "dojrzały" i osiągnęły wystarczająco wysoką frekwencję, Mąż zarządził robienie kajmaka. Trzeba było to widzieć...

Puszka z masą krówkową wylądowała w rondlu z wodą, gdzie miała przejść ze stanu stałego w płynny. Matka zaglądała Dyrektorowi Wykonawczemu przez ramię, wtrącając swoje trzy grosze, a ja siedziałam przy stole z rozłożonymi waflami, czekając na efekt rozpuszczania.

Każdy każdemu patrzył na ręce, a to nie jest to, co Karioka lubi najbardziej, więc znowu miałam okazję ćwiczyć swoją cierpliwość - szczególnie podczas krojenia naszego kajmaka, który nie bardzo się związał - mimo że postawiłam na nim miskę z owocami. W smaku jest całkiem niezły, ale wizualnie nie jestem z niego zadowolona.

Kto mnie zna, ten wie, że - poza koperkiem, kminkiem i porem zjem chyba wszystko - byle tylko ktoś mi zrobił. Nie lubię gotować, nie sprawia mi to żadnej radości, a wręcz przeciwnie - jest powodem stresu i zniechęcenia. Mam dwie lewe ręce i szybko się denerwuję niepowodzeniami.

Swoją złość wywaliłam na Męża, mówiąc mu co myślę o takich kulinarnych wybrykach. Pogadałam, ponarzekałam, pomarudziłam i poszłam do pokoju. A trzeba było - jak radziła pewna mądra kobieta - wziąć tę masę krówkową, kupić pół litra wódki, iść do sąsiadki i to wszystko u niej zmiksować - ponoć dobre, słodkie i mocne.  

385. Długi weekend


Wystarczyło wziąć trzy dni urlopu, żeby mieć w sumie aż dziewięć dni wolnego. Chyba tylko u nas w kraju tak się dzieje. Długie, a raczej przedłużone weekendy przypadają kilka razy w roku.

Mąż z wielkim trudem wywalczył wolne na 2 maja, ale i tak musi odpracować tamten dzień w połowie jutro i w połowie w następną sobotę. Mają olbrzymie zlecenie i dopóki nie zostanie ono zrealizowane, harują prawie na trzy zmiany.

Nasz długi weekend przedstawia się więc następująco - 28 - praca, 29 - wolne, 30 - praca, 1-3 - wolne, 4 - praca, 5 - praca, 6 - wolne. Naprzemiennie, w kratkę. Nic to - damy radę.

Najważniejsze, że trzecią rocznicę naszego ślubu spędzimy razem. Mąż zamówił w tej intencji mszę w kościele. Powspominamy sobie, może obejrzymy po raz kolejny zdjęcia oraz DVD. Czas płynie tak szybko, że aż trudno uwierzyć.

czwartek, 26 kwietnia 2012

384. Informacja


Pojechałam po południu do lumpeksu, żeby pogrzebać w ciuchach - tym razem nie dla siebie, bo natchnienia mi brak, ale dla Męża, któremu przydałoby się kilka T-shirtów i jakieś bluzy. Weszłam - nie ma nikogo, ale oczywiście (to jakaś prawidłowość, bo wszędzie gdzie wejdę, przyciągam klientów) po mnie pojawiło się jeszcze kilka pań. Każda zajęta "swoimi" wieszakami. Grzebię w kontenerze w głębi, a tu podchodzi do mnie kobieta i pyta gdzie mamy spodnie. Nie po raz pierwszy zostałam wzięta za pracownika. Uśmiechnęłam się tylko i głową wskazałam sprzedawczynię, która pakowała ciuchy do worków.

Wyszłam z pustymi rękami, bo nic nie znalazłam. Poszłam na przystanek. Siadłam na ławce i czekam na autobus. Obok mnie siedziało jeszcze kilka osób. Przychodzi pani z radiowozem (taka siatka na kółkach) i pyta mnie o godzinę. Potem o jeden autobus - czy już odjechał. Usiadła wśród innych pań. Za chwilę znowu słyszę pytanie skierowane ewidentnie w moją stronę - o trasę kolejnego autobusu. Znowu się uśmiecham do siebie i do tamtej pani.

Nie uwierzycie, ale Mąż może zaświadczyć - na przystanku czeka kilkanaście osób, ale właśnie do mnie podejdzie ktoś i spyta o cokolwiek. W sklepie, na ulicy - to samo. Dyrektor Wykonawczy twierdzi, że dzieje się tak, bo wzbudzam zaufanie i wyglądam na osobę dobrze poinformowaną. Czy ma rację? Tego nie wiem. Bo może to najzwyklejszy przypadek?   

383. Podwójnie zdradzona


Beata i Marek byli zatrudnieni w jednej firmie. W życie weszły nowe przepisy, na mocy których ustalono, że małżeństwa nie mogą pracować razem. Jedno z nich musiało odejść. Wiadomo - mężczyźnie jest zawsze łatwiej, więc oboje byli zgodni, że to właśnie Marek poszuka sobie nowego pracodawcy. Tak też się stało. Nie musiał długo czekać na interesującą go ofertę. Zmiana wyszła mu na lepsze, gdyż dostał wyższą pensję, o której mógł tylko pomarzyć w poprzedniej firmie.

Szefową Beaty była Baśka - siostra Marka, która - zamiast pracą - wolała zajmować się szukaniem sobie coraz to nowych partnerów, gdyż wpatrzony w nią mąż już jej nie wystarczał. Niemym świadkiem internetowych oraz telefonicznych rozmów Baśki była Beata, która koncentrowała się na swoich obowiązkach służbowych.

Centrala firmy miała swoją siedzibę w innym mieście. Jej kierownictwo uznało, że potrzebne będą cięcia stanowisk i poprosiło Baśkę o wybranie najmniej efektywnych pracowników. Ta - bez skrupułów - w pierwszej kolejności wskazała Beatę, informując ją z satysfakcją w głosie, że niebawem pożegna się z pracą.

Ustalonego wcześniej dnia przyjechał prezes i wręczył wypowiedzenia osobom, które wytypowała Baśka. Dziesięć lat nienagannej pracy Beaty nie miało dla niego żadnego znaczenia. Liczyło się tylko zdanie bezpośredniej przełożonej kobiety, która wystawiła Beacie opinię spóźnialskiej, niekompetentnej, niekoleżeńskiej i narażającej oddział na straty pracownicy.

Marek nie był wsparciem dla żony w ciężkich chwilach. Beata nie mogła na niego liczyć. Mało tego - uparcie bronił Baśkę, bo przecież siostra to najbliższa rodzina, za którą zawsze trzeba stać murem.   

382. Kobieta przed


Oczy podkrążone z niewyspania. W sumie nie ma się co dziwić - najpierw przewracam się z boku na bok, a potem śnią mi się szpitale, lekarze, diagnozy, trumny, cmentarze. Rano patrzę w lustro i dziękuję, że wynaleziono korektory.

Włosy też jakieś takie nijakie. Przetłuszczają się od skóry, puszą na końcach. Układać się nie układają, bo każdy żyje swoim życiem.

Brzuch wzdęty jak balon albo piłka plażowa. Boli, przestaje, znowu boli i tak w kółko. Pozostaje tylko obserwacja i czekanie.

Nastrój nie będę pisać do czego, bo wulgaryzmami posługuję się rzadko i nie lubię. Przeglądanie zawartości szafy i robienie porządków wśród ubrań nie jest dobrym pomysłem w tym stanie.

Drażliwość, nerwowość, płaczliwość, wyolbrzymianie do granic możliwości każdej bzdury, czepianie się o byle co, niepohamowany apetyt - zostawiam na deser.

Ponoć każda kobieta zawsze jest albo w trakcie albo przed. Nie wiem co gorsze i nie podejmę się wypowiadać. Na razie jestem przed. Wystarczy.

środa, 25 kwietnia 2012

381. Na pohybel trollom!


Zanim jeszcze założyłam swój blog, czytałam notki innych autorów. Wtedy po raz pierwszy zetknęłam się z trollami, mając okazję zapoznać się z ich komentarzami. Przyznam, że byłam w szoku, bo w wielu wypadkach miałam wrażenie, że chyba nie ten sam tekst czytaliśmy, gdyż to, co wypisywali, nijak się miało do treści wpisów.

