Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

czwartek, 31 stycznia 2013

932. O narcyzmie

Korzystając z okazji, że Mąż znowu poszedł do pracy rano i wrócił o innej niż zazwyczaj porze, zaczęłam czytać mu różne rzeczy, które znalazłam w sieci albo choćby w "Charakterach". Tematem przewodnim lutowego numeru jest narcyzm - <KLIK>.

Wczoraj zrobiłam sobie test czy aby  przypadkiem nie mam osobowości narcystycznej. Dla chętnych, znających język angielski (niestety, innej wersji nie ma) - <KLIK>. Trochę się zdziwiłam, bo wyszło mi jedenaście, więc niewiele, gdyż średnia zaczyna się od dwunastki. Kto zrobi, ten będzie wiedział.

Ponadto, po przeczytaniu Dyrektorowi Wykonawczemu całego tekstu, którego zaledwie fragment podlinkowałam, usłyszałam, że nie kwalifikuję się w żadnym wypadku na narcyza, bo mam za dużo empatii. Test, ale przede wszystkim osobisty Mąż mylić się nie mogą, prawda?

P.S. Przed chwilą Głos Rozsądku został poddany wyżej wymienionemu testowi i dostał jedynie pięć punktów!

931. Część wniosków

Wniosków po ostatniej sesji z moją byłą terapeutką mam sporo. Część się jeszcze mieli. Inne już się wykrystalizowały.

Zawsze lubiłam stawiane przez nią pytania, bo zmuszały mnie do myślenia - niekoniecznie na płaszczyźnie świadomości. Teraz też wyszłam z kilkoma - na dalsze swoje życie.

Fajnie jest usłyszeć, że przez tamtych kilkanaście miesięcy zawieszenia terapii czerpałam siłę z siebie - tę wewnętrzną i że zamiast przychodzić i opowiadać co się zadziało, żyłam. I że nauczyłam się rozdzielać matkę od ojca i nie traktować ich jak jeden organizm. 

A w kwestii tego ostatniego usłyszałam, że moje próby ocieplenia z nim relacji tak naprawdę były po to, bym samej sobie udowodniła, że się starałam i robiłam wszystko, żeby sytuacja w domu się zmieniła. Niestety, szanse na taki obrót sprawy są marne, bo to ojciec musiałby zmienić swoje podejście i chcieć to zrobić. I to nie ja mam z tym problem, lecz on. 

Poczułam się trochę jak po uzyskaniu rozgrzeszenia w konfesjonale, bo wciąż gdzieś tam z tyłu głowy zastanawiałam się czy mogę jeszcze coś zrobić, by było lepiej. Nie mogę. I tak zrobiłam za dużo, chcąc wziąć winę na siebie. A ona nie jest moja, lecz jego.

P.S. Dla pełniejszego zrozumienia o czym piszę, załączam tekst, który powinien wyjaśnić istotę problemu mojego ojca - Co znaczy negować samego siebie?

930. Zioła i ziółka

Od kilku dni mam okazję obserwować skonsternowane miny pań w aptekach. Taką reakcję wywołuje zaledwie jedno moje pytanie: "czy dostanę może tonik albo krem pichtowy?" Wychodzę, czując na sobie wzrok patrzący jak na kosmitkę.

Skoro nie ma w aptekach (a ponoć powinny tam być - przynajmniej tak zeznaje wujek Google), zaczęłam przeczesywać zasoby swojej pamięci i lokalizować na mapie miasta sklepy zielarskie. Znalazłam aż sześć. Byłam w trzech. W jednym sama zdrowa żywność (bez kosmetyków), w drugim nie dostałam toniku, ani kremu (ale pani wiedziała o co chodzi), a w trzecim, sprzedająca tam kobieta, obiecała mi zamówić oba produkty.

Dawno nie odwiedzałam sklepów zielarskich, bo nie miałam potrzeby. Będąc tam wczoraj, przypomniał mi się ten charakterystyczny zapach - zioła pomieszane z kosmetykami. Coś mnie ciągnie do takich przybytków. Czyżby któraś z moich przodkiń płci żeńskiej była zielarką?

środa, 30 stycznia 2013

929. Na szpilkach

Mąż musiał wcześniej iść do pracy. Tak bardzo innym zależało na jego obecności, że kolega przyjechał po niego samochodem pod blok. Przed dwunastą Dyrektor Wykonawczy zadzwonił do mnie i powiedział, że będzie miał telefon ustawiony na "milczy", bo mają jakieś ważne szkolenie i że to potrwa jakieś dwie, maksimum trzy godziny.

Pojechałam do miasta, bo miałam do załatwienia kilka spraw. Taki piękny śnieg był, a teraz pada deszcz i wszystko się topi. Ja chcę mróz i śnieżynki spadające z nieba! Żałowałam, że nie wzięłam ze sobą aparatu, bo zrobiłabym świetne zdjęcia małej dziewczynce, która ciągnęła sanki, na których grzecznie siedział kot - czarny jak smoła. Stałam, patrzyłam się i uśmiechałam, bo w życiu na coś takiego nie zdarzyło mi się natrafić.

Wróciłam, zrobiłam sobie obiad, zjadłam. Wypiłam  kawę. Potem były kanapki i herbata. Zaczęłam się niepokoić, bo było już po szesnastej, a Mąż nie dawał znaku życia. Trzy SMS-y, trzy telefony i jeden mail zdążyłam wysłać do niego. Dopiero kilka minut temu zadzwonił (po ponad sześciu godzinach milczenia), a mnie kamień spadł z serca. Siedziałam jak na szpilkach - ani na czytaniu skupić się nie mogłam, ani pisać mi się nie chciało. Serce waliło jak oszalałe, a ręce trzęsły się niemiłosiernie.

wtorek, 29 stycznia 2013

928. Lofry

Dobrze jest poszerzać swoje horyzonty i otwierać się na coś nowego, co dla kogoś innego jest znane od urodzenia i jasne jak słońce oraz stanowi oczywistą oczywistość. 

Niejednokrotnie podczas rozmów z Agatą i Strażakiem słyszałam dość dziwne dla mnie słowa, które dla nich są normą. Z kolei oni dziwili się, że nie wiem co owe słowa znaczą. Jak się mieszka w różnych rejonach kraju, tak właśnie jest. Nie ma się co dziwić. Uczyć się trzeba, ot co.

Zrobiłam sobie słowniczek. Znaczy Agata z  małżonkiem czynnie mi pomagali, bo bez ich udziału tego postu w ogóle by nie było. A tak abstrahując od tematu na chwilę - miło mi jest jak oboje kłócili się o to ile kto ma ze mną rozmawiać. Nie bardzo mogli dojść do porozumienia, więc tym razem skończyło się na trójkącie. Kiedyś mieliśmy nawet czworokąt, bo i Dyrektor Wykonawczy się załapał.

Wracając do totalnie niezrozumiałych dla mnie słów. Dowiedziałam się co to znaczy chwarszczeć i co to jest tytka oraz że w piątek na obiad były pyry z gzikiem, a na deser szneka z glancem. Agata i Strażak chodzą czasem na szagę. Na peron wjeżdża bana, a agrest zrywa się do wymborka. Można siedzieć na ryczce w antrejce, a jeździć bimbą albo dryndą, ale to drugie jest już bardziej kosztowne. Przy drodze często stoją szkieły. Jak babcia jest na fleku, to super. Uderzyć można się w klukę. Zupę robi się z korbola, a na śniadanie je się skibki albo sznytki. Idzie się na ćmika, ale ja tego nie popieram w żadnym wypadku. Szuszwol i nygus to raczej pejoratywne określenia na człowieka. W sklepie można coś lajsnąć, a w weekend podylać. Taśtanie siatek do przyjemności też nie należy.

Uff... Muszę się podszkolić, bo jak kiedyś nadejdzie ten wiekopomny dzień i oboje z Mężem pojedziemy wreszcie w odwiedziny do Agaty i Strażaka, będzie się nam ciężko porozumieć. Tłumacz z ichniego na nasze będzie potrzebny jak nic.

P.S. Tytuł postu jak najbardziej wpisuje się w powyższy słowniczek. A dla zainteresowanych mam ten link - <KLIK>.

poniedziałek, 28 stycznia 2013

927. Minus 70 %

Prawie równo rok temu znalazłam świetny salon z bielizną, w którym dokonałam bardzo udanych zakupów staników. Jak ktoś chce sobie przypomnieć tamten post - <KLIK>. Dostałam wtedy kartę stałego klienta, więc sprzedałam swoje dane i ów sklep często przysyła mi SMS-y z informacją o promocjach. Przeważnie nawet ich nie czytam (jak całego innego spamu), tylko klikam "usuń".

Od jakiegoś czasu zgłosiłam u Męża zapotrzebowanie na dwa nowe staniki. Do realizacji w lutym - tak około Walentynek. Dyrektor Wykonawczy miałby prezent dla mnie z głowy, a ja dostałabym to, co chciałam. Ale życie lubi zaskakiwać. Z samego rana przyszedł SMS z wyżej wymienionego salonu - ostateczna wyprzedaż towaru - wszystko za 30 % ceny. Fakt, kilka razy przechodziliśmy tamtędy i widziałam ogromny baner "-50 %", ale nie zwracałam na niego uwagi.

