Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

niedziela, 31 marca 2013

1.050. Radość i wdzięczność

Rano, kiedy wstaliśmy i poszliśmy z Mężem do kuchni, żeby zrobić śniadanie, czekała tam na nas matka ze święconką, którą chciała się z nami podzielić. Odwzajemniliśmy się tym samym. Z radością. Taki jeden ludzki odruch, a potrafi rozjaśnić cały dzień.

Nie uciekła. Widzieliśmy, że potrzebuje towarzystwa, bo została z nami przez jakiś czas. Może miała odwagę, gdyż ojciec leżał na fotelu. Chyba spał. Choć i tak co chwilę rzucała w jego stronę badawcze spojrzenie. Nie chciała z nami usiąść, ale ja i tak wiem, że zrobiła wiele. I jestem jej za to wdzięczna.

1.049. Wielkanoc

Jajko - symbol życia. Bez niego, pewnie jak wiele innych osób, nie wyobrażam sobie Świąt Wielkanocnych.


Zdjęcie znalazłam w sieci i nie wiem czyjego jest autorstwa

1.048. Alleluja!

sobota, 30 marca 2013

1.047. Wielka Sobota



Pragnę podzielić się z Wami chlebem, mięsem i jajkiem, życząc Wam codziennego doświadczania radości od Zmartwychwstałego Pana i przeżycia Świąt Wielkanocnych w otoczeniu tych, których kochacie i którzy Was kochają.

1.046. Przedświątecznie

Po raz pierwszy, odkąd jesteśmy małżeństwem, nie byliśmy ze święconką w naszej ulubionej parafii, w której sobie ślubowaliśmy. Mało tego, z koszyczkiem poszedł Dyrektor Wykonawczy. Sam. Do kościoła, do którego z racji miejsca zamieszkania formalnie należymy.

Poświęcona zawartość naszego koszyczka wielkanocnego

Czemu tak się stało? Raz, że pogoda jaka jest, każdy widzi. Dwa, że o wiele bliżej. Trzy, że musiałam pilnować prania. Cztery, że dopiero dzisiaj mogliśmy zrobić ostatnie zakupy na święta. Poruszając się po mieście na piechotę, fizycznie nie dalibyśmy rady wyrobić się ze wszystkim w czasie.

Wszystko ma swoje plusy. Zawsze jest coś pozytywnego. Trzeba tylko chcieć to zobaczyć. Na Boże Narodzenie powariowaliśmy z ilością jedzenia. Teraz jest inaczej. Już wczoraj wieczorem ustaliliśmy co będzie jak czegoś nie będzie, bo inni wykupią. Nic się nie stanie. Znajdziemy zamiennik. Bez stresu, nerwów i biegania. Grunt to podział obowiązków i organizacja, a w tym ostatnim jestem przecież mistrzynią.

Poszliśmy do galerii handlowej, bo tam jest cukiernia, w której zawsze kupujemy mój ulubiony sernik z wiśniami. Był i czekał na mnie. Bez kolejki. Bez pośpiechu. Nie było, co prawda, ulubionego makowca Męża, ale Głos Rozsądku wybrał sobie inny, w zastępstwie. To jest przecież tylko ciasto.

Tak wyglądał osiedlowy trawnik w Wielką Sobotę

Zrobiliśmy zakupy w supermarkecie - pieczywo, owoce, warzywa, śmietanka do kawy, wędlina, czekolada. Byliśmy jedynymi klientami, którzy w koszyku nie mieli alkoholu. Jakoś wcale mi to nie przeszkadzało i gdyby nie obserwacje poczynione przez Męża, nawet bym nie zwróciła uwagi na ten fakt.

Wracaliśmy, a Mąż się dziwił, że jestem taka wyluzowana i się nie przejmuję, nie stresuję. Bo i po co? Wystarczy zmienić podejście - do siebie, do ludzi, do świata. I jest dobrze, a nawet lepiej.