Myślę, że na temat trollingu powstała już zapewne niejedna praca z pogranicza socjologii, psychologii, czy innych dziedzin. Mnie osobiście zawsze zastanawia motywacja takich osób. Wchodzę na różne blogi - te, które mam w ulubionych, ale też takie, które są polecane przez Onet. Nie wpadłabym nigdy na pomysł obrzucania kogoś błotem, tylko dlatego, że się z nim nie zgadzam. Dużo jest tekstów, które mnie czymś drażnią, denerwują, nie podobają mi się, ale żadne z powyższych nie daje mi prawa do wylewania wiadra pomyj na ich autora. Mam jedną zasadę - wchodzę, czytam i wychodzę - bezimiennie. Jeśli zostawiam komentarz, pamiętam, że każde słowo w nim zawarte, świadczy o mnie.

W oparciu o własne doświadczenia udokumentowane dziewięciomiesięcznym blogowaniem, ale - przede wszystkim - śledzeniem komentarzy u innych autorów polecanych na stronie głównej platformy (tak, tak - czasem mam takie "hobby"), któremu się oddawałam w ramach przygotowań do tej notki, pokusiłam się (z przymrużeniem oka) o pewną klasyfikację trolli, próbujących uprzykrzyć życie wszystkim blogerom. Wielu z nich będzie miało cechy wspólne, można więc tworzyć własne zbiory i podzbiory typologiczne. Ale przejdźmy do rzeczy. Alfabetycznie - żeby nie było, że kogoś faworyzuję...

Analfabeta wtórny - chyba najczęściej występujący w przyrodzie gatunek. Niby umie czytać, ale na pewno nie ze zrozumieniem. Dopatrzy się tego, czego nie ma i doczepi do tego, o czym nawet nie pomyśleliście.

Burak ćwikłowy - najzwyklejszy prostak i cham pozbawiony podstawowych manier dobrego wychowania, znajomości ortografii, stylu, taktu i kultury. Pisze, żeby pisać, bo na więcej go nie stać.

Chwalipięta - komuś, kto pisze o szukaniu pracy zostawi komentarz, że świetnie mu się powodzi; porzuconej przez męża opisze, jak sam jest niesamowicie szczęśliwy w swoim związku. Skoro tak faktycznie jest, czemu tyle czasu spędza w sieci, a nie w realnym życiu?

Dyskutant - najczęściej komentuje innych komentujących, wchodząc z nimi w potyczki lub przepychanki słowne, które i tak wykraczają poza temat głównego wpisu.

Frustrat życiowy - nieszczęśliwy, smutny, zgorzkniały człowiek, który - nie radząc sobie ze swoją marną egzystencją - czyha na sposobność wyładowania się na Bogu ducha winnych autorach, na których blogi akurat trafił.

Klon - używa różnych nicków, podszywa się pod inne (wyimaginowane) osoby, jest w stanie założyć kilka kont, aby nękać cię swoją obecnością. Zdradzi go jednak styl pisania oraz treść komentarza, gdyż nie grzeszy inteligencją, a samo cwaniactwo łatwo go zdemaskuje.

Krytyk - nic mu się nie podoba, bo z założenia odczuwa wewnętrzny przymus negatywnego pisania o tobie. Coś jak nerwica natręctw, której ciężko się pozbyć i z którą trudno walczyć.

Księgowy - na podstawie tego, o czym piszesz, precyzyjnie i dogłębnie zanalizuje stan twoich finansów, sporządzi kalkulację każdego wydanego grosza, wyliczy PIT, a na koniec uzna cię albo za kłamcę, albo za złodzieja.

Masochista - jest na bieżąco ze wszystkimi wpisami i na każdym kroku nie omieszka poinformować i podkreślić, że nie lubi autora i jego postów. Chyba jednak lektura takiego bloga sprawia mu jakąś toksyczną przyjemność, bo czemu ciągle do niego wraca?

Mądrala - on wie lepiej, zna się na wszystkim i nie przepuści okazji, żeby zabłysnąć swoją mądrością - niekoniecznie nawet w temacie wpisu. Zapewne mocny w gębie, ale nie w czynach.

Moher - nawiedzony fanatyk religijny, który będzie cię na siłę nawracał, straszył ogniem piekielnym, grzechem śmiertelnym i wiecznym potępieniem. Wiara w Boga oparta jest na miłości, ale moher zdaje się o tym nie pamiętać.

Oceniacz - nie zostawi na tobie suchej nitki, przypnie ci łatkę, wsadzi do szufladki - no bo niby jakim prawem masz inne zdanie niż on?

Polonista - zawsze znajdzie jakiś błąd, którego nie omieszka wytknąć - choćby to była jedna kropka, czy przecinek w długim tekście. Często za to jego komentarz nie jest pozbawiony błędów, które zarzuca piszącemu.

Psycholog - zaledwie sam tytuł postu lub kilka zdań, maksymalnie jeden wpis wystarczą mu do postawienia fachowej diagnozy na temat autora. Tylko pozazdrościć wiedzy oraz umiejętności jej wykorzystania w praktyce.

Spamer - zaoferuje konkretną stawkę za dodawanie komentarzy, napisze jak schudnąć, poleci jakieś wydawnictwo lub nawet konkretną książkę, a także zostawi adres swojego dopiero co założonego bloga, żeby tylko go odwiedzić.

Wujek (lub ciocia) dobra rada - nie prosisz o nią, lecz on i tak ci jej udzieli - nieważne, że cię nie zna, ale uzurpuje sobie prawo do wchodzenia z butami w twoje życie - w końcu przecież po to są blogi, czyż nie?

Zakompleksiony - jego poczucie wartości jest tak niskie, że koniecznie musi się gdzieś dowartościować, dlatego nie umknie mu żadna notka kogoś, komu akurat można dokopać. Potem dopiero może udać swój dzień za udany.

Zazdrośnik - paskudne uczucie na tyle trawi jego umysł i każdą komórkę ciała, że nie zawaha się go spożytkować wylewając je na blogera - oczywiście w wielce wyrachowany i wysublimowany sposób.

Żądło - przeczyta cały blog i nie ma siły - znajdzie takie miejsce, żeby cię ukłuć, bo tylko to potrafi i tylko na tę chwilę glorii i chwały czeka, na swoje pięć minut sławy i zabłyśnięcia. Ciekawe czy u siebie także dostrzega niedoskonałości?

Apel do innych autorów oraz czytelników - jeśli uważacie, że w mojej typologii zabrakło jakiejś kategorii, bardzo proszę o kontakt - z przyjemnością dopiszę do reszty. 


Na koniec - jak przysłowiową wisienkę na torcie - zostawiłam sobie normalnych, zwyczajnych, kulturalnych i sympatycznych ludzi, którzy wiedzą na czym polega pisanie komentarzy i prowadzenie dyskusji z blogerami. Takich osób (serdecznie je pozdrawiając) życzę i Wam, i sobie - jak najwięcej i jak najczęściej - na pohybel trollom!

380. Ledwo wrócił, znowu jedzie


 Autostopowicz jednak nie zdecydował się na wyjazd do Albanii. Wczoraj dostał z powrotem paczkę ze swoimi rzeczami. Ale "ciągnie wilka do lasu", więc Nasz Przyjaciel nie byłby sobą, gdyby długo usiedział na miejscu. W najbliższą sobotę wyrusza bowiem do Dubrownika. Wszystko w ramach Międzynarodowych Mistrzostw Autostopowych, w których bierze udział - nie po raz pierwszy zresztą. Startują pary, a że "do odważnych świat należy" drugą połówkę płci żeńskiej znalazł na forum. Nie wiem jak Wy, ale ja będę za niego trzymać mocno kciuki.

Dla zainteresowanych informacjami o MMA zamieszczam linki: 
http://www.mistrzostwaautostopowe.pl
http://www.facebook.com/mmautostop

wtorek, 24 kwietnia 2012

379. Pokonał mnie!


Uwielbiałam je od dziecka. Wtedy nie było, co prawda, takiego ich wyboru, jak dzisiaj, lecz dla mnie nie stanowiło to żadnego problemu. Nie było też tylu miejsc, w których można by je dostać. Nigdy nie przepuściłam okazji, by o nie prosić rodziców. Potem kupowałam je sama.

Pamiętam taki mały sklepik w pobliżu szkoły podstawowej. Biegaliśmy do niego na dużej przerwie. Smak tamtych "Bambino" na patyku w biało-niebiesko-czerwonym papierze był niezapomniany. Potem pojawiły się "Śnieżki" w sreberkach i "Familijne". Te ostatnie były prawdziwą rozpustą - w trzech smakach, w dużym, ale brzydkim tekturowym opakowaniu. Prawdziwym hitem okazały się włoskie z automatu, sprzedawane najpierw w jednym, jedynym miejscu w mieście. Zawsze ustawiała się tam ogromna kolejka.