Dzisiaj miałam wyznaczoną kontrolną wizytę do pulmonologa, a że przychodnia znajduje się zaledwie dwa skrzyżowania od salonu z bielizną stwierdziłam, że zajrzę tam zanim pójdę do lekarza. Jak postanowiłam, tak zrobiłam.

Idę oczywiście na piechotę, śnieg cudownie pada. Celowo nie wzięłam parasola, żeby płatki na mnie spadały, bo lubię patrzeć na śnieżynki. Brnę w tym śniegu i jestem chyba najszczęśliwszą osobą tej zimy, bo kocham taką pogodę. Wiem, wiem - powtarzam się.

Doszłam do salonu. Patrzę na zegarek. Mam półtorej godziny do wizyty. Myślę sobie - raz dwa załatwię i jeszcze będę miała dużo czasu. Już się zastanawiałam co z nim zrobić, ale czynność ta została przerwana przez przekroczenie progu sklepu. Spojrzenie w stronę kasy i... szok! Takiej kolejki to ja tam nigdy nie widziałam! Nawet w supermarkecie do jednej kasy jest mniej. Chyba ze trzydzieści osób, jak nie więcej. Nie liczyłam. Musiałam ochłonąć, ale nie bardzo sprzyjała temu temperatura w środku. Tyle ludzi plus włączone ogrzewanie. Najchętniej pozbyłabym się wierzchniego odzienia. Tylko jak?

Wzięłam głęboki oddech i metodycznie zaczęłam przeglądać wieszaki z biustonoszami, szukając swojego rozmiaru. Znalazłam dwanaście sztuk. Teraz tylko trzeba je przymierzyć. Kolejny szok - wszystkie cztery przymierzalnie zajęte, a przed nimi następna kolejka kobiet. Nic to, stoję - przecież "na oko" stanika nie kupię, bo wiem, że każdy inaczej leży. Poza tym, jak już tu przyszłam, nie wyjdę bez niczego.

Z dwunastu sztuk siedem się nie nadawało, ale pięć było rewelacyjnych. Beżowo-złotawy, czerwony, niebiesko-granatowy, czarny i szafirowo-czarny. Zadowolona poszłam do kasy, znaczy do kolejki. Ustawiłam się grzecznie na końcu. Przede mną czarno. Znowu spoglądam na zegarek - mam godzinę czasu do wizyty u lekarza. Zdążę.

Stoję, stoję, a nikogo nie ubywa. Jedna kobieta zablokowała wszystkich. Nie wiem co ona kupowała, ale była tego ilość kosmiczna. Kasa jedna, sprzedające dwie. Pierwsza przyjmowała pieniądze, druga zdejmowała plastikowe zabezpieczenia i pakowała bieliznę do reklamówek. Z nudów zaczęłam obserwować ludzi.

Za mną stały dwie siostry zakonne - jedna niska, gruba i stara, a druga wysoka, szczupła i młoda. Starsza miała przed sobą kilkanaście par rajstop (albo pończoch - tego już nie dojrzałam). Młodsza była jeszcze lepsza. W ręce trzymała plastikowy koszyk, a w nim takie cuda, o jakie bym nigdy zakonnic nie podejrzewała. Koronkowe majteczki (łącznie ze stringami), staniki w kolorach dość osobliwych jak pod habit - różowe, czerwone, czerwono-czarne... Hm... Zaczęłam się w myślach zastanawiać po co im taka bielizna? Trzeba było jeszcze widzieć minę tej młodszej. Z wypiekami na twarzy krążyła między regałami, bez żadnego skrępowania oglądając najfikuśniejsze fasony majteczek, staniczków i koszulek. I myk do koszyka. A ja głupia myślałam, że zakonnice to tylko barchany noszą. Czarne na dodatek.

Kolejne spojrzenie na zegarek - mam dwadzieścia minut. Już wiem, że nie zdążę. Ale od czego ma się głowę na karku? Zajęłam kolejkę (na wszelki wypadek) i poszłam do sprzedawczyni, która odwieszała mierzone przez klientki biustonosze. Udało mi się ją przekonać, żeby odłożyła mi moje staniki do czasu  jak wrócę po wizycie od lekarza. Uff, ulżyło mi. Zwolniłam miejsce w kolejce stojącym za mną zakonnicom.

Wyszłam ze sklepu. Dzwonię do Męża. Mówię jak się sprawy mają. Pytam ile mogę wydać. A Dyrektor Wykonawczy (zorientowany jak nie wiem co) mówi, żebym się w stówie zmieściła i jeszcze pyta czy pięć staników jest mi naprawdę potrzebnych. No to powiedziałam, że żadnego nie wezmę i się rozłączyłam. To ja tu chcę zaoszczędzić, bo przecież bielizna się zużywa i defasonuje, a tu limity jakieś mam. 

Dzwonił potem do mnie, ale nie słyszałam, bo na ulicy byłam, a nie chadzam z komórką w dłoni, czy kieszeni. W torbie ją trzymam. Dzwonił, dzwonił, a potem SMS-y wysyłał. "Idź i kup sobie te staniki!" No tak, jeszcze wykrzyknik na końcu. Rozkazywać mi będzie. Odpisałam mu: "bez łaski, mogę chodzić w starych". Chyba się zreflektował, bo kolejne słowa od niego brzmiały: "idź i kup ile chcesz, bez focha :-)" Ten uśmiech na końcu mnie przekonał. Rozśmieszył mnie, bo to, co nas często w kłótniach ratuje, to właśnie poczucie humoru - kiedy jedno powie (albo napisze) coś takiego, że nie da rady się gniewać.

U pani doktor było fajnie. Stuk, puk. Oskrzela w porządku. Płuca tym bardziej. Spirometria (o dziwo) w normie - to chyba trzecia albo czwarta od ponad pięciu lat, która jest dobra. Za to w EKG coś tam nie bardzo, ale przecież nic mnie nie boli i generalnie wyglądam jak okaz zdrowia. Przynajmniej z zewnątrz, bo takie stwarzam pozory. Pulmonolog patrzyła jak na wariata kiedy na jej pytanie o samopoczucie, z uśmiechem odpowiedziałam, że uwielbiam w taką pogodę chodzić po ulicach i brnąć po kostki w śniegu. Różne są zboczenia, no co? Dostałam recepty na inhalatory i jeszcze jeden lek,  podziękowałam, zapłaciłam i poszłam.

Wychodzę. Śniegowe płatki ogromne. Jeszcze większe niż wcześniej. Piękne, naprawdę piękne. Szkoda mi było wchodzić do salonu z bielizną (wolałabym spacer), ale staniki czekały, więc wyboru nie miałam skoro chciałam je kupić. Poszłam do pani przypomnieć się, że wróciłam i podziękowałam raz jeszcze za odłożenie towaru. Reklamówka z zawartością trafiła w moje ręce, a ja do kolejki, która w międzyczasie potroiła się. Nic to, siedzę grzecznie (na pustych już regałach), potem trzeba stać.

Chyba każdy (a właściwie każda, bo panowie robili raczej za towarzystwo) miał w oczach żądzę kupowania. 30 % ceny piechotą  nie chodzi. A obniżce podlegało wszystko, co znajdowało się w sklepie. Stojąc, w myślach przeliczałam koszt swoich zakupów. Odłożyłam jeden stanik - ten szafirowo-granatowy. Jak to dobrze, że przewidująco wzięłam ze sobą kartę. Mogłam więc nią zapłacić.

Oczywiście, jak to blondynka, która plastikowych pieniędzy w ogóle nie używa (zresztą, żeby używać, trzeba coś na koncie mieć), bo nawet do wpłatomatu wkłada ją Mąż, nie miałam bladego pojęcia jak ją obsłużyć. Dobrze, że pani w kasie coś tam wstukała, włożyła ten mój nieszczęsny kawałek plastiku, a ja miałam tylko wpisać PIN. Ten pamiętam, bez obaw, ale co się po nim  naciska? Czerwony, żółty, czy zielony przycisk? Nacisnęłam ten pierwszy, bo z lewej strony był. Poza tym tym, to mój ulubiony kolor. Nie działa. Za drugim razem wybrałam zielony, ale coś poszło nie tak. Musiałam całą operację powtarzać raz jeszcze. "Do trzech razy sztuka". Udało się! Paragon i pokwitowanie wydrukowane.

Wyszłam ze sklepu grubo po jego zamknięciu. W ręce miałam reklamówkę. W niej cztery staniki. Normalnie musiałabym za nie zapłacić 500 złotych, a faktyczny rachunek opiewał na 150 zł. Warto było się przemęczyć dwa razy (w sumie) w kolejce. No i zamiast dwóch, mam cztery biustonosze. A kto na tym wyszedł jeszcze lepiej? Oczywiście, że Mąż. Nie dość, że już nie musi iść ze mną do sklepu i czekać aż coś dla siebie znajdę, to jeszcze zaoszczędził (dzięki mnie) sporo pieniędzy.

