Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

czwartek, 31 maja 2012

438. Głupawka


Nie ma to jak specyficzne poczucie humoru spontanicznie konstruowane podczas rozmowy telefonicznej zainicjowanej przez bardzo bliską mi osobę, z którą osobiście spotkałam się na razie dwa razy w życiu, gdyż mieszkamy w innych miastach.

Jak tak sobie pomyślę, to w dość nietypowy sposób przyciągam i poznaję ludzi, którzy z biegiem czasu stają się dla mnie emocjonalnymi bratnimi duszami. Tak jak właśnie K. Po raz pierwszy zobaczyłam ją na żywo w dniu własnego ślubu, na który przyjechała specjalnie w związku z nim. Z ogromnym pluszowym misiem w dłoniach. Odwiedziła mnie jeszcze kilkanaście miesięcy po tamtym wydarzeniu i wtedy spędziłyśmy ze sobą kilka godzin. Teraz pewnie moja kolej, żeby wyruszyć na jej spotkanie, ale - póki co - wybieram się jak przysłowiowa sójka za morze. A kartka świąteczna i gazeta przysłana z Anglii przez pana o imieniu Marc czekają od Bożego Narodzenia.

Uśmiałam się tak straszliwie na początku naszej konwersacji, że aż zaczęłam płakać. Nie jestem w stanie odtworzyć naszych dialogów, ale było o braku celebracji przez nas wczorajszego Dnia Stanika (okazało się bowiem, że nie chodziłyśmy bez niego), jak również o dzisiejszym Dniu Bociana Białego (wzrostem może i pasuję, ale wagą już niekoniecznie), a także o jutrzejszym Dniu Dziecka, z okazji którego możemy z Mężem kupić sobie pączki (tę propozycję odrzuciłam) albo nie myć uszu (odpada, bo jak się kąpiemy, trudno jest robić to tak, by ich nie umyć), ale stanęło na tym, że uczcimy ten dzień truskawkami, które dzisiaj kosztowały 6,50 zł za kilogram. Z cenami był problem, bo K. stwierdziła, że u niej są po 14 złotych. Koniec końców wyszło na to, że za łubiankę, więc podobnie, bo już się wystraszyła, że jakieś zdzierstwo uskuteczniają na jej terenie.

Jestem więc w stanie głupawki potelefonicznej, co widać, słychać i czuć. Za to wyluzowałam się maksymalnie. Jeśli czegoś nie zrozumieliście, nie martwcie się, jutro powrócę w dawnej formie, ale teraz jeszcze sobie pozostanę w tym dziwnym stanie.

437. Mówisz, masz


Od pewnego momentu zaczęłam się uczyć prosić o pomoc i werbalnie wyrażać swoje potrzeby, nazywając rzeczy po imieniu. Kiedyś było to dla mnie niewyobrażalnie trudnym i prawie nawet niemożliwym do przejścia wysiłkiem. A teraz mówię i mam. Wiadomo, że nie zawsze, nie wszystko i niekoniecznie do końca tak, jakbym chciała, bo każdy ma prawo odmówić, ale umiem się z tym pogodzić, rozumiem i szanuję ewentualną odmowę.

Wczoraj było mi ciężko. Wróciły jakieś pozacierane wspomnienia i pojawiły się nowe, nieznane fakty z życia. Ta wiedza mnie przygniotła swoim ciężarem. Emocje weszły w ciało, a ono zaprotestowało migreną, bólem serca, dusznością, ogólnym osłabieniem i zawrotami głowy.

Wysłałam do kilku bliskich mi osób smsy z jednym tylko zdaniem. Żadna z nich nie zlekceważyła moich słów. Sąsiadka zaprosiła do siebie, żebym mogła się wygadać. Potem były jeszcze dwie rozmowy telefoniczne i jedna na Skype, a także rozmowa z Mężem. I Wasze komentarze zostawione pod postem. Dziękuję - w tym jednym słowie zawiera się cała moja wdzięczność.

Przespałam się z problemem. Staram się oddzielać emocje od treści listu. Muszę spróbować stanąć z boku, żeby być w stanie odpisać - rzeczowo, konkretnie, precyzyjnie, bo wiem, że adresat tego właśnie ode mnie oczekuje. Nie muszę się spieszyć i nie chcę tego robić. W tym przypadku pośpiech jest niewskazany. Daję sobie czas, a jak dojrzeję, swoje myśli wystukam na klawiaturze - dziś jeszcze lub jutro.

Potrzebuję zająć się czymś innym. Poszłam do biblioteki. Wypożyczyłam dwie książki autorki, której jeszcze nie znałam, a którą już dwie osoby mi poleciły. Za dużo czytam o psychologii, filozofii i religii. Czas wziąć coś innego do ręki; coś, co będę mogła przeczytać jednym tchem, a nie studiować powoli, analizując każdy akapit.

Dzisiaj nie odczuwam już żadnych fizycznych dolegliwości. Może trochę tylko jestem niewyspana, ale prawdopodobnie spada ciśnienie, więc mogę poratować się drugą tego dnia filiżanką kawy. Spokój powrócił, a ja przyjęłam go z radością.

środa, 30 maja 2012

436. Dziwnie, bardzo dziwnie


W skrzynce mailowej czekała na mnie wiadomość od stryja. Bardzo długa odpowiedź. Bałam się ją otworzyć i przeczytać, ale ciekawość była silniejsza.

Dowiedziałam się kilku rzeczy, o których nie miałam pojęcia, bo - albo ich nie znałam i nie pamiętałam - albo zostały mi przedstawione w zupełnie innym świetle przez moich rodziców. Nie będę wchodzić w szczegóły, ale jest mi przykro, bo zobaczyłam jak zachowanie ojca wpłynęło na brak moich kontaktów ze stryjem. Puzzle zaczynają się układać w logiczną całość, a domyślam się, że to dopiero wierzchołek góry lodowej.

Mam mieszane uczucia co do samej wiadomości. Z jednej strony bardzo się cieszę, że dostałam odpowiedź. Z drugiej - mam ogromny mętlik w głowie, z którym nie wiem co zrobić i jak sobie poradzić. Jest mi dziwnie, bardzo dziwnie. Smutek, żal, łzy pod powiekami plus chęć przegadania tematu z bratnią duszą i potrzeba najzwyklejszego przytulenia - tyle w sobie teraz mam. Czasem sama nie daję rady...


wtorek, 29 maja 2012

435. Szacunek


Pamiętam jak w trakcie naszej kilkumiesięcznej znajomości z jeszcze nie Mężem nocowałam u niego w wynajmowanym do spółki z kolegą, mieszkaniu. Pokłóciliśmy się pewnego wieczoru, kiedy leżeliśmy już w łóżku, a ja - w ramach protestu - położyłam się na dywanie - jak pies. Chodziłam wtedy na terapię indywidualną i opowiedziałam o tym zdarzeniu na jednym ze spotkań. Pamiętam zdanie, które usłyszałam wtedy z ust terapeutki: "pani Karioko, jak bardzo musiała pani nie szanować siebie w tamtym momencie".

Do dziś te słowa brzmią mi w uszach. Nie przytaczałabym ich bez powodu, bo nie były przyjemne, ale prawdziwe. Swoje własne zachowanie zmusiło mnie do spojrzenia na siebie z zupełnie innej strony. Nie tak bowiem powinnam była zrobić. Długo uczyłam się arcytrudnej umiejętności konstruktywnej kłótni. W sumie cały czas się jej uczę i pewnie nigdy nie przestanę.

Od kilku dni zastanawiam się nad kwestią szacunku do siebie. Dlaczego dorosły człowiek mówi, że boli go łeb? Dlaczego wieje mu w mordę? Dlaczego poparzy sobie gębę? Dlaczego nie szanuje swojego ciała i o nie nie dba? Przy tym wszystkim wymaga od innych ludzi, których nazywa gnojami, by go szanowali...

Przeraża mnie takie zachowanie. Nie potrafię go zrozumieć. Nie wiem co o tym myśleć. Jak głębokie trzeba mieć rany, by tak kąsać siebie oraz niewinne niczemu osoby? Jak bardzo trzeba nienawidzić siebie, by podobne emocje przelewać na innych? Jak pomóc komuś wiedząc, że dopóki ów człowiek sam sobie nie pomoże, nic się nie zmieni na lepsze?

poniedziałek, 28 maja 2012

434. Ideał sięgnął bruku?


"Za pieniądze mogę mieć wszystko. Mama zawsze to powtarzała. Przecież wszystkie stopnie w szkole mi kupowała. Nauczycielki chętnie brały koperty albo prezenty. Mnie się uczyć nie chciało. Wolałam się malować i siedzieć przed lustrem. Studia? Wykładowcy też potrzebują pieniędzy. Zresztą, kto ich nie potrzebuje? Wszystko jest tylko kwestią ceny. Magisterkę i podyplomówkę też mam kupioną. Praca? Jak się ma znajomości, to i praca się znajdzie, a mama zna wszystkich, których trzeba. Inni za mnie robotę odwalają. Jak są frajerami, to nie moja wina.

Facet musi być bogaty, z dobrego domu, po studiach, przystojny, wyłącznie kawaler bez nałogów, najlepiej adwokat albo lekarz. Musi mi zapewnić dostatnie życie. Z byle kim się nie zwiążę. Miłość? A co to takiego? Kasa jest najważniejsza. Seks? Tylko po ślubie. Mama powiedziała, że jak się facetowi da wcześniej, to potem nie doceni i nie szanuje. Tylko dziwki idą do łóżka przed ślubem. Ja jestem porządna. Najpierw ślub, potem seks".

Magda jest panną, po trzydziestce. Skończyła prawo i resocjalizację. Obecnie przebywa na urlopie wychowawczym. Ma dwoje dzieci. Mieszka z ich ojcem, absolwentem gimnazjum, który jest palącym papierosy alkoholikiem. Wciąż nie ma on rozwodu z pierwszą żoną, za to ma po jednym dziecku z tamtego małżeństwa i kolejnego związku w konkubinacie. Na życie zarabia przemytem, za który został skazany i odbył karę więzienia. Mimo wszystko ma mnóstwo kasy - to najważniejsze się zgadza, więc Magda może wieść spokojne i dostatnie życie.

433. Impreza firmowa


Rozmawiają o niej już w chwili, w której poznają jej dokładną datę. Odliczają dni do tego, najważniejszego w roku, weekendu.

Firma jakich wiele w kraju - prywatna, mała, kilkunastoosobowa, męska, nie licząc jednej przedstawicielki płci pięknej, na której barki - w ramach oszczędności - spada sekretariat, kadry i płace oraz księgowość.

Impreza integracyjna odbywa się tylko i wyłącznie w męskim gronie. W ten konkretny piątek prawie nikt nie myśli o pracy. Od samego rana panowie przygotowują swoje gardła, konserwując je zimnym piwem i skrętami z marihuany. Po południu, już wstawieni, jadą na miejsce. Najczęściej do jakiegoś małego ośrodka położonego w lesie. Piją w samochodach, bo przecież ciąg alkoholowy nie znosi przerwy i pustki.