Kilka lat temu, podczas pobytu na Helu, razem z jeszcze nie Mężem, skosztowaliśmy po raz pierwszy świderków. Pychota! Fakt, że wraz z wiekiem zmieniają mi się smaki, ale moje uczucie do lodów wciąż (w przeciwieństwie do nich samych) nie topnieje. Podczas naszego wrześniowego wyjazdu nad morze, nie mogliśmy nie uradować naszych kubków smakowych zimnym deserem.

Nie ma takiej ilości kulek, czy gałek, jakiej nie byłabym w stanie zjeść. Nigdy nie zdarzyło mi się zostawić loda, używając swojej nieodłącznej i sprawdzonej wymówki: "już nie mogę". Jak się jednak okazuje "na każdego mocnego znajdzie się jeszcze mocniejszy".

Pewnego dnia, na Długim Targu zakupiłam dla siebie dużego świderka. Mąż był bardziej przewidujący, bo zdecydował się na mniejszego. Młody chłopak, który je sprzedawał, niewątpliwie nie pożałował, bo tamtego loda pamiętam do dzisiaj - nie tylko ze względu na zdjęcie, które zrobił mu Mąż, lecz przede wszystkim dlatego, że to był pierwszy lód, który mnie pokonał i któremu nie dałam rady... Oto i on - w całej okazałości - pierwszy z lewej.


378. Z okazania czy z miłości?


Mąż, zanim jeszcze nim się stał, zdążył "rozwieść" się ze mną kilka razy. Dokładnie nie pamiętam, ale wydaje mi się, że palce jednej dłoni nie wystarczą, by zliczyć wszystkie jego odejścia i powroty. Pisać o nich nie będę, bo w zupełności kwintesencją takiego, a nie innego postępowania jest cytat, który umieściliśmy na naszych zaproszeniach na ślub cywilny:

"...Nic się nie dzieje przedwcześnie.
I nic się nie dzieje za późno.
I wszystko się dzieje w swoim czasie.
Wszystko...
Wszystkie uczucia, spotkania,
Odejścia, powroty, czyny i zamiary..."

Żeby nie było tak normalnie i standardowo, bo my oboje raczej przekorni jesteśmy (choć to ja przeważam na szali), ale tradycyjni jednak, gdyż cytat na zaproszeniu na ślub kościelny był tematyczny, klimatyczny i spinał klamrą całą uroczystość. Określenia "typowi i przewidywalni" do nas nie pasują wcale, bo śluby mieliśmy dwa. Na tym nie koniec.

Jeszcze nie Mąż oświadczał się też nie raz, lecz trzy razy. Przy tych pierwszych (miały miejsce w Anglii) się na chwilę zatrzymam, bo pamiętne były - szczególnie dla niego, ale w szczegóły wchodzić nie będę, bo wiem, że traumę mu zafundowałam swoim godzinnym monologiem, mającym na celu odstraszyć i zniechęcić Dyrektora Wykonawczego od wstępowania w związek małżeński akurat ze mną.

Jak już oprzytomniałam i zgodziłam się, stawiając dwa warunki - żadnego wesela nie będzie oraz nazwiska nie zmieniam, ale dołączam do panieńskiego (zawsze chciałam mieć podwójne), zadzwoniliśmy do wybranych przez nas świadków, żeby ich poinformować o ślubie oraz spytać, czy się zgodzą być przy nas w tym wyjątkowym dniu.

Nie obeszło się, rzecz jasna, bez telefonów do naszych rodziców oraz do braci jeszcze nie Męża. Jedna z jego bratowych na wieść o planach małżeńskich spytała: "to co, Karioka jest w ciąży?", na co Dyrektor Wykonawczy odparł: "nie, my z miłości, nie z dziecka". "Uderz w stół, a nożyce się odezwą" - jej pytanie padło bowiem nie bez powodu - kilka lat wcześniej sama, zaledwie po trzech miesiącach znajomości z bratem Męża, z którym była już wtedy w ciąży, planowała ślub, więc automatycznie oceniła, że i ja MUSZĘ być w stanie błogosławionym, bo inaczej po co mielibyśmy się pobierać.

Wielkimi krokami zbliża się sezon ślubny. Jedni będą składać sobie przysięgi w Urzędzie Stanu Cywilnego lub przed ołtarzem. Jeszcze inni będą się oświadczać swoim wybrankom - z miłości lub z okazania, no bo ile par pobiera się tylko i wyłącznie dlatego, iż "okazało się, że ona jest w ciąży"?  

377. Zapis pewnej rozmowy


Miejsce zdarzenia - pracownia USG w przychodni państwowej. Czas akcji - ubiegły czwartek. Główni bohaterowie - Karioka, lekarz oraz sympatyczny pan.

Przychodzę, na krześle w poczekalni siedzi mężczyzna. Mówię "dzień dobry" i dowiaduję się, że jest on umówiony kwadrans po mnie. Pytam, czy lekarz jest w środku. Potwierdza skinieniem głowy, dodając, żebym zapukała i weszła. Pukam, otwieram drzwi.

Karioka (grzecznie) - Dzień dobry, można?
Lekarz - Proszę wyjść! - krzyczy.
Karioka (nieco zdezorientowana, lecz wciąż grzeczna) - Będzie pan prosił do gabinetu?
Lekarz (zły jak osa) - Mówiłem, żeby pani wyszła! - znowu krzyczy.

Mówisz, masz. Wycofałam się na korytarz. Sympatyczny mężczyzna patrzy na mnie, ja na niego, uśmiechamy się do siebie - w końcu jedziemy na tym samym wózku łaski i niełaski medyka. Siedzimy spokojnie i rozmawiamy sobie o różnych rzeczach. Nagle otwierają się drzwi gabinetu.

Lekarz - Proszę wejść.
Karioka - Dzień dobry.
Lekarz - Słucham?
Podaję skierowanie na USG.
Karioka - Coś jeszcze pan potrzebuje?
Lekarz - Informacji.
Karioka - Jakich?
Lekarz - Miała pani kiedyś robione takie USG?
Karioka - Tak.
Lekarz - Kiedy? Gdzie? U kogo? Po co? Ma pani wynik? Co w nim wyszło?
Karioka (skonsternowana wielce) - Jakiś miesiąc temu. W przychodni. U lekarza. Żeby się zbadać. Nie mam. Wszystko dobrze.
Lekarz - Kiedy pani sikała?
Karioka (zaskoczona słownictwem) - Dzisiaj.
Lekarz - O której godzinie?
Karioka - Nie pamiętam.
Lekarz - Niech pani idzie się wysikać! - krzyczy.
Karioka (jak klasyczna blondynka) - Ale mi się nie chce.
Lekarz - Niech pani idzie się wysikać! - krzyczy jeszcze głośniej. Pęcherz ma być całkowicie opróżniony.

A to ciekawe - jak przyszłam się zarejestrować, pani w okienku kazała przyjść z pełnym pęcherzem, bo tylko wtedy badanie jest ponoć wiarygodne. Nic to - wyszłam. Sympatycznemu panu w poczekalni powiedziałam gdzie idę. Wróciłam za chwilę. Wchodzę do gabinetu.

Lekarz - Wysikała się pani?
Karioka - Tak.
Lekarz - Niech się pani rozbierze jak do badania ginekologicznego i położy.

Przyznam, że kilka razy podczas tamtej "rozmowy" miałam ochotę wybuchnąć, ale gryzłam się w język, ćwicząc przy tym swoją cierpliwość. Takiego niemilca jak żyję, nie spotkałam. Gdyby to była kobieta, pewnie stwierdziłabym, że ma PMS, ale facetów to raczej nie dotyczy. Lekarz nie mógł być zmęczony (zresztą i ten stan nie daje mu powodu do takiego traktowania pacjenta), gdyż byłam pierwsza w kolejce tego dnia. Nie wiem co działo się potem i chyba nawet nie chcę wiedzieć.

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

376. Wolny termin


Pierwszy wolny termin do ginekologa w ramach NFZ to 11 lipca. Tyle czasu nie mogę czekać. Co miałam robić? Zapisałam się więc prywatnie - na 8 maja.

niedziela, 22 kwietnia 2012

375. Niedzielny poranek


Słońce za oknem, bezchmurne niebo, ptaki śpiewają - żyć nie umierać. Na biurku stoją żółte tulipany podarowane przez Męża - bez okazji, z potrzeby serca. Już pachnie kawa w kubku z krowami. Tak, wiem - dziwne upodobanie. Pozostałość po ulubionej kiedyś grze i uprawianiu farmy. Oprócz tego "krowiego" mamy jeszcze kubek z owcami, świnkami i kotami. Ot, taka rekompensata braku żywych zwierząt w domu.

