Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

sobota, 30 czerwca 2012

499. Po imieniu


Właśnie obejrzeliśmy z Mężem "Sponsoring" w reżyserii Małgorzaty Szumowskiej. Film chyba zbyt przereklamowany jak dla mnie. Co prawda dotykający problemu, ale może akurat ja oczekiwałam czegoś innego, głębszego, z przesłaniem, którego się nie dopatrzyłam?

Może czekałam na jakieś usprawiedliwienie dla sprzedawania własnego ciała? Może jestem niedzisiejsza, bo wydaje mi się, że zawsze jest jakieś inne wyjście? Może dlatego, że nie akceptuję takiego tytułu, bo zamiast "sponsoring" powinna być "prostytucja"?

Eufemizmy funkcjonują w języku - to fakt, ale osobiście i generalnie nie lubię naginania rzeczywistości. Kłamca jest kłamcą, a nie kimś, kto mija się z prawdą. Złodziej jest złodziejem, a nie kimś, kto ma lepkie ręce. Prostytutka prostytutką, a nie kimś, kto ma sponsora. Może warto zacząć nazywać rzeczy po imieniu?

498. Sexy


A już było tak fajnie. Człowiek chodził po ulicy i pot nie kapał mu z twarzy. W domu koszulka nie przyklejała się do pleców. Ale nie, musiały pojawić się afrykańskie upały. Wiem, wiem - lato jest, ale co ja poradzę, że od dziecka nie znoszę takiej pogody?

Już kilka dni temu zapowiedziałam Mężowi, żeby się nastawił psychicznie, bo pojedziemy dziś przed południem na drugi koniec miasta kupić dla niego poduszkę i buty dla nas obojga na jesień.

Półki się uginają od towaru, ale o dziwo ani ja, ani Dyrektor Wykonawczy żadnej fajnej pary obuwia nie znaleźliśmy. O wiele lepiej poszło nam w kwestii poduszki. Ja jestem bardzo ekonomiczna, bo śpię na prześcieradle, ale Mąż do tej pory męczył się na jaśku. Teraz będzie inaczej. Dokupiliśmy jeszcze fajną pościel w czerwone maczki i poszliśmy na piechotę w słońcu do galerii, bo tam mieści się kosmetyczna sieciówka oraz supermarket, gdzie robimy zakupy jedzeniowe.

Gdyby nie ta hałaśliwa muzyka wydobywająca się z głośników na wszystkich poziomach, byłoby świetnie, bo klimatyzacja pracowała pełną parą. Zastanawiam się dlaczego nie można odtwarzać czegoś spokojniejszego, a nie takie umc, umc, umc, baby. Nie wiem jak Wy, ale mam ochotę uciekać jak słyszę takie rytmy. Od razu boli mnie głowa i podnosi mi się ciśnienie.

Mąż zostawił mnie na krześle w sektorze jedzeniowym, a sam poszedł po zakupy. Sam z siebie przyniósł mi mojego ulubionego loda na patyku (straciatella), którym oczywiście upaprałam wczoraj świeżo uprane spodnie. Brązowa plama na czterech literach wyglądała jak nie powiem co, ale liczę na Waszą inteligencję, że się zapewne domyślicie. Powinnam jeść w śliniaku, bo prawie zawsze tak się to kończy.

Potem blondynka poszła po tusz do rzęs. Dopiero stojąc przy półce zorientowałam się, że poprzedni, który kupiłam kilka miesięcy temu, był wodoodporny. A ja się zastanawiałam czemu nie mogę go zmyć. Refleks szachisty, nie ma co. Dzisiaj wzięłam już normalny. No i będę sexy jak króliczek Playboy'a - za sprawą mgiełki do ciała o tym zapachu. Różowy grejpfrut, mandarynka oraz akordy jaśminowej herbaty uwiodą wieczorem Męża.

piątek, 29 czerwca 2012

497. Nie wychodź za mąż


Ze strachu przed samotnością. Z braku lepszego kandydata. Z litości. Na złość. Na przekór. Bo już najwyższy czas. Bo rodzina naciska. Bo zegar biologiczny tyka. Bo chcesz być matką. Jeśli Cię nie szanuje. Jeśli kłamie. Jeśli jest uzależniony. Bez miłości. Bez pożądania. Bez sensu.

496. Czwartek


Poranek. Dzwoni budzik ustawiony w Męża komórce. Wstajemy bladym świtem. Zaspana idę do łazienki, gdzie dosłownie wszystko leci mi z rąk - kubek do zębów, pasta, płyn micelarny, krem. Myję się, ubieram i wychodzimy.

Na dworze pada deszcz. Założyłam co było pod ręką. Idziemy przecież tylko na przystanek autobusowy. Po drodze kilkanaście razy zatrzymuję się, bo stopki usuwają mi się z pięt. W końcu, zniecierpliwiona, zdejmuję je i chowam do torebki.

Gabinet, pobranie krwi - tu idzie sprawnie. Siadam na chwilę, przyklejam plaster w miejsce wkłucia. Piję leki, potem w ruch idą inhalatory. Możemy wracać. Jeszcze tylko pieczywo i ten pyszny chleb żytni posypany białą mąką. Czekamy, bo pani z piekarni gdzieś wyszła.

Autobusem podjeżdżamy kilka przystanków. Kolejny sklep, gdzie kupujemy krokiety z pieczarkami i kapustą oraz surówkę na obiad. W domu wreszcie mogę coś zjeść. Decyduję się na kawę z mlekiem i świeżutki chleb z masłem. Żołądek, przyzwyczajony do codziennego musli, buntuje się przeciwko niespodziewanym gościom.

Wpadam na pomysł przesadzenia kwiatków na parapecie. Lubię geranium. Stoi sobie w trzech doniczkach. Z zawartością każdej z nich związane jest inne wspomnienie. Każda zaszczepka pochodzi od różnych osób. Jedna kupiona na bazarze od starszej pani, która dorabiała chyba w ten sposób do niewielkiej emerytury. Druga od sąsiada z bloku naprzeciwko - wypatrzona przeze mnie przez okno. Trzecia od naszej Sąsiadki. Ziemia wysypuje się na wykładzinę leżącą na podłodze pomimo rozłożonych na niej gazet. Nic to - Mąż potem odkurzy.

Jemy obiad i wychodzimy razem. Dyrektor Wykonawczy zwraca mi uwagę na dziurę w podeszwie lewego buta. Nie mam czasu, żeby szukać teraz nowej pary w szafie. Idę, mając nadzieję, że moja stopa pozostanie bez uszczerbku po powrocie.

Jadę na drugi koniec miasta po wyniki porannych badań. Na próżno. Okazuje się, że jestem półtorej godziny za wcześnie. Wsiadam w kolejny autobus na przystanku, który - w wyniku remontu - został przeniesiony gdzie indziej.

Jest mi gorąco, chce mi się pić. Śpię z otwartymi oczami. Marzę o drugiej kawie. Wysiadam, ale widzę nadjeżdżający inny numer, który dowiezie mnie do jednej z kosmetycznych sieciówek. Chcę tam kupić sobie tusz do rzęs w promocji. Już go nie ma. Tym razem przyjechałam za późno.

Idę do pobliskiego sklepu po sok z czerwonych grejpfrutów. Odkręcam zakrętkę i czytam napis "radość jest wszędzie". Uśmiecham się do siebie i idę na górę do przychodni. Przeciskam się między czekającymi na korytarzu ludźmi. W rejestracji dziki tłum. Wychodzę, mówiąc wcześniej "dzień dobry".

Na ulicy spotykam swojego endokrynologa, którego odwiedzę w najbliższy poniedziałek. Wciąż nie znam wyników badań. Jestem na drugim końcu miasta i nie wrócę już po nie o piętnastej. Nie mam siły. Dzwonię do Męża.