Na prowizorycznym boisku próbują grać w piłkę, ale często na usiłowaniach się kończy, bo trudno bezładną kopaninę po kostkach nazwać grą fair play. Ale kto by się tym przejmował? Przecież wszyscy czekają na punkt kulminacyjny programu, czyli wieczorne pijaństwo. Grill jest tylko przy okazji, bo głównym daniem jest wódka.

Nie ma takiej ilości, jakiej mocne głowy nie są w stanie wypić. Przecież w grupie wszyscy są macho. Nic to, że w domu siedzą cicho pod pantoflem żony. Na imprezie firmowej są sami i jeden przed drugim popisują się swoimi możliwościami - kto wypije więcej.

Pijackie śpiewy umieszczają potem w sieci - wszak trzeba coś po sobie zostawić potomnym. Dorośli mężczyźni - w większości mężowie i ojcowie - wywołują między sobą burdy i bijatyki - po alkoholu rozwiązują się języki i wychodzą na światło dzienne skrywane przez cały rok antypatie i pretensje. Niejeden wróci do domu ze złamanym żebrem, czy wybitym palcem u ręki lub nogi. O "helikopterach", czy "zgonach" nawet nie wspominając, bo to oczywista oczywistość.

Wszyscy są równi. Szef też nie podskakuje. Są silniejsi od niego, więc lepiej się nie wychylać, bo można stracić zęby i status równiachy. Nie warto. Lepiej zrobić spory zapas "paliwa" - im większy, tym lepszy. Najlepiej po litrze wódki na głowę i po kilka półlitrowych puszek piwa. Byle nie zabrakło, bo dopiero wtedy mogą zacząć się prawdziwe problemy.

Noc z piątku na sobotę kończy się wczesnym rankiem, kiedy to ostatni, najbardziej wytrwali w gardłach, zawodnicy nie legną w swoich łóżkach. Kilka godzin snu, obowiązkowy klin i można dalej funkcjonować. Paintball i inne męskie sporty czekają. Choć serce się wyrywa, ciało odmawia posłuszeństwa - brak równowagi daje się we znaki, więc lepiej odpocząć w cieniu pod drzewem, sącząc kolejne piwo.

Wieczorem powtórka z rozrywki, czyli kto da więcej. Dobrze, że wokoło las - przynajmniej nie trzeba się wstydzić i hamować. Właściciel obiektu jest przyzwyczajony - przecież z takich imprez firmowych żyje i biznes się kręci. Nieuniknione szkody są wliczone w koszty.

Niedzielny poranek niczym się nie różni od sobotniego. Śniadanie - kto wstanie, ten zje. Większość i tak woli płyny. Potem obiad i powrót do domu. Żeby nie było zbyt ciężko, pomocne jest kolejne piwo. Przewidujący biorą ze sobą niezbędny zapas na poniedziałkowy poranek w pracy.

Będzie co oglądać i co wspominać przez kolejne miesiące. Następna firmowa impreza dopiero za rok, a żyć trzeba.

niedziela, 27 maja 2012

432. Historyczny grill


Jak długo zdarzało się Wam na coś czekać? Na przykład na grilla w miłym towarzystwie? Ja i Mąż czekaliśmy rok. Tak, tak - to nie pomyłka. Całe dwanaście miesięcy. Dlaczego? Jak się mieszka w bloku, to raczej warunków brak, a jak się ma znajomych, którzy także mieszkają w blokach, to macie już gotową odpowiedź.

Mam koleżankę, która uprawia sobie taką małą działkę. W ubiegłym roku mieliśmy zorganizować sobie tam we trójkę grilla, ale co rusz coś wypadało - a to pogoda nie taka, bo albo leje, albo upał; a to Mąż albo znajoma pracowali... Koniec końców, nie doczekaliśmy się.

"Co ma wisieć, nie utonie" - tak więc dzisiaj wreszcie wyruszyliśmy, razem z koleżanką, spacerkiem na wspomnianą działkę. Wczoraj poczyniliśmy odpowiednie zakupy - po wcześniejszej konsultacji telefonicznej - żeby nam się produkty nie zdublowały, a czegoś innego nie zabrakło.

Ledwo wyszliśmy z domu zaczęło kropić, ale nic to - poszliśmy. Mąż zajął się rozpalaniem, koleżanka przygotowaniami, a mnie wygonili do pstrykania zdjęć, żebym im zamieszania w głowach nie robiła. Uwieczniłam zatem chyba wszystko, co akurat kwitło. Ich oboje też próbowałam, ale głównie uchwyciłam czubki ich głów, bo się chowali przede mną.

"Czasem słońce, czasem deszcz" - nie, nie będę Wam streszczać filmu z gatunku Bollywood - powiem tylko, że tak wyglądała pogoda. Nie zdziwcie się, ale był to mój pierwszy w życiu grill, na którym byłam. Naprawdę. Nie kłamię. Mąż świadkiem.

Objadłam się jak bąk. Opiłam jak smok. Sok z białych i czerwonych grejpfrutów smakował wybornie po pieczonych w folii ziemniakach,  słonych kiełbaskach, kaszance i tulipankach z kurczaka. Jedynie boczku nie ruszyłam, bo nie lubię tłustego. Skusiłam się nawet na kieliszeczek domowego wina z czerwonych winogron.

Cztery godziny na świeżym powietrzu minęły jak z bicza strzelił. W tempie ekspresowym nauczyliśmy się robić ewakuację stolika i nas samych do domku, ale widok podwójnej tęczy na niebie wart był wszystkiego.


sobota, 26 maja 2012

431. Adasiowi


Gdybyś się urodził, kilkanaście dni temu skończyłbyś pierwszy rok życia i pewnie uśmiechałbyś się dzisiaj do swojej mamy. Może nawet dałbyś jej jakiegoś kwiatka, którego wybrałbyś specjalnie dla niej razem z tatą?

Niezmiennie od kilkunastu miesięcy Twoja mama patrzy w niebo, bo wie, że gdzieś tam sobie siedzisz na chmurce i płatasz jej figle - a to podlewasz kwiatki konewką, a to rozdrabniasz styropian, a to kręcisz watę cukrową albo pomagasz dmuchać świeczki na tortach swoich koleżanek i kolegów.

Dzięki Tobie mama ma siłę do życia. Dzięki Tobie potrafi się cieszyć z małych rzeczy i doceniać każdą chwilę, jaka jest jej przeznaczona tu, na ziemi. Dzięki Tobie jest jej łatwiej, bo wie, że jak ona się smuci, Ty też jesteś smutny, a przecież tak fajnie jest patrzeć z góry na zwariowaną, szaloną i roześmianą mamę.

Wierzę, że czekasz na mnie i pewnego dnia - kiedy przyjdzie ten czas - moje i Twoje serca zabiją dla siebie. Wtedy wreszcie się poznamy...

Wszystkim Mamom Aniołków dedykuję ten post...

piątek, 25 maja 2012

430. Dobre chęci


Pięć miesięcy minęło od ostatniej sesji z moją terapeutką. Zabawne, że od stycznia do grudnia, czyli podczas wszystkich naszych spotkań, nigdy nie spotkałam jej nigdzie, poza ośrodkiem, w którym pracuje. Od początku tego roku za to już dwa razy ją zauważyłam na ulicy: za pierwszym - kiedy była w bardzo zaawansowanej ciąży, za drugim - kilka dni temu z mężem, niosącym maluszka w foteliku samochodowym. Obserwowałam ją z daleka, sama pozostając niezauważoną.

Tamte, przypadkowe, nawet nie spotkania, bo przecież ona mnie wcale nie widziała, przywołały i wspomnienia, ale też refleksje. Zatrzymałam się w czasie, a nawet cofnęłam się w nim i dopiero teraz dotarło do mnie jak wiele tamten terapeutyczny rok mi dał i jaki wpływ moja, na nim praca, ma na obecny stan ducha. Pomyślałam sobie, że gdybym mogła spotkać się z terapeutką, na pewno byłaby ona ze mnie dumna i miałaby satysfakcję ze swojego wykonywanego zawodu.

Uczę się trudnej sztuki doceniania siebie i tego, co osiągnęłam w pracy nad sobą. Uczę się być z siebie dumna. To nie jest łatwe, bo wciąż jeszcze odzywa się moja niewiara wyniesiona z dzieciństwa, ale walczę z nią. Z różnym skutkiem, ale nie odpuszczam.

Poskramiam swoją złość - w każdej sytuacji, ale szczególnie satysfakcjonuje mnie radzenie sobie z nią jeśli chodzi o bycie lepszą żoną dla Męża. Teraz łapię się na tym, że kiedyś zareagowałabym inaczej, a obecnie albo nie zauważam powodu, albo go bagatelizuję, albo obracam w żart, albo rozwiązuję na bieżąco - bez ciągnięcia za sobą "ogonu rozwodowego".

Staram się być lepszym człowiekiem dla innych. W domu wyciągam rękę do matki - nie z musu, obowiązku, czy poczucia winy, lecz z potrzeby serca. Dzisiaj kupiłam jej kwiatki z okazji jutrzejszego święta. Poczułam, że chcę to zrobić i posłuchałam wewnętrznego głosu. Przyszłam, zadzwoniłam do drzwi i wręczyłam matce bukiecik razem z życzeniami zdrowia. Była zaskoczona - nie uszło to mojej uwadze. Uśmiechnęła się i pocałowała mnie w policzek. Ona też się stara i ja to doceniam. Stara się jak umie. Już nie winię jej za to, że nie daje mi tego, czego bym chciała. Już wiem, że nie mogę od niej wymagać i żądać tego, czego ona dać mi nie może i nie da, bo nie potrafi. To nie jest jej wina. Już nie czekam, nie czuwam. Żyję.

Matka okazuje mi miłość na swój własny i specyficzny sposób - jedzeniem. To bardzo częste w przypadku osób współuzależnionych. Już to wiem i rozumiem. Doceniam i cieszę się. Dzisiaj chciała mnie poczęstować ciastem, ale odmówiłam, bo nie jem słodyczy. Zrozumiała. Zamiast tego przyniosła mi kiść winogron. Podziękowałam. Kupiła mi białe stopki do balerinek. Przyjęłam. Z radością.

Z ojcem jest inaczej. Tak się zasklepił w tej swojej skorupie, że trudno do niego dotrzeć. Agresją maskuje lęk. Czuję to. Kiedyś życzyłam mu śmierci. Teraz modlę się za niego - o to, by jego serce nie było tak zatwardziałe; żeby się otworzyło na innych, na mnie. Wierzę, że pewnego dnia może się tak właśnie stać. Dopóki on żyje, jest szansa.

Popełniłam wiele błędów. Czasu już nie cofnę. Przeszłości nie zmienię. Kształtuję swoją teraźniejszość. Staram się. Nieraz się potykam i przewracam, ale wstaję i idę dalej. Dla siebie. Mam tylko jedno życie. Nie chcę, by było bezwartościowe i puste. Próbuję nadać mu sens i treść.  

