Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

poniedziałek, 31 grudnia 2012

862. 2013. nadchodzi

Nadajcie swojemu życiu sens - jeśli go brak.
Nadajcie swojemu życiu kolor - jeśli jest szare.

Pozwólcie sobie na marzenia, bo warto je mieć.
Pozwólcie sobie na błędy, bo są nieuniknione.

Życzę Wam tego wszystkiego - z serca - nie tylko na 2013. rok, ale na znacznie dłużej.

861. Przygotowania

Stoiska z fajerwerkami oraz sklepy monopolowe odnotowują dzisiaj wysokie obroty. Szkoda tylko, że niektórzy sprzedawcy lekceważą przepisy o obowiązku bycia osobą pełnoletnią, żeby dany towar zakupić, a na zwróconą im przez Męża uwagę, jeszcze się dziwią. No tak, zapomniałam, że razem z Dyrektorem Wykonawczym nie jesteśmy normalni. Przechodzimy na zielonym świetle, kasujemy bilety w autobusie, a papierki wyrzucamy do kosza. I jeszcze wiele innych "nienormalnych" rzeczy przestrzegamy.

Większość społeczeństwa przygotowuje się do sylwestrowych szaleństw. Są i tacy, którzy przezornie przygotowali sobie własne miejscówki - z krzesełkiem, stolikiem oraz łóżkiem - jak sen ich zmorzy.

860. Ostatni

Ostatni spacer w tym roku... Ostatnie zdjęcia w tym roku...



859. Lodowo

Normalnie wiosna wisi w powietrzu. Szłam bez rękawiczek, a dłonie miałam ciepłe! Spacer długi i owocny. Zaczęło się od jeszcze zamarzniętego lodu, który czym prędzej musiałam uwiecznić, bo nie wiem jak długo wytrzyma. Niby zwykłe bryłki, a ileż mają zamkniętego piękna w sobie...





858. Dziadek i młody

Wczorajszy wieczór był ciężki emocjonalnie. Napisałam ostatni post na dziadku, pogładziłam staruszka po klawiaturze, a potem odpaliłam młodego. No i się zaczęło. Problem w zmianie jakiegokolwiek sprzętu (komputer, telefon, it.) polega u mnie na tym, że będąc przyzwyczajoną do starego wyglądu, chcę mieć tak samo na nowym modelu. A niestety nie zawsze się da.

U dziadka był Windows Vista po angielsku, u młodego jest Windows 7 po polsku. Wystarczy, żebym się zestresowała. Mąż był w jeszcze gorszej sytuacji, bo miał problemy techniczne z przeniesieniem i konfiguracją moich skrzynek pocztowych. W końcu sytuacja została opanowana. Mogliśmy iść spać.

Żegnaj staruszku!

Witaj młody!

niedziela, 30 grudnia 2012

857. Zamiana

Jutro ostatni dzień roku. Dzisiaj licznik na blogu przekroczył sto tysięcy. Te dwa powody są bardzo dobre, żeby wreszcie (po ponad pięciu miesiącach od zakupu) oddać dziadka na emeryturę (czyli w ręce Męża) i przesiąść się na młodego.

Jestem sentymentalna, bo jak coś działa i jestem z tego zadowolona, jakoś trudno mi ot, tak sobie porzucić tę rzecz dla nowszego i lepszego modelu. Dziadka kupiliśmy w Anglii. Nasz pierwszy laptop. Wciąż działa i ma się świetnie - mimo ponad pięciu i pół roku w stanie maksymalnej gotowości i użytkowania.

Obiecałam dwóm osobom, że od 2013. roku wreszcie zostawię dziadka w spokoju, choć szczerze mówiąc, wcale nie mam na to ochoty. Mąż już prawie zacierałby ręce, bo mieliśmy taką niepisaną umowę, że jak nie zacznę korzystać z młodego, on go przejmie i nie odda. Komuś innemu dałam słowo, że wreszcie mnie zobaczy przez kamerę internetową, bo dziadek jej nie posiada.

