Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

niedziela, 30 września 2012

656. Diabeł z piekła rodem


Jednemu ma pomóc, a drugiemu szkodzi - tak mogę śmiało napisać po dzisiejszym doświadczeniu. O co chodzi? Mąż dostał specjalny krem do skóry od jednego ze specjalistów, u którego miał wizytę. Ze smołą i siarką w składzie. Osobiście posmarowałam mu chore miejsca, bo sam nijak nie da rady tego dokonać. Dobrze, że zrobiłam to w lateksowej rękawiczce. Miał siedzieć ze specyfikiem przez pięć godzin, a potem go zmyć.

Wszystko ładnie i pięknie. Niby, bo po kilkunastu minutach poczułam pieczenie całej twarzy i uszy. Potem zaczęłam się dusić. Pojawił się również kaszel. W ulotce do przepisanego przez panią dermatolog specyfiku stoi jak byk, że u chorych na astmę lek może wywoływać skurcz oskrzeli. "Houston, mamy problem"...

Koniec końców, Mąż musiał pozbyć się kremu ze skóry po godzinie z niewielkim ogonkiem. W przeciwnym razie chyba bym się udusiła. Siarka i smoła, czyli wypisz wymaluj atrybuty diabła z piekła rodem, nie bardzo przypadły mi do gustu. Jeśli mam wybierać, wolę wodę święconą.

sobota, 29 września 2012

655. Jesienne spacery


Z czwartku na piątek obudziłam się, bo nie miałam czym oddychać. Długo potem nie mogłam zasnąć. Od wczoraj jestem przeziębiona, ale praktycznie od razu zaaplikowałam sobie dużą dawkę rutyny oraz witaminy C (zarówno w pastylkach, jak i w naturze). Katar się zmniejszył, ale i tak jestem dość słaba, boli mnie głowa, pocę się i nie mam siły. Do tego jeszcze brak apetytu, a także zanik powonienia.

Zarówno ubiegły weekend, jak i ten (mimo spadku mojej formy) spędzamy z Mężem spacerując i podziwiając piękno przyrody. Chyba żadna inna pora roku nie jest tak malownicza i kolorowa. Co tydzień widać zmiany w barwie liści na drzewach. Zresztą popatrzcie sami...










piątek, 28 września 2012

654. Pootwierane szufladki


Pisałam o niej tutaj. Zaledwie po zapoznaniu się z jej pierwszym (z dziesięciu) rozdziałem. Wczoraj wieczorem czytałam na głos kolejne. Zostały nam jeszcze cztery ostatnie.

Rozmawiamy o nich. Z Mężem. Otwierają się kolejne szufladki, choć zawartość wielu jest nam bardzo dobrze znana. Mimo to wciąż znajdujemy coś nowego. I paradoksalnie uważam, że tamta książka wcale nie jest tylko i wyłącznie o niepłodności. Śmiem zaryzykować, że niepłodność jest tym, co wystaje i co widać. Cała reszta jest ukryta głęboko. I to ona stanowi o problemie. I to do niej należy dotrzeć.

Tąpnęło mną po raz kolejny. Znowu coś zobaczyłam. Olśniło mnie i choć nie jest to wcale przyjemne światło, pozwalam mu świecić. Bo tak musi być.

Człowiek nieraz nie zdaje sobie sprawy albo celowo (lub podświadomie) unika pewnej wiedzy. Bo ona może zburzyć iluzję, w jakiej żyje, a przecież życie złudzeniami jest takie fascynujące i bezpieczne. Dobrze znane i pod kontrolą. Tylko czemu coś zgrzyta?

653. Dzielny Mąż


Środa - wizyta u jednego lekarza. Czwartek - wizyta u drugiego. Piątek, czyli dzisiaj - wizyta u trzeciego. A w kolejny czwartek - kontrolna wizyta. Ile marudził, ile się nagadał, tylko ja wiem. W końcu przyznał, że jestem dobrą żoną, bo dbam o jego zdrowie i gonię go do specjalistów. Ktoś musi, prawda?

czwartek, 27 września 2012

652. Czwarta - kwiatowa


Kolejna nasza rocznica ślubu. Tym razem spędziliśmy ją w głównej mierze w poczekalni przed gabinetem lekarskim. Nic to - najważniejsze, że kilka godzin siedzenia nie poszło na marne. Zdrowie Męża jest bezcenne. Zamiast kwiatów i kolacji były, wykupione w aptece, leki. Plus informacja, że Dyrektor Wykonawczy nie cierpi na nic poważnego. Uff - co za ulga.

środa, 26 września 2012

651. Wilk syty i owca cała?


Ostatnio zastosowałam unik wobec swojej koleżanki. Nie jestem z siebie ani dumna, ani zadowolona. Wciąż mnie to gryzie, bo moje zachowanie niczego nie zmieni na dłuższą metę. Nie lubię bowiem chowania głowy w piasek, ale na tę chwilę nie mam lepszego pomysłu na rozwiązanie kwestii, o której zaraz napiszę więcej.

Mam znajomą, z którą spotykam się czasem raz w miesiącu, czasem dwa razy, a czasem raz na dwa miesiące. Nie częściej. Nie brakuje mi tych spotkań wcale. Ba - nawet na nie nie czekam. Dlaczego? Bo się męczę i zamiast radości ze wspólnie spędzonych chwil przychodzę do domu z głową nabitą bzdurami i narzekaniem.