Dzwonię do niego z prośbą, żeby mi sprawdził o której mam autobus. Przy okazji pytam go o tę płatność i podawanie kodu PIN. A ten (Dyrektor Wykonawczy, nie PIN) mi na to, że mogłam iść do bankomatu. Ciekawe do którego (sklep mieści się raczej na uboczu) i gdzie mam go szukać. Czy ja wyglądam jak informacja i zarazem plan lokalizacji bankomatów w mieście? Zwłaszcza, że z nich nigdy nie korzystam. 

Ledwo szłam, bo sił nie miałam. Spocona, zmęczona, z bolącym od stania kręgosłupem, a Dyrektor Wykonawczy jeszcze mi takie dyrdymały prawi przez telefon. Obiad jadłam o dwunastej, przez ponad sześć godzin nie miałam nic w ustach. Głodna jak wilk i spragniona jak smok, szczęśliwie dotarłam autobusem do domu i od razu włączyłam laptop, żeby sprawdzić stan konta, bo nie ufam kartom. 

Płacić lubię papierem albo metalem, a nie jakimś plastikiem. Wolę jak ta osiemdziesięcioletnia babcia pieniądze w reklamówce w szafie w pokoju trzymać. Tylko nie mam stu tysięcy jak ona, ale to i dobrze, bo i tak źle się to dla niej skończyło. Swoją drogą, ciekawa jestem jak można tyle kasy zaoszczędzić z emerytury i jeszcze w domu ją przechowywać?

Zaryzykuję i pójdę raz jeszcze do tego salonu. Może jeszcze coś znajdę? Teraz wiem czego się mam spodziewać i na ile czasu nastawić. Jutro po terapii będzie dobra pora.

926. Rozwód?

Czy my się kłócimy? Znaczy ja i Mąż? O, jeszcze jak. Chociaż nie, teraz już nie tak jak kiedyś. Obecnie jest tylko kłótnia i foch. Najgorsze akcje były zanim zaczęłam pisać blog. Wcześniej ciągnęłam za sobą ogon rozwodowy. Kiedyś nawet Dyrektorowi Wykonawczemu wzór pozwu mailem do pracy wysłałam. Raz Mąż nocował w firmie, bo mu zabroniłam wracać do domu. Dopiero rankiem się pogodziliśmy. Ale to już przeszłość. Zamierzchła. No, może nie do końca, ale kilkunastomiesięczna.

Problemem była moja złość, a właściwie nieumiejętne sobie z nią radzenie. Obrywał Bogu ducha winny Głos Rozsądku. Przepracowałam tamte emocje na terapii. Nauczyłam się jak wyrażać siebie, ale bez gróźb rozwodowych. Bo wtedy ewidentnie to ja byłam winna tamtych kłótni. Do czego się przyznaję bez bicia i biorę odpowiedzialność za swoje czyny.

Teraz kłócimy się inaczej. Bardziej konstruktywnie. Nie wyłączamy telefonów, odbieramy połączenia i odpisujemy na SMS-y. I przede wszystkim ROZMAWIAMY. Każde z nas mówi o swoich uczuciach, potrzebach i oczekiwaniach. A że często się one rozmijają, więc iskrzy. Jak choćby wczoraj.

Nigdy nie kłóciliśmy i nie kłócimy się o rzeczy zasadnicze. Zawsze o jakieś bzdury. I to o takie, że potem (jak na spokojnie zastanawiamy się od czego się zaczęło) nawet nie pamiętamy o co nam poszło. A że czasem emocje w nas buzują, więc jakieś ich ujście musi być.

W weekend focha strzelał Mąż, nie ja. Obrażony był na mnie i to jak. Trzeba było widzieć jego minę. A potem  mnie przepraszał i dziękował mi, że jestem dobra żona - mądra, wyrozumiała, o dobrym sercu, wybaczająca. To on tym razem był upartym, nabzdyczonym i wrednym typem.

Było, minęło. A najlepsze jest to, że ani ja, ani Dyrektor Wykonawczy nie znosimy się kłócić. Czemu więc to robimy? Oto jest pytanie...

A, jeszcze jedno - jakby ktoś oczekiwał sensacji - rozwodu nie będzie. Skąd ta pewność? Mamy dość bogato wyposażoną apteczkę pierwszej pomocy, z której korzystamy w nagłych i kryzysowych wypadkach. Poza tym, w naszym życiu na pierwszym miejscu jest Bóg, tak więc cała reszta jest na właściwych.

niedziela, 27 stycznia 2013

925. Kłótnia i foch


Kłótnia i foch. 

Motto przewodnie soboty. Motto przewodnie niedzieli. O jutrze boję się nawet myśleć.

Sobotni poranek. Czynności rutynowe - mycie, śniadanie, wstawienie prania, nakarmienie rybek. Od bzdetów się zaczyna. Na bzdetach się kończy. Pęknięte zimowe buty Męża, na które gwarancja wygasła kilka miesięcy temu. I po ptakach, czyli traktory lądują w śmietniku. Razem z pudełkiem.

Kłótnia i foch.

Wreszcie wychodzimy z domu. Jedziemy z Mężem po łyżwy dla niego. Daleko, na drugi koniec miasta. W ulotce Reala zauważyłam obniżki cen sprzętu zimowego. Dyrektor Wykonawczy mierzy jedyną parę, która mu się podoba. Nie ma na czym usiąść, więc bierze stojące obok sanki. Na posadzce ciężko stanąć, szczególnie jak płozy nie mają ochraniaczy. Mąż bierze leżącą pod sankami tekturę. Łyżwy są idealne. Cena też. Nie ma za to pudełka. Ani torby foliowej. O ochraniaczach już wspominałam.

Kłótnia i foch.

Idziemy do informacji. Pani przez mikrofon wzywa obsługę stoiska sportowego. Przychodzi człowiek. Nie za bardzo rozgarnięty. Na nasze pytania o opakowanie, głupkowato się uśmiecha, mówiąc: "nie ma". Może jakieś zastępcze pudełko tekturowe? Może chociaż worki foliowe? Wzrusza ramionami. Zero chęci pomocy klientom. Mąż się wkurzył, ja też. Zostawił łyżwy na półce i poszedł sobie. Ja za nim.

Kłótnia i foch.

Ciśnienie mi się podniosło, nie tylko to we krwi. Weszłam do toalety. Od razu lepiej. Wychodzę. Dyrektora Wykonawczego ani widu, ani słychu. Wróciłam do Reala pilnować łyżew. To przecież ostatnia para. Dzwonię do Męża. Nie odbiera. Za chwilę oddzwania. Pyta gdzie jestem. Przychodzi do mnie. Krótka narada - co robimy? Decydujemy się wziąć, ale wcześniej otwieramy inne pudełko i bezczelnie wyjmujemy z niego dwie torby foliowe oraz ochraniacze na płozy. W końcu w czymś musimy te nieszczęsne łyżwy nieść. Idziemy do kasy. Płacimy. Wychodzimy ze sklepu.

Wysyłam Męża do Deichmanna, żeby spytał panią sprzedawczynię czy nie ma jakiegoś pustego pudełka po kozakach. Jest, ale za małe. Łyżwy się nie mieszczą. Drugie podejście, tym razem w CCC i hurra - jest opakowanie zastępcze. Po damskich botkach, ale idealnie pasuje na łyżwy. Nareszcie możemy iść dalej. Po drodze szukam sopli do sfotografowania, ale natrafiam tylko na jedne - na przydrożnym drogowskazie. Lepsze to niż nic.

Galeria handlowa. Szukamy zastępczych butów dla Męża. Bezskutecznie. Kupujemy za to normalne ochraniacze na płozy - białe na moje figurówki, czarne na hokejówki Dyrektora Wykonawczego. Jeszcze jakieś drobne zakupy kosmetyczne, gazeta dla matki i wracamy do domu. Szybki obiad. Potem kawa. Głos Rozsądku się grzebie - jak zawsze w takich wypadkach. Mamy już wychodzić.

Kłótnia i foch.

Ledwo co zdążamy na darmowy autobus do kolejnej galerii handlowej. Cel ten sam - buty zimowe. Nie ma żadnych, które by się nadawały, w promocji. Zdążyliśmy już zgłodnieć, więc idziemy na pizzę. Nie pamiętam kiedy ostatnio ją jedliśmy. Pycha! Bierzemy małą - i dobrze, bo była tak ogromna, że i tak nie dałam jej rady. Resztę zjadł Mąż.

Sobotnie zakupy w Biedronce robimy około dziewiętnastej. Chyba jeszcze nigdy o takiej porze nas tam nie było. Dwie siatki niesie Dyrektor Wykonawczy. Ja zajmuję się papierowymi ręcznikami, bo nieporęczne i niewygodne. Wracamy do domu. Kolację już zjedliśmy, więc wystarcza herbata.

Kłótnia i foch.

Idziemy spać. Pogodzeni. W nocy panuje cisza i spokój. Nie na długo - jak się okazuje.

Niedzielne śniadanie. Ustalanie menu obiadowego na kolejny tydzień. Uparta koza i uparta zbaraniała ryba. Mieszanka wybuchowa.

Kłótnia i foch.