Miałam w nocy wielce osobliwy sen. Z Mężem i Autostopowiczem w rolach głównych. Opowiedziałam go tylko Dyrektorowi Wykonawczemu. Powiedział: "nieźle". Potem się uśmiechnął i westchnął.

Radosnej niedzieli Wam życzę!

sobota, 21 kwietnia 2012

374. Kolekcjonerka


K. poznałam dzięki E. - swojej przyjaciółce z pracy. Zawsze zwracała uwagę mężczyzn. Było w niej coś, co przyciągało i niepokoiło. Wtedy jeszcze nie wiedziałam skąd wziął się we mnie ten niepokój. Niebawem, krok po kroku, wszystko zaczęło się wyjaśniać.

K. co jakiś czas wyjeżdżała do stolicy. Spotykała się tam z pewnym Holendrem, który w ojczystym kraju miał żonę i dzieci. Chodziło nie tylko o seks - jak tłumaczyła mi K., lecz także o poznawanie nowych smaków, zapachów i kultury. Najpierw myślałam, że połączyła ich miłość, ale okazało się, że wcale tak nie było. K. prowadziła swoistą grę - nie tylko z tamtym mieszkańcem kraju tulipanów.

Najpierw opowiadała mi o A. - swoim koledze z pracy. Nieszczególnie miałam ochotę słuchać o jej fantazjach seksualnych, które on spełniał na terenie biura - zwłaszcza, że A. był mężem kobiety, którą znałam z widzenia, a która żyła sobie w błogiej nieświadomości i niewiedzy.

K. poznała mnie ze swoją dobrą znajomą A., która była związana z pewnym niewidomym mężczyzną. On zdecydował się opuścić rodzinne miasto i przeprowadzić do A., żeby z nią zamieszkać. A. często wyjeżdżała służbowo, więc K. zaoferowała się, że podczas jej nieobecności może zaopiekować się partnerem. Mogłam się tylko domyślać na czym owa "opieka" miała polegać. K. otwarcie mówiła mi, że nigdy jeszcze nie uprawiała seksu z niewidomym i ciekawe jakby to było.

Wspomniana na wstępie E. była związana z M., który prowadził własną firmę i potrzebował sekretarki. K. nie przepuściła i tej okazji, a że partner E. nie należał do świętoszków, więc K. była w swoim żywiole.

W stolicy K. miała kolejną znajomą - L., która mieszkała ze swoim facetem. K. bardzo lubiła ich odwiedzać. Rano, po przebudzeniu, paradowała w krótkiej koszulce, kusząc wdziękami partnera koleżanki.

Nie wiem jak potoczyły się losy K., gdyż po raz ostatni widziałyśmy się jakieś piętnaście lat temu. Nasze drogi się rozeszły. Trudno było mi zaakceptować jej postępowanie, którego nie pochwalałam. Rozmawiałam z nią o tym, ale ona tylko śmiała się z moich słów. Może zrozumiałabym jej zachowanie, gdyby w którymkolwiek z opisanych przypadków jej relacja byłaby oparta na miłości. Miałam wrażenie, że traktuje ludzi instrumentalnie, wykorzystując ich do swoich celów, raniąc przy tym osoby, które ufały jej jako dobrej koleżance, czy może nawet przyjaciółce.

373. Diagnozy


Rozmawiałam z dwoma moimi koleżankami, które w ogóle się nie znają. Robiłam rozeznanie pod kątem ginekologa stawiającego trafne diagnozy. Obie podały mi to samo nazwisko i ten sam adres. W poniedziałek zadzwonię tam i umówię się na pierwszy wolny termin.

A tak a propos odczytywania wyników przez lekarzy - gdyby nie to, że moja znajoma skonsultowała się jeszcze z jednym specjalistą, wylądowałaby natychmiast na stole operacyjnym i wycięto by jej wszystko - zupełnie niepotrzebnie. Na szczęście skończyło się jedynie na zabiegu w miejscowym znieczuleniu i usunięciu polipa oraz torbieli.

Mam tylko dylemat w związku z planowaną wizytą - pokazywać wcześniejsze wyniki USG, czy udać, że o niczym nie wiem i przyjść jako świeżak? Naprawdę sama nie wiem co lepsze. Z jednej strony nie chcę kręcić i oszukiwać, bo nie umiem i nie lubię kłamać, a z drugiej nie chciałabym, żeby lekarka zasugerowała się poprzednim opisem badania. Co radzicie?

piątek, 20 kwietnia 2012

372. Prawdziwa przyjaciółka


Poznały się w pracy. Obie były nauczycielkami. Zaprzyjaźniły się tak bardzo, że wynajęły razem mieszkanie. Mogły na siebie liczyć w każdej sytuacji - zarówno prywatnie, jak i zawodowo.

Jedna z nich chciała coś zmienić w swoim życiu. Miała dość szkolnej biurokracji i walki z wiatrakami. Znalazła ofertę pracy w wydawnictwie. Została redaktorem do spraw merytorycznych. Zajmowała się podręcznikami.

Typowa perfekcjonistka - przychodziła jako pierwsza, wychodziła ostatnia. Sumienna, odpowiedzialna i koleżeńska. Zewsząd słyszała same pochwały. Odzyskała poczucie własnej wartości, które gdzieś jej się zagubiło podczas pracy w szkole. Częściej się uśmiechała. Nawet kolory jej garderoby uległy diametralnej zmianie.

Po jakimś czasie zwolniło się identyczne stanowisko w wydawnictwie. Od razu pomyślała więc o swojej przyjaciółce i namówiła ją na złożenie aplikacji. Szepnęła kierownikowi kilka dobrych słów na jej temat. Udało się. Znowu pracowały razem. Na początku pomagała i wdrażała koleżankę do pracy, dzieliła się doświadczeniem i wiedzą.

Pewnego dnia została wezwana do gabinetu szefa, który wręczył jej wypowiedzenie. Ot tak - nagle, bez żadnego powodu, który byłby w stanie usprawiedliwić jego decyzję. Ona jednak naciskała na poznanie prawdy. Usłyszała, że jej przyjaciółka od samego początku donosiła na nią do kierownika - a to, że niby się spóźniła; a to, że niby wcześniej wyszła; a to, że niby czegoś nie zrobiła. Nie miała siły się bronić. Odeszła.

W jednej chwili jej świat się zawalił. Straciła pracę, która była jej pasją. Straciła środki do życia, których potrzebowała. Straciła współlokatorkę, bo nie stać jej było na wynajmowanie mieszkania. Straciła przyjaciółkę, której bezgranicznie ufała. Straciła wiarę w drugiego człowieka, której nie odzyskała do dziś.

czwartek, 19 kwietnia 2012

371. Zrobiłam to!


Wczorajszy post o braku kontaktu ojca ze stryjem natchnął mnie dziś rano do przeszukania zasobów Internetu i poszperania w sieci. Imię i nazwisko w zupełności wystarczyły. Znalazłam kilka linków do stron, na których przeczytałam parę istotnych informacji na temat swojego stryja.

Kiedy zobaczyłam jego aktualne zdjęcie od razu rzuciło mi się w oczy niesamowite fizyczne podobieństwo do ojca. Wyglądają prawie identycznie, choć dzieli ich osiem lat. Ten sam kształt czaszki, ta sama łysina, nos, usta. Obaj noszą okulary. Jedyna rzecz, jaka ich od siebie odróżnia to niesamowicie ciepłe oczy stryja i serdeczny uśmiech, którego na twarzy mojego ojca próżno by szukać.

Znalazłam nawet profil stryja na Facebooku. Jest również obecny na naszej klasie, ale tamten link widziałam już kilka lat temu. Zostawiłam mu wtedy wiadomość, lecz na nią nie odpisał. Stamtąd zanotowałam też numer domowego telefonu. Nie odważyłam się jednak zadzwonić. Mąż - bardzo przytomnie - zwrócił mi uwagę, że może stryjowi ktoś inny prowadzi tamte konta - w jego imieniu.