Sylwia jest rozwódką. Mieszka z rodzicami. Jej dorosła córka wyprowadziła się z domu do innego miasta, ale ani matka, ani córka tak naprawdę nigdy nie odcięły pępowiny. Codziennie rozmawiają przez telefon, jedna przyjeżdża do drugiej, nawet urlopy (choćby weekendowe) spędzają zawsze razem.

Na każdym spotkaniu wysłuchuję o "tym biednym dziecku" (prawie trzydziestoletnia kobieta) - jak to ona się męczy, jak jej wiecznie brakuje na życie, jak sobie wszystkiego odmawia, jak się tuła po wynajmowanych mieszkaniach, bo jej nie stać na własne lokum, a do rodzinnego miasta wrócić nie chce. Dlaczego? Bo lubi się ocierać o namiastkę luksusu i bywać "na salonach", usilnie poszukując bogatego faceta, który zapewni jej dostatnie życie, odciążając jednocześnie Sylwię, która prawie w całości finansuje życie swojej córki. Ta ostatnia zarabia bowiem na przysłowiowe waciki.

Nie byłoby w tych opowieściach nic dziwnego, gdyby nie pewna rozbieżność, którą zauważyłam od jakiegoś czasu. Jeśli ktoś nie ma pieniędzy na jedzenie, czy podstawowe rachunki, nie kupuje sobie butów za 400 złotych, czy perfum w podobnej cenie, ani nie jeździ w każde wakacje do ciepłych krajów. Szczególnie gdy twierdzi, że zarabia 1 500 złotych, pracuje na dwa domy i utrzymuje dwie dorosłe osoby.

Przyznam, że mam serdecznie dość słuchania tych wszystkich bzdur o problemach z kolorem, czy fasonem płaszcza albo krojem spódnicy, jakich aktualnie poszukuje Sylwia albo jej córka. Zupełnie mnie to nie interesuje i nie bawi. Nóż mi się w kieszeni otwiera kiedy po raz kolejny słyszę marudzenie i narzekanie na ich ciężkie życie. A z drugiej strony opowiadanie o zakupach w markowych butikach, czy o odwiedzaniu kolejnych modnych lokali. Jak dla mnie to szczyt obłudy i hipokryzji.

Jestem psychicznie zmęczona osobą Sylwii i nie mam żadnej ochoty na spotkania z nią. Tylko co mam zrobić? W końcu krzywdy mi żadnej nie wyrządziła. Jest, jaka jest. Nasze drogi się rozeszły już dawno. Nigdy nie byłyśmy przyjaciółkami. Jestem jej zwykłą znajomą. Wiem, że poza mną, spotyka się jeszcze tylko z jedną koleżanką.

Pytałam o radę Męża, bo on też zna Sylwię i ucieka od niej, bo nie może znieść ciągłego marudzenia, narzekania i jej kwaśniej miny. Powiedział mi, że nie zawsze się da, żeby i wilk był syty, i owca cała. "Nie każdy wilk przejdzie na wegetarianizm" - dodał.    

650. Nasze troski


Martwię się o Męża. A konkretnie o jego zdrowie. Dzisiaj poszedł do doktora Tomasza i dostał skierowania do dwóch różnych specjalistów. Nie wiem jak to się stało, ale kiedy zadzwonił, żeby umówić się do jednego z nich, okazało się, że pierwszy wolnym termin jest już na jutro. I to w ramach NFZ. Szok! Tak więc jutrzejsza wizyta zaplanowana, a w piątek kolejna. Tym razem prywatnie.

Mąż posmutniał, bo martwi się, że ja się martwię o niego. Poza tym, chyba trudno mu zaakceptować, że zaczynają się problemy ze zdrowiem. Do tej pory to ja miałam patent na "chodzenie po lekarzach". Jego spotkania z doktorem Tomaszem ograniczały się zawsze do przepisania lekarstw na przeziębienie.

Po powrocie ze skierowaniami Mąż przygasł. Myślał, że na tym jednym spotkaniu się skończy, a to nie takie proste, bo nadal nic nie wiadomo. Nic mu się nie chciało. Zaczął nawet wspominać swoje lata szczenięce i głupoty, jakie wtedy popełniał - skakanie na główkę do wody, wchodzenie na dość łamliwą brzozę i takie tam jeszcze. Ech...  

wtorek, 25 września 2012

649. Migracja


W trakcie publikowania poprzedniej notki zobaczyłam dziwny komunikat, informujący o migracji mojego blogu. Fakt, coś tam szanowny Onet wspominał o przenosinach na ten cały Wordpress, który mnie bardziej ziębi, niż grzeje. I jak znam siebie oraz życie, ja tam miejsca nie zagrzeję, bo sobie wymościłam przytulne gniazdko na blogspocie i tam urzęduję na stałe, traktując Onet tak, jak on mnie, czyli po macoszemu i jak zło konieczne.

Tak więc, gwoli ścisłości - jeśli zobaczycie na blogu onetowym inny niż dotychczas szablon, od razu uprzedzam, że nie będzie to moja robota i ja w tym palców maczać nie zamierzam. Oni mnie przenoszą bez mojej zgody i przyzwolenia. I pod moją nieobecność.

Kto jeszcze nie zanotował, niech czym prędzej to zrobi. Bo jestem i będę tutaj.

648. Sentyment


Przyzwyczajam się do miejsc, ludzi i rzeczy. Dlatego tak trudno wcielać mi w życie zmiany. Pewnie gdyby nie moja ciekawość i spontaniczność dziecka, wciąż byłabym zamknięta i żyłabym sobie w kokonie utkanym z tego, co już znam i oswoiłam.