Przyjeżdżam do domu. Robię sobie kawę, wodę z sokiem i zieloną herbatę. Czytam, piszę, przeglądam wiadomości. Dzwonię do przychodni. Wdaję się w pogawędkę z moją ulubioną rejestratorką. Przez telefon podaje mi wyniki TSH i anty-TPO. Są dobre, bardzo dobre.

Wieczorem oglądam mecz. Strona internetowa z transmisją zacina się co trochę. Mam "w zapasie" drugą. Przełączam się więc na nią. I tak w kółko. Dopóki nie wróci Mąż. Ostatni gwizdek sędziego oglądamy już razem. Potem jeszcze tylko sen.

495. Jedno pytanie


Środowy wieczór piłkarski przedłużył się prawie do północy. Chłopaki z Portugalii i Hiszpanii ganiali po boisku przez półtorej godziny tak niemrawo, że w gratisie dostali jeszcze dodatkowe pół godziny gry, która nie zakończyła się zdobyciem ani jednego gola przez żadną z drużyn.

Ronaldo z namaszczeniem ustawiał kilkakrotnie piłkę przed wykonaniem każdego rzutu wolnego, na które ma monopol w reprezentacji; precyzyjnie odmierzał pięć kroków w tył i jeden w bok. Zapomniałam tylko sprawdzić, czy podobnie jak przy wchodzeniu na murawę musi zaczynać od prawej nóżki.

Hiszpanie grali jakby ktoś im nogi spętał, a Portugalczycy nie potrafili trafić do bramki. Tak więc rozpoczął się festiwal rzutów karnych. Loteria - jak zawsze. Wojna psychologiczna. Test na opanowanie i spokój egzekutorów oraz bramkarza.

Pięciu zawodników. Ronaldo chciał być wisienką na torcie. Już pewnie oczami wyobraźni widział siebie w geście triumfu, że to on zapewnił swojej drużynie awans do finału EURO 2012. A tu kicha. Nawet nie musiał strzelać, bo sprawa rozwiązała się samoistnie. Hiszpanie byli lepsi (4:2) i to oni zagrają w niedzielę ostatni mecz tych mistrzostw.

Wczoraj niemiecka machina oblężnicza próbowała szturmować włoskie zasieki. Balotelli pozbawił ich złudzeń, zdobywając dwa gole jeszcze w pierwszej połowie. Grał jak szatan i - choć podobnie jak Ronaldo - nie darzę go sympatią, ale uczciwie przyznaję, że rozegrał świetny mecz, zapewniając swoim kolegom awans do finału.

Niemcy się pogubili. Mam wrażenie, że to był ich najsłabszy występ na tych mistrzostwach. Nie pomógł im nawet podyktowany w ostatnich minutach drugiej połowy rzut karny, który wykorzystali. Przegrali 1:2. Honorowa bramka kontaktowa pozostała im jedynie na otarcie łez.

Za dwa dni spotkają się zatem obie drużyny z południa Europy. Wtedy poznamy odpowiedź na jedno pytanie - Buffon czy Casillas - który bramkarz, a jednocześnie kapitan, będzie ze swoimi kolegami świętował zwycięstwo na EURO 2012?

czwartek, 28 czerwca 2012

494. Rachunki prognozowane


Dawniej było tak - co miesiąc lub dwa przychodził inkasent, odczytywał stan licznika i dawał do ręki wydrukowany rachunek. Można było nawet zapłacić u niego, na miejscu, bez chodzenia na pocztę, czy do ajencji. Czy gaz, czy prąd - bez znaczenia - system rozliczania był jeden.

Potem ktoś wymyślił rachunki prognozowane. Jeden był za faktyczne zużycie, a następny za przewidywane - na podstawie nie wiadomo jakich obliczeń, ale wiadomo, że z pewnością na niekorzyść klienta, bo przecież można bezkarnie obracać jego pieniędzmi.
     
Teraz już sama nie wiem czy śmiać się, czy płakać. Gazownia znowu zmieniła sposób rozliczania za swoje usługi. Kilka dni temu przyszedł inkasent i odczytał licznik. Wczoraj - pocztą - dostaliśmy faktury. Jedna wyrównawcza w kwocie ponad 500 złotych i pięć następnych - prognozowanych - rozłożonych w czasie do końca kwietnia. Rozpiętość kwot waha się od 300 do 370 złotych. Następny odczyt będzie w maju lub czerwcu przyszłego roku i wtedy znowu otrzymamy rachunki - wyrównawczy i przewidywane.

Zastanawiam się co komu przeszkadzało płacenie za faktycznie zużyte metry sześcienne gazu? Jaki jest sens regulowania należności aż na tyle miesięcy do przodu? I kto na tym wyjdzie jak Zabłocki na mydle?

Czekam tylko na dzień, w którym operatorzy sieci komórkowych wpadną na pomysł faktur prognozowanych, no bo skoro inni mogą, to czemu oni mają być gorsi? Idąc tym tropem, płaćmy też za buty, które kupimy dopiero za pół roku, czy za jedzenie, którym zapełnimy nasze lodówki za kilka miesięcy. W końcu fajnie jest robić klienta w trąbę.

środa, 27 czerwca 2012

493. Zabawa w chowanego


Kwestia finansów w związku budzi wiele emocji u samych zainteresowanych. Istnieją pary, które nie mają z tym żadnego problemu, ale są też takie, które toczą ze sobą małe wojny podjazdowe.

Opcji jest kilka. Każdy może mieć swoje konto osobiste. Oboje mogą także zdecydować się tylko na jedno wspólne. Albo na połączenie obu możliwości. Wszystko zależy tylko i wyłącznie od nich.

Zaufanie i kontrola, niczym miłość z zazdrością, idą razem pod rękę. Która szala przeważy i czyje będzie na wierzchu? A może uda się osiągnąć kompromis, który zadowoli obie strony?

Czasem partnerzy bawią się ze sobą w chowanego. Kto kogo przechytrzy. Kto schowa tam, gdzie trudno będzie znaleźć. Mnożą się małe i większe grzeszki. Kłamstwa i kłamstewka. Pięknie opakowane w prawo do prywatności.

Duzi chłopcy cieszą się na widok każdej nowej gry, elektronicznych gadżetów, a nawet motocykla, czy wiatrówki. Duże dziewczynki upychają w szafach wymarzone ubrania, czy dwudziestą parę butów albo osiemnastą torebkę.

Ence pence, w której ręce? Komu numer dziś wykręcę?

492. Prostota


Lubimy komplikować sobie życie. Nie mówiąc wprost o co nam chodzi i stwarzając nieporozumienia. Tłumiąc w sobie emocje - ze strachu przed ich okazaniem. Nie tłumacząc jeśli inni nas nie rozumieją. Zapominając o tym, co ważne. Udając, że jest dobrze, kiedy to nieprawda. Nie nazywając swoich potrzeb. Nie prosząc o pomoc kiedy jej potrzebujemy. Nie zadając pytań, bo boimy się ośmieszenia lub wstydzimy niewiedzy.

Życie tak naprawdę jest proste. Może być jeszcze prostsze. Dzięki nam samym. Wystarczy chcieć coś zmienić w swoim zachowaniu. Wyjść do ludzi. Otworzyć się na nich. Zaufać. Przyznać się do skrywanych uczuć. Nazwać je. Zaakceptować. Pochwalić kogoś. Poprosić o coś. Powiedzieć "nie". Piękno tkwi w prostocie.