Wielu rzeczy nie wiedziałam, wielu nadal nie wiem. Stryj skończył polonistykę i był dziennikarzem. Jak się okazało, wydał też kilka książek. W swoim lokalnym środowisku jest dość znaną osobą. Bywa na autorskich spotkaniach z czytelnikami. Na youtube odnalazłam nawet wywiad z nim - pochodzący z tego roku, czyli całkiem aktualny.

Od razu, jak tylko otrząsnęłam się z szoku informacyjnego, pomyślałam o wysłaniu do niego wiadomości na Facebooku. Nie wiem jak na nią zareaguje, bo liczę się z jego milczeniem. Słowa popłynęły same. Napisałam szczerze, od serca - co czuję i o czym marzę - żeby móc go poznać, żeby z nim porozmawiać, żeby z nim pobyć choć chwilę. Chętnie dowiedziałabym się czegoś o nieżyjących dziadkach, ale także o dzieciństwie dwóch braci. Chciałabym poznać swoje korzenie, bo nic o nich nie wiem.

Ojciec skutecznie odciął mnie od całej rodziny z tamtej strony i od wszelkich informacji. Jak jeszcze chodziłam na terapię grupową dla DDA, każdy z nas miał za zadanie przygotować genogram swojej rodziny, do sporządzenia którego potrzebne były pewne dane, które wykorzystuje się również podczas rysowania drzewa genealogicznego. Miałam z tym ogromny problem - prawie wszędzie widniały znaki zapytania. Matka zabroniła mi rozmawiać na ten temat z ojcem, a sama nie potrafiła udzielić jakiejkolwiek szczegółowej odpowiedzi. Znałam tylko rok urodzenia stryja, jego imię, zawód oraz imię jego żony. Nic poza tym. Ktoś z grupy spytał dlaczego nie próbowałam odszukać stryja na własną rękę. Wtedy nie byłam jeszcze na to gotowa. Teraz to zrozumiałam. Dotarło do mnie, że bałam się reakcji rodziców, a szczególnie ojca.

Po raz kolejny wyciągnęłam rękę do kogoś. Tym razem do kogoś, kogo nie znam; do kogoś, kogo pamiętam jedynie z pogrzebu babci, a było to ponad dwadzieścia lat temu. Mam jednak prawo poznać własnego stryja, o ile on wyrazi na to zgodę i będzie miał ochotę na takie spotkanie. Przecież jestem dorosłą osobą i nie mogę być odpowiedzialna za zachowania swojego ojca. Mam tylko nadzieję, że i stryj też tak uważa. Wciąż nie potrafię w to uwierzyć, ale zrobiłam to! Wysłałam tamtą wiadomość, a teraz mogę tylko czekać. Zawsze także pozostaje telefon - numer mam.



370. Czy jest na sali lekarz?


Normalnie to jakiś Matrix jest. Albo ja zwariowałam, albo inni mają nie po kolei w głowie. Na dzisiaj miałam wyznaczony termin USG przezpochwowego. Czekałam na niego ponad miesiąc. W sumie pomyślałam nawet, że po co będę tam chodzić, skoro kilka tygodni temu, podczas prywatnej wizyty, pani ginekolog zrobiła mi to samo badanie i wyszły "tylko" zrosty na lewym jajniku. Dostałam dwa antybiotyki i zapomniałam o całej sprawie. Skoro jednak byłam umówiona na dziś, poszłam. Wyszłam z gabinetu z takim oto opisem:

"Endometrium 12 mm grubości. Na jajniku prawym dwukomorowa torbiel o średnicy 22 mm z przegrodą grubości 2-6 mm, poza tym kilka pęcherzyków do 5 mm średnicy. W obrębie lewego jajnika grubościenna torbiel o średnicy 17 mm o grubości ściany do 4-5 mm, poza tym pęcherzyk o średnicy 5 mm. W zatoce Douglasa ok. 6 cm3 objętości wolnego płynu".

Już podczas badania coś mi nie pasowało, bo lekarz robił je powoli, długo i bardzo dokładnie. Tamta lekarka zrobiła je raz dwa. Komu mam teraz wierzyć? Do kogo z tym wynikiem iść? W ogóle jak mam komukolwiek zaufać po tylu przejściach z ginekologami? Przecież torbiele musiały być tam miesiąc temu, bo nie urosły sobie nagle w tym czasie, prawda? Dlaczego więc poprzednia ginekolog ich nie zauważyła? Dwa centymetry to chyba sporo?

Jestem wkurzona. Przejdzie mi. Wiem. Na razie złość aż kipi we mnie. Najchętniej bym poszłam do tamtej baby i rzuciła jej tym wynikiem na stół. Problem w tym, że wizytę trzeba opłacić przed wejściem do gabinetu, a przecież nie wyrzucę sto złotych do kosza tylko po to, żeby kogoś ochrzanić. Zresztą chyba nie byłabym do tego zdolna. Piszę tak, bo muszę gdzieś tę złość wywalić z siebie. Trafiło na blog. A może - jakimś cudem - jest tu jakiś lekarz, który się zna na rzeczy i powie mi o co chodzi i co mam teraz robić?

środa, 18 kwietnia 2012

369. Przebaczenie


Najtrudniej jest wybaczyć samej sobie. Znam to z autopsji i niejednokrotnie o tym wspominałam. W kontekście relacji z Mężem i moich - jeszcze wtedy - niekontrolowanych wybuchów złości. W tamtych sytuacjach czułam się tak potwornie winna. Nie ma już takich sytuacji. Nie krzyczę, nie wściekam się z byle powodu. Na bieżąco mówię o wszystkim, co mnie denerwuje w zachowaniu Dyrektora Wykonawczego. Na wiele kwestii przymykam oko. Jeszcze inne obracam w żart. Bo nie warto marnować życia na bezsensowne kłótnie. Wreszcie zmądrzałam, dojrzałam i zrozumiałam.

Sytuacja w domu u rodziców też się zmienia. Z matką odzywamy się do siebie już nie tylko w sprawach bieżących i codziennych. Zdarza się nawet, że gdzieś pomiędzy słowami zażartujemy z czegoś. Dzisiaj przyszła spytać czy mogę jej pożyczyć szare nici, a potem przyniosła pokazać mi golf, który sobie kupiła. Nie robi nam na złość, co było normą jeszcze kilka miesięcy temu. Stara się - to widać. Zauważyłam, że mój spokój udziela się i jej. Do czasu jak ojciec jej nie zdenerwuje. Ona się go panicznie boi - dlatego żyje w wiecznym stresie, który przekłada się na jej podupadające zdrowie. Przykro się patrzy na takie sytuacje. Szczególnie z perspektywy dorosłej osoby, też żony.

Ojciec - w przeciwieństwie do matki - jest coraz gorszy. Zgorzkniały, nieszczęśliwy, zrzędzący, narzekający, pokrzywdzony przez życie i ludzi - przynajmniej tak twierdzi od lat - że wszyscy dookoła niego są źli i tylko czekają, żeby go oszukać, okraść, okłamać. Jak przedstawiają się fakty? Napiszę tylko o tym, czego jestem pewna i o czym wiem, co widziałam i czego doświadczyłam. Bynajmniej nie o swoim dzieciństwie, bo ten rozdział zamknęłam już na terapii i nie mam potrzeby go otwierać ponownie.

Mój ojciec ma starszego o osiem lat brata. Wychowywała ich jedynie matka, gdyż dziadek przepadł bez wieści podczas wojny i nigdy nie odnaleziono żadnej informacji na jego temat. Nigdzie nie ma jego grobu, o którym byśmy wiedzieli. Babcia pracowała aż do emerytury. Brat ojca ożenił się i - z tego, co wiem - do tej pory nie mają dzieci. Mieszkali w tym samym mieście, co my, ale potem wyprowadzili się gdzie indziej. Ojciec nigdy nie utrzymywał kontaktu z bratem, ani bratową, a temat ten jest zakazany w naszym domu. Nie wiem co się stało, ale i ja nie pamiętam żadnego spotkania ze stryjem jako dziecko. Jego żonę widziałam tylko raz - kiedy jako mała dziewczynka wyszłam z babcią na spacer, zjawiła się ona. Pamiętam, że była bardzo miła i poszła ze mną do księgarni, gdzie kupiła mi jakąś układankę.

Babcia mieszkała z nami, ale kiedy miałam dziesięć albo jedenaście lat wyprowadziła się na drugi koniec miasta. Nie wytrzymała awantur, jakie wszczynał mój ojciec jak przychodził pijany. Wiem, że w tej przeprowadzce pomagał babci stryj, który miał zakaz wstępu do naszego mieszkania, więc jeśli chciał się z babcią spotkać, pisał do niej list (nie mieliśmy telefonu) i umawiali się gdzieś na osiedlu. Ojciec, razem z matką i ze mną, odwiedził babcię tylko raz w jej nowym lokum. Potem tylko ja do niej jeździłam - przeważnie raz w miesiącu, bo tylko na tyle miałam pozwolenie.