Przed chwilą zrobiliśmy sałatkę, po raz pierwszy w takim wydaniu. Przepis dostałam od Agaty. Od teraz będzie u nas funkcjonował jako "strażacka sałatka" albo "sałatka Agatka". Potrzebna jest puszka kukurydzy, groszku i czerwonej fasolki. Do tego kostka żółtego sera - my wzięliśmy Edamski. Kwaszone ogórki, zioła prowansalskie i majonez. Zawartość puszek wsypujemy do salaterki. Dodajemy pokrojony w kostkę ser i ogórki - te ostatnie wedle uznania, żeby całość nie była za kwaśna i za słona. Posypujemy ziołami, dodajemy majonez. Mieszamy i wstawiamy do lodówki, żeby wszystkie składniki się ze sobą "przegryzły". Przepis prosty jak drut, szybki jak błyskawica i tani jak barszcz. Uważajcie tylko na efekty dźwiękowe i zapachowe po jej spożyciu, bo może być ostro...

piątek, 29 marca 2013

1.045. Wielki Piątek

Poranek przywitał nas śniegiem, który nie przestaje sypać. Jest bielusieńko. Wszędzie. Zanosi się na białą Wielkanoc.

Od kilku dni w sklepach szał i tłok. Poznaję po czasie, jaki Mąż spędza na zwykłych, codziennych zakupach. Dzisiaj nawet poruszyliśmy temat, że większości ludzi święta kojarzą się z gromadzeniem ogromnej ilości żywności i to, pod czym uginają się stoły, jest dla nich priorytetem.

A Jezus, konający na krzyżu? Gdzie jest Jego miejsce? Przecież to On powinien być głównym bohaterem tych świąt. I radość z Jego zmartwychwstania...



czwartek, 28 marca 2013

1.044. Na sucho i na mokro

Odchudzania ciąg dalszy. Nie, nie siebie, lecz ilości rzeczy w pokoju. Gdzie nie zajrzę, jestem przerażona. Wczoraj w szufladzie odkryłam stare karty do bankomatu, ważne do 2009 i 2011 roku. Po co je trzymałam? Nie wiem. Takich "znalezisk" jest więcej. Na przykład kalendarze z notatkami. W liczbie sztuk pięciu, czyli od 2008 roku. Wywaliłam. Wreszcie. Wciąż jeszcze trzymam karty z angielskich banków - oczywiście już nieważne.

Jestem na siebie tak wkurzona o chomikowanie i zbieractwo, że aż mnie nosi. Dostałam ochrzan od Męża, że nie szanuję swojego zdrowia i nadwerężam kręgosłup, dokonując różnych dziwnych skłonów i wspinaczki. Jak usłyszałam słowa: "przecież nie musisz wszystkiego zrobić od razu" miałam wrażenie, że zaraz wybuchnę. Po ochłonięciu stwierdzam, że Dyrektor Wykonawczy ma rację, a ja jestem narwaniec w gorącej wodzie kąpany i pieprzona perfekcjonistka w jednym. Bo chciałabym już, natychmiast. Ech...

Cała złość wzięła się głównie z narzuconego sobie i Głosowi Rozsądku tempa sprzątania. Wczoraj wczesną nocą zmieniliśmy pościel. Przy tej okazji, z czeluści sofy wyjęłam przechowywane tam ręczniki, komplet zapasowej pościeli, ściereczki kuchenne, koc, dwa jaśki i ozdobną poduszkę. Z mocnym postanowieniem, że wsadzę cały ten majdan (po porannej segregacji) na pustą półkę do pawlacza z ubraniami.

Pobudka o ósmej rano. Wstawiłam brudną pościel, żeby się prała, a sama zajęłam się przeglądaniem tego, co znalazłam wczoraj w sofie. Część do reklamówki dla kontenera Caritasu, a resztę schowałam na półkę. Potem śniadanie, a po nim podział pracy, czyli Mąż ścierał kurze i odkurzał, a ja zdjęłam firankę i zasłonki, żeby je uprać w następnej kolejności. Potem zajęłam się łazienką i porządkami w kuchni. Powiesiłam upraną pościel, wstawiłam firankę i zasłonki. Zrobiłam Dyrektorowi Wykonawczemu listę zakupową, a zanim wrócił do domu zdążyłam umyć okno (jedynie od środka, bo nie będę ryzykować zapalenia oskrzeli w taką pogodę) i powiesić już czystą firankę oraz zasłonki.