491. Matka i córka


Niedługo po maturze okazało się, że jest w ciąży. Rodzina naciskała na ślub, no bo co ludzie powiedzą i że nie wypada. Postanowili za nią, a ona, nieświadoma konsekwencji, wzięła udział w wyreżyserowanym przez innych spektaklu, w którym zagrała główną rolę.

Dziecko było klasyczną młodzieńczą wpadką dwojga niedojrzałych emocjonalnie osób. Zamieszkali u rodziców dziewczyny, w małej klitce w bloku. Na świat przyszła Renatka. Jej ojciec wolał towarzystwo kolegów, butelki oraz innych kobiet. Jej matka, bez pracy i środków do życia, była zdana sama na siebie i na łaskę swoich rodziców, którzy utrzymywali je obie.

Jak szybko młodzi się pobrali, tak szybko doszło do rozwodu. Ojciec Renatki niebawem zapomniał o istnieniu dziecka oraz o obowiązku płacenia na nie alimentów i wrócił do kawalerskich nawyków. Matka dorabiała chałupnictwem, a potem znalazła zatrudnienie jako sprzątaczka. Całkowicie zrezygnowała z możliwości dokształcania się, każdy zarobiony grosz inwestując w ukochaną córeczkę, której za wszelką cenę chciała zrekompensować brak pełnej rodziny. Poświęciła się Renatce, rezygnując z własnego życia osobistego.

Dziecko rosło jak na drożdżach. Przedszkole, szkoła podstawowa, średnia. Po maturze zdecydowała się wyjechać z prowincji do wielkiego miasta na studia. Matka ledwo wiązała koniec z końcem, ale ciężko harowała, żeby tylko Renatka była szczęśliwa i miała lepsze życie niż ona. No i żeby znalazła przystojnego i bogatego męża.

Córce spodobał się wielki świat i luksus, o jaki każdego dnia miała okazję się ocierać. Rzadko przyjeżdżała do rodzinnego miasteczka, bo nie odnajdywała w nim nic atrakcyjnego i godnego uwagi. W porównaniu ze swoim nowym miejscem zamieszkania, stare wypadało blado i nijako.

Matka dwoiła się i troiła, żeby dogodzić Renatce. Co roku zabierała ją na zagraniczne wczasy, na które odkładała z niewielkiej pensji sprzątaczki, oszczędzając na wszystkim - nie dojadając, nie kupując sobie nowych ubrań, czy butów. W miarę możliwości odwiedzała córkę w wynajętym mieszkaniu w wielkim mieście.

Córka wstydziła się tego, jak jej matka wygląda. Wypominała jej, że chodzi w starych rzeczach, że jest zaniedbana i że nie wypada, by tak pokazywała się publicznie. Wyśmiewała stary i niemodny telefon matki, zapominając, że swój nowiutki model zawdzięcza swojej rodzicielce, która płaciła jej wszystkie rachunki związane z wynajmem mieszkania.

Renatka próbowała trochę dorabiać sobie na studiach, ale była bardzo wybredna - a to za mało płacą, a to za daleko, a to praca za ciężka. Matka czekała na obronę pracy magisterskiej córki, mając nadzieję, że potem - gdy jej dziecko znajdzie regularne zatrudnienie - wszystko się zmieni na lepsze w kwestii finansowej ich obu.

Hucznie świętowała uzyskanie tytułu magistra przez córkę, opłacając całą imprezę i okazały prezent. Renatka zamiast szukać pracy, wolała bywać na salonach i bawić się w klubach. Matka usprawiedliwiała córkę przed rodziną i znajomymi ciężką sytuacją i bezrobociem. O dziwo, koleżanki jej dziecka bez problemu sprzedawały w butikach w galeriach, ale Renatka przecież nie po to kończyła studia, by stać za ladą.

Córka ma trzydzieści lat. Nadal mieszka w wielkim mieście w wynajętym mieszkaniu. Rachunki za wynajem i resztę opłat reguluje oczywiście matka. Renatka ma dorywcze zajęcia, a zarobione pieniądze przeznacza na własne przyjemności. O powrocie do rodzinnego miasta nawet nie chce słyszeć.

Matka jest schorowana i zmęczona pracą sprzątaczki. Jej jedynym promyczkiem i światełkiem w tunelu jest córka. Codziennie do niej dzwoni, codziennie o niej myśli i co rok zabiera ją na zagraniczne wczasy.

wtorek, 26 czerwca 2012

490. Polityka prorodzinna


Za każdym razem kiedy na światło dzienne wychodzi kwestia znęcania się, maltretowania, czy niewyjaśnionych okoliczności śmierci jakiegoś dziecka, zatrzymuję się na chwilę, żeby pomyśleć i zastanowić się nad tym.

Nagle, jak grzyby po deszczu, robi się tłoczno. Media nagłaśniają całą sprawę. A potem następuje reakcja łańcuchowa. Świadkowie wyrastają spod ziemi - byle tylko zaistnieć na chwilę i mieć swoje pięć minut sławy. Psychologowie dopatrują się motywów działania winnych. Opieka społeczna dorzuca swoje trzy grosze.

Gdzie wcześniej, przed tragedią, była rodzina - bliższa i dalsza? Gdzie byli sąsiedzi, znajomi? Przez dwa lata NIKT nie zauważył zniknięcia dziecka? Przecież tamci ludzie nie mieszkali na pustkowiu. Gdzie wtedy byli pracownicy socjalni, czy psycholog? Po fakcie i po szkodzie wszyscy są mądrzy. Specjalistów i znawców nie brakuje.

Po raz kolejny nóż mi się w kieszeni otwiera. Potencjalni rodzice adopcyjni muszą być poddawani wielomiesięcznym procedurom i postępowaniu, które - MOŻE - w efekcie końcowym doprowadzą do spełnienia ich marzenia o stworzeniu rodziny dla dziecka, które urodził ktoś inny. Testy psychologiczne, rozmowy, sprawdzanie stanu konta i warunków lokalowych - o tym wszyscy wiemy. W imię dobra małego człowieka - by nikt go nie skrzywdził.

A co z dziećmi, które biologiczni rodzice zabierają ze szpitala zaledwie kilka dni po narodzeniu? Czy ktoś sprawdza ich poczytalność, stan emocjonalny, finansowy, mieszkaniowy? Czy przed zajściem w ciążę takie pary są poddawane odpowiednim testom czy nadają się na rodziców i czy nie wyrządzą krzywdy swojemu dziecku?

Czym różni się dobro dziecka adoptowanego od dobra dziecka biologicznego? Jedno i drugie potrzebuje miłości, ciepła, czułości, troski, opieki, uwagi, czy szacunku. Jedno i drugie zasługuje na to, co najlepsze. Jedno i drugie chce żyć i czerpać radość ze swojego istnienia.

Polityka prorodzinna jest w naszym kraju fikcją. Podobnie jak stawianie na piedestale małego człowieka i jego potrzeb. Takie jest moje zdanie.

489. Nieposkładanie


Mąż ma całą masę zalet, o których piszę bardzo często. Ma również wady, o których już zdarzało mi się wspomnieć w kontekście różnych sytuacji. Trzy są najpoważniejsze - nieposkładanie, powolność i małomówność. Dzisiaj będzie wpis o tej pierwszej, gdyż z powyższego zestawu jest najciekawsza.

Rano szedł po zakupy do osiedlowego marketu. Zrobiłam mu wczoraj listę potrzebnych rzeczy. Przepisał ją sobie, bo kto się po mnie doczyta, ten jest wielki. Dałam mu kartę klubową (zawsze jakieś dodatkowe punkty potem można zebrać) i pieniądze. Wychodząc, upomniał mnie jeszcze, żebym przełączyła komórkę z opcji "milczy", bo tak ją zostawiam na noc, żeby nikt mnie nie budził.