Babcia coraz bardziej podupadała na zdrowiu, więc matka załatwiła jej miejsce w domu opieki. Niedługo potem jej teściowa zmarła. Na pogrzebie, który miał miejsce w rodzinnej wsi babci, po raz ostatni widziałam stryja. Nie rozmawiałam z nim, bo zaraz po ceremonii wróciliśmy z rodzicami pociągiem do domu. Próbowałam pytać ojca o jego brata i bratową, ale on zawsze wtedy wpadał w furię i robił awanturę.

Nie wiem dlaczego, nie wiem kiedy, nie wiem jak i po co, ale wciąż zastanawia mnie dlaczego dorosły mężczyzna wyrzuca ze swojego życia jedynego brata i jego żonę, a potem własną matkę. Od czasu mojego poronienia emocjonalnie wyrzucił także mnie oraz Męża. Nie odzywa się do nas od kilkunastu miesięcy, a na każdym kroku daje nam do zrozumienia, że nasza obecność jest niepożądana pod dachem jego mieszkania. Chciałabym dotrzeć do tego człowieka, ale on jest nieugięty i nieprzejednany.

Mimo to, wreszcie mogę śmiało napisać, że przebaczyłam swoim rodzicom. Bez nienawiści i złości. Żal i poczucie krzywdy zostawiłam na terapii indywidualnej. Szkoda mi matki i ojca. Naprawdę. Mnie jest lżej, bo wybaczenie przynosi ulgę. Ogromną. W tej kwestii także zmądrzałam, dojrzałam i zrozumiałam.

wtorek, 17 kwietnia 2012

368. Spotkanie z Trzecią


Tym razem to Mąż na mnie czekał wczoraj w domu i to on otwierał mi drzwi. Wróciłam bowiem dopiero przed północą ze spotkania z Trzecią. Gdyby nie telefon od Dyrektora Wykonawczego, pewnie zostałabym jeszcze dłużej, bo czas biegł tak szybko, że nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak późna jest już pora. Zegarek na ręce pozostał jedynie bezużytecznym rekwizytem.

Kilka lat minęło, a my wciąż głodne siebie i zachłanne na emocje. Nie dało się poruszyć wszystkich tematów, ale wierzchołek góry lodowej już za nami. Fantastyczne to uczucie słuchać, mówić i rozumieć się nawzajem. Po tak długim okresie milczenia. Klamrą spięłyśmy przeszłość - bez pretensji, wyrzutów, obwiniania. "Przepraszam" wystarczyło w zupełności. I przytulenie, w którym zmieściły się wszystkie tęsknoty oraz niewypowiedziane słowa.

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

367. Wojna


Z perspektywy upływającego czasu łatwiej mi nieraz pisać o czymś, co się zadziało wcześniej. Są bowiem takie chwile, że nie potrafię przelać swoich myśli na klawiaturę tak, jakbym tego chciała. Biała plama albo czarna dziura - tylko one są obecne, a ja gdzieś w nich się rozmywam. Nie widać mnie.

Odzyskałam spokój ducha i jest już dobrze, ale trochę to trwało. Pogubiłam się bowiem w sobie. Idealnie tamten stan odzwierciedla jeden wers piosenki: "a w mojej głowie wojna myśli niespokojnych". Tak właśnie było. Czas - banalnie to zabrzmi, lecz tylko on pomaga w takich momentach. Nic na siłę. Dałam go więc samej sobie.

Czuję się teraz jakbym wróciła z dalekiej podróży. Czegoś się dowiedziałam, coś zobaczyłam, przeżyłam, doświadczyłam, dotknęłam, posmakowałam. Jestem bogatsza o pewną wiedzę. Błogość - teraz mogę już nazwać swój obecny stan. Wreszcie mam odwagę wymówić to słowo.

Wczoraj siedzieliśmy z Mężem w kościele w ostatnim rzędzie, na samym końcu. Zwykle jesteśmy o wiele bliżej ołtarza. Tamta perspektywa - wymuszona późniejszym przyjściem i ilością wiernych - okazała się zbawienna. Dostrzegłam coś, czego nie widziałam wcześniej. Zrozumiałam. Pozbyłam się lęku i wątpliwości. I wróciłam - spokojniejsza.

366. Deszcz na dworze, słońce w sercu


Pada, siąpi, kropi - i tak od wczorajszego popołudnia. Czasem przestaje, a potem od nowa. Nic to - lubię deszcz - nie tylko zza szyby, ale czynnie. Przynajmniej z oddychaniem nie mam żadnych problemów. Aż ciepło mi się na sercu robi jak sobie pomyślę, że wszystko się tak pięknie zazieleni.

Taki fajny mam dzień od samego rana. Wreszcie czuję się wyspana - do soboty zasypiałam na siedząco, z otwartymi oczami. Chyba ciśnienie leciało na łeb i na szyję. Od niedzieli jest dobrze. Druga kawa, którą przed chwilą wypiłam, była tylko i wyłącznie dla przyjemności.

Nie zrobiłam sobie grzywki, choć myśl o niej prześladuje mnie jeszcze, ale poczekam do następnej wizyty u mojej fryzjerki, która znając mnie od prawie osiemnastu lat, szczerze odradza to cięcie. Zna się na rzeczy, więc chyba jej zaufam. W ramach rekompensaty podcięła mi "ogon", jak go nazywam. Teraz moje włosy są już prawie równe.

Odebrałam wynik z cytologii, którą robiłam w marcu i wszystko jest w porządku, czyli mam kolejny powód do radości. Ale najbardziej czekam na wieczór i na spotkanie z Trzecią, która w natłoku swoich spraw znalazła czas i dla mnie. Długo to trwało, ale nie widziałyśmy się prawie cztery lata, więc kilka tygodni niczego nie zmieniło. Czuję, że będzie dobrze, bo wczoraj rozmawiałyśmy chwilę przez telefon i po jej tonie głosu oraz uśmiechu mam prawo się cieszyć.

niedziela, 15 kwietnia 2012

365. Wesoła rodzinka


Już od jakiegoś czasu Mąż próbował umówić się ze swoim kolegą z pracy. W końcu udało się nam spotkać. Zanim jednak do tego doszło, ów człowiek oznajmił Dyrektorowi Wykonawczemu: "ale ja mieszkam z rodzicami". "No to co? My też" - odparła moja Druga Połówka.

Weszliśmy do tamtego domu. Malutkie, ciasne mieszkanko - dwa pokoje (do tego przechodnie), a w nim rodzice, kolega (rówieśnik Męża), jego pełnoletnia siostra (u której był akurat chłopak) i kot. Trochę byliśmy onieśmieleni i zaskoczeni, bo spodziewaliśmy się, że - podobnie jak my - facet ma swój oddzielny pokój.

Prawie wszyscy siedzieliśmy przy jednym stole; zakochana para uczyła się do klasówki w drugim pokoju, do którego drzwi stały otworem; podczas gdy kot ganiał po całej powierzchni. Było ciasto i przyniesiony przez nas sok, a także pitny miód zaproponowany przez gospodarzy.

Z racji braku jakichkolwiek kontaktów z rodzicami Męża, a także wiadomej sytuacji z moimi, z którymi nawet jak się nie pogorszyło, nie było mowy o wspólnym siedzeniu przy stole i rozmowie o wszystkim, byliśmy razem z Dyrektorem Wykonawczym zdumieni, że ludzie mogą tworzyć tak fajne rodziny - szczególnie na linii rodzice - dzieci.

Wizyta, która już na miejscu okazała się dość nietypową, była fantastycznie spędzonym czasem całej naszej siódemki łącznie z kotem. Miło, serdecznie, ciepło, sympatycznie. Takie spotkania i taka atmosfera są miodem (tym razem nie pitnym) na moje serce.

sobota, 14 kwietnia 2012

364. Co lepsze?


Obie, choć tak różne, jesteśmy tak podobne. Wrażliwe i empatyczne, uważne. Siedziałyśmy w przytulnej kafejce i rozmawiałyśmy. Słuchałyśmy jedna drugiej. Ile to czasu minęło od naszego ostatniego spotkania i rozmowy w cztery oczy? Trzy, a może cztery lata. W międzyczasie pozostawały jedynie telefony, a to nie to samo przecież.