Nie ma obiadu, bo nikt się nie kwapi, żeby go przygotować. Robię sobie kanapki. Mąż się nie odzywa. Siedzi obrażony i nabzdyczony w kuchni. Potem przychodzi do pokoju, ale nie chce ze mną rozmawiać. Próbuję kilkakrotnie. Bez skutku. Uparty jak osioł. Albo nawet dwa. Pytam go czy idzie ze mną do kościoła. Wstaje, ubiera się. Wychodzimy. Po drodze mnie przeprasza. Ciekawe na jak długo.

Od czterech godzin jest spokój. Nie ma kłótni.  Nie ma focha. Jutro też jest dzień. Kolejny.

sobota, 26 stycznia 2013

924. Zajawka

Dzisiaj tylko fotki, bo treść do nich dopiszę jutro. Późno już, a my dopiero wróciliśmy do domu. Przez noc możecie dać pole do popisu swojej wyobraźni i dopowiedzieć sobie gdzie byliśmy, co robiliśmy, co kupiliśmy i co jedliśmy. A to i tak nie będzie wszystko. Cierpliwości.



piątek, 25 stycznia 2013

923. Przyjaciółka

Co można zobaczyć jak się szerzej otworzy drzwiczki zamrażalnika?  Dlaczego z siatki wyjmujemy dżem jeżynowy zamiast z czarnej porzeczki? Gdzie jest bułka grahamka? Jak wyjść z listą zakupową, a wrócić bez niektórych produktów? Na te (i znacznie więcej) pytań odpowiedziałyśmy poprawnie. My, czyli Agata i ja.

"Bo Julia i ja przez całą noc szykujemy cudów moc..." śpiewała kiedyś Zdzisława Sośnicka. Tak więc Agata i ja, wespół zespół, analizowałyśmy tajniki męskiej psychiki na konkretnych (z życia wziętych) przykładach naszych małżonków. Jako żywo. Nie ma jak babskie wsparcie w takich sytuacjach. Napięcie mija, nerwy puszczają, za to śmiechu co niemiara.

Wreszcie, już po ponad roku bardzo intensywnej znajomości z Agatą, śmiało mogę nazwać ją swoją Przyjaciółką. Ona użyła tego słowa w stosunku do mnie o wiele wcześniej. Ja musiałam dojrzeć, bo nie szafuję tym rzeczownikiem i oprócz Męża nikogo tak nie nazywam. Teraz mam dwoje przyjaciół.

922. Niedostatki

Jest zima - taka prawdziwa i książkowa. Są ludzie, którzy narzekają, bo za zimno, bo śnieg, bo mróz. Będzie lato, będzie upał. Będą tacy, którzy będą narzekać, że za gorąco, za duszno, nie ma czym oddychać. Może nawet ci sami, którzy obecnej aury nie znoszą.

Człowiek jest dziwny. Nie patrzy na to, co ma; na to, co jest. Myśli o tym, czego nie ma i czego mu brakuje.  Czasem porównuje się z innymi. Każdy ma coś swojego za czym tęskni. Jakiś własny niedostatek. Nieraz tymczasowy i przejściowy, ale często trwały i nieodwracalny.

Samotny marzy o miłości, bezpłodny o dziecku, chory o zdrowiu, bezdomny o dachu nad głową, głodny o kromce chleba, spragniony o szklance wody, bezrobotny o pracy, zmęczony o odpoczynku, zziębnięty o cieple, oszukany o sprawiedliwości...

Blondynka chce być brunetką; ta o prostych włosach chce mieć kręcone; ta z krótkimi marzy o długich; niska chciałaby być wysoka, a gruba z zazdrością patrzy na szczupłe.

Coś, co dla jednego jest oczywistością, dla drugiego może na zawsze pozostanie jedynie w sferze marzeń. Ten pierwszy może nawet nie dostrzegać i nie doceniać tego, co ma. Ten drugi, kiedy uda mu się zrealizować swoje marzenie, może się rozczarować. Albo, po czasie, przyzwyczaić się do takiego, a nie innego stanu rzeczy i traktować go jako oczywistość, szybko zapominając o tym jak się czuł wcześniej.

921. Pomysł

Kilka dni temu Mąż wystawił na sprzedaż mój panieński komputer stacjonarny wraz z monitorem, klawiaturą, myszką oraz głośnikami. I torbę do starego laptopa. Na dwie ostatnie rzeczy znaleźli się chętni, co mnie niezmiernie cieszy. Z pozostałymi trzema może być problem. Swoją drogą, to straszne, że sprzęt, który sześć lat temu kosztował trzy tysiące złotych, teraz jest wart jakieś dziesięć albo maksymalnie piętnaście procent tamtej ceny.

Pomysł na spożytkowanie dodatkowych pieniędzy wpadł mi do głowy od razu. Łyżwy dla Dyrektora Wykonawczego! Do tej pory zawsze wypożyczał, ale nie jest to zbyt higieniczne, bo różnie bywa z ludźmi, a sama skarpeta nie ochroni przed cudzymi bakteriami. Teraz jest dobry czas na taki zakup, bo wszędzie trwa wyprzedaż sprzętu zimowego. Przecież w ten właśnie sposób stałam się szczęśliwą posiadaczką swoich figurówek. Jak już oboje będziemy mieć własne łyżwy, pójdziemy w końcu na lodowisko. Do tego czasu wyleczę swoje oskrzela. Już się nie mogę doczekać.

920. Ranne ptaszki

Musiałam wstać wcześnie, więc i Mąż nie pospał. Sofa po rozłożeniu zajmuje całą szerokość naszego i tak wąskiego pokoju, więc jak jedno wstaje, drugie też musi, bo to pierwsze nie ma się jak ruszyć.

Wsadziłam pranie do pralki, wlałam płyn i wsypałam proszek. Telefonicznie miałam powiedzieć Dyrektorowi Wykonawczemu kiedy ma wcisnąć przycisk "start". Umyłam się, ubrałam, zjadłam śniadanie i poszłam na przystanek.

Dochodzę do świateł, zielone. Ledwo stanęłam przy rozkładzie jazdy, podjeżdża autobus. Przechodzę przez pasy, nie muszę czekać, bo nic nie jedzie. Weszłam do przychodni, a przede mną w kolejce JEDNA kobieta. Szok!

Tego, co za każdym razem mówi endokrynolog komentować nie będę, bo "głupota" to mało powiedziane. Poważnie rozważam opcję zmiany lekarza, bo jak mi ktoś wmawia, że nawet jak będę mieć TSH w wysokości siedmiu, ośmiu lub dziesięciu (norma jest do czterech z ogonkiem), nie mam się czym martwić. A - i że Hashimoto nie jest żadnym problemem. Poważnie? No to zapraszam do lektury - <KLIK>. Żeby specjalista był tak niedouczony i głupszy od pacjenta, naprawdę trzeba się postarać. Mąż tylko kiwał z politowaniem głową jak mu zacytowałam tamte brednie endokrynologa. I pomyśleć, że facet jest kierownikiem największej przychodni w mieście. Masakra!

Zadzwoniłam do Dyrektora Wykonawczego w drodze powrotnej na przystanek. "Wstaw pranie" - powiedziałam. Usłyszałam pytanie: "ile osób jest przed tobą?" Dobre sobie. Tak szybko jeszcze nigdy sprawy nie załatwiłam odkąd leczę się u tamtego pana. Znowu puste przejścia dla pieszych i autobus, który podjechał po zaledwie minucie.

Zimno rano było. T-shirt, bluza z długim rękawem, sweter, trzykrotnie owinięty wokół szyi szalik, czapka z pomponem, rękawiczki i kozaki. No i kurtka oczywiście. Chciałam jak najszybciej znaleźć się w domu i napić kawy. Weszłam do pierwszego lepszego sklepu, który napotkałam po chleb razowy. Zrobiłam potem sobie i Mężowi po kanapce z żółtym serem. Pycha! Zmiany dotychczasowych przyzwyczajeń wychodzą mi na dobre.

Dyrektor Wykonawczy zdążył w trakcie mojej nieobecności pościerać kurze i poodkurzać nasz pokój, korytarz, łazienkę oraz kuchnię. A był dopiero kwadrans po dziewiątej.

czwartek, 24 stycznia 2013

919. Słowo honoru

Najpierw definicja - Honor (pojęcie moralne). Tak, żeby uściślić, bo każdy może coś innego rozumieć pod tym jednym słowem. Czy ktoś go jeszcze teraz używa i stosuje w praktyce? A może należy je już zaliczyć do grupy archaizmów?

Jak byłam dzieciakiem, hasającym po podwórku, grającym w gumę, skaczącym na skakance, bawiącym się w chowanego i całą masę innych zabaw, które nie wymagały żadnych kosztownych gadżetów, dobrze zapamiętałam owo tytułowe "słowo honoru".

- Obiecujesz?
- Obiecuję!
- Słowo honoru?
- Słowo honoru!