Poszedł, a ja przypomniałam sobie, że zapomniałam powiedzieć mu, żeby kupił wodę mineralną. Dzwonię raz. Nie odbiera. Drugi, trzeci, czwarty. Wciąż to samo. Oczywiście sam nie przełączył swojego telefonu. "Przyganiał kocioł garnkowi, a sam smoli" - przyszło mi na myśl. Za chwilę patrzę na półkę, a na niej leży kartka z listą zakupową. Też jej nie wziął.

Nie ma go i nie ma. Już się zaczęłam zastanawiać czy coś mu się pod drodze nie stało. Za jakiś czas Mąż dzwoni do mnie. Nie pamiętał co miał kupić (sporo było na liście), więc znowu zdalnie nim pokierowałam do odpowiednich alejek i produktów. Przyszedł z zakupami i zaczął się tłumaczyć - że wszedł do marketu i zaczął czytać jakąś komputerową gazetę i stracił rachubę czasu. Dziwił się, że do niego nie dzwonię, a potem zobaczył cztery nieodebrane połączenia. W kieszeni spodni szukał kartki z listą zakupów, ale jej nie było. Jak miała być, skoro zostawił ją w domu?

Nauczyłam się śmiać z takich sytuacji. Kiedyś reagowałam złością i krzykiem. Teraz już nie, ale wciąż jeszcze niejednokrotnie opadają mi ręce i cała reszta też. Czasem jest uroczy w tym swoim nieposkładaniu, ale nieraz nie mam do niego siły.

poniedziałek, 25 czerwca 2012

488. Konsekwencje


Ręce już mnie nie szczypią, ani nie pieką. Lewa wróciła do normy. W prawej wciąż mam opuchnięty nadgarstek. W związku z oparzeniami słonecznymi nie wybiorę się jutro rano na rutynowe badania krwi przed wizytą kontrolną u endokrynologa. Poczekam do środy lub czwartku, bo chyba nie wytrzymałabym bólu zacisku tej gumowej rurki na ramieniu.

Ochłodziło się wreszcie. Co prawda odrobinę, ale i tak jest super w stosunku do tego, co było jeszcze wczoraj. O deszczu mogę tylko pomarzyć. Na razie obserwowałam świat zza okna. Bałam się jeszcze wychodzić okutana i zamaskowana, żeby nie wzbudzać zainteresowania bardziej rozebranych przechodniów.

Złamałam się dzisiaj jeśli chodzi o słodycze. Pożarłam całą tabliczkę czekolady. Przeterminowaną na dodatek o miesiąc. Żal mi się jej zrobiło. I wcale mi nie smakowała. Za to mam niesmak do siebie samej, ale cóż - trzeba ponosić konsekwencje swoich czynów. No i książkę zaczęłam czytać. Drugą, bo pierwszą odrzuciłam po kilkudziesięciu stronach.

487. Ambiwalencja


Kilka tygodni temu moja znajoma została po raz drugi mamą. Kilka dni temu kolejna urodziła córeczkę. Obie mieszkają w Trójmieście. Obie bardzo lubię. Z obiema widziałam się w ubiegłym roku i zamierzam spotkać się również we wrześniu, jak uda się nam tam pojechać. Widziałam zdjęcia obu maleństw. Zdrowe, śliczne dzieciątka.

Pierwsza myśl i pierwsza reakcja to ogromna radość z ich szczęścia. Druga - to wspomnienia i łzy w oczach, których nie jestem w stanie powstrzymać. Mam wyrzuty sumienia, że nie potrafię się cieszyć tak, jakbym chciała. Chcę, a nie mogę.

Mija dzień za dniem, tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem. Niedługo miną dwa lata od tamtego września. Myśli kłębią mi się w głowie. Jedna za drugą przelatują. Często - w zupełnie innym kontekście powtarzam Mężowi, żeby mniej myślał, a więcej działał. Samej sobie powinnam doradzić dokładnie to samo w tej konkretnej kwestii - dziecka.

Patrzę na Dyrektora Wykonawczego. Wiem i czuję, że byłby fantastycznym ojcem - ciepłym, czułym, troskliwym, cierpliwym, spokojnym i opiekuńczym, pełnym miłości. Blokada jest we mnie. Boję się. Najbardziej tego, że znowu poronię.

Kilka dni temu rozmawiałam z bliską mi osobą, która stara się o maleństwo. Powiedziała mi coś, co mnie zatrzymało na chwilę - że może jest nam razem ze sobą tak dobrze, że nie potrzebujemy do tego szczęścia nowego życia...

Wczoraj sama zaczęłam z Mężem rozmowę o dziecku. Powiedziałam, że chcę spróbować. Pomimo strachu. W imię miłości. Dla nas obojga.

486. Cztery


Znowu narobiłam sobie zaległości piłkarskich. W piątek niemiecka machina pokonała dzielnie broniących się Greków. Festiwal w sumie sześciu bramek jest tym, co Karioka lubi najbardziej. Jedna z nich padła z karnego, ale w niczym nie pomogła, bo do półfinału awansowali Niemcy.

Sobotni wieczór po spływie kajakowym spędziłam na oglądaniu spotkania Hiszpanów z Francuzami. Tym razem Iker Casillas nie musiał wyjmować piłki z bramki, bo to jego drużyna strzeliła dwa gole, w tym jeden znowu z karnego. W półfinale Hiszpanie zagrają z Portugalią i mam nadzieję, że ich pokonają.

Wczoraj mecz Anglików z Włochami. Nikomu nie kibicowałam, bo ani jednych, ani drugich nie darzę sympatią - w przeciwieństwie do języków ojczystych, jakimi władają. Przynajmniej nerwów nie było. Panowie pobiegali sobie przepisowe 90 minut, żadnej bramki nie strzelili, więc w nagrodę dostali jeszcze dodatkowo 30 minut dogrywki, która zakończyła się bezbramkowym remisem. Rzuty karne lubię bardzo. Szczególnie jak zawodnicy nie trafiają do bramki, strzelają w poprzeczkę lub słupek, albo kiedy bramkarze bronią. Jak Buffon, ale to stary wyjadacz z doświadczeniem, więc w sumie się nie dziwię. Znowu obejrzałam w sumie sześć goli. Włosi zmierzą się zatem z Niemcami.

Z magicznej czwórki kibicuję oczywiście Hiszpanii i sercem będę z nimi. Dobrze, że mecze odbędą się w najbliższą środę i czwartek - wreszcie obejrzę je sama. W weekend Mąż siedział obok mnie i spał w najlepsze. Obudziłam go wczoraj na rzuty karne, ale był trochę półprzytomny i z ulgą poszedł spać jak człowiek po skończonym meczu, którego całą dogrywkę przespał.

niedziela, 24 czerwca 2012

485. Z podtekstem


Dawno temu jak byłam dzieckiem stałam w kolejce po banany, pomarańcze, czy arbuzy. Bardzo często jak przychodziła moja kolej, towaru zabrakło. Wtedy był kryzys, więc to normalne. Nikt się nie dziwił. Pech i tyle.

Teraz zdarza mi się co innego. Jak mucha wpadnie do szklanki, zawsze do mojej. Jak talerz wyszczerbiony w barze, to mój. Jak kończy się taśma w kasie w markecie, to akurat przy mnie pani ją musi wymienić. Przypadki takie mogłabym przytaczać jeszcze długo.

Ostatnio pobiłam jednak samą siebie. I to całkowicie nieświadomie i bez specjalnego udziału ze swojej strony. Moje posty mają tytuły. Różne. W zależności od tego, co mi przyjdzie do głowy. O seksie nie piszę prawie wcale. No może z wyjątkiem jednej notki o śnie Męża. Właśnie o ten wpis cały zamęt.