Smutno mi trochę, ale jak mus, to mus. Tak więc jest to ostatni post pisany na wysłużonej klawiaturze dziadka. Następny (mam nadzieję) wystukam już na młodym. Ale zanim to nastąpi, muszę przejść szkolenie pod fachowym okiem Męża. No i przyzwyczaić się do innego układu i języka.

sobota, 29 grudnia 2012

856. Słonecznie

Wrócił delikatny mróz. Pięknie wyglądała przyroda w słońcu, które w końcu wyszło zza chmur, ukazując błękitne niebo - jakiego już dawno nie było. A na drzewach kasztanowca znowu pojawiły się pąki. Po raz drugi spotkaliśmy też naszego ulubionego kaczorka, wygrzewającego się w słonecznych promieniach. 






855. Sprawozdanie

Z tego wszystkiego (czytaj: wkurzenia na bałagan w MUP, ZUS oraz NFZ) nie napisałam, że doktor Tomasz przyjął wczoraj i mnie, i Męża. Wystarczyło, że miałam ze sobą druk ZCNA jako potwierdzenie faktu ubezpieczenia. Za tydzień, już po 1. stycznia tak dobrze nie będzie. Jeśli nie będę mieć zielonego światełka, dostanę do wypełnienia oświadczenie o tym, że jestem ubezpieczona - bo przecież tak faktycznie jest. Reszta należy już do NFZ. Albo do komornika, który będzie ze mnie ściągał należności za leczenie - o ile to, co podpiszę, okaże się kłamstwem.

Najgorszym problemem są leki. Wczoraj i tak wszystko, co mi przepisał lekarz, było na 100 % - zarówno dla mnie, jak i dla Dyrektora Wykonawczego. Kończą mi się inhalatory, a tu nie ma przeproś - jako że jestem przewlekle chora na astmę, przysługuje mi "P" na recepcie, a nie dostanę go przez czerwone światełko przy nazwisku. Różnica w cenie jednego leku jest kolosalna - na 100 % kosztuje prawie 200 zł, a na "P" niecałe 20 zł. Dawka starcza na 30 dni. Bez wziewów zacznę się dusić. Te, których używam obecnie, wystarczą jeszcze na mniej niż dwa tygodnie. Coś mi się wydaje, że zaraz po nowym roku, będę bombardować ZUS i NFZ, bo nie mogę zostać bez leków.

Wracając do wczorajszej wizyty... Doktor Tomasz przyjechał z innej przychodni, w której do godziny piętnastej przyjął stu dwudziestu pacjentów. W tej, do której należymy z Mężem, czekało nas mniej, bo "tylko" sześćdziesiąt osób. Dobrze, że pojechaliśmy przed czasem, a i tak uplasowaliśmy się gdzieś w okolicach dwudziestej lokaty. Nigdy w życiu nie widziałam w tym miejscu aż tylu ludzi do jednego lekarza, a leczę się tam od września 2008 roku.

Do gabinetu weszliśmy razem -  każde z nas ze swoim kręgosłupem. Razem, żeby jedno na drugie kablowało, bo oboje jesteśmy anty jeśli chodzi o spotkania z ludźmi w białych fartuchach. Na pierwszy ogień poszłam ja. Stuk, puk, skręt, podnoszenie ręki, nogi i takie tam dziwne ewolucje. Dostałam zastrzyk w cztery litery i receptę na leki do łykania. I zalecenia - żadnych ćwiczeń obciążających stawy. Jedynie takie, które wzmacniają mięśnie. Najlepiej pływanie. Strzał jak kulą w płot, bo do wody za Chiny ludowe nie wejdę.

Potem przyszła kolej Męża. Podobne procedury dotykowe podobne jak u mnie. Przepisane medykamenty oraz skierowanie na cztery zdjęcia RTG. No to sobie kręgosłup Dyrektora Wykonawczego zapozuje w poniedziałek rano. Oboje mamy się stawić w następny piątek - Głos Rozsądku, żeby pokazać "fotki", a ja, żeby stwierdzić, czy potrzebuję jeszcze jedną szprycę w półdupek - jak mi się nie poprawi.