Niedługo miną dwa miesiące od czasu jak Mąż kupił dla mnie laptop. Sprawdził go, zainstalował na nim to, co będzie mi potrzebne. Kilkakrotnie pytał kiedy zacznę używać nowy nabytek, a oddam mu stary.

Najpierw czekałam do powrotu znad morza, bo nie chciałam tam zabierać dopiero co kupionego sprzętu. Minął już dobry tydzień odkąd jesteśmy w domu, a ja nadal korzystam z dziadka. Obiecałam, że już za tydzień, od 1. października, przywitam się z moim nowym laptopem.

Co ja poradzę, że jest mi ciężko się rozstać z tym, z którym jestem związana od lipca 2007 roku? To dłużej niż jestem żoną Męża. Przyzwyczaiłam się do niego i nawet ostatnio szwankujący znak myślnika (no co - kilka dni temu wpadł mi pod niego kawałek marchewki), który muszę naciskać mocniej, nie jest katalizatorem zmiany.

Porządki w szafach i pawlaczach robię na raty i wcale nie metodycznie. Raz na jednej półce, raz na drugiej, by znowu wrócić do tej pierwszej. I tak ciągle. Z szafami poszło nam błyskawicznie. W piątek moja, w sobotę - Dyrektora Wykonawczego. Ubrania, które oboje będziemy nosić, wiszą równo na wieszakach. Pod nimi stoją w pudełkach nasze buty.

Mąż w pierwszym rzucie wyniósł kilka worków pełnych ciuchów, które wrzucił do pojemnika Caritasu, stojącego nieopodal. Praktycznie codziennie przygotowuję dla niego jeszcze po jednej sporej reklamówce pełnej niepotrzebnych rzeczy. Niby na półkach się przerzedziło, ale i tak dużo jeszcze zostało.

Czy sentyment do miejsc, ludzi i rzeczy jest oznaką starości, czy niezależny od wieku?

647. Wystarczy pomilczeć


Bałam się wczorajszej daty. Zawsze się jej boję. Może kiedyś przestanę. Mam taką nadzieję.

Tak się akurat złożyło, że kilka dni temu właśnie na poniedziałek umówiłam się z jedną z moich znajomych, z którą nie widziałyśmy się od kilku miesięcy. Nie chciałam przekładać tego spotkania tylko dlatego, że przypadło na ten konkretny dzień. Doszłam do wniosku, że widocznie tak ma być. Siedzenie i myślenie w niczym mi nie pomoże i niczego nie ułatwi.

Pamiętam jak wracaliśmy znad morza i w stolicy dosiadł się do nas tamten Francuz. Ciekawy świata i ludzi. Spytał wprost jak długo jesteśmy razem i czy mamy dzieci. Prawie równocześnie powiedzieliśmy mu z Mężem o Adasiu. Już dawno o tym rozmawialiśmy i nigdy nie zapominamy, że tamto życie chociaż zaistniało zaledwie na chwilę, ale było faktem. Nie przemilczamy i nie ukrywamy, bo tego nie chcemy. On był cząstką nas, a teraz jest w naszych sercach. I pozostanie w nich. Na zawsze.

Tak więc poszłam na spotkanie ze znajomą i skoncentrowałam się na niej. Nawet słowem nie wspomniałam jaki to dzień i miesiąc. Nie miałam takiej potrzeby. Wolałam posłuchać co u niej i jak się miewa. Było dobrze i miło.

Wróciłam do domu i dostałam sms od Agaty - z pytaniem czy będę na Skype. Ona od pierwszego słowa poznała, że coś jest nie tak. Kiedy powiedziałam o co chodzi, zawiesiła głos i zrobiło się jej przykro, ale nalegałam na tę rozmowę. Bo życie jest tu i teraz, a ja mam prawo być szczęśliwa, radosna i uśmiechnięta. I co najważniejsze - chcę tego.

Mąż martwił się o mnie, a ja o niego. Oboje wiedzieliśmy, że jesteśmy - jedno dla drugiego. On zawsze mnie rozśmiesza, powie coś wesołego o Adasiu i nie mogę się nie uśmiechnąć. Kochany, dobry człowiek. Skarb, nie facet.

Dziękuję Wam - za te przytulenia, ale też za westchnienia i za ciszę. Czasem wystarczy pomilczeć, bo słowa nie są potrzebne. Dziękuję.

poniedziałek, 24 września 2012

646. Dwójki


Wspominałam niejednokrotnie, że nie wierzę w przypadki. Wierzę za to w przeznaczenie. I w znaki. Jak ten wczorajszy.

Poszliśmy z Mężem na frytki i lody z polewą czekoladową. Za nami siedziało młode małżeństwo z dwójką dzieciaków. Płci nie potrafiłam określić, bo za małe były. Jedno z nich non stop wpatrywało się we mnie. Obdarzając uśmiechami. Miało takie ogromne niebieskie oczy. W pewnym momencie jego mama spytała: "Adasiu, na kogo się tak patrzysz?"

Wczoraj minęły dwa lata od czasu jak pojechaliśmy we dwoje do szpitala. Spędziłam w nim dwa dni. Wróciłam już sama.

Nasz Adaś ['] pewnie byłby teraz w wieku tamtego chłopczyka, z którym los zetknął mnie kilkanaście godzin temu. Pewnie miałby też takie wielkie niebieskie oczy jak on.