Na samym widoku, na jednej z półek w pokoju, stało pudełko po laptopie oraz po akwarium Męża, a w szafie leżały kolejne - po czajniku i suszarce do włosów. Nie wiem co za idiota wymyślił trzymanie opakowań po towarach RTV i AGD, na które jest gwarancja, ale kazałabym mu mieszkać na kilkunastu metrach kwadratowych i żyć z tymi kartonami. Jakby sam paragon nie wystarczył jako dowód zakupu i ewentualnej reklamacji. Debilizm niektórych mnie przeraża.

Wszystkie wyżej wymienione pudełka udało się nam schować do sofy. Teraz przynajmniej nie straszą swoim widokiem, bo za ozdobę nigdy nie robiły. No i dzięki temu mamy więcej miejsca - w szafie i na półce. Do ideału wciąż daleko - odezwała się moja perfekcyjna strona osobowości. Ale od czego reszta dnia? Oczywiście, że od sprzątania.

Znowu spłycę przekaz, ale co ja poradzę, że jakoś tak dobrze wpasowuje się on w mój obecny nastrój porządkowy...

1.043. Jakim przyjacielem jesteś?

O przyjaźni pisałam już niejednokrotnie. Temat rzeka. Nic odkrywczego więc nie wymyślę. Jedyne, co mi przychodzi do głowy to fakt, iż jest z nią podobnie jak z miłością - albo się ją czuje, albo nie. Tak, jak nie da się kogoś kochać na siłę i wbrew sobie, tak nie da się z kimś na tej samej zasadzie zaprzyjaźnić. Iskrzy albo nie.

Wczoraj wpadł mi w oczy pewien tekst - Jakim "typem" przyjaciela jesteś? A że wieczorem miałyśmy odbyć z Agatą naszą przyjacielską rozmowę, od razu zagłębiłyśmy się w tajniki typologiczne. Z jednego tematu wyszedł nam od razu kolejny, czyli o tym jak my sami postrzegamy siebie, a jak postrzegają nas inni.

Dowiedziałam się, że jestem dla mojej przyjaciółki typem przewodnika duchowego, a ona sama dla mnie - typem powiernika. Ja widzę w Agacie typ proroka, natomiast na siebie patrzę jak na typ gwałtownika. Nic się nam nie pokryło. Kompletnie. Przynajmniej miałyśmy o czym dyskutować przez długi czas.

środa, 27 marca 2013

1.042. Pokusy

Jak pamiętacie, jestem w fazie porządkowania i pozbywania się rzeczy. Oglądam, segreguję, wyrzucam do śmietnika, wrzucam do pojemnika Caritasu, rozdaję znajomym, fotografuję i daję Mężowi do wystawienia na sprzedaż albo chowam z powrotem. Jeszcze trochę, a będę mogła służyć radą i pomocą - zarówno bierną, jak i czynną. Nabieram bowiem wprawy.

"Kto z kim przestaje, takim się staje". Jako że przynajmniej dwa (albo i trzy) razy w tygodniu rozmawiam z Agatą, także i w niej zasiałam ziarenko ograniczania ilości posiadanych rzeczy. Ciężki orzech do zgryzienia, bo mam do czynienia z wyjątkowym chomikiem. Ostatnio nawet usłyszałam, że chciałaby, bym jej pomogła w porządkach. Mówię, co myślę, więc odparowałam szybko: "ale wiesz, że jestem jak kat, który by z batem stał nad tobą i zadawał jedno pytanie: kiedy miałaś tę rzecz na sobie?" Ponoć o kogoś takiego Agacie właśnie chodziło, więc do tej pory nie wiem czy to był komplement, czy może wręcz przeciwnie.

W każdym razie, nie dalej jak w weekend temat segregacji garderoby był ważną częścią naszej pogawędki. Podpartej moim skromnym doświadczeniem oraz linkami do tych, którzy są dla mnie wzorem, czyli minimalistów. Wczoraj dostaję MMS z pytaniem "chcesz coś z tego?" Oglądam zdjęcie, a tam pełno błyskotek, czyli to, co sroczka lubi najbardziej - kolczyki. Jako że ekran komórki malutki, poprosiłam o większy format zdjęcia na mail. Patrzę, patrzę i wzbudzam potrzebę - i te ładne, i tamte też. Wzdycham i wzdycham.