429. Zatroskani oboje


Kto by pomyślał, że mój własny Mąż będzie mnie pytał czemu tak mało piszę i nie wyrabiam dziennej "normy"... Nie dalej jak wczoraj padło to pytanie. Dyrektor Wykonawczy martwi się o mój stan ducha, bo doskonale wie, że w moim konkretnym przypadku brak wiadomości to wcale nie jest dobra wiadomość. Powody mojej ciszy mogą być tylko dwa - jak o czymś usilnie myślę i coś mnie trapi, albo jak coś mnie pochłania do tego stopnia, że brak mi czasu na pisanie postów.

Od kilku dni i jeden, i drugi powód jest właściwy. Mąż się martwi o mnie, a ja się martwię o Niego, bo smutek zamieszkał w jego sercu, a on się z nim zaprzyjaźnił. Nie rozweselam go na siłę, bo bycie smutnym uwrażliwia i nie ma w tym niczego złego. Zastanawiam się tylko skąd i kiedy to uczucie zapukało do drzwi duszy Dyrektora Wykonawczego. Rozmawiamy o tym, ale ten fakt nie zmienia mojego martwienia się o Męża. I tak sobie żyjemy oboje - On zatroskany o mnie, ja o Niego...

428. Buszująca w ciuchach


Ciucholand, szperak, lumpeks, second hand, szmateks - tyle nazw, tak na świeżo i bez przygotowania, przychodzi mi do głowy na określenie sklepu z odzieżą używaną. Kto mnie trochę czyta, ten wie, że jestem absolutną (i wierną) fanką wyżej wymienionych miejsc.

Zdaję sobie sprawę, że jeśli chodzi o kupowanie rzeczy po kimś (choć sporo jest nówek, jeszcze z metkami), ludzie dzielą się na dwa obozy - gorących zwolenników, jak i zagorzałych przeciwników. Wśród swoich znajomych mam jednych i drugich.

Moja przygoda z lumpeksami (zawsze je tak nazywam) zaczęła się dość dawno i trwa do dzisiaj. Nawet pobyt w Anglii na tę kwestię nie wpłynął, gdyż w myśl powiedzenia "zamienił stryjek siekierkę na kijek" również i tam znalazłam tak zwane 'charity shops', gdzie robiłam zakupy odzieżowe i nie tylko - za naprawdę śmieszne pieniądze.

Kilka dni temu, razem z Mężem, zajrzeliśmy do ciucholandu, w którym jeszcze nigdy nie byliśmy. W sumie prawie niczym nie różnił się od innych szmateksów - oprócz tego, że ubrania leżały również na podłodze, na jednej wielkiej (za przeproszeniem) kupie. Rozśmieszyło mnie zachowanie pani tam sprzedającej, która na moje pytanie: "po ile jest dzisiaj kilogram?" oburzona odparła: "nasz towar jest posortowany i każda rzecz jest wyceniana indywidualnie". Niby nic dziwnego, tylko jakoś kłóciło mi się to, co usłyszałam z tym, co zobaczyłam. Nic to, uśmiechnęłam się tylko do siebie i wyszłam stamtąd.

Mój ulubiony lumpeks, gdzie sprzedawała pani Grażynka, został zlikwidowany jakiś czas temu, więc wciąż szukam czegoś zastępczego. Dzisiaj wybrałam się "w ciemno" do ciucholandu, w którym ostatnio byłam w zeszłym roku. Miałam szczęście, bo trafiłam akurat na najniższą cenę (tuż przed nową dostawą) i przytachałam do domu ponad trzy kilogramy ubrań - głównie swetrów, na których mi bardzo zależało.

Dla mnie grzebanie w ciuchach jest jak polowanie na niespodziankę lub buszowanie w poszukiwaniu nieznanego i niewiadomego. Nigdy nie da się bowiem niczego zaplanować. Kiedyś weszłam przypadkiem do lumpeksu, bo padał deszcz i wiał zimny wiatr, a ja chciałam się tam przed nimi schować. W oczy wpadła mi świetna spódnica, więc wyszłam ze sklepu razem z nią.

Nigdy nie miałam problemu z przyznaniem się, że robię zakupy w ciucholandach. Nie wstydzę się tego i przyznam, że nie rozumiem ludzi, którzy się z tym ukrywają. Dla mnie to ogromna oszczędność pieniędzy, które mogę przeznaczyć na jakiś wyjazd z Mężem, a ubrania - bez względu na to, gdzie kupione - wcześniej, czy później i tak przecież wyrzucę.

A Wy co o tym sądzicie?  

czwartek, 24 maja 2012

427. W drodze


Wczoraj wreszcie zabrałam się za to, co odwlekałam trochę w czasie - napisałam list do stryja. Niełatwo było mi pisać do kogoś, kogo nie pamiętam i z kim praktycznie nie mam związanych żadnych osobistych wspomnień. Wszystko, o czym wiem, to szczątkowe relacje matki. Do koperty włożyłam też swoje zdjęcie z dedykacją. Przed wysłaniem dałam go do przeczytania Mężowi, który stwierdził, że gdyby był na miejscu adresata, skontaktowałby się ze mną.

List jest już w drodze. Maksymalnie w piątek powinien dotrzeć na miejsce. Mnie pozostaje jedynie oczekiwanie na odpowiedź. Denerwuję się. Bardzo. Nawet bardziej, niż sama przed sobą się przyznaję. Boję się odrzucenia i otwarcie o tym wspomniałam stryjowi. Nic to, poczekam. Czym jest bowiem kilka dni wobec całego mojego życia bez obecności tego człowieka?

środa, 23 maja 2012

426. Granice


Coraz częściej odnoszę wrażenie, że się narzucam niektórym osobom. Wysyłam sms, mail lub dzwonię, a druga strona milczy, zostawiając mnie (wcale nie w błogiej i słodkiej) nieświadomości w kwestii powodów owej ciszy na łączach.

Nie jestem idealna, wiem o tym. Można mnie mieć dość. Wystarczy powiedzieć. Albo napisać. Zrozumiem. Naprawdę. Nawet się nie obrażę. Wezmę to na klatę. 70F chyba dobrze zamortyzuje.

Najgorsze jest lekceważenie...

425. Hm...


Zamyślona jestem od kilku dni. Trochę nieobecna duchem. Mąż najpierw myślał, że smutna, ale źle mnie odczytał. Mam w sobie taki spokój i radość, ale dużo myśli w głowie.

Publikacja obu listów, oprócz polecenia pierwszego z nich, przyniosła wiele słów od Was - od tych, którzy wpadli tu na chwilę i zostawili ślad po sobie na blogu albo woleli napisać mail, czy prywatną wiadomość. Ciężkie i bolesne to słowa i jak najbardziej prawdziwe.

Zamyśliłam się, bo dopiero teraz - tak naocznie - dotarło do mnie jak poważnym problemem jest alkoholizm i jaki wpływ wywiera on na dzieci wychowywane w takich domach... Przygniatająca jest ta wiedza i świadomość. W ilu dorosłych już osobach wciąż odzywa się to małe, bezbronne dziecko... Dlatego właśnie zdecydowałam się dodać kilka linków w zakładce DDA. Korzystajcie z tych informacji, dzielcie się nimi.

wtorek, 22 maja 2012

424. Pożyczanie palca


Siedzę sobie wczoraj późnym popołudniem w domu. Dzwoni Sąsiadka z pytaniem czy mogę wyjść z jej córkami na pobliski plac zabaw, bo ona ma kilka rzeczy do zrobienia i nie da rady się sklonować.

Szybko się przebrałam i zadzwoniłam do drzwi. Dziewczynki były już gotowe do wyjścia. Obie mają pamięć, że hej. Młodsza przypomniała mamie, że "przecież ciocia już w zeszłym roku mówiła, że chętnie z nami wyjdzie" i stąd pomysł telefonu do mnie.

Poszłyśmy na boisko. Ja siedziałam na trawie, w cieniu, a dzieciaki grały w piłkę. Do czasu kiedy nie wpadły na pomysł, żebym do nich dołączyła. Opierałam się jak mogłam, ale jak tu odmówić takim słodziakom? Zaoferowały się, że będą biegać za piłką jak gdzieś dalej poleci, żebym tylko ja nie musiała za nią ganiać. No to pograłyśmy w "zbijanego" i "głupiego Jasia". Wstyd się przyznać, ale nie pamiętam kiedy ostatnio to robiłam...

Pohasały jeszcze trochę po huśtawkach, karuzelach i drabinkach, a potem padły zmęczone na ławkę, na której siedziałam i same z siebie zaczęły opowiadać mi co tam w szkole i co mają na jutro zadane, po czym zachciało im się pić i zdecydowały się na powrót do domu.

Odprowadziłam je więc pod drzwi ich mieszkania i chciałam się pożegnać, ale gdzie tam. Jedna przez drugą zaczęły:

- Ciociu, chodź do nas, prosimy.
- Ciociu, chodź do nas, napijesz się kompociku.
- Ciociu, chodź do nas, pomożesz mi pokolorować motyla.
- Ciociu, chodź do nas, przeczytasz mi historię i biologię.

Sąsiadka wcale mi nie ułatwiła zadania, uśmiechając się i zapraszając do środka. No to weszłam. Młodsza wzięła mnie za rękę i zaprowadziła na honorowe miejsce przy stole, po czym rozłożyła swoje zeszyty i poprosiła o pomoc w zadaniu matematyczno-przyrodniczym. Dodawanie i odejmowanie czasem łatwiej wychodzi z pomocą palców, ale że każdy ma ich tylko dziesięć, a potrzebne było dwanaście, z chęcią zaoferowałam się, że jej "pożyczę" brakujące dwa. I tak sobie siedziałyśmy z Młodszą, kolorującą matematycznego motyla i ze Starszą, opisującą łańcuchy pokarmowe w przyrodzie.

Obiadokolacji też mi nie odpuściły. Solidarnie musiałam zjeść z nimi. Potem Sąsiadka podcinała Starszej włosy, a ja siedziałam i czytałam jej na głos o szlachcie, flisakach oraz o życiu w tamtych czasach. W pewnym momencie podchodzi do mnie Młodsza, staje i mówi:

- Ciociu, przepraszam, że Ci przerywam czytanie, ale potrzebuję, żebyś mi pożyczyła jeden palec.

Prośbę oczywiście spełniłam, Młodsza podziękowała i poszła dalej kolorować motyla.

poniedziałek, 21 maja 2012

423. Ale to już było...


Pisałam już, odpowiadając na komentarze, że nigdy w życiu nie odważyłabym się na opublikowanie obu listów (post nr 421 i 422), gdyby tamte emocje, spisane siedem i pół roku temu, nie były przeze mnie przepracowane na grupie terapeutycznej oraz gdybym nie przebaczyła swoim rodzicom.