Wróciliśmy z Mężem do domu. Razem ze smutkiem. Siedział z nami na ławce kiedy my na niej siedzieliśmy. Szedł kiedy my szliśmy. On zawsze pojawia się w tych samych okresach. Potem odchodzi, by znowu nas odwiedzić.

- Płaczesz? - spytał Mąż. 
- Płaczę - odpowiedziałam. 
- To płacz. Kiedy płaczesz też Cię kocham.
- Wiem, bo czuję tę miłość.
- Adaś też kocha swoją mamę.
- Tak myślisz?
- Ja to wiem. 

niedziela, 23 września 2012

645. Zaklęta


Piękne chwile, w których czuję się zakochana we własnym Mężu. Na nowo i coraz bardziej. Wydawało mi się, że tak się nie da. A jednak to nieprawda. Da się i można.

Czekam na niego przy stoliku, a on idzie z tacą, na której są frytki i lody. Uśmiecha się do mnie. Odwzajemniam. Potem siedzimy naprzeciwko siebie i jemy.

Kochać to jedno, ale zakochiwać się na nowo, każdego dnia - to drugie. Taki właśnie był ten weekend. Pełen miłości. Zaklętej w chwilach.

sobota, 22 września 2012

644. Jesień


Od dziecka było mi zimno w stopy. Wtedy nosiłam podkolanówki albo rajtuzy. Tych drugich szczerze nienawidziłam i to uczucie przetrwało do dziś. Im jestem starsza, tym jest gorzej. Bez skarpetek - najlepiej bawełnianych i dłuższych ani rusz. A teraz potrzebuję jeszcze ciepłych kapci. Normalnie jak starsza, zmarznięta babcia z reklam.

Pojechaliśmy z Mężem (z obowiązku, bo w lodówce niewiele) do supermarketu do galerii handlowej. Bluza z długim rękawem, szaliczek na szyję, cienka kurtka przeciwdeszczowa, krótkie skarpetki i trampki - tak wyglądała Karioka jak wyszła z domu. Trzęsłam się z zimna, ot co.

Po obiedzie poszliśmy na spacer. Tym razem na nogi założyłam moje ukochane "jagódki". Do nich dłuższe skarpety i kurtkę na polarze. No to wyszło słońce i było mi za gorąco. Miałam za swoje. Ale się rozpięłam i było dobrze.

Najpierw stanęliśmy z Mężem na środku chodnika, zamknęliśmy oczy i trzymając się za ręce, odwróciliśmy twarze w stronę ciepłych promieni. A przed powrotem do domu usiedliśmy na ławce i wygrzewaliśmy się jak dwa koty w słońcu.

piątek, 21 września 2012

643. I fajnie jest


Picie drugiej kawy przed godziną dziewiętnastą nie było najlepszym pomysłem. Może to kofeina, a może ciężki kaliber rozmowy na Skype spowodowały kłopoty z zaśnięciem. Muszę przyznać, że od wczoraj uruchomił mi się proces myślowy w pewnej kwestii. Zainteresowani wiedzą o co chodzi. Czekam na ciąg dalszy tamtej, niedokończonej, dysputy. Z ogromnym zaciekawieniem.

Misja "kolczyk" osobiście trzykrotnie nie doszła do skutku. Czasem tak bywa - samo życie. Za to Poczta Polska spisała się na medal. W obie strony. Szokując terminowością i jakością świadczonych usług. Patrzę i oczom nie wierzę - jakie cudeńka niektórzy potrafią wyczarować. Podziwiam. Szczerze.

Dwa dni temu zaczęto wstawiać okna oraz drzwi wejściowe w jednym z mieszkań w naszej klatce schodowej. Pył jest wszędzie - nawet na lamperii na ostatnim piętrze. Wczoraj inny lokator zaczął wymieniać swoje drzwi. Ten pierwszy jeszcze nie skończył. Stereo trwa dalej. Wszystko podwójnie. Kurz, pył, smród - również ten papierosowy, bo ekipa ma w nosie zakaz palenia.

Telefony do administracji budynku nic nie dają. Sprzątaczka nie ma obowiązku sprzątania po remontach lokatorów, a ci ostatni mają w nosie reguły współżycia sąsiedzkiego. Nabrudzili, ale uprzątnąć nie uprzątną. Paranoja.

Jestem z siebie zadowolona, bo co miałam zrobić jutro, zrobiłam dzisiaj. Mam na myśli porządek w szafach. Mąż wyniósł kilka worków pełnych ubrań i wrzucił je do pojemnika Caritasu. Ileż to rzeczy wisiało totalnie bezużytecznych i nienoszonych. Moich oraz Dyrektora Wykonawczego.

W związku z powyższym wyszło też na jaw, że mam ogromną słabość do wszelkiego rodzaju szaliczków i apaszek. Lubię mieć otuloną szyję. Szczególnie nad morzem. Ale nie tylko. Zbliżająca się jesień daje pole do popisu oraz ich wykorzystania. Już się cieszę.   

642. Łańcuszek


Jakaś łańcuszkowa zabawa była jak mnie nie było. O blogu i o tym co się zmieniło i co skłoniło do jego pisania. Dopiero teraz zauważyłam, że Malawiart i Miśka mnie do niej wytypowali.

Dziwnie to zabrzmi, ale swój pierwszy blog założyłam (a właściwie zrobił to Mąż pod moim czujnym okiem) w sierpniu 2009 roku. Możecie sobie sprawdzić klikając w "wyświetl mój profil" na blogspocie. Napisałam tam jedno zdanie i zapomniałam o całej sprawie.