Byłam wczoraj zła jak osa, bo przez bałagan w MUP, ZUS oraz w NFZ straciliśmy prawie cały dzień na bezsensowne rozplątywanie supłów, które zawiązał nie wiadomo kto. Oboje byliśmy zdenerwowani i wyładowywaliśmy się jedno na drugim. Opamiętaliśmy się jednak i wróciliśmy późnym wieczorem od doktora Tomasza, robiąc sobie spacer, którego nie dane nam było odbyć w ciągu dnia.

piątek, 28 grudnia 2012

854. eWUŚ

Rano Mąż mi nie odpuścił. Nakazał wręcz wykonanie telefonu do przychodni i zarejestrowanie nas obojga do doktora Tomasza, na popołudnie. Wszystko ładnie, pięknie. Poza jednym zdaniem pielęgniarki: "pani Karioko, ale świeci mi się pani na czerwono, bo nie posiada pani ubezpieczenia". Przyznam, że szczęka mi opadła, bo nigdy - aż do dzisiaj nie miałam najmniejszego problemu z dostaniem się do lekarza na NFZ. Ale o tym za chwilę.

Wszystkie placówki służby zdrowia, świadczące usługi w ramach NFZ, od 1. stycznia 2013 roku mają obowiązek stosowania nowego systemu eWUŚ - Elektronicznej Weryfikacji Uprawnień Świadczeniobiorców. Wystarczy dowód osobisty, paszport lub prawo jazdy oraz numer PESEL i albo świecimy się w systemie na zielono albo na czerwono - jak ja.

Teraz trochę historii, koniecznej do zrozumienia brak komunikacji na linii MUP (Miejski Urząd Pracy) - ZUS (Zakład Ubezpieczeń Społecznych) - NFZ (Narodowy Fundusz Zdrowia). 

W czerwcu 2008 roku, po powrocie z Anglii, oboje z Mężem zarejestrowaliśmy się w MUP, żeby mieć ubezpieczenie zdrowotne. Dyrektor Wykonawczy w sierpniu tego samego roku został zatrudniony w firmie, w której pracuje do dzisiaj, więc automatycznie został wyrejestrowany jako osoba bezrobotna, a obowiązek ubezpieczenia go spadł na pracodawcę. Tu jest jasno, prosto i klarownie.

Problem jest ze mną, albowiem zaraz po zmianie stanu cywilnego i związanej z tym wymianie dowodu osobistego, pojechałam do MUP zgłosić ten fakt, prosząc (jak zawsze) o wystawienie zaświadczenia o ubezpieczeniu, które było ważne tylko miesiąc. I tu spotkała mnie niespodzianka w postaci informacji, że ponieważ Mąż pracuje, a ja jestem osobą bezrobotną, MUP musi mnie wyrejestrować z ubezpieczenia u nich, gdyż w takiej sytuacji obowiązek ubezpieczeniowy przechodzi na zakład pracy Dyrektora Wykonawczego.

Mąż wypełnił stosowne druki, jego pracodawca dopełnił wszelkich formalności i przekazał sprawę do biura rachunkowego, zajmującego się obsługą firmy, a ja w efekcie końcowym tych działań stałam się szczęśliwą posiadaczką Legitymacji Ubezpieczeniowej dla Członków Rodziny Pracownika, której używałam od tamtego czasu, czyli od października 2008 roku.

Wróćmy do tego, co zadziało się dzisiaj. Po usłyszeniu informacji o tym, że rzekomo jestem nieubezpieczona, podejrzenie padło na pracodawcę Dyrektora Wykonawczego. Po telefonie do szefa oraz do księgowej okazało się, że firma jest czysta jak łza. Poszliśmy jednak do biura rachunkowego, zajmującego się obsługą pracodawcy Męża po wypełniony druk ZCNA (zgłoszenie danych o członkach rodziny dla celów ubezpieczenia zdrowotnego), który następnie zanieśliśmy do ZUS. 