Tamta mała Karioczka została przytulona do serca i ukochana przez dorosłą Kariokę. Emocje niemego dziecka, któremu odmówiono prawa do ich posiadania, odczuwania i wyrażania, wzięła na siebie dorosła kobieta. Po to były pisane tamte listy - żeby przeżyć to, co nieprzeżyte; żeby wypłakać to, co niewypłakane; żeby wykrzyczeć to, co niewykrzyczane...

Teraz, kiedy czytam oba listy jest we mnie spokój. Nie ma ścisku w gardle, nie ma łez na policzkach, nie ma złości, nie ma smutku. Wszystkie te emocje przepracowałam i dzięki temu jestem od nich uwolniona.

Przebaczenie rodzicom przyszło samo. Po prostu je poczułam i od tamtej chwili w moim sercu zagościła jeszcze radość. Fantastyczne uczucie odczuwać spokój i radość jednocześnie.

Wczoraj zadzwoniła do mnie moja dobra znajoma, która zna adres blogu. Spytała: "jak ty możesz z nimi teraz mieszkać?" I znowu wracamy do wspomnianych dwóch kwestii - przepracowania emocji i przebaczenia - dlatego właśnie mogę żyć z nimi pod tym samym dachem.

Dostałam wiele maili, prywatnych wiadomości i komentarzy, za które bardzo dziękuję. Z ich treści wiem, że opublikowanie tamtych listów było potrzebne - już nie mnie, lecz innym ludziom...

422. Drugi list

Czytając poniższe słowa pamiętajcie, że pisałam je dokładnie 15 grudnia 2004 roku jako dorosła kobieta, która - w ramach jednego z zadań na grupie terapeutycznej dla Dorosłych Dzieci Alkoholików - wraca do swojego dzieciństwa i oczami małej dziewczynki opisuje własne emocje z tamtego okresu...

"Kiedy byłam małą dziewczynką nie mogłam pozbyć się wrażenia, że mnie adoptowałaś i że nie jestem Twoją córką. Gorączkowo przeglądałam zawartość wszystkich szuflad i szafek w poszukiwaniu jakichś dowodów na to, że ktoś inny mnie urodził, a Ty tylko wzięłaś mnie z domu dziecka. Nie czułam, że jesteś moją prawdziwą Mamą. Nie czułam, że mnie kochasz. Wręcz przeciwnie – wyczuwałam od Ciebie zniecierpliwienie, złość, nienawiść, zazdrość. Nie rozumiałam dlaczego tak było. Byłam za mała, żeby to zrozumieć.

Nie wiedziałam dlaczego nie dawałaś mi ciepła, poczucia bezpieczeństwa, czułości, wsparcia. Nie wiedziałam dlaczego mnie nie chwaliłaś; dlaczego nie mówiłaś, że jesteś ze mnie dumna; dlaczego nie okazywałaś mi swojej radości tylko dlatego, że jestem. Przecież byłam Twoją córką.

Zadawałaś mi nieustanny ból, przyczyniałaś się do mojego cierpienia. Czułam, że swoim zachowaniem bardzo mnie krzywdzisz. Bardzo silnie odczuwałam tę niesprawiedliwość i Twoje odrzucenie. Było mi z tym źle, smutno i samotnie. Nie mogłam sobie z tym poradzić. To było o wiele za dużo jak na tak małe dziecko. Za ciężki był to bagaż, a musiałam go nieść. Sama.

Nie mogłam zrozumieć dlaczego nie chciałaś kupić mi niebieskich drewniaków; gumowej lalki bez włosów, którą mogłabym kąpać; globusa; kostki Rubika; czy fletu, na którym mogłabym grać. To były moje drobne, ale jakże ważne, dziecięce marzenia, których nigdy nie spełniłaś. Bardzo mnie to bolało.

Zmuszałaś mnie do jedzenia tego, czego nie cierpiałam – kotletów, zup, tłustych rzeczy. Nie chciałaś zrozumieć, że ich nie znoszę. Pakowałam je do buzi, a potem, pod pretekstem wyjścia do toalety wypluwałam je do sedesu.

Kupowałaś mi ubrania, które mi się nie podobały. Musiałam je zakładać i nosić. Nienawidziłam niebieskiego koloru, a takich rzeczy miałam aż w nadmiarze. Robiłaś mi na drutach swetry i czapki z moheru. Nie mogłam w nich chodzić, bo były za ostre i za szorstkie i wszystko mnie swędziało. Nic sobie z tego nie robiłaś. Nie miałam przecież prawa do własnego wyboru i zdania.

Obcięłaś mi moje piękne, długie włosy, bo nie chciało Ci się ich myć, suszyć i czesać. Nie obchodziło Cię, że źle się czułam w chłopięcej fryzurze. Robiłaś to, co Ty chciałaś. Nie interesowało Cię, że płakałam z ich powodu i że codziennie oglądałam swoje zawinięte w papier warkocze, które zabrałam od fryzjerki.

Nie rozmawiałaś ze mną o moich uczuciach, pragnieniach, emocjach, problemach. Nie miałam prawa ich mieć. Według Ciebie byłam za mała, żeby coś czuć. Byłaś za to mistrzynią w dołowaniu, obwinianiu i wpędzaniu mnie w kompleksy. Kiedy dostałam jakiś gorszy stopień w szkole, porównywałaś mnie do tych osób, które wypadły lepiej. A przecież byłam najmłodsza w klasie, bo posłałaś mnie do szkoły o rok wcześniej. Mogłam czegoś nie umieć i nie wiedzieć. Nigdy nie spytałaś ile wysiłku włożyłam w to, żeby się czegoś nauczyć. Zwłaszcza wtedy, kiedy z powodu awantur ojca nie miałam spokoju i ciszy, żeby to robić. Nie liczyła się dla Ciebie moja praca, lecz oceny i to, co ludzie powiedzą. Mnie w tym nie było. Przynajmniej ja nie czułam, że jestem.

Krytykowałaś mnie na każdym kroku. Tyle razy usłyszałam od Ciebie, że mam odstające uszy; że jestem piegowata, brzydka, niezgrabna, za chuda, głupia, niegrzeczna i nienormalna. Jak miałam w to nie uwierzyć skoro mówiłaś to Ty – moja Matka. Oskarżałaś mnie o alkoholizm ojca – że pije przeze mnie, bo się źle zachowuję, słabo uczę. Wiesz jak się wtedy czułam? Jeszcze bardziej zamykałam się w sobie. Jeszcze dalej uciekałam w siebie. Chciałam przestać żyć. Chciałam umrzeć. Chciałam mieć spokój.

Nigdy nie czułam się dla Ciebie ważna. Zawsze wybierałaś ojca. To on był dla Ciebie najważniejszy, nie ja. To z nim byłaś, nie ze mną. Zostawiałaś mnie samą kiedy najbardziej potrzebowałam Twojej obecności. Nie było Cię przy mnie w tylu ważnych dla mnie chwilach. To nim się zajmowałaś, nie mną. To z nim siedziałaś w pokoju, nie ze mną. To z nim rozmawiałaś, kiedy przychodził pijany. Ja zostawałam sama ze sobą – zamknięta w swoim pokoju. Nie obchodziło Cię, co przeżywam i jak cierpię.

Tyle razy klęczałam przed Tobą, przez łzy błagając Cię o to, żebyśmy wyprowadziły się do babci; żebyś się rozwiodła z ojcem; żeby z nami nie mieszkał. Nie chciałam mieć własnego pokoju, regału i innych rzeczy. Wolałam wszystko oddać za ciszę i spokój. Chciałam czuć, że jestem kochana; że jestem ważna.

Wysłuchałaś mnie tylko raz – kiedy miałam sześć lat i chodziłam do pierwszej klasy. Mieszkałyśmy u babci zaledwie kilka dni, bo uwierzyłaś w przeprosiny ojca i zabrałaś mnie do domu. Potem już nigdy nie zważałaś na to, czego chcę, czego potrzebuję i o co Cię proszę. Byłaś głucha i ślepa na mój ból, na moje cierpienie, na mój płacz. Wybierałaś ojca. Nie mogłam tego pojąć.

Wciągałaś mnie w swoje kłótnie z ojcem. Musiałam przy nich być i słuchać tego, czego nie chciałam i czego nie powinnam była słyszeć. Nie miałaś do tego prawa. Byłam tylko dzieckiem, a Ty robiłaś ze mnie niemego świadka tych traumatycznych dla mnie wydarzeń. To przy mnie kazałaś ojcu przepraszać i obiecywać poprawę. Nie powinnaś była mnie w to mieszać.

Zmuszałaś mnie do kłamstwa i do ukrywania prawdy o alkoholizmie ojca. Zabroniłaś mi komukolwiek o tym opowiadać. Ty sama natomiast nie miałaś żadnych skrupułów, żeby mówić mi o swoich problemach z ojcem. To były Twoje problemy, nie moje. Szukałaś u mnie wsparcia, które jako matka powinnaś dać mnie – swojemu dziecku.

Manipulowałaś mną przy każdej nadarzającej się okazji. Wmawiałaś mi, że Cię oszukuję, kiedy czasem grałaś ze mną w warcaby lub chińczyka. Mówiłaś, że jeśli się nie przyznam, wyjdziesz z domu i zostawisz mnie samą z pijanym ojcem. Było ciemno, a ja się bałam. Z jednej strony nie chciałam, żebyś mnie zostawiła. Z drugiej – jak mogłam przyznać się do czegoś, co nawet mi przez myśl nie przeszło? Nie byłam winna, bo nigdy nie oszukiwałam. Miałam do Ciebie ogromny żal, że oskarżasz mnie o coś, czego nie zrobiłam. W końcu zawsze stawiałaś na swoim – musiałam się przyznać. Czułam się z tym okropnie, bo już sama nie wiedziałam co jest prawdą a co kłamstwem i kto kłamie – Ty, czy ja.

Szantażowałaś mnie emocjonalnie swoimi chorobami. Wmawiałaś mi, że to przeze mnie nie możesz spać; że to przeze mnie boli Cię serce, czy głowa; że to z mojej winy jesteś chora i że przeze mnie się denerwujesz. Nie mogłam tego zrozumieć, co takiego zrobiłam, że mówisz mi takie rzeczy. Zostawiałaś mnie tylko pod opieką ojca, a sama szłaś do szpitala. Nie chciałaś wiedzieć, co się ze mną dzieje – czy nie jestem głodna, czy nie płaczę. Czułam się niechciana, niepotrzebna, niczyja. Nie mogłam na Ciebie liczyć. Uciekałaś w chorobę, bo tak było Ci wygodniej.

Kiedy ojciec przychodził pijany do domu, musiałam pomagać Ci go podtrzymywać, rozbierać i kłaść do łóżka. Kazałaś przeszukiwać mi zawartość jego kieszeni i zabierać pieniądze, którymi się potem ze mną dzieliłaś. Płaciłaś mi za milczenie. Tak to wtedy odbierałam. Nie chciałam brać tych pieniędzy. Dla mnie były brudne. Robiłaś mu herbatę, sprzątałaś po nim, a ja musiałam na to wszystko patrzeć.