W lipcu ubiegłego roku przyszedł czas na Onet. Tam sobie pisałam aż do czasu jak zaczęły się awarie. Wtedy skopiowałam tamte wpisy i od stycznia tego roku prowadzę równoległe dwa blogi. Na blogspocie wrzucam fotki, bo przynajmniej nie muszę ich wcześniej zmniejszać i nie muszę się sugerować ograniczeniami co do ilości, bo ich brak.

W międzyczasie zachciało mi się pisać o książkach, więc w listopadzie ubiegłego roku założyłam kolejny blog. W sumie jest ich trzy, ale mam jeszcze kilka adresów w zapasie, z których raczej nie skorzystam - no chyba, że pokocham Wordpress i nowe szablony na Onecie. W co szczerze wątpię.

Straciłam serce do Onetu - z ich winy oraz ich przyczyny. Gdyby nie ciągłe awarie, brak należytej reakcji ze strony redakcji i lekceważenie blogerów, pewnie wciąż czułabym miętę przez rumianek do tamtego portalu, a tak - sami sobie są winni zaistniałego stanu rzeczy. Pewnie z dniem przenoszenia blogów na nowy system, przestanę pisać na Onecie, zostając przy bezawaryjnym blogspocie.

Zaczęłam pisać, bo to lubię i mam taką potrzebę. Od dziecka prowadziłam pamiętniki, więc słowo pisane jest we mnie, a ja w nim. Dzięki niemu poznałam wiele osób, których pewnie nie miałabym szansy spotkać, gdyby nie blog. Te znajomości są jak najbardziej realne i namacalne. Przeniesione ze świata wirtualnego do rzeczywistości. Wciąż dochodzą nowe i to mnie bardzo cieszy.  

czwartek, 20 września 2012

641. Prostota


Nad morzem nie czytałam gazet, nie słuchałam radia, nie oglądałam telewizji, ani nie zaglądałam do żadnych informacji w sieci. Zrzut zdjęć z aparatu na dysk, post lub dwa na blogu, moderacja komentarzy i tyle mnie świat wirtualny widział.

W związku z powyższym mam zaległości w czytaniu Waszych notek i w komentowaniu oraz odpowiadaniu na komentarze u siebie. Nie obiecuję, że to wszystko nadrobię, bo nie wiem czy będzie mi się chciało.

Po przyjeździe do domu obiecałam sobie, że nie będę włączać laptopa przed pójściem Męża do pracy. Chcę z nim spędzać więcej czasu, a nie siedzieć przed monitorem. Mam potrzebę ograniczenia pewnych nawyków i przyzwyczajeń oraz zmian.

A propos tych ostatnich - od wczoraj przeglądałam nowe szablony na obu blogach blogspotowych i dzisiaj wreszcie wybrałam takie, z którymi na tę chwilę dobrze się czuję. Bo są proste, a z prostotą ostatnio bardzo mi po drodze.

640. Zobowiązanie


Przywieźliśmy znad morza całą walizkę brudnych ciuchów, bo na pranie tam szkoda było nam czasu, a że Karioka przewidująca, więc zabraliśmy ze sobą tyle bielizny, ile nam było potrzeba na każdy dzień.

W poniedziałek, korzystając z ostatniego dnia urlopu Męża i najniższych cen w niektórych lumpeksach, poszliśmy poszukać kurtki jesiennej dla Dyrektora Wykonawczego oraz płaszcza na zimę dla mnie. Głos Rozsądku już w pierwszym sklepie znalazł odzienie dla siebie, a ja wyszłam ze swoim nabytkiem z drugiego.

Wróciliśmy do domu z dwoma rzeczami do prania. Tam oczywiście czekały na nas posegregowane i brudne ciuchy, a tu dwa nowe wsady. Począwszy od soboty, codziennie pralka ma zajęcie.

Doszłam do wniosku, że mamy stanowczo zbyt dużo ubrań i czas zrobić przegląd szaf i pawlaczy, który przypadnie na weekend. W związku z powyższym, oznajmiłam dziś Mężowi, że nie kupujemy absolutnie ŻADNYCH ubrań, bo wszystko, co nam potrzebne, mamy. No i ukręciłam bicz na siebie. Dyrektor Wykonawczy sporządził zobowiązanie, pod którym złożyłam autograf:

"Ja niżej podpisana nie będę kupować żadnych rzeczy (to jest ubrań, poza bielizną i czapką czerwoną) przez okres trzech miesięcy i jedenastu dni od 20.09.2012 roku".

Gwoli wyjaśnienia - wspomnianą czapkę wynegocjowałam już w poniedziałek, gdyż od zawsze była ona marzeniem, którego nie mogłam zrealizować ponieważ wszystkie dotychczasowe moje płaszcze zimowe były czerwono-wiśniowe, więc nakrycie głowy w strażackim kolorze bardzo by się z nimi gryzło. 

639. Syndrom zakochania


Dla M. :*

Najpierw spotkanie. Spojrzenie, słuchanie, rozmowa. Radość i bliskość. Oczarowanie i fascynacja. Głód i tęsknota. Unoszenie się nad ziemią. Chęć poznania i przebywania. Oczekiwanie. Syndrom zakochania. W kobiecie. Platonicznie.

"Bo z Tobą mogę o tym porozmawiać".

środa, 19 września 2012

638. Egoizm i alienacja


Praktycznie codziennie korzystaliśmy z Mężem z kilku środków transportu publicznego - autobusu, tramwaju, SKM-ki lub pociągu osobowego. W sumie nie wiem czym te dwa ostatnie się od siebie różnią, ale mniejsza o to.