Zaledwie dwa wyrazy, ale jeśli ktoś ich wtedy użył, nie było odstępstwa - musiał dotrzymać. Jeśli obietnicę złamał, nie miał nawet po co wychodzić na podwórko - ostracyzm kolegów i koleżanek był najbardziej dotkliwą karą, jaką można było wymierzyć drugiemu. Chyba dlatego takie przypadki zdarzały się niezmiernie rzadko.

Dotrzymywanie słowa było kiedyś uznawane za honorowe. A teraz? Stwierdzam, że należy do rzadkości i odchodzi do lamusa, jako relikt niechcianej przeszłości. Ileż to razy słyszymy powtarzane jak mantra: "zadzwonię, napiszę, spotkamy się, odezwę się", itp., itd. Przykłady można mnożyć bez końca. I co? Jedno wielkie NIC.

Puste słowa, za którymi - poza zdawkową i niejednokrotnie wymuszoną (choćby konkretną sytuacją) uprzejmością - nie kryje się żadna treść i żadne działanie. Obietnice bez pokrycia. Słowa rzucane na wiatr. Nieważne, że ktoś inny czeka na ich realizację, nie tracąc nadziei i wiary w słowo honoru.

Bóg, Honor, Ojczyzna - czy mają jeszcze jakieś znaczenie?

918. O nakryciach

Czapki, czapy, berety, kominy, kapelusze - do wyboru, do koloru. Czego dusza zapragnie. Przymierzać, brać, kupować, nosić. Nikt mi nie wmówi, że nie może znaleźć czegoś odpowiedniego, gustownego i w dobrej dla siebie cenie. Nie uwierzę, bo fasonów bez liku. Wystarczy poszukać.

Macie świadomość faktu, że przez głowę ucieka do czterdziestu procent ciepła produkowanego przez organizm? Warto więc (i należy) ją chronić. Szczególnie w zimie. Ten, kto doświadczył bólu zatok, wie o czym mówię i co mam na myśli. No chyba, że są na tym świecie masochiści.

Jak co roku, nieodmiennie dziwię się głupocie (a może nowej modzie) panującej wśród niektórych ludzi - nie tylko młodych, ale i tych, co teoretycznie powinni być mądrzejsi - aczkolwiek nieraz mądrość wcale nie idzie w parze z wiekiem. Skurczeni, skuleni, przemarznięci, z czerwonymi od mrozu nosami i takimi samymi policzkami. Ale konsekwentnie - bez czapki.

Z drugiej strony, obserwuję zjawisko zgoła przeciwne. Jego bohaterkami są panie w wieku lekko i mocno starszym. Nawet w pomieszczeniach typu poczekalnia, czy kawiarnia, zdejmują swe okrycia wierzchnie, pozostawiając te na głowie. Czasem wygląda to dość groteskowo. Nie wiem czy boją się o zburzenie misternie ułożonej fryzury, czy też mają brudne i tłuste włosy, których nie chcą pokazywać publicznie?

środa, 23 stycznia 2013

917. Wolny kraj

W kolejce do doktora Tomasza przeważali dzisiaj panowie. Jeden z nich szczególnie dawał się wszystkim oczekującym we znaki. Młody, z dwoma sygnetami na palcach, grubą bransoletką na przegubie dłoni, łańcuchem pastucha na szyi i czarnymi od brudu paznokciami. Nerwowe ruchy, przekleństwa oraz głośne słuchanie muzyki z komórki - oto jego cechy charakterystyczne. Dźwięk musiał być ustawiony maksymalnie, bo mimo włożonych do uszu delikwenta słuchawek, wydobywał się na zewnątrz. Meloman nawet przez chwilę nie mógł się obejść bez muzyki. Od czasu do czasu wyjmował z uszu słuchawki i raczył wszystkich jeszcze głośniejszą muzą prosto z aparatu.

Młoda kobieta, która była przed nami w kolejce, opowiedziała nam historię z ubiegłego piątku, kiedy to siedziała w poczekalni w tej samej przychodni. Wśród pacjentów znajdowała się dziewczyna, zachowująca się jeszcze gorzej od dzisiejszego melomana. Non stop trzymała w ręce swoją komórkę, z której głośnika wydobywała się muzyka. Na zwracane jej uwagi przez innych ludzi pyskowała, że żyje w wolnym kraju i ma prawo robić, co chce. Szkoda, że mnie tam wtedy nie było. Znając siebie i swoje przekorne podejście, zapewne zaproponowałabym wszystkim oczekującym wyjęcie swoich komórek i włączenie swojej muzyki. Jak szaleć, to szaleć. W końcu wolność jest dla wszystkich, prawda?

Już na poważnie - jestem przerażona, bo nie mam pojęcia dokąd tacy ludzie zmierzają. Przeczytałam kiedyś pewien raport - Młodzi, ale nie bardzo gniewni i w niektórych jego fragmentach ogarnia mnie przysłowiowy "płacz i zgrzytanie zębów". A wracając do tytułu postu - ktoś kiedyś powiedział, że "moja wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność drugiego człowieka". Tylko czy dzisiejszy meloman i jego piątkowa koleżanka są w stanie dojrzeć coś innego, poza czubkiem własnego nosa?

916. Oskrzela, skrzela, ela...

Znam ten rodzaj kaszlu aż za dobrze. Po odgłosie poznaję gdzie się usadowił i czym się może skończyć. Ostatnia taka bardzo poważna historia miała miejsce pięć lat temu, podczas mojego pobytu w Anglii i leczeniu przez ichnich pseudospecjalistów, którzy próbowali wmówić mi, że udaję i kazali zażywać Paracetamol. A ja ledwo chodziłam. Snułam się na nogach, z gorączką ponad trzydzieści osiem stopni, rozpalonym czołem, nieprzytomnym spojrzeniem i całkowitym osłabieniem. Na moje szczęście musiałam wtedy przylecieć do Polski odebrać paszport. O mały włos, a obsługa nie wpuściłaby mnie do samolotu, bo wyglądałam jak naćpana narkomanka. Byłam półprzytomna.

Pierwsze co zrobiłam po przylocie, to poszłam do lekarza. W poczekalni kasłałam tak, że ludzie patrzyli na mnie jak na gruźlika. To było dudnienie i hurgotanie w jednym. Jak z głębokiej studni. W gabinecie spędziłam dobre pół godziny, a pani doktor tylko wzdychała jak opowiadałam jej o brytyjskiej służbie zdrowia. Osłuchała mnie i okazało się, że miałam zapalenie oskrzeli, które schodziło już na płuca. Z mety chciała dać mi skierowanie do szpitala, ale za dwa dni musiałam przecież wracać do Anglii, więc dostałam ekstra mocny antybiotyk - zaledwie trzy tabletki, który mi pomógł i wyzdrowiałam.

Od tamtej pory, po różnych przejściach z brytyjskimi lekarzami (a miałam z kilkoma do czynienia), którzy nawet do pięt nie dorastają naszym specjalistom, zawsze się denerwuję jak słyszę ludzi narzekających na jakość świadczonych w Polsce usług medycznych. "Niech pani/pan pojedzie do Anglii i tam się leczy" - proponuję. Kompleksowa i masowa komputeryzacja systemu zdrowotnego, która tam jest, to nie wszystko. Najważniejszy jest człowiek w białym fartuchu, jego wiedza, kwalifikacje oraz umiejętności. Paracetamolem nie leczy się postępującego zapalenia oskrzeli, które schodzi na płuca. Podobnie jak zwichniętej nogi, której nawet się nie prześwietla - przypadek naszego sąsiada.

Podobny kaszel dopadł mnie potem raz jeszcze, już w Polsce. Trafiłam wtedy do mojej obecnej pulmonolog. Nie było łatwo, bo okazało się, że to mykoplazma - <KLIK>, co wykazały dopiero specjalistyczne badania krwi. Dostałam antybiotyk i dopiero po jakimś czasie mogłam swobodnie oddychać.

Rano poszłam z Mężem do doktora Tomasza. Do kontroli z naszymi kręgosłupami i moim kasłaniem. Dostaliśmy znowu (solidarnie) po zastrzyku w cztery litery i pełno recept na leki. Dyrektor Wykonawczy na dwa, ja na pięć. Intuicja mnie nie myliła. Znam ten rodzaj kaszlu. Rozpoznaję go bezbłędnie. "Oddychać głęboko" - prosi medyk, przykładając stetoskop. "Jest pani na najlepszej drodze do zapalenia oskrzeli" - słyszę od swojego ulubionego lekarza. Dawka uderzeniowa ekstra mocnego antybiotyku plus inne piguły i mam nadzieję wrócić do pełni sił.

Najzabawniejsze w całej tej historii jest to, że nie mam ani gorączki, ani kataru, ani kompletnie nic mnie nie boli. Wyglądam jak okaz zdrowia. Tylko ten paskudny kaszel wydobywający się z czeluści mego ciała. Mogę przebywać na dworze i mam spokój. Ledwo wejdę do jakiegoś pomieszczenia i zaczynam koncert. Znowu siedzę w ciupie - aż do piątkowego poranka, kiedy to muszę pokazać się endokrynologowi.

wtorek, 22 stycznia 2013

915. Pisklęta

Wylęgły się. I może niekoniecznie stuprocentowo moje własne, ale równie ważne - dla innych. Siedząc w ośrodku i oczekując na spotkanie (zawsze jestem grubo przed czasem), jak i tuż po nim (nie lubię od razu wychodzić), zaobserwowałam dwie sytuacje.