W nocy często przychodziłaś do mnie i kładłaś się obok. Nie dlatego, że chciałaś być ze mną. Nie chodziło Ci o mnie. Nie chciałaś być z nim i uciekałaś do mnie. Czułam to i dlatego nie chciałam z Tobą spać. Wyganiałam Cię, kopałam przez sen. Było mi ciasno.

Żyłam w świecie Twoich kłamstw i ukrywaniu prawdy o ojcu. Dzwoniłaś do niego do pracy i mówiłaś jego kierownikowi, że nie przyjdzie, bo jest chory, podczas gdy on pił. Musiałam być przy tych rozmowach. Potem prosiłaś jego przełożonych, żeby z nim porozmawiali o jego piciu. Zrzucałaś odpowiedzialność za jego alkoholizm na innych, ze mną włącznie.

Kiedy pojechaliśmy w odwiedziny do ciotki, a ojciec poszedł pić i wrócił pijany, powiedziałaś jej, że spotkał kumpla z wojska i poszli na piwo. Miałam dość tych kłamstw. Miałam dość tego, że zawsze go usprawiedliwiałaś i stawałaś po jego stronie. Nawet wtedy, kiedy miałaś z nim iść na Sylwestra razem ze znajomymi, a on był pijany. Nie było w domu telefonu, więc szłaś ze mną dzwonić z automatu. Słyszałam jak kłamałaś, że mu coś wypadło, że źle się czuje i nie przyjdziecie. Tak było prawie co rok.

Nie rozumiałam Cię. Z jednej strony zawiązywałaś ze mną koalicję przeciwko ojcu, mówiłaś wiele złego na jego temat. Z drugiej – zawsze wybierałaś jego, nie mnie. Nie mogłam zrozumieć dlaczego nigdy nie stanęłaś w mojej obronie, kiedy ojciec mnie bił; dlaczego mu nie przeszkodziłaś. Przecież jako matka powinnaś była to zrobić. Stałaś z boku, a kiedy już wyładował na mnie swoją agresję, zatykałaś mi ręką usta, żebym nie płakała i znowu go nie denerwowała.

Świadomie stawiałaś mnie wiele razy w niebezpiecznych i upokarzających dla mnie sytuacjach. Zostawiałaś mnie samą na ulicy przed sklepem, do którego wchodziłaś, a jakiś obcy facet próbował wciągnąć mnie wtedy do bramy. Chyba tylko cudem mu uciekłam. Kładłaś mnie spać do łóżka z moim kuzynem równolatkiem, który chciał mnie obmacywać. Kiedy zaczęły mi rosnąć piersi, kazałaś mi się rozebrać, zawołałaś ojca, żeby zobaczył i dotknął. Czy wiedziałaś, jak się wstydziłam? Czy w ogóle o tym pomyślałaś co czułam? Jak mogłaś mi to robić? Nie rozmawiałaś ze mną o okresie dojrzewania, nie mogłam się niczego od Ciebie dowiedzieć. To ciotka mnie uświadamiała, nie Ty. Na nią zrzuciłaś odpowiedzialność za coś, co powinnaś była zrobić sama. Ty wolałaś uciec od tego tematu, podobnie jak od wielu innych rzeczy.

Nie tęskniłam za Tobą, kiedy gdzieś wyjeżdżałam. Nie brakowało mi Ciebie. Nie chciałam wracać. Jak mogłam tęsknić za czymś, co nie istniało; za czymś, czego nie było? Nie stworzyłaś mi domu jakiego bardzo potrzebowałam i o jakim marzyłam. Zraniłaś mnie na zawsze, Mamo".

niedziela, 20 maja 2012

421. Pierwszy list

Czytając poniższe słowa pamiętajcie, że pisałam je dokładnie 15 grudnia 2004 roku jako dorosła kobieta, która - w ramach jednego z zadań na grupie terapeutycznej dla Dorosłych Dzieci Alkoholików - wraca do swojego dzieciństwa i oczami małej dziewczynki opisuje własne emocje z tamtego okresu...

"Kiedy byłam małą dziewczynką, mimo że nie miałam rodzeństwa, wcale nie czułam się jak przysłowiowa „ukochana córeczka tatusia”. Nigdy nie doświadczyłam takiego traktowania z Twojej strony. Nigdy nie usłyszałam, że jesteś ze mnie dumny, że we mnie wierzysz, że się cieszysz z moich mniejszych lub większych sukcesów. Nigdy mnie za nic nie pochwaliłeś. Nie pamiętam, żebyś kiedykolwiek powiedział, że mnie kochasz; przytulił; pocałował; bawił się ze mną; żartował. Kiedy miałam urodziny, czy imieniny nie składałeś mi życzeń, nie dawałeś prezentów. Bardzo mi tego wszystkiego brakowało. Brakowało mi prawdziwego, dobrego Taty. Brakowało mi Ciebie, Twojej obecności. Nie miałam szansy poczuć jak to jest. Czułam się za to niechciana, niekochana, niepotrzebna, niczyja.

Nie wyczuwałam Twojej miłości do mnie. Nie dawałeś mi ciepła, czułości, troski, poczucia bezpieczeństwa, wsparcia, spokoju i ciszy, których potrzebowałam. Nie czułam, że jestem dla Ciebie ważna. Wręcz przeciwnie – byłam przezroczysta. Nie widziałeś mnie, więc nie istniałam. Chociaż nie – bywały chwile, kiedy mnie dostrzegałeś – wtedy, gdy chciałeś wyładować swoją agresję, byłam idealną dziewczynką do bicia. Każdy powód był dobry, byle tylko wziąć pasek do ręki i dać upust swoim emocjom.

Moje emocje nie miały racji bytu. Nie interesowało Cię, co czuję. Nie miałam prawa myśleć po swojemu, nie miałam prawa wyrażać swojego zdania, nie miałam prawa do własnych pragnień i potrzeb. Nie mogłam się śmiać, głośno bawić, krzyczeć. Nawet płakać mi nie było wolno. Nie pozwalałeś mi na wyrażanie żadnych swoich emocji. Miałam być cicho. Nie przeszkadzać.

Tylko Ty wiedziałeś, co jest dla mnie najlepsze. To Ty decydowałeś o wszystkim, nie pytając mnie o nic i nie licząc się ze mną. Tresowałeś mnie jak zwierzątko w cyrku. Wszystko miałam robić tak, jak Ty chciałeś. Każda próba oporu z mojej strony kończyła się identycznie – biciem, od którego miałam całą masę siniaków, nie tylko na pupie, ale również na nogach. Wstydziłam  się rozbierać na wuefie, ale przecież Ty nic o tym nie wiedziałeś, bo nawet nie próbowałeś ze mną rozmawiać o czymkolwiek. Nie wiedziałeś co lubię, a czego nie. Nigdy o to nie spytałeś. Nigdy Cię to nie interesowało.

Wydawałeś polecenia i rozkazy. Tonem nie znoszącym sprzeciwu. Krzykiem i obelgami próbowałeś wymusić na mnie posłuszeństwo. Zyskałeś tylko mój paniczny strach przed Tobą, upokarzający wstyd przed pokazywaniem się w Twoim towarzystwie i przyznaniem się do tego, że jesteś moim ojcem oraz moją do Ciebie nienawiść. Powiem nawet więcej – bardzo często myślałam o tym, żeby zabić Ciebie lub siebie, bo nie byłam w stanie dłużej znosić życia w nieustannym napięciu. Wiedziałam, że jestem za mała, żeby pójść do więzienia, więc obmyślałam jak najbardziej skuteczny plan pozbawienia Ciebie życia. Nie starczyło mi jednak odwagi. Równolegle zaczęłam więc rozważać kwestię popełnienia samobójstwa. Te myśli były ze mną przez cały czas. Nigdy nie zniknęły.

Miałam dość czekania na Twoje przyjście i zastanawiania się w jakim będziesz stanie; nasłuchiwania Twoich kroków na schodach; pomagania matce w kładzeniu Cię do łóżka; nieprzespanych z Twojego powodu nocy; Twoich wiecznych awantur; demolowania mieszkania; wybijania szyb w drzwiach; wynoszenia różnych przedmiotów i sprzedawania ich, żeby tylko mieć za co pić; niszczenia moich rzeczy; bicia; poniżania; psychicznego znęcania się nade mną. Niczym sobie na to nie zasłużyłam. Byłam tylko bezbronnym dzieckiem. Małą dziewczynką. Twoją córką.

Codziennie żyłam jak na bombie zegarowej, która wybuchała w najmniej oczekiwanym momencie. Kiedy miałeś przyjść i kiedy już byłeś w domu, cała się trzęsłam, serce waliło mi jak oszalałe, siedziałam na podłodze z głową między kolanami, a rękami zatykałam uszy, żeby nie słyszeć Twoich pijackich wrzasków.

To przez Ciebie nie miałam zupełnie warunków do nauki; nie mogłam się na niczym skupić; byłam jednym strzępkiem nerwów; przerażonym dzieckiem, które czuło się jak w matni. Tęskniłam za ciszą i spokojem. Nigdy ich nie miałam. Niestety.

Niczego nie mogłam być pewna. Nigdy nie byłam w stanie przewidzieć co zrobisz. Byłeś nieobliczalny, a ja bardzo się tego bałam. Pamiętam, jak byłeś pijany, dawałeś mi kasety magnetofonowe. Następnego dnia mi je odbierałeś. Pamiętam jak przyszedłeś do przedszkola, a wychowawczyni nie chciała mnie z Tobą puścić do domu, bo ledwo trzymałeś się na nogach. Pamiętam pewną Wigilię, którą spędziłam u sąsiadów. Nie było wtedy choinki, bo ją zniszczyłeś. Nie było bombek, bo je potłukłeś. Urządziłeś taką awanturę, że aż przyjechała milicja i zabrała Cię do izby wytrzeźwień. A ja siedziałam piętro niżej – sama – z zupełnie obcymi dla mnie ludźmi – upokorzona, zawstydzona, przerażona tym, co się stało. Pamiętam każde inne święta. Nie łamałeś się ze mną opłatkiem. Nie dzieliłeś jajkiem. Nie czekałeś na wspólną wigilijną kolację, czy wielkanocne śniadanie. Czekałeś tylko na chwilę, w której nareszcie otworzysz butelkę wódki, która stała na środku stołu i będziesz mógł ją opróżnić.

Pamiętam siebie jak wylewałam do zlewu resztki alkoholu, jaki znalazłam w domu. Robiłam to, bo nie chciałam, żebyś pił. Ty wtedy spałeś – oczywiście pijany. Pamiętam jak ukradkiem otwierałeś szafę w przedpokoju. Tam, w torbie, trzymałeś wódkę. Pamiętam dźwięk odkręcanej zakrętki i to potajemne picie. Pamiętam ten fetor, jaki unosił się w domu. Połączenie oparów alkoholu, papierosów, Twojego potu, moczu.