Zauważyłam dwie rzeczy, które mocno mnie zaniepokoiły. Ludzie (szczególnie młodzi - uczniowie szkół średnich lub studenci) w pociągach kładą na siedzeniach swoje torby, czy plecaki, skutecznie blokując innym należne im wolne miejsce.

Uwierzcie, że nikt, naprawdę nikt sam z siebie nie zabrał swojego bagażu, a na moje, czy Męża pytanie o to, czy możemy sobie usiąść, reakcje były różne - od spojrzenia ciskającego pioruny w naszym kierunku, czy grymasu na twarzy wyrażającego niezadowolenie, aż do mruczenia pod nosem. Nie zważaliśmy na to, bo siedzenia są dla ludzi, a nie dla toreb, plecaków, czy walizek. Miejsce na nie znajduje się albo na kolanach, albo na półce do tego celu przeznaczonej.

Przeraża mnie taka znieczulica i brak empatii. Siedzę JA, obok leży MÓJ bagaż i jest super. Reszta ludzi MNIE nie interesuje. Niech sobie stoją. Ważne, że JA mam miejsce. Pokolenie egoistów. Aż strach pomyśleć jacy będą za kilka lat. To samo zjawisko zaobserwowałam wśród niemieckich turystów w wieku emerytalnym. Zachowywali się dokładnie tak samo jak polska młodzież.

Druga rzecz to wszechobecne telefony komórkowe, konsole do gier, laptopy na kolanach oraz słuchawki w uszach. Nigdy nie zrozumiem tych, którzy trzymają swoje aparaty w dłoni, non stop patrząc na ich ekran. Ciekawe czy wyobrażają sobie brak zasięgu chociaż przez jeden dzień?

Wagony pełne ludzi, a tak naprawdę człowiek jedzie sam, bo każdy się odcina od innych i żyje we własnym świecie. Brak interakcji, zwyczajnej rozmowy, czy śmiechu. Jedynie różne dzwonki komórek, czy dźwięki muzyki dobiegające z czyichś słuchawek.

Egoizm i alienacja na własne życzenie. Tylko po co i komu ma to służyć? Jak ludzie mają umieć budować relacje, być w związkach, mieć prawdziwych, a nie wirtualnych, przyjaciół, skoro sami się od realnego życia odcinają?

637. Długo by jeszcze...


Czerwone maki rosnące przy torach. Uschnięta kukurydza. Ścierniska. Pola i lasy. Kolory odchodzącego lata i zbliżającej się jesieni - zieleń, żółty, pomarańczowy, czerwony. Jedne z moich ulubionych widoków. Dlatego lubię jeździć pociągiem, bo zaledwie w ciągu kilku godzin mogę zobaczyć aż tyle naturalnego piękna. Od rana do nocy.

Pamięć zapachu - morza, plaży, wydm. Gdyby dało się go zamknąć we flakoniku, żeby starczyło na kolejny rok tęsknoty. Całkiem inne powietrze, woda i klimat. Rozwiane i przesuszone wiatrem włosy, wysmagana nim twarz. Skóra domagająca się balsamu.

Kawa, którą delektowałam się na tarasie. Z Mężem. Wśród szumu drzew i śpiewu ptaków. Cicho, spokojnie, leniwie. W promieniach słońca.

Nietypowy sposób patrzenia na świat i ludzi. Niestereotypowe ujęcia zamknięte w kadrze. Koncentracja na niuansach i detalach może niezbyt istotnych, czy rzucających się w oczy. Jednak ważnych dla mnie.

Kłótnie z Dyrektorem Wykonawczym między innymi o to, że "świnia mnie uświniła" albo że daleko, a ja nie mam siły już iść. Jego cierpliwość i poskramianie głodu jeśli chodzi o moje robienie zdjęć, odwlekające konsumpcję w czasie.

Zawsze emocjonujący przejazd przez most pontonowy w Sobieszewie. Miejscami wąska droga, zmuszająca autobus do przepuszczenia tego, który jechał w przeciwnym kierunku. Liczenie czasu przejazdu do i od rafinerii jako miernik miasta i wsi. Spore odległości, mające wpływ na pośpiech i ganianie z miejsca na miejsce. Bardzo widoczny problem alkoholizmu wśród tubylców.

Moje zaplanowanie i zorganizowanie nie przeszkadzające mi wcale w okazywaniu na każdym kroku radości małego dziecka, którą tak bardzo kocha we mnie Mąż.

Długo by jeszcze o tym pisać... Głowa pełna wspomnień, a serce miłości. Aż się wyrywa z piersi i chciałoby tam być. Już, teraz, zaraz...

wtorek, 18 września 2012

636. Po


Praktycznie całe dnie spędzane na świeżym powietrzu. Pobudka około siódmej lub siódmej trzydzieści. Organizm sam sobie regulował długość snu. Zmęczenie fizyczne, ale nie psychiczne. Ograniczenie makijażu do oprószenia twarzy pudrem i leciutkim pociągnięciu rzęs tuszem, a ust bezbarwną pomadką. Zero jakichkolwiek dolegliwości poza bólem stóp, mięśni łydek oraz kręgosłupa - wszystko reakcją na zmianę trybu życia z siedzącego na chodzący. Tak wyglądał mój pobyt nad morzem.