Rodzice z nastoletnią córką. Przyszli po raz pierwszy. Głośno rozmawiali, usiedli obok mnie. Nastolatka (wiek trudno określić, bo mocno wymalowana, ale na pewno nie mogła być pełnoletnia) z gatunku cwaniar z drwiącym uśmiechem na ustach. I lekceważącym stosunkiem do matki oraz ojca. Robiąca dużo zamieszania i hałasu wokół siebie. Sprawiała wrażenie jakby chciała, żeby wszyscy oczekujący zwrócili na nią uwagę. Cel osiągnęła - faktycznie, nie dało się jej nie widzieć i nie słyszeć. Chodziła w tę i z powrotem. Telefonicznie umawiała się ze swoim chłopakiem, mimo wyraźnych i werbalnych sygnałów ze strony obojga rodziców, że ma szlaban na wyjścia z domu. Nic sobie nie robiła z tych słów. Starzy swoje, ona swoje. Za kilka minut przyszedł po nich terapeuta. Podążyli za nim.

Rodzice z nastoletnim synem. Oni stali. On siedział. Wyrośnięty, szczupły. Wiek? Na pewno przed osiemnastką. Naburmuszony, ze skrzyżowanymi nogami i takimi samymi dłońmi wciśniętymi pod pachy. W zapiętej kurtce. Jakby chciał stamtąd uciec. Jakby został doprowadzony siłą. Zacięty i zamknięty w sobie. Matka w pewnym momencie powiedziała do niego: "uśmiechnij się". Obrzucił ją pogardliwym spojrzeniem i ze złością odpysknął: "nie!" Czekali na terapeutę, który miał po nich przyjść. Musiałam już wyjść, żeby zdążyć na autobus.

Dwa obrazki, które widziałam w odstępie jednej godziny. Widziałam tych ludzi po raz pierwszy w życiu. Może i ostatni. Tego nie wiem. Nie mam pojęcia dlaczego trafili do ośrodka i kto za tym stoi. Ze stuprocentową pewnością inicjatywa nie należała ani do dziewczyny, ani do chłopaka. Tak czułam. Decyzja rodziców? Sugestia szkolnego pedagoga? A może psychologa z poradni? Powody mogą być różne. I tak naprawdę nie o nie chodzi.

Patrzyłam na tamtą dwójkę. Uśmiechałam się do nich. Oni tego nie widzieli. Zbyt skoncentrowani i zajęci sobą. W obojgu zobaczyłam pisklęta, które dopiero co wykluły się z jajek. Brzydkie, nieopierzone, nieporadne. Dzięki czyjemuś zaangażowaniu i dojrzeniu ich problemów trafili pod właściwe skrzydła. Jeśli zechcą współpracować, mogą rozwinąć swoje. Mogą stanąć na własnych nogach i w pełnym upierzeniu samodzielnie latać. Odrzucając cwaniactwo i butę, hardość i pogardę. Bo tak naprawdę w środku oboje są wrażliwi i potrzebują miłości. Jednak zanim to zrozumieją, upłynie trochę czasu. Zderzą się i poboksują z różnymi emocjami: złością, żalem, krzywdą, smutkiem. Pokrzyczą, poobrażają się, poużalają, popłaczą. A potem na ich ustach zagości uśmiech - ten prawdziwy, szczery, płynący z wnętrza. Chciałabym ich wtedy zobaczyć raz jeszcze. I uśmiechnąć się do nich ponownie.

Wiem co mówię - kiedyś byłam podobnym pisklęciem...

914. O uśmiechach

Przymusowy areszt niedzielny przeciągnął się na poniedziałek - oczywiście za sprawą dwuosobowego Wysokiego Sądu. Dla przysłowiowego świętego spokoju wolałam się z żadnym z jego członków nie kłócić. Ale nogami przebierałam jak widziałam padający śnieg za oknem, a w duchu uśmiechałam się do siebie na jego widok.

Wieczorem, a właściwie już w nocy, Mąż - słysząc mój postępujący w głąb kaszel - zarządził, że rano jedziemy do lekarza. Tere fere. Doktora Tomasza zaplanowałam sobie na środę, więc nie będzie mi Dyrektor Wykonawczy mącił. Nie po to czekałam ponad rok na spotkanie ze swoją terapeutką, żeby je na kilka godzin przed odwoływać.

Uparta jestem jak koza (nomen omen Koziorożec), żeby nie powiedzieć, że jak osioł, ale niech będzie rodzaj żeński. Kaszel poczeka jeszcze jeden dzień, bo i tak znając życie, dostanie mu się antybiotyk. Postawiłam na swoim, lecz przezornie zadzwoniłam do przychodni, żeby się upewnić, iż mój ulubiony lekarz zjawi się jutro w gabinecie. Zaklepałam, zarezerwowałam i pogawędziłam z rejestratorką. Potem nareszcie wyszłam z domu.

Idę i oczom nie wierzę. Zza szyby (szczególnie na czwartym piętrze) tak pięknie nie było. Śnieg, śnieg i jeszcze więcej śniegu. Po kostki, a czasem i po kolana. Dla mnie bomba! Taką zimę to rozumiem! Coś, co Karioka lubi najbardziej! Idę i się śmieję. Białe płatki prószą aż miło, a mnie uśmiech z twarzy nie schodzi. Powtarzam się, ale kocham zimę - właśnie tak, jak się prezentuje obecnie. Od razu mi się polepszyło i ani razu nie zakasłałam dopóki nie wróciłam do domu, a trochę mnie nie było.

Czekałam w poczekalni w ośrodku i czułam się jak przed ważną klasówką albo egzaminem. Na kartce miałam ściągawkę, ale w sumie i tak z niej nie skorzystałam po wejściu do gabinetu. Spontanicznie poszło. W żaden sposób nie da się streścić roku życia w trzy kwadranse sesji, szczególnie jeśli dotyczy on emocji, tak więc za tydzień mam drugie spotkanie z terapeutką. I na tym raczej zakończymy.

Dałam radę przez tamtych kilkanaście miesięcy. Sama, bez fachowej pomocy z zewnątrz. Siłę czerpałam ze swoich bogatych zasobów, o których istnieniu wtedy jeszcze nie miałam pojęcia. I choć ani świat dookoła, ani ludzie, ani warunki zewnętrzne nie uległy zmianie, transformacja dokonała się we mnie samej i w moim postrzeganiu otaczającej mnie rzeczywistości. Inaczej patrzę, inaczej odczuwam, inaczej doświadczam, inaczej reaguję.

Terapia nie jest mi już potrzebna, a popadanie w nastroje depresyjne może być moim "urokiem i urodą", jak to zgrabnie ujęła terapeutka. Powodów do obaw o prawdziwą depresję (z psychologicznego punktu widzenia) mieć nie powinnam, więc moje przekomarzanie się z doktorem Tomaszem było ze wszech miar słuszne i wskazane.

Z  powrotem brnęłam w jakże cudnym śniegu z przystanku do domu. Idąc, nie wiedzieć czemu, myślałam o pewnej znajomej lekarce psychiatrze, która dziewięć lat temu skierowała mnie do swojej koleżanki po fachu kiedy potrzebowałam pomocy i leków. Nie minęła nawet minuta. Weszłam do sklepu po wędlinę, a tam kto stoi? Tak, ona we własnej osobie. I jak tu się nie uśmiechać do swoich myśli, skoro za moment stają się rzeczywistością? Symbolicznie zamknął się jakiś cykl - początku i końca.

Teraz sobie siedzę i trawię słowa i zdania. Zarówno te, które sama wypowiedziałam głośno, jak i te, które usłyszałam od siły fachowej. Jak coś mi się jeszcze wykluje z tego jajka, napiszę. I znowu się uśmiecham. Taki dzień.

poniedziałek, 21 stycznia 2013

913. Właściwy człowiek

W piątek wieczorem zamówiłam przez Internet książkę. Pozycja dostępna, wysyłka w 24 godziny. Do odebrania w wybranej przeze mnie księgarni. Od kilku lat tak robię. Jest o wiele taniej - darmowa dostawa do salonu, a sama książka w niższej cenie.

Dzisiaj sprawdzam status zamówienia. Bez zmian. Klikam w tytuł. "Produkt niedostępny". Dzwonię do Centrum Wsparcia Klienta (swoją drogą, ciekawa nazwa) EMPiK. Po drugiej stronie słuchawki miły męski głos obiecuje sprawdzić osobiście (!) co się stało, pytając czy może do mnie zadzwonić jak coś ustali.

Faktycznie, za mniej więcej godzinę, telefon dzwoni. Pan informuje, że zamówiona przeze mnie książka jeszcze dzisiaj zostanie wysłana kurierem, a jutro będę ją mogła odebrać z księgarni. Podziękowałam konsultantowi za zaangażowanie, życząc miłego dyżuru. Za kilka minut dostałam mail potwierdzający to, co usłyszałam od tamtego człowieka.