Zaraz, zaraz - i kto tu mówił o chomikowaniu oraz gromadzeniu rzeczy? No nie, tak być nie może. Słuchawka na ucho, stetoskop obok i dzwonię. "Pewnie, że chcę" - słyszę siebie, dodając "ale na takiej zasadzie ja będę brać od ciebie, a ty ode mnie i zamiast mniej, będziemy mieć więcej". Oparłam się pokusie, choć łatwo nie było. Twarda byłam, a co.

Moja stara i poczciwa komórka, wystawiona na sprzedaż wzbudziła zainteresowanie jakiegoś pana. Napisał wiadomość, że może się wymienić na (uwaga!) piłę spalinową, kino domowe albo części do Opla Astry. Myślałam, że spadnę z sofy ze śmiechu. Trafił jak kulą w płot albo jak łysy grzywką o kant kuli. Używając sparafrazowanego cytatu z pewnego znanego jurora - przerżnął mnie tą piłą.

Człowiek siedzi i myśli jak się pozbyć wielu przedmiotów, podczas gdy inni próbują go uszczęśliwiać nowymi, czasem o jeszcze większych gabarytach. Pokusy były, nie powiem, ale dałam radę się im oprzeć.

1.041. Domyśl się!

Generalnie to kobiety używają tych dwóch tytułowych słów w odniesieniu do swoich partnerów. Zdarza się jednak, że i panowie posługują się nimi niczym wytrychem. Przykłady? Proszę bardzo. Z własnego podwórka. Dwa, świeżutkie i gorące niczym bułeczki z piekarni.

Mąż przygotowuje obiad w kuchni. Idę, pytam w czym mu pomóc. Robię to, o co prosi, po czym wracam do pokoju, bo jestem w trakcie porządkowania pawlacza. Stoję na stołku kiedy dzwoni komórka Dyrektora Wykonawczego - niedawno podłączona do prądu, bo się rozładowała. Numer nieznany.

Normalnie w takiej sytuacji biorę telefon do i niosę do kuchni, dając go Głosowi Rozsądku do ręki (jak ma czystą) albo przystawiam do ucha (tak bywa częściej). Ponieważ bałam się, że bateria nie zdążyła się jeszcze naładować, nie decyduję się na zwyczajowe zachowanie. Zamiast tego idę do Męża i mówię, że dzwoni telefon. Sama wchodzę z powrotem na stołek i nurkuję w pawlaczu.

Dyrektor Wykonawczy odbiera i tym swoim nabzdyczonym głosem (tak, tak, nieraz brzmi jak prawdziwy buc) rozmawia o prostownicy do włosów. Domyślam się zatem, że dzwoni ktoś z portalu, na którym "wiszą" nasze aukcje. Mąż kończy rozmowę i huzia na biedną żonę, czyli mnie. Bo kotlety się palą na patelni, a ja ich nie pilnuję. Bo telefon dzwonił, a ja nie odebrałam. Bo prostownica jest moja. Bo on jest głodny. Bo nie ma czasu na rozmowy jak gotuje obiad. I foch! Bo ja się powinnam domyślić!

Ciśnienie mi się podniosło po tamtych słowach, ale staram się kłócić konstruktywnie i mówię o bieżącej sytuacji. No więc - po pierwsze byłam w kuchni i pytałam co mam zrobić i w czym pomóc, potem zaś, upewniwszy się, że Mąż da sobie radę, wróciłam do porządkowania pawlacza, a nie siedziałam bezczynnie. Po drugie nie odłączam komórki, która się ładuje. Po trzecie nie mam w zwyczaju odbierać nie swojego telefonu, bo nie do mnie ktoś dzwoni. Po czwarte wystarczyło mi powiedzieć, żebym pilnowała smażących się kotletów, gdyż nie mam Rentgena w oczach i nie wiem co Głos Rozsądku tam aktualnie robi. Po piąte pieniądze z ewentualnej sprzedaży wszystkich gadżetów są wspólne. Po szóste ja też jestem głodna. Po siódme ja nie kazałam tamtemu panu dzwonić w porze obiadowej, więc nie do mnie te pretensje.

Mąż szedł w zaparte, ale ja stosowałam metodę zdartej płyty, do skutku. Aż zrozumiał. A wystarczyło powiedzieć: "kochanie, popilnuj kotletów" albo "kochanie, odbierz telefon". Ale nie, ja mam się domyślić co Dyrektorowi Wykonawczemu chodzi po głowie.