Wypoczęłam maksymalnie. Nabrałam dystansu do wielu spraw, które mnie gryzły przed wyjazdem. Uodporniłam się na to, na co wpływu nie mam i mieć nie będę. Zrelaksowałam ciało i ducha. Doceniłam (po raz kolejny) piękno natury i ciszę, w którą uwielbiałam się wsłuchiwać. Delektowałam się chwilą.

Jeśli nic nie stanie nam na drodze, za rok wracamy do naszej pani do Sobieszewa. Już jej o tym powiedzieliśmy. Ucieszyła się. Chyba nas polubiła. Wczoraj wysłaliśmy do niej pocztówkę z podziękowaniami. Warto było zaryzykować w ciemno. Naprawdę.

Dobrze, że wzięliśmy ze sobą dziadka. Dzięki temu mogliśmy na bieżąco zrzucać fotki z aparatu na dysk i kasować te, które nie wyszły. Teraz chyba nie dałabym rady przebrnąć przez te trzy tysiące zdjęć, które tam zrobiłam.

Chwile zaklęte w obrazy. Patrząc na nie, przypominam sobie więcej. Czuję smak i zapach, słyszę dźwięki natury lub muzykę, która w tamtym momencie dobiegała gdzieś z głośników. Najbardziej przemawia do mnie właśnie obraz. Dopiero potem dołączają inne zmysły.

Ciałem jestem tutaj, ale serce zostało nad morzem. Ta miłość chyba nigdy się nie skończy. Rośnie z każdym kolejnym wyjazdem. Już czekam na wrzesień 2013.

635. Tasiemiec bałtycki na ostro


Bez jedzenia nie ma zwiedzania. Karioka głodna to Karioka nie tylko zła, lecz przede wszystkim marudna i upierdliwa do granic możliwości. Mąż świadkiem, więc aby uniknąć problemów ze strony uprzykrzającej życie żony, należy znaleźć miejsce, gdzie można coś zjeść, czegoś się napić i skorzystać z toalety.

O swoim niezwykle wyostrzonym zmyśle obserwacyjnym już wspominałam. Lustruję wszystko i wszędzie. Chyba nic nie umknie mojej uwadze. Jestem wyczulona na smak, zapach, dźwięk, dotyk i widok. Robię zdjęcia - przede wszystkim, żeby coś zarekomendować, ale także odradzić. Szczerze i bez ogródek.

Dzisiaj na warsztat biorę bary mleczne, smażalnie, restauracje i knajpki, w których mieliśmy okazję jadać z Mężem. Tym razem alfabetycznie, żeby nie było, bo nie sposób porównać rybę do kaczki, czy wołowiny lub naleśnika. Za to na pewno da się porównać stan toalet w lokalach oraz jak podawana jest herbata - dla mnie jako miłośniczki zielonej w dużych kubkach jest to niezwykle ważna kwestia.

1. "A-Dong" (Al. Grunwaldzka 209, Wrzeszcz) podbił moje serce już w zeszłym roku. Niepozornie wyglądający budyneczek nie zachwyca z zewnątrz, ale wystarczy wejść do środka i popatrzeć jaki panuje tam ruch i jakie samochody parkują nieopodal.


Tamtejsza kaczka przypadła mi do smaku i gustu tak bardzo, że wróciłam na nią podczas pobytu na Blog Forum Gdańsk 2011 w październiku. Nie omieszkałam jej skosztować i teraz. Mąż wybrał wieprzowinę.



Na szczególną uwagę zasługuje sposób parzenia i podawania herbaty. Czekaliśmy na nią dłużej niż na zamówione dania. Za jedyne 3,50 złotych (najniższa cena, z jaką się spotkaliśmy) dostajemy cały imbryk zalanych gorącą, ale nie wrzącą wodą, liści. To rzadkość, gdyż generalnie w lokalach zawsze dostawaliśmy herbatę w saszetkach, których zawartość nie jest tak wartościowa jak liście. Mało tego - obsługujący tam pan proponował nam darmową dolewkę - smakosze zielonej herbaty wiedzą, że drugi napar jest jeszcze lepszy od pierwszego.


Nie muszę chyba dodawać, że "A-Dong" jest obowiązkowym miejscem, do którego zawsze będę wracać - szczególnie w drodze do lub z Oliwy.

2. "Alma 2" (ul. Sobieszewska 1, Sobieszewo) była miejscem, w którym zjedliśmy z Mężem łososia w drodze z plaży do domu. Tam też po raz pierwszy napiłam się pół piwa, na które - mimo panującej wietrznej pogody, miałam ogromną ochotę. Tamtą smażalnię poleciła nam nasza pani jako jedną z nielicznych w Sobieszewie, oferujących świeżą, a nie mrożoną rybę. Czasem naprawdę warto spytać tubylców o radę.





3. "Eureka" (Al. Zwycięstwa 96/98, Gdynia) spodobała mi się już z wyglądu. Do restauracji wchodzi się od razu na pierwsze piętro, z którego można zobaczyć bar oraz dół, gdzie siedzieliśmy. Mieści się ona na tyłach Pomorskiego Parku Technologicznego, więc nie dziwne, że i ściany są udekorowane na sposób morski. Toaleta była przestronna i bardzo czysta. Znalazło się nawet w niej miejsce dla przewijak dla niemowlaków.



Mąż zamówił chłodnik litewski z jajkiem oraz schab przekładany pomidorami i boczkiem, a ja skusiłam się na faszerowaną roladkę drobiową. Do tego sok grejpfrutowy oraz kolejne piwo (w fantastycznie wysokich szklankach) do spółki z Dyrektorem Wykonawczym.