"Seks party" - wstukajcie sobie w wujka Google te dwa słowa i zobaczcie co Wam wyskoczy jako link numer jeden. Teraz już rozumiecie? A ja się zastanawiałam dlaczego na blogu klonie tamten post jest wciąż na najwyższym podium całej listy.

Chciałam dobrze, a wyszło jak zawsze. Ot, taki paradoks - z podtekstem na tle seksualnym.

484. Liżemy rany


Wczoraj po powrocie ze spływu chyba ze trzy razy smarowaliśmy się z Mężem balsamem do ciała, bo nic innego przeciw oparzeniom w domu nie mieliśmy. W nocy spaliśmy jak zabici po całym dniu spędzonym na świeżym powietrzu.

Rano się zaczęło. Jestem w lepszej sytuacji, bo "tylko" ręce mam poparzone. U Dyrektora Wykonawczego dochodzą jeszcze nogi, bo miał krótkie spodenki. Skóra nas piecze, mamy wrażenie, że się ściąga, bo nawet w nadgarstkach jej zgiąć nie możemy bez bólu i grymasu na twarzy.

Mąż w koszuli z długim rękawem, ja w podobnej bluzce plus spodnie - tak się ubraliśmy w ten upał. Wszystko po to, żeby uchronić poparzone miejsca od słońca od dodatkowych promieni. W pierwszej otwartej aptece kupiliśmy Panthenol i wapno z witaminą C o przedłużonym działaniu. Pani farmaceutka tylko westchnęła kiedy pokazałam jej kawałek przedramienia.

Wróciliśmy do domu. Wypiliśmy rozpuszczone w wodzie wapno. Mąż nas spryskał aerozolem i tak sobie siedzimy - jak z pianą gaśniczą na naszych zbolałych kończynach.

483. K jak kajak


"Ty masz robić za balast i się nie merdać gwałtownie. Jak będzie kapok, to dostaniesz, a jak nie, to ja będę Twoim kapokiem. Nie martw się - jakby co wyciągnę Cię za fraki z wody". Tyle usłyszałam od Męża jeszcze w piątkowy wieczór.

Wczoraj rano szukałam pretekstu, żeby nie jechać. Prawie mi się udało. Wyszliśmy już z domu kiedy zauważyłam zegarek na ręce Dyrektora Wykonawczego. Mówiłam mu, żeby go nie brał, bo już kiedyś wypadł mu teleskop i o mały włos zgubiłby swój czasomierz. Skończyło się na tym, że schował go do plecaka.

Udaliśmy się na miejsce zbiórki naszej prawie czterdziestoosobowej grupy. Wsiedliśmy do autokaru i po kilkudziesięciu minutach jazdy znaleźliśmy się nad wodą. Tam czekały już na nas kajaki i panowie, którzy objaśniali co i jak. Wybrałam sobie czerwono-granatowy kapok i wsiadłam do kajaku. Jako lżejsza, siedziałam z przodu, a za mną Mąż.

Bałam się jak nie wiem co. Woda nie jest żywiołem, na którym czuję się swobodnie i komfortowo. Dobrze, że wyruszyliśmy w pierwszej dziesiątce, a potem mijaliśmy jeszcze innych po drodze. Zdarzyło się nawet, że byliśmy na czele całego peletonu. Przeżyłam chwile grozy kiedy musieliśmy pokonać rwący fragment rzeki, ale wyszliśmy z tej przygody cali i zdrowi.

Mąż się na mnie wkurzył kiedy zamiast pomagać, przeszkadzałam, bo marudziłam, panikowałam i krzyczałam jak zaklinowaliśmy się między korzeniami albo na kilku mieliznach. Zagroził mi nawet, że mnie zdzieli wiosłem jak się nie uspokoję. Chciałam już wysiadać, bo miałam dość, ale jakoś dotrwałam do końca wyprawy.

W sumie płynęliśmy około czterech godzin. Pogoda była całkiem znośna - raz słońce, raz pochmurno, ale deszcze nie padał, za to czasem wiał lekki wiaterek. Zrobiłam mnóstwo zdjęć z wody. Żałuję tylko, że nie dałam rady uwiecznić fioletowych, szafirowych i zielonych ważek oraz motyli - były szybsze niż ja.

Widzieliśmy bociana w locie, potem jeszcze w dwóch gniazdach całą trzyosobową ich rodzinę i dodatkowo jednego dorosłego osobnika z dzieckiem. Tak sobie myślę, że może to jakiś znak dla mnie i dla Męża odnośnie powiększenia naszej podstawowej komórki społecznej?

Po spływie udaliśmy się na miejsce posiłku. Dopiero tam dowiedziałam się, że dwa kajaki się przewróciły, a ich załoga przemokła do suchej nitki i musiała pozbyć się 400 litrów wody, żeby móc ponownie do nich wsiąść. Naprawdę miałam szczęście, że to nie my byliśmy na ich miejscu.

Wszystko mi smakowało - i żurek z kiełbasą, jajkiem oraz chlebem, sałatka, świeże pomidory i ogórki, kiełbasa i ziemniaki pieczone w ognisku, kawa, herbata, sok oraz woda mineralna, a także dwa rodzaje ciasta. Nasza grupa była tak subordynowana, że wprawiła w zdumienie właścicieli gospodarstwa agroturystycznego odnosząc do budynku wszystkie brudne talerze, a także kartony śmieci.

Ogromnym i bolesnym skutkiem ubocznym spływu jest stan moich rąk, a Męża i rąk, i nóg - poparzonych słońcem. Tak to jest jak się nie smaruje kremem z filtrem. Moja wina, bo zapomniałam o prewencji. Teraz pozostaje nam tylko zwalczanie i łagodzenie dolegliwości. Na całe szczęście nie popełniłam tego błędu jeśli chodzi o nakrycia głowy, bo w przeciwnym razie nie wiem jak wyglądałyby nasze twarze.

Zapraszam do obejrzenia zrobionych własnoręcznie zdjęć ze spływu.

Bardzo komfortowy autokar dowiózł naszą grupę na miejsce

Kajaki już na nas czekały

A to ja - już w kapoku i w kajaku, ale jeszcze na lądzie

Pierwsze ruchy wiosłem i płyniemy

Długa droga (i kilka kajaków) przed nami

Na czele peletonu

Podziwiam przyrodę

Rodzina bocianów na horyzoncie - czy to wróżba dla mnie i Męża?

Ścigały się z nami i kaczki

Niebo zmieniało się jak w kalejdoskopie

Czasem robiło się pochmurno

Z wody wystawały różne przeszkody

Nie ma to jak nic nie robić

Zbliżamy się do celu wyprawy

Już niedługo koniec

Na lądzie - suchą stopą

Kolejny bocian mijany po drodze

Wsi spokojna, wsi wesoła

Pierwszy raz w życiu widziałam fioletowe maki

Żurek z jajkiem, kiełbasą i chlebem smakował wybornie

W takiej okolicy odpoczywaliśmy po spływie

Kiełbaska i ziemniaki pieczone w ognisku miały wielu chętnych

Smacznego!

Jak się nie ma w głowie, to się ma poparzone ręce

piątek, 22 czerwca 2012

482. Panikara


Jestem odważna z daleka. Zgodziłam się kilkanaście dni temu na uczestnictwo w spływie kajakowym. To już jutro, a im bliżej do całej wyprawy, tym więcej minusów wyszukuję. Zaczęło się od pogody.