I jej, i mnie było trudno mówić o pewnych sprawach. Jej brakuje tego, co mam ja, a mnie tego, co ma ona.

- "Nie wiem czy mogę ci o tym wszystkim opowiadać" - usłyszałam, kiedy spytałam jak zmieniło ją macierzyństwo. 
- "Chcę, żebyś mi o wszystkim opowiedziała. Ja tylko nie wiem jak zareaguję, ale mów, proszę" - odpowiedziałam.

Jej uważność kontra moja szczerość. A potem role się odwróciły.

- "Jak układa Ci się z mężem?" - spytała mnie. 
- "Nigdy nie wyobrażałam sobie, że w małżeństwie można być aż tak blisko"- odparłam.

Obie miałyśmy łzy w oczach. Każda z innego powodu. Gdyby połączyć nasze spełnione i niespełnione potrzeby w jedność, byłybyśmy kompletne.

- "Powiedz mi co jest lepsze - kochać i czuć się kochaną, ale nie mieć pieniędzy czy móc pozwolić sobie na każdą zachciankę, lecz być pozbawioną miłości?" - padło z jej ust.
- "Trudne pytanie, ale chyba jednak wolę uczucie i bliskość, bo tego nikt i nic nie jest w stanie mi odebrać, a pieniądze zawsze można stracić, a jeśli się pojawią nie zmienią naszych uczuć" - odpowiedziałam.

Paradoksalnie - mimo całkowicie odmiennych sytuacji, w jakich jesteśmy obecnie - zrozumiałyśmy się bez problemu. Wystarczył uścisk naszych dłoni, spojrzenie i słowa: "brakowało mi ciebie"...

piątek, 13 kwietnia 2012

363. Trzynastego


Zaspana, niedospana, niewyspana... Mąż brutalnie wyrwał mnie ze snu dotykając zimną jak lód dłonią. Jeszcze trochę chodziłam po domu w takim półśnie, ale dzięki temu mieliśmy czas, żeby przed pracą Dyrektora Wykonawczego pójść na spacer na skwerek, posiedzieć na ławce, popatrzeć na wodę, posłuchać śpiewu ptaków i wystawić twarze do słońca.

Pięknie jest - pąki na drzewach, zielono dookoła, owady latają (to akurat wątpliwa przyjemność, ale przynajmniej pożyteczna). Widzieliśmy już pierwszego wiosennego bąka i biedronkę. Buty zmieniliśmy na lżejsze, kurtki również.

Najważniejszą informacją, jaką właśnie dziś otrzymałam jest pozytywny wynik badania histopatologicznego mojej bliskiej znajomej, która kilkanaście dni temu miała zabieg usunięcia polipa z szyjki macicy. Odetchnęła z ulgą. Ja też.


czwartek, 12 kwietnia 2012

362. Pomylić miłość


Zaledwie sześć tygodni znajomości i decyzja o wspólnym zamieszkaniu. Oboje mieli dobry powód, żeby wreszcie wyprowadzić się od rodziców - każde od swoich oczywiście. Zachłysnęli się tą, nową dla nich, wolnością. Cieszyli się sobą jak dzieci i jak namiętni kochankowie.

Potem obudziła ich nagle proza życia - sprzątanie, zakupy, jej praca, jego praca... Jemu zabrakło rozmowy, jej świat przysłoniła kariera. Coraz częściej żyli razem, ale jednak osobno. Jak małżeństwo z dwudziestoletnim stażem - tak nazwał to on, choć przecież nie minęły nawet trzy miesiące od chwili, w której zaczęli dzielić tamte wynajęte metry kwadratowe powierzchni.

Rozstał się z nią nagle, choć pewnie dojrzewał do tej decyzji już wcześniej. Pomylił miłość z zauroczeniem? A może seks z miłością?

361. Ciąg przyczynowo-skutkowy


Najpierw miała olbrzymie wątpliwości, z którymi borykała się przez kilka lat. Potem był ślub jak z bajki - biała limuzyna, suknia prosto z Paryża, kwartet smyczkowy w kościele i wesele w najlepszej restauracji. Później wreszcie zamieszkali razem. Próbowała walczyć z nim o swoje potrzeby, ale - albo miała za mało siły, albo on był zbyt uparty. Nie dostawała tego, czego potrzebowała najbardziej - ciepła, bliskości, czułości, miłości. Znalazła to w innych ramionach, lecz i one - na dłuższą metę - okazały się niewłaściwe.

Zapamiętałam ją jako bardzo zadbaną, elegancką kobietę - świetnie ubraną, uczesaną, z pełnym makijażem. Kiedy spotkałyśmy się po kilku latach, siedziała przede mną smutna, zgaszona, niepewna i przestraszona osoba. Ta sama, a jednak całkiem inna. Powiedziała mi, że gdyby mogła cofnąć czas, nigdy by za niego nie wyszła. Nie jest szczęśliwa, ale tkwi w tym związku dla dobra dziecka, nie mając pewności czy jego ojcem jest mąż, czy były kochanek.

środa, 11 kwietnia 2012

360. Ta sama historia


Każdy ma prawo postrzegać świat, ludzi i wydarzenia na swój własny sposób. Patrząc przez pryzmat swoich doświadczeń i poglądów. W zależności od stanu ducha i umysłu, sytuacji życiowej, a także stopnia wrażliwości. Dlatego ta sama historia opowiedziana przez kilka osób nie będzie taka sama, bo każda z nich wniesie do niej coś osobistego. Odciśnie na niej swój niepowtarzalny ślad.

wtorek, 10 kwietnia 2012

359. Domino


Czasami dzieje się tak, że czyjeś słowa lub działanie prowokują do myślenia. Mnie zdarza się to bardzo często - szczególnie jeśli czuję się emocjonalnie związana z taką osobą. Wciąż chodzi mi po głowie dylemat naszego Przyjaciela.

Nastawiałam się psychicznie na przeprowadzkę Autostopowicza do Krakowa, a tu masz babo placek. Jeśli on wyjedzie do Albanii, jego młodsza siostra przejmie wynajem tamtego mieszkania. Wszystko fajnie się dla nich obojga poukłada.

Razem z Mężem musimy od nowa zacząć szukać innego miejsca na kostki naszego domina. Cena transportu rzeczy stąd nad morze powaliła nas na kolana. Identyczną kwotę zapłaciliśmy cztery lata temu, powierzając firmie usługowej cały dobytek, który przebył około dwóch tysięcy kilometrów.

Teraz doszły jeszcze inne kwestie, więc potrzebujemy opracować plan B, a raczej właściwie C, chyba że wrócimy do A. Czekają nas decyzje, które - jako małżeństwo - podejmiemy wspólnie.

358. Dylemat Autostopowicza


Wczoraj wieczorem nareszcie udało się i mnie, i Mężowi, porozmawiać z Autostopowiczem, z którym nie mieliśmy prawie żadnego kontaktu (nie licząc jednego telefonu od niego wykonanego z Krakowa, do którego zawitał w przerwie w podróży) od czasu jego kolejnej wyprawy. Już w tamten piątkowy poranek, kiedy rozpromienionym głosem na moje pytanie: „jak jest?”, odpowiedział jednym słowem: „niebywale”, czułam, że jest szczęśliwy. Wtedy też wspomniał, że poważnie rozważa przeprowadzkę do Albanii. Myślałam, że za tą decyzją kryła się jedynie pewna poznana tam młoda kobieta. Otóż nie, bo w śmigus dyngus na moją głowę wylało się całe wiaderko nowych wiadomości – najświeższych.

Autostopowicz poznał na miejscu pewną parę – Francuzkę A., która uczy tam ojczystego języka oraz E. – rodowitego Albańczyka, prowadzącego knajpkę, człowieka pełnego pomysłów, znającego języki obce i otwartego na świat oraz ludzi. Od słowa do słowa cała trójka zaczęła wcielać w życie obszerny pomysł ożywienia turystyki w regionie, a nasz Przyjaciel tak się na niego nakręcił, że poprosił siostrę, która została we Wrzeszczu w jego mieszkaniu, żeby przysłała mu trochę rzeczy, typu ubrania, korki i laptop. Spontanicznie postanowił bowiem nie wracać do kraju.