Pamiętam jak pewnego dnia zobaczyłam, że nie ma ani jednej z moich ukochanych zabawek. Doszedłeś do wniosku, że jestem już na nie za duża. Powiedziałeś, że wyniosłeś je do piwnicy. Następnego dnia widziałam je w pojemnikach na śmieci. Nie wystarczyło Ci, że okradłeś mnie z moich największych dziecięcych skarbów, bez dania mi jakiejkolwiek możliwości pożegnania się z nimi. Do tego wszystkiego jeszcze mnie okłamałeś. Zresztą, nie po raz pierwszy i nie ostatni. Obiecałeś kupić mi akordeon, który widziałam na wystawie w sklepie, ale nigdy go od Ciebie nie dostałam. Rzekomo został sprzedany. To też była nieprawda – byłam tam i on też tam ciągle był. Nie interesowało Cię to, co wtedy przeżyłam. Dla mnie to był szok. Bolało. Bardzo. Za bardzo jak na moje sześć, czy siedem lat.

Wszystkie rzeczy przeliczałeś na butelki wódki. Kiedyś kupiłam sobie „Encyklopedię kultury antycznej”. Spojrzałeś na cenę i powiedziałeś: „Po ch.. ci ta książka? Byłaby za to flaszka wódki”.

Podobno chciałeś mieć córkę. Los był dla Ciebie łaskawy. Oczywiście to Ty wybrałeś dla mnie imię. Za to akurat byłam Ci wdzięczna. Ale za to, że miałam spełniać Twoje oczekiwania – już nie. Chciałam być żywym człowiekiem, nie zdalnie sterowaną przez Ciebie zabawką. A tak się – niestety – czułam.

Byłam w pierwszej klasie, kiedy wyprowadziłyśmy się z matką do babci. Przyniosłeś mi na przeprosiny piórnik. Nic od Ciebie nie chciałam, poza tym, żebyś zostawił mnie w spokoju. Na to – niestety – nie mogłam liczyć.

Zawsze wybierałeś dla mnie te rzeczy, które podobały się Tobie, nie mnie. Mój gust się nie liczył. Nawet mnie nie pytałeś, bo po co? Kupiłeś mi do szkoły wstrętną, bordową torbę, której nienawidziłam, ale Ty byłeś zachwycony. Musiałam ją nosić przez wiele lat, bo przecież nie mogłam zakwestionować Twojego wyboru. Nie mogłam, jak inne dzieci, chodzić w trampkach. Musiałam nosić obrzydliwe granatowe juniorki, które trzymałam w jeszcze paskudniejszym też granatowym worku, a nie w zwykłej reklamówce. Wszyscy się ze mnie śmiali, ale czy Ciebie obchodziło, co przeżywałam?

Robiłeś prezenty sobie, nie mnie. Zresztą, co za różnica – i tak mi je po jakimś czasie odbierałeś, więc tak naprawdę nigdy nie należały do mnie. Pierwszy kasetowy magnetofon, małe radyjko, później wieża. Wszystko mi zabrałeś.

Kupiłeś mi regał z biurkiem, do tego krzesło i fotel. Wymagałeś ode mnie wdzięczności oraz utrzymywania porządku, którego zresztą skrupulatnie pilnowałeś, systematycznie grzebiąc mi w rzeczach i sprawdzając co, gdzie i jak mam poukładane. Wpędziłeś mnie przez to w chorobliwy perfekcjonizm, bo nawet książki na półkach miały być poustawiane pod względem wielkości. Jeśli coś było nie tak, jak sobie wymyśliłeś, nie przepuściłeś okazji, żeby mnie tresować. Jak? Oczywiście biciem.

Biłeś mnie za to, że w moczyłam się w nocy; za obgryzanie paznokci; za złe stopnie; za to, że nie chciałam jeść kotletów mielonych, czy kapuśniaku; za to, że koleżanka zabrała mi czapkę; że w szkole ukradli mi sweter; że prawie codziennie inne dzieci wyciągały mi z torby drugie śniadanie.

Bicie to był cały rytuał. Musiałam położyć się na wersalce i zdjąć majtki. Najgorsze dla mnie było to czekanie – kiedy zaczniesz. Ty w tym czasie otwierałeś szafę, szukałeś odpowiedniej grubości paska, brałeś go do ręki i biłeś – konsekwentnie, miarowo, mocno i długo. Upokarzałeś mnie, wiesz o tym?

Zawsze musiałam mieć otwarte drzwi do pokoju, a jeśli czasem je zamknęłam, wchodziłeś bez pukania, bo przecież to było Twoje mieszkanie i nie będziesz pukał do własnych drzwi. Nie dopuszczałeś do siebie myśli, że mimo wszystko mam prawo do prywatności i powinieneś je uszanować. Dla Ciebie byłam gówniarą, która ma siedzieć cicho i wykonywać wszystkie Twoje polecenia natychmiast i od razu.

Jak każde dziecko miałam swoje małe marzenia. Dla mnie były one niezmiernie ważne. Próbowałam o nich mówić. Chciałam należeć do zuchów. Nie wyraziłeś zgody. Chciałam trenować karate. Też nie mogłam. Chciałam zapisać się do sekcji spadochroniarskiej. Nie wolno. Chciałam tańczyć. To też nie dla mnie. Chciałam jeździć na łyżwach. Niestety.

Wbrew mojej woli kupiłeś mi narty i zmuszałeś do nauki. Nienawidziłam tego robić. Chciałam, żeby się połamały, bo wtedy nie musiałabym na nich jeździć. Nie wyczuwałam w Tobie ani cierpliwości, ani spokoju, ani odpowiedniego podejścia. Wydzierałeś się na mnie i ubliżałeś mi, że nie potrafię skręcić, żeby się nie przewrócić. Jak mogłam to zrobić, skoro cała się trzęsłam ze strachu?

Kiedy miałam dziewięć lat i pojechaliśmy na wczasy w góry, posadziłeś mnie samą na krzesełku wyciągu. Było bardzo zimno, wiał wiatr, padał śnieg, a ja się najzwyczajniej w świecie bałam. Do tego wszystkiego w pewnym momencie wyciąg stanął. Nie wiedziałam co mam robić. Zostawiłeś mnie samą, zawieszoną na linie kilkadziesiąt metrów nad ziemią. Ten strach mnie paraliżował. Byłam małą dziewczynką i miałam do niego prawo, a nie wolno mi było się do tego przyznać.

Wyzywałeś mnie, wyśmiewałeś, bezustannie krytykowałeś. Za wszystko i za nic. Tak po prostu. Byłam dla Ciebie głupia, tępa. Byłam zerem. To Twoje słowa. Doskonale je zapamiętałam. Używałeś ich tak często, że nie mogłam się ich nie nauczyć. Nie tylko w odniesieniu do nart. Również wtedy, kiedy nie rozumiałam czegoś z matematyki, czy fizyki i prosiłam Cię o pomoc; czy nawet kiedy chciałam obejrzeć jakiś program w telewizji. Wszystkie były głupie i nie dla mnie. To też Twoje słowa. Mogłam oglądać tylko to, na co mi pozwoliłeś i wysłuchiwać Twoich głupich komentarzy.

Niczego nie potrafiłeś robić delikatnie i po cichu – mówić, chodzić, kichać. Trzaskałeś drzwiami, drzwiczkami od szafek w kuchni. Nawet gazety nie umiałeś normalnie rozłożyć. Robiłeś wszystko tak głośno, że nie dało się tego nie słyszeć. W każdym Twoim zachowaniu wyczuwałam agresję. Żyłam w ciągłym poczuciu krzywdy, niesprawiedliwości, żalu, bólu i cierpieniu.


Nienawidziłam smrodu papierosów, które paliłeś. Nie chciałam go wdychać, a nie miałam innego wyjścia. Nie myślałeś o moim zdrowiu. Również wtedy, kiedy niejednokrotnie przypalałeś mnie rozżarzonym papierosem. Pamiętam ten ból.

To przez Twój alkoholizm tak nagle wyprowadziła się od nas Twoja matka. Miałam wtedy dziesięć lub jedenaście lat i bardzo to przeżyłam. Nie chciałam jeść. Wyrzucałam kanapki przez okno, a później, kiedy przyłapał mnie sąsiad, do śmietnika. Bałam się zostawać sama w domu. Bałam się nauczyć zapalać gaz. Zmuszałeś mnie do tego, choć nie byłam w stanie przytknąć zapalonej zapałki do palnika. Nie rozumiałeś, że się boję. Byłam mała. Miałam prawo do tego strachu. To przez Ciebie mój kontakt z babcią był ograniczony – mieszkała na drugim końcu miasta, a ja byłam za mała, żeby sama do niej jeździć. Ty oczywiście byłeś na nią obrażony, ale dlaczego ja na tym cierpiałam?

Nie zapraszałam nikogo do domu, bo było mi wstyd. Nie chciałam, żeby ktokolwiek dowiedział się, że pijesz. Nie chciałam, żeby ktokolwiek zobaczył Cię w takim stanie. Nikomu o Tobie nie opowiadałam. Z nikim nie rozmawiałam na Twój temat. Byłam sama. Zawsze sama. W swoim własnym świecie – książek, marzeń, ideałów. Uciekałam do niego od ponurej rzeczywistości. Od tego nieustannego koszmaru bez końca, jaki mi zgotowałeś. Od Ciebie.

Bałam się ludzi, byłam nieśmiała, schowana gdzieś głęboko w siebie, wycofana, za poważna jak na swój wiek. Trudno mi było się bawić i cieszyć jak każde normalne dziecko w moim wieku, tak po prostu. Czułam się inna niż moi rówieśnicy, wyobcowana, wyalienowana.

Wstydziłam się gdziekolwiek z Tobą chodzić, bo wszędzie robiłeś awantury z byle powodu. Ubliżałeś pani w kiosku, w sklepie, na ulicy. Kiedy chciałeś zrobić mi zdjęcie, ustawiałeś mnie jak przedmiot i kazałeś się uśmiechać na zawołanie, a ja otwierałam buzię jak do niemego krzyku, który nie mógł się ze mnie wydobyć ze strachu, jaki przed Tobą odczuwałam.

Wstydziłam się kiedy jeździliśmy na wczasy nad morze, czy w góry, albo do ciotki, a Ty piłeś. Wstydziłam się, że mam takiego ojca. Kiedy matka leżała w szpitalu, Ty urządzałeś libacje w domu, z kolegami. Nie miałam co jeść, bo opróżniałeś lodówkę. Nie miałam się jak uczyć, bo było za głośno. Uciekłam z domu, kiedy jeden z Twoich kumpli wszedł do mnie do pokoju, zamknął drzwi i zaczął ściągać spodnie. Wybiegłam tak, jak stałam. Kiedy pojechałam z Tobą odwiedzić matkę, która była po operacji, już do pociągu wsiadłeś pijany, potem piłeś w Warsie, a pierwszą rzeczą, jaką zrobiłeś na dworcu, było pójście do baru. Było mi wstyd, że wszyscy Cię widzą w takim stanie. Było mi wstyd, że jestem z Tobą. W takich sytuacjach zawsze chciałam uciec od Ciebie. Jak najdalej.