Następna sytuacja. Głos Rozsądku poszedł po zakupy na osiedle. Wiadomo, święta za pasem, więc trzeba mieć na uwadze, że wszędzie będą kolejki. Nie ma go i nie ma. Zaczęłam się martwić, że za długo to trwa, więc dzwonię. W tym samym czasie on dzwoni do drzwi. Uff. Wszystko w porządku, tylko pełno ludzi w sklepach.

Pochowałam zakupy do szafki i lodówki, a ponieważ byłam już głodna, domyśliłam się (!!!), że Mąż też, więc zaczęłam wyjmować produkty na obiad, czyli mix sałat (ważny do dzisiaj) i mrożone ćwiartki ziemniaków w mundurkach do usmażenia na patelni w ziołach (dodaję kurkumę, tymianek, rozmaryn i sól ziołową). Wszystko ładnie przygotowane leży obok kuchenki.

Za chwilę Dyrektor Wykonawczy prosi o dwie marchewki z lodówki. Byłam przekonana, że chce je sobie umyć, obrać i zabrać do pracy. Wyszłam z kuchni, a kiedy wracam oczom moim ukazuje się widok Głosu Rozsądku ścierającego marchewkę z jabłkiem do ziemniaków. Obok miseczki, w której to robi leży ów nieszczęsny mix sałat.

Zadałam Mężowi kilka pytań - "nie widziałeś, że wyjęłam sałatę?", "jak myślisz po co to zrobiłam?", "po co nam dwie surówki?" Kto na tym interesie skorzystał? Oczywiście, że nie ja. Dyrektor Wykonawczy zjadł połowę sałaty, a marchewkę z jabłkiem zabrał do pracy, razem z ziemniakami, których nie dał rady skonsumować oraz z dwoma kotletami, które usmażył wcześniej.

Morał z tych, dość humorystycznych opowieści jest taki, że ja mam czytać w Męża myślach, podczas gdy on sam nie widzi tego, co leży na widoku. Jak widać na załączonym obrazku, stereotypowym małżeństwem nie jesteśmy.

wtorek, 26 marca 2013

1.040. Efekt domino

Na dwóch parach naszych dziurawych dżinsów z soboty się nie skończyło, o nie. Poszło lawinowo, czyli kolejne podejście do obu szaf i pawlaczy. Efekt? Dwie wielkie reklamówki (z ubraniową zawartością) zasiliły kontener Caritasu.

Są ciuchy, którym daję drugą, a nawet trzecią i czwartą szansę. Czyli do następnego razu. Pytanie, które zadaję samej sobie pozostaje bez zmian: "kiedy ostatnio nosiłam tę bluzkę/spódnicę/spodnie, itp., itd.?" Wyjątek stanowią obie ślubne sukienki, buty i torebki do nich. Wartość sentymentalna póki co. Nie do ruszenia. Przynajmniej na razie.

Wyciągnęłam kilka wniosków z porządkowania ubrań. Nie kupię nic nowego, dopóki stare jest jeszcze dobre. Nigdy więcej rzeczy w białym i czarnym kolorze. Te pierwsze nie są ani praktyczne, ani twarzowe przy mojej bladości. Te drugie są za smutne i dołujące oraz obłażą we wszystkie możliwe kłaki i paprochy.

Remanent objął również aspekty techniczne. Zaczęło się od bezprzewodowego czajnika, przywiezionego jeszcze z Anglii. Od kilku tygodni gotowanie w nim wody polegało na trzymaniu go oburącz, gdyż coś tam nie stykało. Wchodziliśmy do kuchni i mówiłam: "ty trzymaj czajnik, a ja robię kanapki". Na elektryce się nie znam, a Mąż ma całkiem inne zainteresowania. Spojrzał jednak na podstawkę i ponoć jakaś blaszka pękła, bo zardzewiała. Zgodnie stwierdziliśmy, że ponad pięć lat użytkowania czajnika wystarczy - zwłaszcza, że w szafie stał nowiutki egzemplarz, kupiony (uwaga!) rok temu - na wszelki wypadek. Tak więc ów "wszelki wypadek" miał miejsce wczoraj. Dobrze, że zdążyliśmy jeszcze przed upływem terminu gwarancji.