Stojąc przy barze zauważyłam, że "Eureka" została wybrana najlepszą restauracją w województwie pomorskim w roku 2011, więc nagroda ta mówi sama za siebie.

4. "Kmar" (ul. Pomorska 84, Gdańsk) jest barem mlecznym otwartym 24 godziny na dobę. Uwielbiam bary mleczne i niejednokrotnie o tym wspominałam na blogu. System przesuwanej tacy, na której można postawić kolejne dania, a potem przesunąć ją do kasy i zapłacić, jest czymś, co bardzo lubię.


Obowiązkowy kompot i zestaw surówek dla mnie i Męża oraz kotlet schabowy plus młode ziemniaki z sosem grzybowym (dla Dyrektora Wykonawczego) oraz pieczeń z szynki plus młode ziemniaki - oczywiście bez koperku (dla mnie). Za wszystko zapłaciliśmy 36,50 złotych, więc dość tanio.



5. "Kos" (ul. Piwna 9/10, Gdańsk) jest restauracją, w której gościliśmy już w ubiegłym roku - trzykrotnie nawet. Wtedy jedliśmy tam polędwiczki po senatorsku, zupę cebulową oraz sałatkę ze schabem (ja) oraz karkówkę-olbrzyma, żurek w chlebku oraz pizzę (Mąż). Porcje są tak duże, że albo trzeba być wściekle głodnym, albo można śmiało zamówić jedną na dwoje.


Tym razem Dyrektor Wykonawczy zamówił słynne już polędwiczki, a ja spróbowałam schabików po gdańsku. Do tego oczywiście zielona herbata w całkiem sporych białych filiżankach.




Jedynym minusem był brud w toalecie (która ma fajne przesuwane drzwi oraz lustra na wszystkich ścianach), pomimo dość wczesnej pory - byliśmy tam w okolicach południa.

6. "Naleśnikowo" (ul. Ogarna 125, Gdańsk) urzekło mnie dosłownie wszystkim. Wystrój zewnętrzny i wewnętrzny lokalu, słodka kolorystyka (chociaż generalnie nie znoszę różu, tam mi bardzo pasował). Cukierkowe poduszki w różne wzorki, białe stoliki i krzesełka, kolorowe ściany nadawały szczególny klimat temu  miejscu. Miałam wrażenie, że jestem w krainie z bajki dla dzieci.






Mąż wybrał naleśnik z mięsem mielonym, serem oraz sosem bolońskim. Ja wolałam z fetą, mozzarellą i ziołami. Obowiązkowa zielona herbata, którą zaserwowano nam w olbrzymich białych filiżankach. Była tak duża, że nawet ja nie zdołałam wypić całej jej zawartości.



Miła obsługa, duża i bardzo czysta toaleta z przewijakiem dla dzieci to tylko dodatkowe plusy tamtego lokalu, który z czystym sumieniem polecam wszystkim.

7. "Neptun" (ul. Długa 33/34, Gdańsk) jest barem mlecznym. Następnego dnia po przyjeździe zjedliśmy w porze drugiego śniadania jajecznicę. System tac przesuwnych i możliwość obejrzenia prawie każdej serwowanej tam potrawy, dodawały kolejnego smaczku. Obsługa rodem z PRL-u - i to był chyba jedyny minus tamtego miejsca. Miałam wrażenie, że jestem w latach siedemdziesiątych kiedy spojrzałam na minę pani wlewającej Mężowi kakao do kubka.




8. "News Bistro" (ul. Kościuszki 14, Malbork) zaoferował nam niezwykle tanie zestawy obiadowe. Za jedyne 11,50 złotych od osoby mogliśmy zjeść zupę pomidorową z makaronem oraz pieczeń z szynki plus pieczone ziemniaki i surówkę. Nie lubię zostawiać jedzenia, ale nie dałam rady zjeść całej porcji. Mąż miał podobnie, a potrafi zjeść naprawdę sporo.





9. "Ptasi Raj" (ul. Nadwiślańska 139b, Sobieszewo) jest to bar - przystań - kolejne miejsce polecone nam przez naszą panią jako słynące ze świeżej i smacznej ryby. Zamówiliśmy dorsza w sosie koperkowym (Mąż) oraz flądrę w sosie borowikowym ze śmietaną. Porcje może nie tanie, ale za to ogromne. Do tego pięknie podana w ciemnozielonym imbryku herbata. I bardzo czysta oraz duża toaleta.





10. "Robinson" (ul. Falowa 12, Sobieszewo) jest tawerną rybną. Mnie i Dyrektora Wykonawczego skusił jednak pieczony ziemniak, jaki spoglądał na nas z baneru reklamowego. Był to nasz ostatni ciepły posiłek przed powrotem do domu, ale niestety - nie mieliśmy zbyt dobrych wspomnień. Sam sposób podania - w misce wyłożonej zwykłą folią aluminiową, przypominał bardziej prowizorkę kebabową, niż coś, czym miały się delektować nasze podniebienia. Do tego całe "danie" było lekko ciepłe, a spodziewaliśmy się gorącego. Dobrze, że zamówiliśmy jeszcze piwo (oczywiście na spółkę) i to ono było tam najlepsze. Zdecydowanie nie polecam tego miejsca.





11. "Ster" (centrum Sobieszewa) skusił nas karkówką z grilla z frytkami i surówkami. Co prawda nie mieli tam zielonej herbaty, ale zwykła czarna, z cytryną i cukrem też nam smakowała. Podobnie jak jedzenie.