Panicznie bałam się wody, ale Ty na siłę wsadziłeś mnie do łódki, sam usiadłeś naprzeciwko i kazałeś jej właścicielowi wypłynąć w morze. Nie obchodziło Cię; że nie chciałam; że się bałam; że siedziałam sparaliżowana ze strachu. Byłam tak przerażona, że nie miałam odwagi krzyczeć. Marzyłam tylko o jak najszybszym dopłynięciu do brzegu.

Lubiłam jeździć na kolonie, bo tylko tam miałam spokój, ciszę; tylko tam czułam się bezpiecznie; tylko tam mogłam spać spokojnie; tylko tam ktoś się o mnie troszczył. Nie tęskniłam, bo nie miałam za czym i za kim tęsknić. Lubiłam chodzić do domów moich koleżanek, bo ich rodzice byli dla mnie mili i nie krzyczeli na mnie. Wszędzie było mi dobrze, byle nie w domu, który tak naprawdę nigdy dla mnie domem nie był. Przez Ciebie, Tato".

sobota, 19 maja 2012

420. Dwa listy


Wczoraj przeglądałam folder, w którym mam przepisane dzienniki z lat 1995-2005. Są tam też dwa szczególne listy.

W trakcie grupowej terapii dla DDA każdy z nas miał za zadanie napisać list do matki i ojca - z perspektywy dziecka. Dla mnie tamto cofnięcie się do czasów dzieciństwa było powrotem do koszmaru, o którym wolałabym zapomnieć. Ale wszystko miało swój cel.

Nigdy w życiu niczego tak trudno mi się nie pisało. Tamte listy kosztowały mnie wiele łez, poczucia żalu, krzywdy, bólu i cierpienia. Ale to jeszcze nie koniec. Trzeba było przynieść te zapisane kartki na spotkanie grupy i w obecności wszystkich je przeczytać.

Przeżywaliśmy swoje listy oraz listy innych osób tyle razy, ilu było uczestników. Odżywały emocje i wspomnienia. Coraz bardziej byliśmy ze sobą zżyci mentalnie. Czyjeś słowa skutkowały u mnie pytaniem: "co ja tutaj robię?" Miałam bowiem wrażenie, że moje przeżycia były namiastką tego, co przeżyli inni. Lecz owi "inni" zadawali sobie podobne pytanie.

Od wczoraj zastanawiałam się czy zamieścić tu tamte listy. Zdecydowałam, że tak, choć będą to najbardziej osobiste posty na tym blogu.

piątek, 18 maja 2012

419. Adres


Zrobiłam dziś coś, o czym myślałam już od kilku dni. Zdobyłam adres stryja. Co prawda nie jestem z siebie dumna i zadowolona w jaki sposób się to stało i nie będę się wcale tłumaczyć, że "cel uświęca środki", bo tak nie jest. Pogwałciłam czyjąś prywatność, ot co.

Wiedziałam, że matka ma taki strasznie stary notes z adresami i telefonami sprzed kilkunastu lat. Jak poszli z ojcem na zakupy, zajrzałam do niego i spisałam ulicę, numer bloku i mieszkania. Nie mogłam jej poprosić o te dane, bo niby po co mi one? Mój kontakt z bratem ojca jest tylko i wyłącznie moją sprawą i mam do niego prawo. Nie muszę się z tego tłumaczyć rodzicom.

Mam zamiar napisać tradycyjny list i wysłać go pocztą, bo bardzo możliwe - jak twierdzi Mąż, że stryj (z racji swojego podeszłego wieku) nie prowadzi sam swojej strony na naszej klasie i Facebooku. To będzie moja trzecia pisemna próba skontaktowania się z bratem ojca. Potem pozostaje mi tylko telefon, bo wyjazdu w ciemno do miasta znacznie oddalonego od mojego ryzykować raczej nie będę, choć nie zarzekam się, że tego nie zrobię. Znam siebie i wiem, że jak mi na czymś zależy, staram się z całych sił, żeby to osiągnąć. Nie wykluczam zatem ewentualnej wycieczki - Sąsiad sam się zadeklarował, że mnie zawiezie.

czwartek, 17 maja 2012

418. Radość i spokój


Fajnie jeśli bliscy mi ludzie widzą we mnie zmiany na lepsze. Wczoraj Sąsiadka powiedziała, że jestem pogodniejsza, radośniejsza i spokojniejsza. I że moja otwartość i szczerość są niezwykłe, bo pozwalam innym czytać w sobie jak w książce i dzielę się tym wszystkim, co przeżyłam i czego doświadczyłam. Przyznam, że byłam zaskoczona, bo dla mnie to normalny stan rzeczy.

Nieszczęsny dziurawy szaliczek zostanie uratowany. Mama Sąsiadki, którą miałam przyjemność kiedyś poznać i rozmawiać z nią, ma maszynę i odetnie ten uszkodzony kawałek, a resztę podszyje. Wartości materialnej nie przedstawiał on praktycznie żadnej, ale lubię go, więc ucieszyłam się jak dziecko z dobrej wiadomości.

Dzisiaj zaskoczyliśmy z Mężem naszą Sąsiadkę, bo zadzwoniliśmy do jej drzwi w drodze ze sklepu do domu. Otworzyła je zaspana, a ja wyciągnęłam w jej stronę rękę z bukietem konwalii, które dla niej kupiliśmy. Uśmiech na jej twarzy był bezcenny. Niespodzianka się udała. A nam dzień osłodziła Młodsza Sąsiadeczka swoim kochanym: "dzień dobry ciociu, dzień dobry wujku".

Mój spokój, radość i pogoda ducha emanują ze mnie wszędzie. Strasznie lubię zagadywać ludzi - szczególnie panie w sklepach. Czasem czuję jakbym miała wmontowany miernik nastrojów i przez skórę wychwytywała czego komu potrzeba w danej chwili. Niejednokrotnie bowiem wystarczy pożyczyć drugiemu człowiekowi miłego dnia i od razu on sam też się rozpogadza tak od środka.

środa, 16 maja 2012

417. Pod ciężarem


Czuję go od kilku godzin. Przygniata mnie swoim ciężarem. Nie mogę napisać o co chodzi, gdyż sprawa nie dotyczy mnie, a ja obiecałam zachowanie czyjegoś sekretu dla siebie. Ciężko mi z tą wiedzą, którą mam od kilku godzin.

Najchętniej spytałabym fachowca jak pewne sprawy wyglądają w świetle prawa. Z czystej ciekawości, bo podobna sytuacja może się przydarzyć innym ludziom i co wtedy? Sprawa jest delikatna, rodzinna.

Najgorsza jest bezsilność. Najtrudniejsza do udźwignięcia. Mogę jedynie słuchać, patrzeć, rozmawiać, przytulić. Towarzyszyć i być. Zrobić nie mogę nic.

416. E na diecie


Młodsza Sąsiadeczka rozłożyła mnie dzisiaj na łopatki. Najpierw przez jakiś czas nie mogła zabrać się za przepisanie kilku zdań z kartki, marudząc i wymyślając coraz to nowe przeszkody - że nie może przeczytać co tam jest napisane, że jest jej za ciemno, że jej się nie chce i tak dalej.

Przy okazji dowiedziałam się z owej kartki, że "owoce zapylają kwiaty" - musiała coś chyba źle spisać z tablicy, ale jak się jest pierwszakiem, to się zdarza, więc nie ma się co czepiać - dorośli czasem nie wiedzą takich rzeczy, a co dopiero taki dzieciak.

W końcu zaczęła stawiać literki w zeszycie. Sąsiadka patrzy na efekty i pyta ją: "a czemu to e jest takie chude?" "Bo jest na diecie" - odpowiedziałam. W ten sposób sprzedałam Młodszej patent na śmieszną odpowiedź, którą potem sama już wcieliła w życie i poszło w świat.

wtorek, 15 maja 2012

415. Na odwyku


Pamiętacie jak nie chciałam Wam podać ile mam centymetrów w pasie? Jedynie Bogdzie przekazałam tę informację, ale i tak mi nie uwierzyła twierdząc, że nie widać tego po mnie. Otóż przed chwilą dokonałam pomiaru i okazało się, że mój obwód w talii zmniejszył się o trzy centymetry. Jak tego dokonałam?

Jestem jeszcze za leniwa, żeby ćwiczyć, chociaż dostałam od kilku czytelniczek linki z fajnymi filmikami poglądowymi. Obejrzałam, a jakże, a potem wrzuciłam je do katalogu z ulubionymi i nie ruszyłam palcem od tamtej pory. Tak więc nie wypociłam żadnych centymetrów.

Wprowadziłam za to w czyn pewne zasady. Najpierw poprosiłam matkę, żeby nie częstowała mnie ciastem - zazwyczaj codziennie po południu przynosiła mi na talerzu dwa kawałki dwóch różnych placków, które kupowała w osiedlowym sklepie. Nie chciałam być niegrzeczna, więc jadłam, ale wreszcie zdobyłam się na odwagę. Matka się nie obraziła, co mnie zdziwiło, a ja jestem z siebie zadowolona, że umiałam powiedzieć "nie".

Poszłam również po rozum do głowy i ograniczyłam spożycie białego cukru w kawie, bo herbaty nie słodzę w ogóle. Nie uwierzycie, ale bardzo długo do kubka z plujką wsypywałam... No właśnie - jak myślicie - ile łyżeczek białej śmierci? Osiem czubatych!!!! Mąż świadkiem jak ktoś ma wątpliwości. Teraz zadowalam się jedną płaską. Nie powiem, że pierwsze kawy mi smakowały, bo bym skłamała, ale się przyzwyczajam i się nie złamię.

Nie jem też żadnych ciastek, czekolad oraz innych słodyczy. Dyspensę miałam jedynie w Rzeszowie, gdyż Bogda nawet nie chciała słyszeć o tym, że będę pić tylko cappuccino, więc zdecydowałam się ostatecznie na sernik. Jutro też może będę musiała się trochę nagiąć, bo umówiłam się koleżanką, której trochę nie widziałam, a spotykamy się w cukierni.

Pokusy są, nie powiem. W supermarketach omijam (i wzrokiem, i ciałem) regały ze słodyczami. Ćwiczę silną wolę, a kiedy już nie mogę wytrzymać, jem suszone śliwki, które mam schowane w pawlaczu. Mąż robi sabotaż jak idzie na zakupy i zawsze coś słodkiego przyniesie, ale jestem twarda. Dzisiaj sam musiał zjeść cztery małe rogaliki, bo stanowczo odmówiłam spożycia dwóch z nich.

414. Komunia


Stare, wyblakłe kolorowe fotografie. Na nich ośmioletnia, bardzo chuda dziewczynka w sukience przed kolano -  białej, plisowanej od karczku, ze stójką i rozszerzanymi długimi rękawkami obszytymi delikatnymi kwiatuszkami. Na szyi ma zawieszony złoty łańcuszek z krzyżykiem. Długie włosy kręcone na wałkach i prosta grzywka. Na głowie skromny wianuszek. Na rękach krótkie, białe, siateczkowe rękawiczki. W jednej ręce świeca, w drugiej mała torebka. Na nogach białe rajstopy i takie same buciki zapinane z boku na klamerkę. Na jednym ze zdjęć na dworze dziewczynka ma zarzuconą na ramiona robioną na szydełku pelerynkę.