Dzisiaj nareszcie się odrobinę ochłodziło i słońce zaszło za chmury. Pojawił się także lekki wiaterek. Na dworze jest delikatnie chłodno. Wygląda jakby zbierało się na deszczyk. Rano swoimi wątpliwościami zaczęłam obarczać Męża.
- A co będzie jak jutro zacznie padać? - spytałam w nadziei, że usłyszę: "wtedy nie pojedziemy", ale gdzie tam.

Moja nieżyjąca już babcia miała takie stare powiedzenie: "uwziął się jak Żyd na taniec". Zupełnie jak Dyrektor Wykonawczy. Tak się nastawił na ten spływ, że nie wiem co by się musiało stać, żeby z niego zrezygnował. W końcu on jest ryba, więc wodę kocha. W przeciwieństwie do mnie - naturalnym środowiskiem kozy jest ziemia, której i ja się trzymam.

Czego się jednak nie robi dla Męża? W naszej podróży poślubnej pokonałam swój lęk wysokości i weszłam do balonu widokowego w Krakowie, ale chyba już nigdy więcej nie zdecydowałabym się na ten desperacki krok. Widoki były fantastyczne, ale strach też. Zjechałam również pod ziemię do kopalni w Wieliczce - w imię miłości. O stateczku pływającym po Wiśle już nie wspomnę, bo to pikuś był przy pozostałych dwóch miejscach.

Jutro czeka mnie chyba największy jak do tej pory hardcore - czyli kajak. Wody boję się panicznie od małego dziecka. Wyobrażam sobie wszystkie możliwe scenariusze - że się wywrócimy i wpadnę do rzeki, a nie umiem pływać i się utopię; że utonie mój aparat fotograficzny i nasze dokumenty; że narobię Mężowi wstydu swoim zachowaniem jak zacznę panikować i krzyczeć ze strachu. I tak dalej...

481. Krótka piłka


Z niektórymi ludźmi jest jak z dziećmi - za rączkę i do baru. Szybko, sprawnie, bez ceregieli i bez problemów. Pytanie - odpowiedź. Akcja - reakcja. Podanie - strzał.

Kto mnie zna, ten wie, że spontaniczna i niejednokrotnie szalona ze mnie istota. Kilka dni temu siedziałam sobie na gadu z Autostopowiczem. Było to jeszcze przed ubiegłotygodniowym wyjazdem do Krakowa, który on uwielbia i swojego czasu nawet tam mieszkał przez kilka miesięcy. Napisałam mu, że czekam na przyjazd nad morze. Od słowa do słowa poszło gładko. Już kiedyś pisałam, że uwielbiam Naszego Przyjaciela za wiele rzeczy. Jedną z nich jest bezpośredniość i bezproblemowość.

Spojrzałam w kalendarz, napisałam datę i od razu przeczytałam: "mieszkanie będzie stało puste więc dlaczego nie - przyjedziecie, dostaniecie klucze i mieszkacie". Sprawdziłam połączenie kolejowe - nasz ślimaczy pociąg kursuje, po czym zadzwoniłam do Męża i zadałam jedno pytanie:

- Chcesz jechać nad morze?
- Kiedy?
- We wrześniu.
- A gdzie będziemy spali?
- U Autostopowicza.
- Zgodzi się?
- Już się zgodził. Właśnie nas zaanonsowałam.
- Super. Podziękuj mu.
- Już to zrobiłam.

Następnego dnia znowu złapałam Naszego Przyjaciela na gadu. Tym razem to on mnie podsumował: "niezła jesteś - wszystko w 24 godziny". I tu się mylił, bo zaledwie trzydzieści minut wystarczyło mi na całą logistykę. Mąż wziął już urlop w planowanym terminie i jeśli nic nam nie stanie na drodze, we wrześniu zawitamy do naszego kochanego Wrzeszcza.

480. Goguś


Nie lubię go od zawsze. Nie wiem co kobiety w nim widzą. Włosy na żel, żaden z nich nie ma prawa odstawać. Ząbki jak od linijki - bielutkie, w jednym rządku. Fochy obrażonej panienki, muchy w nosie, mania wielkości i te gesty ze wznoszeniem rąk i oczu do nieba. Nie przeczę, że ma talent i umiejętności i że potrafi grać. Jak dla mnie jednak wielkość człowieka przejawia się w jego skromności, której niestety mu brak.

Ronaldo - obiekt westchnień wielu kobiet na świecie i zazdrości mężczyzn. To on wczoraj zapewnił Portugalii awans do półfinału w meczu z Czechami. Po zdobyciu jedynego gola opędzał się od kolegów. Pewnie krzyczał, żeby nie dotykali jego włosów, bo zburzą mu fryzurę.

Moim "przystojniakiem" na boisku był Milan Baros -  a wszystko przez te czarne oczy...

czwartek, 21 czerwca 2012

479. Prywatny folwark


Pamiętacie słynny swojego czasu serial "Alternatywy 4" i występującego w nim gospodarza Anioła? Dawno i nieprawda? Niekoniecznie. Czasem nawet bliżej, niż się spodziewacie mieszka podobny osobnik płci męskiej lub żeńskiej. Niech będzie, że nazywa się Pouczacz. Przeważnie jest na rencie lub emeryturze i ma dużo wolnego czasu, który poświęca na obserwowanie swoich sąsiadów i otoczenia, w jakim mieszka. Nic nie umknie jego uwadze, gdyż obsesja kontrolowania ludzi stała się jego sposobem na nudę dnia codziennego.

W zimie stoi przy drzwiach wejściowych do klatki schodowej, sprawdzając kto ich nie zamyka. Przez wizjer we własnych drzwiach ma oko na schody i sąsiednie mieszkania. Okno służy mu do obserwacji podwórka. Zauważy każdy źle zaparkowany samochód, usłyszy szczekającego psa, piski bawiących się dzieci, rozmowy blokowych plotkar, czy krzyki złotej młodzieży.

Zawsze wie lepiej co, jak, kiedy i gdzie należy zrobić. Poucza koszących trawę, kładących chodnikową kostkę, śmieciarzy, sprzątaczkę, właścicieli czworonogów, rodziców pociech, robotników naprawiających uszkodzoną papę na dachu.

Alfa i omega w jednym. Zna się na wszystkim. Cała reszta to banda idiotów, debili i gówniarzy. Nie ma przyjaciół, ani znajomych. Nikt go nie lubi, za to każdy unika jak może. Wszystkich sąsiadów ma za nic.

Chociaż mieszka w bloku, traktuje teren wokoło jak swój prywatny folwark. Nie dociera do niego, że ludzie są różni i nie ma możliwości ich kontrolowania. Jest zbulwersowany kiedy ci, którym zwraca uwagę w bardzo agresywny sposób, grożą mu pobiciem albo - w najlepszym wypadku - potraktują przekleństwem. Ciężkie jest życie blokowego Pouczacza.

478. Łańcuszek


W ostatnich dniach trzy osoby wytypowały mnie do odpowiedzi na 11 pytań. Nie będę Was tu zanudzać odpowiedziami na owe, w sumie, 33 pytania. Zostawiłam je bowiem w komentarzach na blogach tamtych autorów. Tutaj stawiam swoje znaki zapytania - kto chce, zapraszam na ochotnika.

1. Złość czy smutek?
2. Woda czy ogień?
3. Słowo czy cisza?
4. Intuicja czy rozum?
5. Moda czy wygoda?
6. Wiedza czy wiara?
7. Spokój czy hałas?
8. Oko czy ucho?
9. Szklanka czy filiżanka?
10. Torebka czy plecak?
11. Słońce czy deszcz?

477. Bunt na pokładzie


Mąż się zbuntował i powiedział, że czwarty dzień z rzędu truskawek na obiad jeść nie będzie, więc z naleśników albo makaronu ze śmietaną nici... Zjedliśmy zatem po dwa jajka na twardo, kabanosy i rzodkiewkę. Byle nie na ciepło było.