W ZUS dowiedzieliśmy się, że od 1. stycznia 2009 roku zmieniły się przepisy, na mocy których każda osoba posiadająca status bezrobotnej  (bez względu na stan cywilny i zatrudnienie współmałżonka) musi być ubezpieczona w MUP, który przywrócił mi owo ubezpieczenie u nich, nie informując o tym fakcie ani mnie, ani zakładu pracy Dyrektora Wykonawczego. Tak więc od tamtego dnia aż do kwietnia 2011 roku (wtedy zostałam formalnie wyrejestrowana z MUP i straciłam status osoby bezrobotnej) byłam ubezpieczona przez dwa podmioty - MUP oraz pracodawcę Męża. A co to oznacza w praktyce? Ano to, że będąc podwójnie ubezpieczoną, tak naprawdę nie byłam (i nie jestem) ubezpieczona nigdzie i nie mam prawa do korzystania ze świadczeń w ramach NFZ.

Pan w ZUS napisał nam na kartce dwie daty - tę, kiedy zmieniły się przepisy oraz tę, kiedy straciłam status osoby bezrobotnej i z nimi wróciliśmy do biura rachunkowego. Pani księgowa wystawiła dwa druki ZCNA - z pierwszą datą - o wyrejestrowanie mnie z ubezpieczenia od pracodawcy Męża oraz z drugą datą - o zgłoszenie mnie do ubezpieczenia u pracodawcy Dyrektora Wykonawczego. Oba formularze wysłała następnie do ZUS, który dostał je natychmiast, lecz fizycznie ich nie "widzi" przez najbliższe dwa tygodnie, bo ponoć tyle trwają jakieś procedury obiegu dokumentów.

W momencie, gdy ZUS "zobaczy" oba ZCNA, prześle je do NFZ, a ten - po odpowiednim zbadaniu sprawy, odblokuje (miejmy nadzieję) moje czerwone światełko i zamieni je w zielone. Do tego jednak czasu nie mam prawa do jakichkolwiek świadczeń w ramach NFZ, a wszystkie recepty (nawet te od lekarzy prywatnych, mimo trzech przewlekłych chorób, na które cierpię) mam mieć wystawione na 100 %.

MUP nie poinformował ZUS, a ten nie dał znać NFZ, że jestem podwójnie ubezpieczona. Ani MUP, ani ZUS, ani NFZ nie zawiadomił mnie, że coś jest nie w porządku. W świetle prawa wygląda to tak, że od kwietnia 2011 roku NIELEGALNIE korzystałam ze świadczeń w ramach NFZ i nikt tego nie zauważył! Jeżeli ktoś z funduszu się tego dopatrzy, wystawi mi faktury za wszystkie wizyty oraz przepisane przez lekarzy leki w okresie od kwietnia 2011 roku aż do chwili, w której obok mojego nazwiska nie pojawi się zielone światełko.

Ktoś czegoś nie przypilnował, nie poinformował, nie przesłał danych, itp., itd. Konsekwencje ponosi Bogu ducha winny pacjent, który sam musi sobie wszystko odkręcić i wszędzie pójść osobiście, żeby posprzątać bałagan, który zrobiony został na linii MUP - ZUS - NFZ. Czy ja oszalałam, czy może ktoś inny powinien dostać skierowanie na konsultację psychiatryczną?

Post ten piszę ku przestrodze, bo jak się okazuje, co trzecia osoba ma podobny problem - przynajmniej w przychodni, w której się leczę u lekarza rodzinnego oraz u endokrynologa. Lepiej sprawdźcie sobie swoje światełka w NFZ, żeby po 1. stycznia 2013 roku nie spotkała Was niemiła niespodzianka w kolorze czerwonym.

czwartek, 27 grudnia 2012

853. Komunikacja

Rozmowa z drugim człowiekiem. O sobie. Nazywanie swoich emocji - jest mi smutno/samotnie/radośnie*, jestem zawiedziona/zła/szczęśliwa*, czuję się zaniedbana/opuszczona/wykorzystywana*. Wyrażanie potrzeb - chce mi się jeść/pić*, jest mi zimno/gorąco*, muszę iść do toalety/przytul/pocałuj*. Mówienie o swoich oczekiwaniach - chciałabym, żebyś była szczera/uczciwa/lojalna*. *To tylko przykłady. Niby nic trudnego.