Warto o takich zdarzeniach wspominać, bo już któryś raz z rzędu przekonuję się, że nie tylko sam produkt, lecz przede wszystkim konkretni ludzie stoją za opinią, jaką klient wyrabia sobie o firmie, która ich zatrudnia. Tamten pracownik był właściwą osobą na właściwym miejscu i we właściwym czasie. Panie Piotrze, szacunek!

912. Jak dzieci

Lata dzieciństwa obecnych babć i dziadków przypadały na czasy kiedy jedni drugim wierzyli i pomagali, bo wszyscy doświadczali podobnych problemów, które ich jednoczyły. Chyba dlatego ludziom w podeszłym wieku, mającym zaszczepione tamte wartości, trudno jest zrozumieć, że ktoś mógłby ot, tak sobie chcieć ich oszukać.

Co rusz, czytam o kolejnych emerytach, będących najłatwiejszym celem, naciągniętych przez przeróżne firmy na zakup bardzo drogich rzeczy, często na kredyt. Telefoniczne lub listowne zaproszenia na prezentację pościeli o cudownych właściwościach, czy nadzwyczajnego odkurzacza nie ominęły także moich rodziców. Ich ogromna podejrzliwość i nieufność jest w tym konkretnym przypadku atutem, bo nigdy nie dali się nabrać na tego rodzaju chwyty. 

Matka nawet nie rozmawia z kimś, kto po drugiej stronie słuchawki proponuje jej uczestnictwo w prezentacji. Jak mantrę powtarza słowa: "ale ja pani/panu bardzo dziękuję, nie jestem zainteresowana", po czym kończy rozmowę. Takich telefonów jest codziennie kilka. Podobnie rodzice postępują z różnymi domokrążcami, oferującymi swoje usługi, często świadczonymi przez nieistniejące firmy. Obcym drzwi nie otwierają.

Jedna z moich znajomych opowiedziała mi historię, której bohaterami są jej rodzice. Podobnie jak moi, oboje na emeryturze. Siedzą w domu, a ich jedyną rozrywką było oglądanie telewizji i słuchanie radia. Do czasu gdy nie zaczęli regularnie chodzić na wszelkie prezentacje. Nowe hobby pochłonęło ich całkowicie. Dzięki temu moja znajoma regularnie zostaje obdarowywana nowym sprzętem domowym albo innego rodzaju "cudem".

Na nic się zdają tłumaczenia, że ten sam produkt można zamówić przez Internet lub kupić w sklepie za kilkakrotnie niższą cenę. Dla rodziców koleżanki, otumanionych przez sprytnych sprzedawców i naganiaczy, wszystko jest okazją, której nie można przepuścić. Bo promocja, bo ostatnie sztuki, itp., itd.

Na koniec tamtej opowieści usłyszałam słowa: "wiesz, oni są jak małe dzieci, które cieszą się na widok nowej zabawki i jak widzę ile mają radości z tego, że coś sobie kupili albo jak się cieszą, że mogą mi sprawić przyjemność, nie mam sumienia ich tego uczucia pozbawiać".

911. Przyszywana babcia

Czternaście lat - dokładnie tyle trwała moja z nią znajomość. Poznałam ją mając dwadzieścia dwa lata. Ona była dokładnie o pół wieku starsza.

Okoliczności, w jakich nasze drogi się skrzyżowały, nie były typowe. Ta sama sala szpitalna, na której Ona już leżała, kiedy przywieziono mnie. Cudem odratowaną po próbie samobójczej. Gdy odzyskałam przytomność i zdałam sobie sprawę z tego, gdzie jestem i co się stało, w głowie pojawiła się znowu ta sama myśl - spróbować jeszcze raz.

Moja obecność była sensacją. Szepty, wymowne spojrzenia innych chorych. Nic sobie z nich nie robiłam. Żyłam w swoim świecie. Jakbym była za szybą. Jakby mnie to nie dotyczyło. Tylko Ona potrafiła wtedy do mnie podejść, porozmawiać, być... Bez wścibstwa, ale z troską, czułością, ciepłem i zainteresowaniem drugim człowiekiem.

Wyszła ze szpitala wcześniej. Wymieniłyśmy się adresami i numerami telefonów, a potem uściskałyśmy na pożegnanie. Obiecałam ją odwiedzić. Mieszkała na wsi. Z synem, synową i wnuczką. Później na świat przyszła kolejna. Jeździłam do niej w miarę możliwości. Każde spotkanie było całodniową wyprawą, czterema autobusami w obie strony. Zawsze czekała na mnie z gorącą herbatą, własnoręcznie upieczonym przez siebie ciastem i pysznym obiadem.

Wszyscy moi i jej znajomi oraz rodzina dziwili się, co może łączyć dwie kobiety, które dzieli pięćdziesiąt lat? Jedna, która dopiero co wchodzi w życie; druga, której nie zostało zbyt wiele czasu. A jednak miałyśmy mnóstwo wspólnych tematów i jak się okazało - wiek wcale nie stanął nam na przeszkodzie.

Przyjaciółka, przyszywana babcia, dobry, kochany, ciepły i mądry człowiek. Uwielbiała czytać książki. Bez okularów. Rozwiązywała krzyżówki. Bardzo o siebie dbała. Regularnie jeździła "do miasta" do fryzjera podciąć włosy i zrobić trwałą. W jej pokoju na półeczce pod lustrem stał zawsze krem do twarzy, dezodorant i pomadka do ust. Schorowana, kilkanaście razy hospitalizowana, nie traciła poczucia humoru. Uciekała śmierci. Walczyła.

Ponad siedem lat temu towarzyszyłam jej w ostatniej drodze. Było mi bardzo trudno wyobrazić sobie, że już nigdy jej nie uściskam, nie zjem najlepszych na świecie podsmażanych ruskich pierogów, nie zobaczę jej figlarnie uśmiechniętych oczu i w odpowiedzi na moje pytanie: "jak się pani czuje?" nie usłyszę zawsze tej samej riposty: "po japońsku - jako tako". Taką ją zapamiętałam i taką noszę w sercu.

910. Dziadkowie

Dziadka ze strony ojca nie poznałam nigdy. Kilka miesięcy temu, z listu od stryja, dowiedziałam się, że zginął w komorze gazowej obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, w czerwcu 1941 roku. Nawet nie wiem jak wyglądał, bo nie posiadam żadnej jego fotografii. Wiem o nim tylko tyle, ile napisał mi stryj. Czyli prawie nic.

Babcia ze strony ojca, za namową stryja, wyprowadziła się z mieszkania rodziców kiedy miałam dziewięć lat. Tego też dowiedziałam się z tamtego listu, bo byłam zbyt mała, by zapamiętać dokładną datę. Zmarła dziesięć lat później. Ja miałam wtedy dziewiętnaście.

Pamiętam, że piekła pyszne ciasto drożdżowe i szarlotkę na każdy weekend. Ich zapach roznosił się po całym mieszkaniu. Lubiła pić zbożową kawę Inkę i herbatę z mlekiem. Nazywała ją bawarką. Robiła pyszne kopytka i lane kluski. Dużo szydełkowała. Firanki, które długo wisiały w pokojach rodziców, były dziełem jej rąk. Jak byłam mała, sadzała mnie na parapecie okiennym i obie przyglądałyśmy się światu z innej perspektywy. W drodze do przedszkola, wstępowałyśmy do piekarni, gdzie kupowała mi bajgla. Byłam jej jedyną wnuczką.

Dziadek ze strony matki był przy mnie najdłużej ze wszystkich. Przeżył swoją żonę o osiem lat (babcia zmarła na kilka tygodni przed moją maturą). Miałam dwadzieścia sześć lat kiedy odbył się jego pogrzeb.

Do nich uciekałam z domu kiedy ojciec przyprowadzał do domu pijanych kolegów, a matka leżała w szpitalu. Od babci dowiedziałam się jak wyglądała znajomość moich rodziców od czasu kiedy się poznali. Byłam ukochaną wnuczką dopóki nie urodziła się moja siostra cioteczna. Wtedy, mając zaledwie dziesięć lat, zeszłam na dalszy plan.

Babcia była świetną kucharką. Piekła, gotowała, smażyła. Potrafiła wszystko załatwić, bo dosłownie wszędzie miała tak zwane znajomości. Słowniki dla mnie, zeszyty do szkoły, materiał na sukienkę na studniówkę. I wiele innych. Takie wtedy były czasy - spod lady i po znajomości właśnie. Drzwi do tamtego mieszkania były ciągle otwarte. Ono żyło i tętniło ludźmi. Sąsiedzi wpadali niezapowiedzianie na kawę, którą babcia uwielbiała. W ruch szedł młynek, a potem czuć było ten specyficzny aromat, który się unosił w powietrzu. Przyjeżdżała też dalsza rodzina dziadków. Było wesoło.