Przez tydzień prace nad projektem szły pełną parą. Autostopowicz mieszkał u A., z którą się świetnie dogadywał. Zresztą, jak znam go dokładnie sześć i pół roku wiem, że ma fantastyczne kontakty chyba ze wszystkimi kobietami – nawet z tymi byłymi. Ich obopólna sympatia wynikała zatem z podobnych zainteresowań i tematów do rozmów. Wszystko fajnie, tylko E. poczuł się zagrożony i zazdrosny o A. Całkowicie bezpodstawnie. Nasz Przyjaciel – niczym w melodramacie – widząc, co się święci, nikomu nic nie mówiąc, spakował się i wyjechał, zostawiając list pożegnalny z wyjaśnieniem. Po powrocie do domu wysłał jeszcze obszerny mail i dostał odpowiedź od tamtej pary, w której oboje namawiali go do powrotu i do kontynuacji planów związanych z turystyką. W najbliższy piątek upływa termin ostatecznej decyzji.

Byłam w szoku, kiedy to wszystko usłyszałam. Tym bardziej, że Autostopowicz sam przyznał, iż liczy się z moim zdaniem jako osoby „inteligentnej i rozsądnej”. Moją pierwszą reakcją było stwierdzenie, że jego historia to idealny temat na post. Dostałam więc od niego zielone światło, aczkolwiek przed publikacją cały tekst wyślę do autoryzacji zainteresowanego, żeby nie było jakichkolwiek przekłamań, czy prób mataczenia z mojej strony.

Na świeżo przyszła mi do głowy tylko jedna myśl – że takie szalone i spontaniczne zachowanie pasuje mi do osoby naszego Przyjaciela. To człowiek, który sam sobie jest sterem, żeglarzem i okrętem. Jak kot chodzi własnymi ścieżkami, ma ogromną potrzebę wolności, prywatności i niezależności, potrzebując do życia niewiele, gdyż przedmioty, które posiada ogranicza do minimum. Bardziej od straty pieniędzy, czy rzeczy materialnych bolałaby go utrata wiary i zaufania w ludzi. Ostatnia poruszona przeze mnie kwestia jest istotna w ewentualnych planach wyjazdu do Albanii, gdyż to Autostopowicz miałby zainwestować w ten interes z turystyką. E. – jako miejscowy – załatwia wszelkie formalności w urzędach.

Rozmawialiśmy z Mężem o całej sprawie. Dyrektor Wykonawczy miał kilka pytań dotyczących ekonomii Albanii, ale także kwestii religijnych, które szczególnie w tamtym rejonie nie są bez znaczenia. To jego głos tak naprawdę był rozsądkowym – zresztą jak zawsze w naszym związku. Jeśli o mnie chodzi, wciąż myślę i zastanawiam się gdzie się umiejscowić i co poradzić naszemu Przyjacielowi.

Moje obawy, wątpliwości i lęki o niego związane są z jego charakterem. Czy samotnik z wyboru będzie w stanie odnaleźć się we współpracy z innymi? Czy, inna od polskiej, mentalność mieszkańców nie stanie na przeszkodzie w realizacji marzeń? Czy A. i E. nie oszukają Autostopowicza? Jak on sam odnajdzie się w życiu na obczyźnie, bo przecież kilkunastodniowy pobyt nie jest równoznaczny z codziennym stawianiem czoła zwykłym problemom? Czy ten wyjazd nie jest jedynie ucieczką od rutyny, samotności, wspomnień i przeszłości?

Jednego jestem pewna – zazdroszczę naszemu Przyjacielowi odwagi i wiary, jak również spontaniczności w podejmowaniu decyzji, a nawet pewnego szaleństwa w tej materii. Boję się o niego jak o bliską mi osobę. Nie chciałabym, żeby stała mu się jakaś krzywda, ale wiem, że to dorosły i mądry człowiek, więc da sobie radę – bez względu na to, co będzie.

Wszyscy jego znajomi przyklasnęli temu pomysłowi. Jego własna siostra też. Tylko rodzice są przeciwni, ale w sumie wcale im się nie dziwię, bo nie chcą fizycznie stracić syna. A ja? Życzę mu szczęścia, więc jeśli doświadczył go w Albanii, nie pozostaje mi nic innego, jak tylko być i wspierać Autostopowicza w tym wyborze – o ile oczywiście go ostatecznie dokona.

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

357. Jak bąki


Co mogą robić Karioka i Mąż przez cały dzień w domu? Teoretycznie wszystko. A co robią? Siedzą i jedzą. Praktyka czyni mistrza, jak powiadają. Mamy więc oboje złoty medal w delektowaniu się jadłem wszelakim, jakim dysponujemy. Jesteśmy jak dwa bąki, nic tylko się toczyć.

Zaczęło się od tego, że Mąż wstał wcześniej, a że był głodny, więc zrobił musli - dla siebie i dla mnie. Swoje zjadł i czekał aż się obudzę. Kiedy jadłam ja, on był już głodny, więc znowu coś przekąszał, czym narobił mi ochoty i tak zła passa łakomstwa trwa do teraz.

Z rzeczy pożytecznych i zaplanowanych, a odkładanych na potem - udało się nam wybrać około stu fotek, które chcemy wydrukować i wsadzić do albumu. Zdjęcia pochodzą z okresu naszego cywilnego i kościelnego bycia razem, bo ślubne mamy już dawno zrobione. Ile wspomnień do nas wróciło jak przeglądaliśmy płytki - aż łza się w oku kręci. Lubimy fotografować jedzenie, więc oczywiście (wracając do meritum) zaraz byliśmy znowu głodni i kółeczko obżarstwa się toczy nieustannie.

Poza bezdyskusyjnym wymiarem duchowym Wielkanocy, cały ten czas jest cudowny, gdyż w żaden sposób nie da się ani odtworzyć, ani powtórzyć żadnej chwili, jaką spędzam z Mężem. Były spacery, trzymanie się za ręce, przytulanie, pocałunki, wspólne biesiadowanie, ale też rozmowy o życiu oraz oglądanie filmów na DVD. Takie momenty są bezcenne i zawsze czekam na nie, bo wiem, jak są ulotne. Dlatego chwytam je i przechowuję jak bliskie sercu wspomnienia.

niedziela, 8 kwietnia 2012

356. Biała Wielkanoc


W sobotę było chłodno, ale dzisiaj to już prawdziwie zimno. Gruby płaszcz znowu został przywrócony do łask i gdyby nie on, nie wiem jak przetrwałabym spacer do kościoła.

Wczoraj, razem z Mężem, szykowaliśmy nasz świąteczny koszyczek. Zadowolona z efektu końcowego, stwierdziłam, że ładnie się prezentuje, a Dyrektor Wykonawczy - jak zwykle przytomnie - spytał: "a jajko?" No tak, faktycznie, gdzie ono? Zawsze jak coś robię, czy przygotowuję, staram się potrzebne mi składniki mieć na oku, bo w przeciwnym razie mogę o czymś zapomnieć. Tamto jajko leżało sobie w garnuszku w zimnej wodzie. Na szczęście finalnie znalazło się w koszyczku.

Po raz pierwszy odkąd święcimy pokarm w naszej parafii z wyboru, stoły ustawiono w kościele, a nie na zewnątrz. Nie ma się co dziwić - wiatr, przeciąg i zimno nie były sprzymierzeńcami księdza, który dyżurował z kropidłem w ręku. Ludzie przychodzili i odchodzili, ale on był wciąż na posterunku.

Wróciliśmy do domu, odgrzaliśmy sobie Strogonowa i bigos, które podarowała nam w piątek wieczorem Sąsiadka, a potem poszliśmy na spacer, przy okazji "odkrywając" nowe rejony naszego miasta. Tak skutecznie wyprowadziłam Męża w pole, że musieliśmy zawracać, bo weszliśmy na teren jakiegoś zakładu, skąd cofnął nas ochroniarz. A myślałam, że jak będziemy szli wzdłuż torów, to dojdziemy do dworca. Odsłona klasycznej blondynki po raz kolejny.

Dzisiaj rano, jak już wreszcie wstaliśmy, podzieliliśmy się święconką, a potem zjedliśmy nasze codzienne musli. Nie wiem co się ze mną dzieje, ale od wczoraj jestem prawie cały czas głodna i ciągle bym coś przeżuwała. Mąż się śmieje, że mam tasiemca i pyta gdzie mi się to wszystko mieści.

Celowo poszliśmy na popołudniową mszę do kościoła, robiąc sobie przy okazji spacer w płatkach śniegu. Było mało ludzi, ale atmosfera niezwykle uroczysta i podniosła. Ledwo wróciliśmy do domu, jak zaczęło sypać tak, że hej. Piękną mamy zimę tej Wielkanocy...