Gdyby wszyscy potrafili/chcieli/umieli/byli nauczeni* porozumiewać się wprost, otwarcie, bezpośrednio. O ileż łatwiejsze byłoby życie, relacje z innymi ludźmi oraz ich jakość. A tak pozostają niedomówienia, niedopowiedzenia i chyba najczęstsze stwierdzenie: "domyśl się".

Nie każdy jest jasnowidzem. Nie każdy potrafi czytać między wierszami. Nie każdy umie rozpoznawać stan ducha drugiego człowieka po jego minie, geście, czy spojrzeniu. Nie ma w tym niczyjej winy. Ale jeśli nie mówisz czego chcesz, nie miej pretensji do kogoś innego, że nie wie, lecz do samego siebie.

Pisałam już, że kiedy spada mi poziom cukru we krwi (średnio dwie godziny po ostatnim posiłku), muszę zjeść coś konkretnego (nie słodycze). W przeciwnym razie robię się agresywna. To coś na kształt hipoglikemii. Taka moja uroda - jak stwierdzili lekarze. Nie jest to żaden problem, tylko muszę pamiętać, że jeśli wybieram się gdzieś na kilka godzin, lepiej zawsze mieć ze sobą coś do jedzenia lub pieniądze, żeby to jedzenie kupić.

Kilka lat temu, na samym początku znajomości z jeszcze nie Mężem, miałam ogromny problem z przyznaniem się do tego, że jestem głodna. Jadłam w domu przed spotkaniem, ale potem znowu musiałam coś przekąsić. Druga Połówka pytała mnie czy nie chce mi się jeść, a ja uparcie odpowiadałam "nie", choć tak naprawdę nie miałam już siły. Głos Rozsądku nie dawał za wygraną, ale on akurat szybko mnie rozgryzł i zmuszał do jedzenia.

Potem, powoli, nauczyłam się prosić o jedzenie, bo chyba to było dla mnie najgorsze i najtrudniejsze - właśnie ta prośba, która oznaczała, że jestem od kogoś zależna, a tego unikałam, bojąc się bliskości, na którą reagowałam panicznym lękiem - bo znowu ktoś mnie zrani. Teraz nie mam już problemu z werbalnym wyrażeniem "jestem głodna" albo "chce mi się jeść".

Ludzie, którzy mnie nie znają od tej strony, potrzebują wytłumaczenia. Dlatego przed spotkaniem z Pierwszą (wiedząc, że spędzę tam kilka godzin), spytałam ją czy mam wziąć jedzenie z domu, czy dostanę coś u niej. Ostrzegłam ją, że jak tylko poczuję głód, powiem wprost. I tak było. Ona się nie obraziła, bo wiedziała w czym rzecz. Ja nie byłam głodna.

Łatwiej, lżej i przyjemniej jest mi w kontaktach z ludźmi, którzy komunikują swoje potrzeby. Podobnie jak ja. Logiczne, że nie każda potrzeba (zarówno moja, jak i kogoś innego) musi zostać spełniona. Chodzi o to, by je wyrażać na głos. Życie jest tak naprawdę bardzo proste. Po co więc niektórzy tak je sobie (oraz innym) komplikują?

852. Przesyt

Mąż, korzystając z urlopu, pojechał właśnie do kina obejrzeć przedpremierowy pokaz "Hobbita". Dla wszystkich miłośników autora książki, polecam przeczytanie artykułu - Tolkien, wiara i... hobbit. Jako że film trwa aż 170 minut, mam więc sporo wolnego.

Lubię przebywać z Dyrektorem Wykonawczym. Nie nudzę się z nim. Lubię kiedy ma urlop. Ale w każdym związku człowiek potrzebuje oddechu od tej drugiej osoby - choćby nie wiem jak bardzo ją kochał. Przestrzeń, prywatność, wolność i chwilowa samotność z wyboru - dla mnie niezbędne składowe (oczywiście między innymi) zdrowej relacji z Mężem.

Wiem, że jestem upartą indywidualistką, chadzającą własnymi ścieżkami. Długo byłam sama zanim poznałam Głos Rozsądku i na początku naszej znajomości ciężko było mi się przestawić, bo czasami czułam się osaczona. Nie żeby Druga Połówka mnie kontrolowała, o nie - na szczęście człowiek, z którym jestem ma do mnie zaufanie. Jednak zdarzało się, że miałam przesyt i brakowało mi powietrza.