Matka, widząc moją zbolałą minę, weszła ze mną w prawie potajemny układ ugotowania ryżu jaśminowego z truskawkami i śmietaną, więc jest szansa na to, co lubię. Niedługo, bo Mąż już pojechał do pracy.

Nie wiem jak u Was, ale o deszczu mogę sobie pomarzyć. Powietrze stoi, zero wiatru, słońce praży, czyli upał w pełni. Ile jeszcze potrwa? Tego nie wie nikt. Dziś jest za to najdłuższy dzień roku.

środa, 20 czerwca 2012

476. Z deszczu pod rynnę


Poznałam ją kilka lat temu dzięki swojemu znajomemu, który w tamtym czasie był jej partnerem. Niska, tęga rozwódka z kilkuletnim dzieckiem. Sympatyczna i ciepła osoba. Troskliwa i opiekuńcza. Uległa. Nawet za bardzo.

Nie znałam i nie znam powodów, dla których zdecydowała się odejść od męża. Nie pytałam i nie wnikałam. W chwilach słabości ona zwierzała mi się za to z tamtego związku - że jej partner jest egoistą, że wpędza ją w kompleksy z powodu tuszy, że nie akceptuje jej synka, że manipuluje nią na wszystkie możliwe sposoby, a nawet zmusza do seksu.

Słuchałam i radziłam rozstanie. Ona była od niego uzależniona tak bardzo, że bała się zemsty z jego strony. Pracowali w jednej firmie. On był o nią chorobliwie zazdrosny. Nie miała chwili oddechu od jego obecności. Bała się go panicznie. Mieszkali już razem w jej mieszkaniu i planowali ślub oraz sprzedaż małej kawalerki i kupno czegoś większego. Właściwie on planował. Ona godziła się na wszystko. Ze strachu - przed nim i przed samotnością.

Nasz kontakt się urwał na jakiś czas. Potem znowu zaczęłyśmy rozmawiać. Odeszła od tamtego mężczyzny. Poznała innego. Szybko wprowadziła się do niego razem z synem. Odwiedziłam ją tylko raz. Poznałam jej obecnego towarzysza życia. Zarozumiały, apodyktyczny, wyniosły, nie znoszący sprzeciwu człowiek. Rozwodnik, przeciwny małżeństwu. Ona potulna, przytakująca na każdym krok i w każdej kwestii.

Ile razy można powielać ten sam schemat zachowań? Ile razy można wchodzić w toksyczne relacje? Ile razy rezygnować z siebie? Ile razy chorobliwie uzależniać się od drugiego człowieka? Ile razy dawać sobą manipulować?

475. Upał


Jestem energiczna i żwawa, ale on odbiera mi siłę i osłabia. Nie pozwala pić gorącej kawy i zjeść czegoś ciepłego. Już trzeci dzień z rzędu na obiad mamy naleśniki z truskawkami, a duża czarna w wielkim kubku stoi dopóki nie osiągnie temperatury pokojowej. Dopiero wtedy jestem w stanie ją wypić.

Właściwie nie wiem po co się kąpać, skoro za kilka chwil czuję strużki potu spływające po plecach i twarzy. W domu jest ponad 28 stopni Celsjusza przy otwartym oknie. Nawet w nocy. Nie ma czym oddychać, a powietrze stoi w miejscu. Można je kroić nożem.

Nie rozumiem i chyba nigdy nie zrozumiem fenomenu ludzi, którzy go lubią, czy wręcz nie mogą bez niego żyć. Ja nie znajduję w nim NIC przyjemnego, pożytecznego, czy fajnego.

474. Ósemka


Zostało ich osiem - Portugalia, Czechy, Grecja, Niemcy, Francja, Hiszpania, Włochy oraz Anglia. Odpadli moi ukochani Irlandczycy i Szwedzi. Komu mam teraz kibicować? Zostanę przy Czechach, Grekach i Hiszpanach.

wtorek, 19 czerwca 2012

473. Po co ja się przejmuję?


Kilka dni temu zadzwoniła do mnie Pierwsza i dalej narzekać i złorzeczyć na swojego faceta - że jest taki, śmaki i owaki i że nic z tego związku nie będzie. Gadała, gadała, gadała, a ja słuchałam. Powiedziała, co miała powiedzieć i zapytała czy się dzisiaj spotkamy. Zgodziłam się.

Poszłam dzisiaj po nią do pracy (tak się umawiałyśmy). Ona patrzy na mnie ze zdziwieniem i pyta, czy byłyśmy umówione. Nieprzytomna jakaś, czy co? Wspominam jej o tamtej rozmowie telefonicznej. Nie pamięta w ogóle, że do mnie dzwoniła. Dopiero jak jej przytoczyłam co mówiła, oprzytomniała.

Na całe szczęście nauczyłam się wreszcie nie brać czyjegoś bagażu i tachać go ze sobą. Poszłyśmy tam, gdzie klimatyzacja, czyli fast food. Frytki, cheeseburger, lód z polewą i shake truskawkowy - wszystko zjadłam i wypiłam. Nigdy więcej takiej "żywności". Ewakuowałyśmy się stamtąd jak tylko zjawiła się tam chmara dzieciaków z wycieczki szkolnej.

Siedziałam i ze zdumienia nie wiedziałam czy mam się śmiać, czy płakać. Za to ona była wesoła. Ręce mi opadły i cała reszta też. I wtedy do mnie dotarło, że jak ktoś sam się pcha nie tylko w jedno wielkie g...., ale w całe szambo, to nie mój problem. Skoro ona tak chce, niech tak będzie. Nic mi do tego. Po co ja się przejmuję?

poniedziałek, 18 czerwca 2012

472. Inicjatywa Męża


Bycie z Mężem jest nie lada wyzwaniem, choć i tak pewnie mnie jest łatwiej radzić sobie z jego niedoskonałościami, niż jemu z moimi. Kto mnie czyta od początku, ten wie o co chodzi.

Jedną z rzeczy, która bardzo mi w Dyrektorze Wykonawczym przeszkadza, jest jego brak inicjatywy. W praktyce polega to na tym, że ja jestem pomysłodawczynią, inicjatorką, organizatorką oraz logistykiem wszelakich spotkań, wyjazdów oraz sposobów spędzania wolnego czasu.

Generalnie przyzwyczaiłam się do takiego obrotu sprawy, ale czasami się denerwuję i ten temat powraca jak bumerang w naszych rozmowach. Bo chciałabym choć raz mieć wszystko podane na tacy, żebym nie musiała o niczym myśleć, tylko dostosować się do tego, co wymyśli Mąż.

Chyba się doczekałam - może nie do końca tak, jakbym to sobie wymarzyła, ale muszę przyznać, że Dyrektor Wykonawczy poczynił mały kroczek naprzód. Otóż kilka dni temu spytał mnie czy nie wybrałabym się z nim na jednodniowy spływ kajakowy połączony z grillem.

Na początku się ucieszyłam, bo koszt wypadu nie jest bardzo duży, ale potem konsternacja - bo jeśli kajaki są jednoosobowe, to nie pokonam swojego panicznego strachu przed wodą. Mąż zadzwonił gdzie trzeba i okazało się, że to dwójki.

Mimo iż mam pietra jak nie wiem co (raz tylko pływałam kajakiem po zalewie), to jednak się zdecydowałam na to wariactwo. W najbliższą sobotę popłyniemy więc z Mężem - to będzie nasz kolejny pierwszy raz, bo jeszcze nigdy razem nie siedzieliśmy w kajaku.