Dyrektor Wykonawczy ma taką swoją "szafkę skarbów", w której trzyma różne, jakże potrzebne, szpargały. Nie zaglądam tam, bo szanuję prywatność Męża. Czajnik, niczym dżinsy, stał się wyzwalaczem przeganiania chomika z tamtych czeluści. Na sofie wylądowały różne dziwne gadżety, o istnieniu których nie miałam nawet pojęcia, ale które z własnej i nieprzymuszonej woli sfotografowałam dziś rano, by ułatwić Głosowi Rozsądku ich (miejmy nadzieję) sprzedaż na portalu do tego przeznaczonym.

Od pewnego czasu, odkąd zaczęłam czytać na temat minimalizmu, wartościuję sobie w głowie i układam różne rzeczy. Przed jakimkolwiek zakupem zastanawiam się kilka razy i robię wiele podejść do tematu, dając sobie czas na decyzję - czy naprawdę tego potrzebuję, czy tylko spełniam swój chwilowy kaprys. Pamiętny i opisany na blogu zakup jedenastu tuszy do rzęs (oczywiście w promocji) przeszedł już do mojego i Męża sekretnego repertuaru "dyskretnych" przypomnień i znajduje się tuż obok jogurtu wiśniowego z Biedronki, Pawełka o smaku toffi i paru innych rzeczy.

Wiem, wiem, spłyciłam przesłanie, ale zrobiłam to celowo i świadomie, w materii ważnej, bo niebezpiecznej i zachłannej. Tak więc ku przestrodze, swojej i Waszej - zanim coś kupimy, pomyślmy po co i dlaczego to robimy...

1.039. Praca domowa

Bywają tacy, dla których teksty podlinkowane przeze mnie na blogu są, jak sami je nazywają "pracą domową". Nieraz nawet idą dalej, informując mnie w mailach o jej odrobieniu i postępach w byciu pilnymi "uczniami".

"Pamiętnik młodej mężatki" spotkał się ze sporym zainteresowaniem, co mnie ucieszyło i rozważam pisanie dalszych jego części. Dzisiaj jednak zostawiam dwa artykuły - tym razem o gniewie i złości w relacjach partnerskich.


Żeby nie było tak poważnie, coś na rozładowanie emocji...

1.038. O przesycie

Lata mojego dzieciństwa przypadły na czasy, w których łakocie (szczególnie te czekoladowe) były dobrem luksusowym, reglamentowanym na kartki, w ilościach śmiesznie małych jak na potrzeby spragnionej ich smaku dziewczynki. Z lubością marzyłam o pracy w fabryce, przy taśmie, gdzie mogłabym sobie podjadać do woli to, co na niej się przesuwa.

Potem wydoroślałam. Łakomstwo i chęć na czekoladowe mi nie przeszło do dzisiaj, ale zrozumiałam, że bezkarnie wcale nie można sobie ot, tak po prostu brać i jeść, bo to nie moje (no chyba, że istnieje jakiś przepis, który reguluje kwestię podjadania). Poza tym, przychodzi dzień, w którym nie można już patrzeć na to, co się uwielbia konsumować. Jednym słowem następuje zmęczenie materiału i przesyt.

I ja, i Mąż doświadczyliśmy obu tych stanów podczas zwolnienia Dyrektora Wykonawczego. Dwa tygodnie spędzone prawie non stop ze sobą, w jednym ciasnym pokoju, dało się nam we znaki. Pomimo niewątpliwego ogromu i siły miłości, jaką do siebie czujemy, przychodziły chwile, w których mieliśmy się nawzajem dosyć. Chyba dlatego dzisiaj Głos Rozsądku poszedł nawet wcześniej do pracy.

Dość specyficzna i osobliwa sytuacja domowa, w jakiej funkcjonujemy sprawia, że większość rzeczy musimy robić pod dyktando, bynajmniej nie swoje. Nie narzekam, zdążyłam się już przyzwyczaić, że niektórzy ludzie mają większe lub mniejsze bziki na jakimś punkcie. Mieszkanie nie jest nasze, łaskawie możemy użytkować jeden pokój, więc logiczne, że to my mamy się dostosować.