Relacja dwojga ludzi powinna uwzględniać potrzeby jednej i drugiej osoby, ale także te wspólne. Jeśli ktoś czuje się zaniedbany, bo wiecznie ta druga strona ma przywileje, związek zacznie kuleć i jeśli się nie rozpadnie - mocno straci na wartości. Oczywiście mam na myśli normalne więzi, a nie toksyczne, czy patologiczne symbiozy kata i ofiary albo władcy i służącego.

Potrzebuję samotności, by pisać. Obecność Męża (albo kogokolwiek innego) mnie rozprasza. On nie musi nic robić. Wystarczy, że jest. Trudno mi wtedy zasklepić się w swoim egoizmie, usiąść i przelewać myśli na klawiaturę, nie licząc się z jego ewentualnymi potrzebami, jakie mógłby mieć. Szkoda mi też czasu, który mogę (i chcę) spędzić z nim.

Teraz, bez wyrzutów, za to z czystym sumieniem, cieszę się każdym słowem, które tu pada. A Dyrektor Wykonawczy w tym samym czasie ogląda przygody dzielnego hobbita o imieniu Bilbo Baggins.

851. Jedz, bo się zepsuje!

Wreszcie udało się nam "wykończyć" ostatek sałatki jarzynowej, której wyszło tyle, co dla kilku osób. Papryczki cherry oraz suszone pomidory nadziewane serem też odeszły już do przeszłości. Szarlotka (dla Męża, bo ja nie lubię), jeden sernik oraz ciasto ze śliwką zostały skonsumowane. A i tak mamy jeszcze pełno jedzenia.

Nie wiem jak to jest, ale co roku obiecujemy sobie, że kupimy mniej, a potem wychodzi jak zawsze. Cztery rodzaje śledzi - po co? Pięć rodzajów placków - po co? Cztery słoiki grzybków - po co? Dwa wystarczyłyby w zupełności. Jedynie z wędliną dobrze rozplanowaliśmy - kilka plasterków szynki i pieczony przez matkę schab oraz jakaś suszona kiełbasa, którą zażyczył sobie Dyrektor Wykonawczy.

Przed świętami mówiłam do Męża: "nie jedz tego, to na święta!" Teraz mówię: "jedz, bo się zepsuje!" Łakomy człowiek to głupi człowiek.

850. Kaczorek

Mądrzy ludzie powiadają: "parasol noś i przy pogodzie", a ja sparafrazuję tamte słowa i powiem: "aparat fotograficzny noś zawsze". Oba dzisiaj bardzo by się przydały. Ten drugi miałam przy sobie. Tego pierwszego nie wziął Mąż. A bohaterem dnia i tak był pewien przecudnej urody kaczorek, którego nigdy do tej pory nie widziałam.






środa, 26 grudnia 2012

849. Wariacje

Przyroda wariuje. Wczoraj były pąki na zdjęciach, a dzisiaj bazie. Boże Narodzenie jeszcze się nie skończyło, a wygląda na to, że Wielkanoc za pasem...


Mało zdjęć dzisiaj, bo i spacer króciutki był.


Wcale nie obiecuję, że to ostatnie bombki w tym roku...


848. Parodia

Do zestawu kosmetyków dla Pierwszej dołożyłam jeszcze delikatną, srebrną bransoletkę. Zawsze myślałam, że w dobrym tonie jest, aby obdarowany otworzył upominek i przynajmniej udawał, że się z niego cieszy. Ale chyba starej daty jestem, bo torba prezentowa wraz z zawartością nadal stała na podłodze kiedy wychodziliśmy.

Teraz zachowam się jak typowy gość weselny - taki co to przyjdzie, naje się i napije za darmo, a potem i tak człowieka obgada. Jestem uprzedzona do człowieka, fakt. Będę więc złośliwa i wredna, ale przynajmniej szczera i bezpośrednia. Bo pewne rzeczy trzeba nazywać po imieniu.