471. Piłkarskie zaległości


Czwartkowy wieczór i powtórka z rozrywki, czyli remis i przegrana moich faworytów. Ten pierwszy dotyczy Chorwacji i Włochów. Już dawno nikt tak, jak Balotelli (piłkarz Italii) nie działał mi na nerwy. Ta druga dla Irlandczyków, którzy stracili aż cztery bramki, sami nie strzelając ani jednej fantastycznie grającym Hiszpanom. Mieszkańcom szmaragdowej wyspy należą się jednak słowa uznania za ogromną waleczność aż do ostatniej minuty gry. I jeszcze ciekawostka a propos hymnu Hiszpanii. Żaden z zawodników go nie śpiewał. Z jednej prostej przyczyny - nie ma on bowiem słów jako chyba jedyny spośród wszystkich na tych mistrzostwach.

W piątek Francuzi wygrali z Ukrainą (burza pokrzyżowała szyki piłkarzom, dzięki czemu mieli przymusową przerwę w grze), a moi szwedzcy przystojniacy ulegli w końcu Anglikom, ale przynajmniej można było sobie obejrzeć festiwal pięciu bramek. No i te wszystkie uściski, przytulania i rzucania się na siebie po każdym zdobytym golu.

Sobota upłynęła pod znakiem najważniejszego dla nas meczu z Czechami. Chociaż statystyki dawały nam 2/3 szans na jego wygranie, nic z tego nie wyszło. To był nasz ostatni występ na EURO 2012, podobnie jak Rosjan, którzy zostali pokonani przez Greków. Tak się dziwnie złożyło, że oba wyniki spotkań rozgrywanych równocześnie, były identyczne.

Takie same różnice bramkowe padły również wczoraj. Niemiecka machina pokonała Danię, a Portugalia Holandię, która generalnie bardzo słabo zagrała w tych mistrzostwach. Gadki szmatki naszych speców od futbolu denerwują mnie tak bardzo, że ich nie słucham.

Zagadkę z postu nr 462 poprawnie rozwiązały dwie osoby. Zainteresowanych proszę o kontakt mailowy, bo nie wiem komu i gdzie mam wysłać niespodziankę.

470. Nie wstyd?


Dwie negatywne kwestie tak bardzo rzuciły mi się w oczy, że nie mogę o nich nie napisać. Kraków jest miastem reprezentacyjnym, pięknym, wybitnie turystycznym, nastawionym na gości - z Polski i z zagranicy, czyż nie?

Bar wegetariański w samym centrum miasta. Tak zwana sieciówka. Mąż stoi w kolejce. Przed nim czarnoskóra młoda kobieta próbuje złożyć zamówienie. ŻADNA z osób zza lady (widziałam tam samych młodych ludzi) nie potrafi się z nią porozumieć po angielsku. Dyrektor Wykonawczy pomógł turystce i przetłumaczył, bo inaczej pewnie wyszłaby głodna. Nie wstyd?

Toalety w Galerii Krakowskiej. Przed wejściem stolik z talerzykiem na pieniądze. Na ścianie przywieszona informacja, że sugerowana opłata wynosi 1 zł. Jestem zniesmaczona, podobnie jak inne osoby. Nigdy, nigdzie i w żadnej innej galerii handlowej nie spotkałam się z pobieraniem opłat za korzystanie z toalety. Musiałam przyjechać aż do Krakowa, żeby zobaczyć takie cudo. Nie wstyd?

469. Na Plantach


Ławki na krakowskich Plantach są na tyle długie, że spokojnie można się na nich położyć, z czego skwapliwie skorzystali liczni "zmęczeni" panowie w stanie wskazującym na spożycie i nie grzeszący czystością. Straż Miejska i Policja były zbyt zajęte, żeby ich budzić - wszak trzeba pilnować porządku na Rynku. To, że turyści nie mieli gdzie usiąść jest już całkiem inną kwestią.

Upolowaliśmy wreszcie wolną ławkę. Uradowani jak dzieci usadowiliśmy się na niej i podziwialiśmy widoki, obserwując spacerujących ludzi. Długo nasz spokój nie trwał długo, gdyż nieopodal ulokowała się wielce osobliwie wyglądająca trójka - dwóch mężczyzn i jedna kobieta.

Pani w wieku trudnym do identyfikacji, o twarzy zniszczonej tak bardzo, że mogła mieć zarówno trzydzieści, jak i pięćdziesiąt lat. Za to jaką miała na sobie kurtkę - czarna skóra z ogromnym napisem 'Iron Maiden' na plecach. Na dziewicę to mi nie wyglądała, ale może przekorna z niej babka? Jej towarzysze wcale nie odbiegali wizerunkiem - także w gustownej czerni. Popalali papierosy, a sposób ich mówienia i poruszania wskazywał na obecność procentów w wydychanym przez nich powietrzu. Mydła i wody nie widzieli z pewnością od dawna, ale kto by się takimi szczegółami przejmował.

Dobre serca mieli, bo karmili gołębie, dzieląc się z nimi swoimi obwarzankami. W pewnej chwili przeszło obok tamtej ławki dwóch młodych ludzi. Na ich widok ptaki odleciały. Jeden z siedzących chrapliwym głosem zapytał z wyrzutem:
- Co mi gołębie straszycie?
- Przepraszam - odpowiedział młody mężczyzna.
- Za przepraszam to się 5,5 należy, no chyba że chcesz się bić?

Chyba przechodzący panowie nie byli jednak zainteresowani walką wręcz, gdyż oddalili się od feralnej ławki. Żelazna Dziewica chyba pozazdrościła swoim znajomym, bo kiedy następny człowiek przechodził w jej pobliżu sama do niego wykrzyknęła:
- No co? Chcesz się bić?

Chętnych do bitki nie było, więc cała trójka oddaliła się z miejsca niedoszłego wypadku i zginęła nam z oczu, a ich miejsce zajął młody człowiek z dwoma kebabami w dłoni.

468. Wnioski podsumowujące


Siadłam, pomyślałam i przetrawiłam. Wyciągnęłam powyjazdowe wnioski.

1. Jeśli w ciągu trzech dni trzy osoby mówią mi, że jestem gadułą, to nie jest dobrze. Muszę przestawić się na odbiór, w przeciwnym razie ludzie będą mieli mnie dosyć.

2. Mąż ma anielską cierpliwość i naprawdę mnie kocha, bo inaczej by mnie zostawił i poszedł sobie w drugą stronę. Muszę się więc przestać złościć o bzdety.

3. Bilety powrotne najlepiej kupować od razu po przyjeździe, albo jeszcze w miejscu zamieszkania. Dzięki temu można uniknąć zbędnego stresu i stania w kolejkach.

4. Przed wyjazdem trzeba sprawdzić w necie godziny odprawiania mszy w niedziele w pobliskich kościołach. Dzięki temu nie trzeba będzie szukać tego właściwego piechotą i w pośpiechu.

5. Dobrze jest zaopatrzyć się w jakąś kanapkę do pociągu zanim się dotrze na dworzec, bo potem zostają tylko suche obwarzanki popijane wodą.

6. Jak jest upał, to się nie wychodzi w samo południe na spacery w palącym słońcu, tylko siedzi w domu albo w cieniu na dworze. Potem nie trzeba dochodzić do stanu używalności na łóżku.

7. Przed jakimkolwiek innym wyjazdem nie będę sama pakować NASZEJ wspólnej walizki. W związku z tym Mąż będzie brał dzień urlopu przed i dzień po wyjeździe.

8. Najlepiej nie dotykać się do cudzego komputera, bo może się to źle skończyć dla jego karty graficznej.

9. Podróż najbezpieczniej jest planować nie wtedy, kiedy żar leje się z nieba i kiedy dodatkowo ma się jeszcze PMS.