Tak wyglądałam ponad trzydzieści lat temu - w dniu swojej Komunii Świętej. Moje koleżanki wizualnie nie różniły się niczym ode mnie - dosłownie kilka z nich miało sukienki długie aż do ziemi, które rzucały się w oczy na tle tych króciutkich. Żadnego makijażu, solarium, czy innych zbytków. Jedynie proste włosy nosiły ślady kręcenia.

Pamiętam, że moja chrzestna zawiozła mnie swoim samochodem do kościoła. Miała Fiata 125p i na tamte czasy to było coś w obliczu i zalewie "zwykłych" maluchów. Po ceremonii w kościele przyjechaliśmy do domu. Zjedliśmy obiad, na którym obecni byli moi rodzice, chrzestna z mężem, chrzestny z żoną i synem, dziadkowie ze strony matki oraz babcia - matka ojca. Razem ze mną jedenaście osób.

Oprócz wspomnianego już złotego krzyżyka na łańcuszku - prezentu od chrzestnego, dostałam radziecki zegarek od chrzestnej, kilka książek i kwiaty od dziadków, ślubną obrączkę od drugiej babci oraz rakietki do badmintona od rodziców. Dla mnie pamięć o obecności tych wszystkich osób na raz, w jednym miejscu i czasie; na uroczystości, której byłam główną bohaterką, do dziś została w sercu.

Pięcioro z nich już nie żyje - najpierw umarła babcia ze strony matki, potem babcia ze strony ojca, dziadek, chrzestny oraz mąż chrzestnej. Wszyscy oni są uwiecznieni na tych starych fotografiach, ale nie muszę na nie spoglądać, bo ich twarze mam wciąż przed oczami.

poniedziałek, 14 maja 2012

413. Historia pewnego szaliczka


Poszłam dziś zrobić odrosty u nowej fryzjerki w osiedlowym salonie. Swoją drogą trochę śmieszą mnie te wydumane nazwy - studio, czy wspomniany już salon. Ciasno, bo każdy metr kwadratowy to przecież większy czynsz, ale mniejsza z tym.

Dość chłodno było, założyłam więc T-shirt, cienki rozpinany sweterek i kurtkę przeciwdeszczową plus szaliczek na szyję, bo nos i gardło wciąż w sytuacji podbramkowej.

Weszłam do zakładu, przywitałam się i chciałam się rozebrać z odzienia wierzchniego. Próbuję odsunąć suwak. Do pewnego momentu nie stawiał oporu, ale po chwili ani drgnie - ani w górę, ani w dół. No tak - pięknie - zasunęłam sobie szaliczek. Mocuję się z nim dobrą chwilę, już mi się gorąco z wrażenia zrobiło. Zero reakcji. Tak się w nim zaklinował ten nieszczęsny kawałek materiału, że nie dałam rady nic zrobić. 

Fryzjerka zaproponowała zdjęcie kurtki przez głowę - na szczęście otwór był wystarczający, żeby moja głowa przez niego przeszła. Dalej dzielnie stawiałam czoła przeciwnościom losu, ale musiałam spasować. W ruch poszły nożyczki.

Tak więc bilansem mojej dzisiejszej wizyty w salonie fryzjerskim jest spora dziura w szaliczku, z którym raczej muszę się pożegnać, bo jedynym dla niego ratunkiem jest obcięcie, a że do tego potrzeba mieć maszynę i jeszcze na dodatek umieć szyć (ani jednym, ani drugim nie dysponuję). Zanoszenie go do punktu krawieckiego mija się z celem - sama usługa byłaby droższa od ceny, jaką zapłaciłam za ten niesubordynowany skrawek materiału. A taki ładny jest, cieniowany - pomarańczowo-turkusowo-seledynowo-granatowo-brązowy. Ech...

niedziela, 13 maja 2012

412. Na przystanku


Siedzieliśmy sobie wczoraj na przystanku, czekając na autobus. Wybraliśmy się do supermarketu rano, jak jeszcze było gorąco. W ciągu zaledwie godziny pogoda zmieniła się diametralnie. Z zazdrością patrzyliśmy na ludzi w polarach, czy kurtkach. My - jak te dwie sieroty ubrani byliśmy w T-shirty.

Dwie siatki wypełnione zakupami stały obok mnie na ławce. Koło nich siedziała jedna starsza pani, obok mnie trzy inne - w zbliżonym wieku. Mąż stał naprzeciwko i osłaniał mnie od wiatru, ogrzewając moje dłonie. Wszystkie cztery kobiety patrzyły na nas jakbyśmy się urwali z choinki - one zakutane, a my jak w upalny dzień.

Jedna z kobiet zagadała o nasze siatki. Mamy takie fajne, płócienne w biedronki, reklamujące całkiem inny światowy supermarket, przywiezione jeszcze z Anglii. Czasem zdarza się, że ludzie pytają nas gdzie można takie kupić. Tamta pani nawet zaczęła brać je do ręki, żeby sprawdzić jakie mają uchwyty. Przypadły jej chyba do gustu.

Druga kobieta, siedząca po mojej prawej stronie, zagadywała dwie kolejne sąsiadki. Potem wstając z ławki, złapała Męża za udo, a później za ramię i poszła sobie. Trzeba było widzieć minę Dyrektora Wykonawczego i słyszeć jego słowa skierowane do mnie: "żona, obca kobieta mnie podrywa"...

411. Żona dobrze radzi


Już po raz drugi moja i Męża kolacja wylądowała w koszu na śmieci - bynajmniej nie z naszej winy. Lubimy sobie czasem zjeść ser pleśniowy z winogronami i wieloziarnistą bagietką. Takie były plany, a jak wyszło?

Wczoraj wieczorem Dyrektor Wykonawczy wyjął śmierdziucha (tak go pieszczotliwie nazywamy) z lodówki, otworzył opakowanie i zobaczył zepsutą zawartość. Obeszliśmy się smakiem i szybko zrealizowaliśmy plan awaryjny, czyli kiełki na patelnię.

Nie lubię wyrzucać jedzenia i naprawdę niezwykle rzadko to robię. Generalnie zjadamy wszystko. Jeśli zostaje nam za dużo chleba, karmimy nim ptaki. Najbardziej denerwuje mnie jednak sytuacja, w której kupiony produkt ma dobrą datę ważności, a jest popsuty i nie nadaje się do spożycia. Reklamacja nie zawsze jest możliwa - tamten ser kupiliśmy w supermarkecie na drugim końcu miasta. Paragonu nie mamy. Poza tym sam dojazd przewyższyłby wartość sera.

Morał z wyrzuconej kolacji jest taki, że już nigdy nie kupię tego konkretnego śmierdziucha w tamtym sklepie, bo to drugi taki przypadek w przeciągu miesiąca. Powiem Wam jeszcze, że miałam ochotę na inny rodzaj pleśniowca, ale spełniłam życzenie Męża i wzięliśmy jednak tamten. A mówiłam, że żona dobrze radzi.

sobota, 12 maja 2012

410. Spirala


Pamiętam jak bardzo byliśmy zszokowani z Mężem, kiedy po ślubie kościelnym otworzyliśmy koperty, jakie otrzymaliśmy od niektórych osób. Jego chrzestny i moja chrzestna ofiarowali nam po dwa tysiące złotych na nową drogę życia. Nie spodziewalibyśmy się takich pieniędzy i nawet na nie nie liczyliśmy, więc tym bardziej byliśmy zdumieni tak astronomiczną dla nas kwotą.

Dzisiaj czytałam artykuł, w którym napisane jest, że koperta od chrzestnych dla dziecka przystępującego do Pierwszej Komunii Świętej powinna zawierać minimum tysiąc złotych. Zaskoczenie moje nie ma granic. Jak nie pieniądze, to obowiązkowo smartfon, laptop, komputer lub tablet oraz konsola play station. Już nie rower, czy skuter, o zegarku nawet nie wspomnę, bo zostanę pewnie wyśmiana.

Porównując obie sytuacje tak sobie nieśmiało myślę i zastanawiam się nad rangą obu wydarzeń. Ośmiolatek dostaje sprzęt, o którym młoda para może sobie tylko pomarzyć, bo im w udziale przypadną garnki, serwisy obiadowe, żelazko, czy odkurzacz. A komu tak naprawdę bardziej przydadzą się pieniądze - małemu dziecku, czy dorosłym ludziom?

Mam koleżankę, której córka właśnie zdaje maturę. Już teraz, poza mieszkaniem, ma wszystko - najnowszy model smartfona, laptop, aparat fotograficzny i tak dalej. Na osiemnaste urodziny dostała od rodziców samochód. Matka do pracy jeździ autobusem albo idzie na piechotę, ale córka pod szkołę podjeżdża własnym autem. A co - niech ma. Bo jej się należy.

A propos ostatniego zdania - coraz częściej mam wrażenie, że młodzi ludzie podchodzą do życia w ten właśnie sposób - bo im się należy. Nieważne, że rodzice sami ledwo wiążą koniec z końcem, ale muszą spełniać wszystkie zachcianki nastolatka, bo co powiedzą jego koledzy, czy koleżanki. Firmowe ciuchy, buty, markowe kosmetyki - rzeczy, na które często rodziców nie stać, ale zaharowują się, żeby tylko ich pociecha nie była gorsza od innych i nie odstawała od reszty.

Mamy z Mężem znajomego maturzystę - wypisz, wymaluj przedstawiciel tych, co im się należy. O wszystkich gadżetach, jakie dostał od rodziców zanim ukończył szkołę średnią, my możemy tylko pomarzyć. On nie widzi w tym nic dziwnego - dla niego to normalne, że ma i nie wyobraża sobie, by mogło być inaczej.

Konsumpcjonizm i materializm wysysany już z mlekiem matki - oto w jakim kierunku podąża większość (bo wciąż wierzę, że są też mądrzy rodzice mądrych dzieci, przekazujący inne wartości niż pieniądze) młodych ludzi. Kto im w tym pomaga? My - dorośli.

Cieszę się, że nie mam żadnego chrześniaka, bo nie pozwoliłabym się dostać w pułapkę samonakręcającej się spirali. Nie zgodziłabym się na bycie chrzestną, gdyby rodzice dziecka oczekiwali ode mnie prezentów na wszystkie możliwe okazje. Nie twierdzę, że dziecku nie należy nic kupować, ale jedyne, co tak naprawdę byłabym w stanie ofiarować w sposób nieograniczony, to spędzony z nim czas przeznaczony na zabawę, rozmowę i wychowanie. Wolałabym dać mu to, czego nie kupi się nigdy, nigdzie i za żadne pieniądze - ciepło, czułość, bliskość, zaufanie i miłość. Wszystkie gadżety kiedyś i tak pójdą do kosza. Prawdziwe wartości zostaną w sercu - na zawsze.