Siedzieliśmy przy jednym stole. Dobrze, że suto zastawionym. Przynajmniej mogłam zająć się konsumpcją. Było drętwo, nudno, nijako. Flaki z olejem. Nie kleiło się. Wcale a wcale. Odliczałam czas do odjazdu autobusu. Trzy godziny dłużyły się niemiłosiernie, a wcześniej nie mieliśmy czym wrócić.

Spotykam się z Pierwszą sam na sam i jest dobrze. Energiczna, obrotna, wygadana, emocjonalna. W towarzystwie Stonogi upodabnia się do niego. Cicha, prawie nie istnieje. On sam od dzisiaj zyskał nową ksywkę - Hebel. Od sposobu dotykania. Jakby deskę heblował, a nie delikatnie gładził Pierwszą po dłoni. I targał jej włosy - zupełnie jakby psa tarmosił.

Szukałam, patrzyłam, słuchałam. Nic nie znalazłam, nie dostrzegłam i nie usłyszałam. Różnych ludzi znałam i znam, ale z takim egzemplarzem nie miałam do tej pory do czynienia. Flejtuch z tłustymi włosami, w rozciągniętym swetrze, który palcami brał wędlinę i ciasto z półmiska. Bezbarwny, beznamiętny, bez życia. Werwy miał tyle, co śnięta ryba. Nic nie wie, nic nie umie, nic nie potrafi.

Pierwsza złapała za krzesło, żeby je przenieść z jednego pokoju do drugiego. Dyrektor Wykonawczy wziął je od niej ze słowami: "kobieta nie powinna dźwigać takich rzeczy". A Stonoga stoi i patrzy. Czeka na gotowe. Podobnie rzecz się miała z obiadem. We troje nosiliśmy z dołu na górę talerze i sztućce. Hebel siedział bez ruchu na krześle podstawionym mu pod jego wielkie cztery litery.

W pewnym momencie rozmowa zeszła na książki. Mąż rzucił nazwiskiem "Wiśniewski" i dwoma tytułami: "Bikini" oraz "S@motność w sieci". Hebel spytał: "to ten Wiśniewski z Ich Troje?" Dostałam głupawki, takiej klasycznej. A tamten nic nie załapał. I to jego zdziwienie, że my CODZIENNIE z Dyrektorem Wykonawczym rozmawiamy. "Ale o czym?" - padło z jego ust. O wszystkim. Dziwne, prawda?

Pierwsza oczekiwała pod choinką pierścionka zaręczynowego, a dostała piżamę - i żeby nie było - nic seksownego, tylko klasyczne barchany. Dobrze, że jej garnka albo patelni nie kupił. Nie lubię tego gościa. Za to jak się zachowuje wobec niej i jakich jazd z jego strony ona doświadcza. Za to, że jest sknerą i kutwą i w kółko narzeka jakie wszystko jest drogie, a bez skrupułów żeruje na nędznej pensji Pierwszej.

"Parodia związku" - tyle miał do powiedzenia Mąż. I dodał jeszcze o Stonodze: "sztuczny, nieszczery, nie wyrażający emocji, mało kontaktowy". Nie chcę powtórki z rozrywki. Nie chcę się spotykać z tym typem.

wtorek, 25 grudnia 2012

847. Radość

Boże Narodzenie to święta radosne. Cieszmy się więc i radujmy. Razem. Wspólnie. Bo to czas niespieszny, sprzyjający bliskości, odwiedzinom, rozmowom i spacerom.

Nie byłabym sobą, gdybym nie spróbowała utrwalić w kadrze wszystkiego, co towarzyszy tym świętom. Tego Najważniejszego i tych innych - mniej ważnych...










846. Boże Narodzenie

Pogoda piękna i wprost wymarzona do wyjścia z domu. Ciepło, słonecznie. Miałam wrażenie, że to odwilż - zupełnie jak na wiosnę. Jedynym minusem było istne lodowisko na chodnikach, ale trzymając się za ręce, dawaliśmy z Mężem radę. Dwukrotnie byliśmy dzisiaj na spacerze - przed i po obiedzie. Fantastycznie mi się chodziło i oddychało. Aparat w dłoń i pstryk, pstryk, pstryk...