Dziadek był bardzo wysoki i chudy jak patyk. Jadł strasznie dużo, ale chorował na cukrzycę. Miał takie swoje ulubione miejsce w kuchni, pod oknem. Tam zazwyczaj przesiadywał. Chodziłam z nim do parku karmić kaczki. Wcześniej, mozolnie, dokładnie i cierpliwie kroił nożem chleb na małe kawałeczki. Zawsze wszystko kupował na zapas, o co babcia miała do niego nieustające pretensje. Kłócili się i godzili, obrażali i  nie odzywali do siebie. Moja matka i jej siostra musiały czasem robić za rozjemców.

Bardzo żałuję, że wkraczając w dorosłość, nie miałam już możliwości obcowania z moimi dziadkami. Relacja dziecko-babcia, czy dziecko-dziadek jest czymś zupełnie innym, czego nie da się absolutnie porównać. Gdybym mogła cofnąć czas, spytałabym ich o wszystko, czego nie wiem i już się nie dowiem, bo nie mam od kogo.

P.S. Trzy teksty do poczytania i zastanowienia:
Dziadkowie dobrzy na wszystko
Trzy atuty starości
Superbabcia?

niedziela, 20 stycznia 2013

909. Opakowanie

Ponoć od niego o wiele ważniejsza jest zawartość. Zgadzam się co do joty. Co więc zrobić w przypadku, gdy opakowanie przeszkadza w wydobyciu wnętrza na światło dzienne?

Weźmy taki balsam do ciała. Zwykle kupujemy go w słoiku, plastikowym pudełku, tubie, klasycznym "butelkowym" pojemniku albo takim z pompką. O ile w przypadku dwóch pierwszych nie ma większego problemu ze zużyciem kosmetyku do przysłowiowej "ostatniej kropli", o tyle w trzech następnych nie ma już tak łatwo. Na ściankach ZAWSZE coś zostanie.

Dla mnie najgorszym wariantem jest pompka. Skusiłam się kilkakrotnie i więcej tego nie zrobię. Czemu? Już piszę. Balsam o pojemności 250 ml, firma nieważna, bo jak się przekonałam na własnej skórze (dosłownie, wszak balsam do ciała) chodzi o opakowanie, a nie o producenta. Pompowanie zawiodło jeszcze wtedy, kiedy było widać (pod światło), że kosmetyk wciąż jest w środku. Mogłam resztę wyrzucić, ale niby dlaczego?

Mąż wpadł na pomysł przecięcia plastiku. 75 ml - tyle dokładnie zostało "na dnie". Wiem, bo akurat miałam puste pudełko po kremie dokładnie o tej samej pojemności, do którego przełożyłam balsam. Gdybym pozbyła się opakowania, pozbawiłabym się również prawie jednej trzeciej jego objętości. Ale czy ktoś normalny tak robi? Mam na myśli przecinanie nożyczkami. Oczywiście, że nie. Tylko tacy eksperymentatorzy jak ja.

Może i wietrzę teorie spiskowe tam, gdzie ich nie ma. Może jestem podejrzliwa i przewrażliwiona. Nie po to jednak płacę za towar, którego sporą część mam z założenia spisać na straty. Pompka jest wygodna do pewnego momentu. Potem pozostaje cięcie albo kosz. No i trzeba kupić następne opakowanie. Może tu jest pies pogrzebany i w tym właśnie sęk? Producent zarobi więcej i szybciej, bo klient częściej kupi jego wyrób.

Mąż pokazał mi pewien pomysł, którym chcę się podzielić. Gdyby zastosowano go również w przemyśle kosmetycznym, problem z resztkami pozostający na ściankach, nie miałby w ogóle miejsca. Wystarczy specjalna powłoka zapobiegająca przywieraniu czegoś, co ma gęstą konsystencję i po kłopocie.

Do poczytania i obejrzenia - <KLIK>.

908. "Atlas chmur"

Najpierw była książka, o której istnieniu (aż do wczoraj) nie miałam bladego pojęcia i której oczywiście nie czytałam - <KLIK>. Potem połączone siły twórców "Matrixa" oraz "Biegnij Lola, biegnij" przełożyły się na tytułowy "Atlas chmur".

O czym jest ten film? Ciocia Wikipedia służy pomocą - <KLIK>. Zanim obejrzycie, warto się zapoznać tamtymi informacjami. Żałuję, że tego nie zrobiłam zanim w sobotni wieczór nie odtworzyliśmy z Mężem poniższego obrazu.


Nic nie dzieje się przypadkiem. Dążenie do władzy, pieniędzy oraz wykorzystywania ludzi istnieje od zarania dziejów. Dobro walczy ze złem. Jedno i drugie wraca do człowieka. Lecz dopóki żyjesz, masz szansę się zmienić. Zawsze.

907. Areszt

Wczoraj łaskotało mnie w gardle. Potem drapało. Wieczorem czułam się tak, jakby ktoś mi je ściskał obręczą. Bardzo długo nie mogłam usnąć. Miałam dreszcze i nie mogłam oddychać. W końcu obudziłam Męża i poprosiłam o lekarstwo. Jakoś się przespałam. Wstałam przed dziesiątą.

Rano odbył się nade mną sąd. Dwuosobowy. W składzie: matka i Dyrektor Wykonawczy. Dostałam wyrok - zakaz wychodzenia z domu. Siedzę więc w ciupie. Naobstawiali mnie jakimiś prochami, syropami oraz miksturami domowej roboty. Kazali mierzyć temperaturę i leżeć pod kocem. Wszystkiego, poza tym ostatnim, przestrzegam.

Mąż poszedł do kościoła. Matka śpi. A ja mam spokój od ich gadania. Bo na siłę chcą ze mnie zrobić chorą. Nie daję się.

sobota, 19 stycznia 2013

906. Genesis

Kiedyś napisałam post, który zatytułowałam "Dziecięca lista marzeń" (166) oraz "Kostka" (190). Możecie je znaleźć w notkach archiwalnych, skopiowanych z blogu onetowego na blogspotowy.

Na tamtej liście było siedem pozycji. Czterech z nich nie mam już potrzeby mieć - z różnych powodów. Jedną zrealizowałam na swoje trzydzieste urodziny. Drugą w ubiegłym roku. Dzisiaj Mąż podarował mi trzecią.



Są dokładnie takie, o jakich zawsze marzyłam. Figurowe, białe, sznurowane, nowiutkie. Moje własne. Nikt mi ich nie odbierze.

Mąż sprawdził cennik lodowiska i godziny otwarcia. Niebawem wypróbuję prezent od Dyrektora Wykonawczego. Oczywiście razem z nim. Za rękę.

905. Cudnie!

Cały tydzień czekałam na sobotnie przedpołudnie. Wsiedliśmy z Mężem w autobus i pojechaliśmy do lasu. Tego się nie da opisać słowami, bo brzmiałyby one bardzo podobnie: cudnie, fantastycznie, pięknie, niesamowicie, itp., itd.

Cicho, spokojnie, prawie żywego ducha nie było tam, gdzie spacerowaliśmy. Czasem tylko pojawił się ktoś z psem, jakiś narciarz biegowy albo ojciec z dzieckiem na sankach.





Piękna przyrody nie da się w żaden sposób zdefiniować. To trzeba poczuć, zobaczyć, doświadczyć. Jeśli macie gdzieś w pobliżu las, sami możecie się o tym przekonać. Zdjęcia nie oddają stanu faktycznego.






piątek, 18 stycznia 2013

904. Zrzęda

Tu boli. Tam strzyka. Źle. Niedobrze. Nie tak. Nie siak. Nie w tym miejscu. Nie w tej chwili. Za dużo. Za mało. Za często. Za rzadko. Znacie to?

Zrzędy są wszędzie. Były i będą. Niektórym się udaje zmienić. Jedną historię zostawiam Wam na weekend - Ileż człowiek ma powodów do szczęścia. Nawet jak boli. Szczególnie jak boli...

903. Nocą

Wieczorno-nocne rozmowy z Mężem. W łóżku, na leżąco, przed snem. Taki nasz rytuał codzienny, na który czekam z niecierpliwością.

Wczoraj, a właściwie też już dzisiaj (skończyliśmy grubo po północy) było o poszukiwaniu celu i sensu życia, o perfekcjonizmie, terapii, uzależnieniach i jeszcze paru innych.

Uwielbiam porównania mojego Męża. Nie mam w wielu kwestiach wystarczającej wiedzy, czy wyobraźni. Do tego jestem niecierpliwa i szybko się zniechęcam. Potrzebuję tłumacza na swój specyficzny język postrzegania i rozumienia świata. Dyrektor Wykonawczy jest w tym genialny. Zna kod i wie gdzie jest klucz.

Pamiętam jak kiedyś opowiadał mi na czym polega defragmentacja dysku. Odniósł się do szaf, pawlaczy i szuflad oraz robienia w nich porządku i układania rzeczy. Pojęłam wszystko. Kiedy indziej działalność giełdy skonfrontował z obiegiem wody w przyrodzie. Dotarło do mnie.

Zrozumiałam dlaczego zachowuję się jak żołnierz na wojnie, podczas gdy powinnam już przejść do cywila i zapomnieć o wyuczonej taktyce w codziennym życiu. Podekscytowanie, radość, niepokój i lęk. Błyszczące oczy. Trajektoria lotu pocisku. Samotność i osamotnienie...

Kocham te nasze rozmowy nocą.