Książkę, a może i dwie mogłabym napisać co się dzieje pod tym dachem, ale pewnie i tak wielu by mi nie uwierzyło. Notek o tych sprawach pisać mi się nie chce z podobnego powodu, bo ocierałyby się one o absurd. Jak ktoś oglądał "Dom wariatów", ma w miarę nakreślony obraz sytuacji.

Ludzi zmienić nie można, można jedynie zmienić swoje do nich nastawienie i podejście, co od pewnego czasu czynię - kiedyś pod okiem terapeutki, teraz już samodzielnie. Naprawdę da się żyć. Bez marudzenia i użalania się.

Wczoraj matka zajrzała do naszego pokoju i poinformowała nas, że świąt nie robi. Żadna nowość. Domyślaliśmy się, że podobnie jak w przypadku Bożego Narodzenia i Wigilii, spytała pewnie ojca o zgodę, której nie otrzymała. Od samego rana miała wisielczy humor, który wyładowywała na wycieraniu z kurzu całej masy różnej maści durnostojek, które od lat gromadzi na półkach w kuchni.

Dzisiaj, z obolałą miną mówiła, że źle się czuje, więc niechybny to znak, że w Wielką Sobotę położy się do łóżka, by pozostać tam przez całą Wielkanoc. To taki kamuflaż i usprawiedliwienie oraz ucieczka przed konfrontacją z problemem. Pewne zachowania są bowiem przewidywalne, jasne i czytelne - szczególnie dla mnie, jako córki, która dobrze zna metody działania własnej matki.

Im bliżej świąt, tym większą nerwowość da się wyczuć ze strony rodziców. Ojciec kolejną puszką piwa zapija problem, a matka miota się między młotem i kowadłem, bo i nam, i swojemu mężowi chciałaby zrobić dobrze, a tak się nie da. Wiem to ja, wie to Dyrektor Wykonawczy i wie pewnie wielu z Was, którzy to czytacie. Nie wiedzą tylko ci, którzy powinni być tym najbardziej zainteresowani. Cóż - powtórzę się - ich życie, ich wybór. Mnie pozostaje się tylko modlić, by to zrozumieli nim będzie dla nich za późno.

poniedziałek, 25 marca 2013

1.037. Sakrament pojednania

Dzisiaj tak cicho u nas. I spokojnie. Nie chcieliśmy z Mężem czekać na ostatnią chwilę, tylko już na początku Wielkiego Tygodnia poszliśmy się wyspowiadać. Zamiast sprzątania pokoju i robienia zakupów (na nie przyjdzie jeszcze pora), pierwszeństwo daliśmy porządkom w sercu i duszy.

Wczesna godzina popołudniowa, a w kolejce przed nami kilkanaście osób. W większości ludzie młodzi, płci męskiej. Uczniowie i studenci - sądząc po twarzach. Drzwi do kościoła otwierały się prawie bez przerwy i nowe osoby stawały na końcu ogonka.

W świątyni, którą wybraliśmy, spowiedź odbywała się dzisiaj przy dwóch konfesjonałach umieszczonych w specjalnych przeszklonych pokojach, zapewniając tym samym penitentom oraz spowiednikom potrzebną ciszę, spokój i prywatność.

Specjalny projektor wyświetlał na ścianie praktyczne przypomnienia o tym jak powinna wyglądać dobra spowiedź. Każde przykazanie dekalogu omówione zostało z podaniem przykładowych grzechów oraz wskazówkami na co zwrócić szczególną uwagę. Świetna inicjatywa i pomysł!

Dla zainteresowanych podlinkowuję kilka artykułów (plus jeden krótki film) w temacie sakramentu pojednania.


Mój najbardziej ulubiony tekst, przedstawiony pod kątem psychologicznego aspektu spowiedzi:



I sobie, i Wam życzę jak najczęstszego karmienia tego wilka, który jest Dobrem.

niedziela, 24 marca 2013

1.036. Proza życia

Chciałam włożyć dżinsy do pralki. Dobrze, że zanim to zrobiłam, zauważyłam, że w dwóch miejscach przetarły się już ze starości. Czyli mamy dwie dziury. Spodnie wylądowały w czarnym worku na śmieci. Ich żywotność wyniosła trzy sezony, więc jest dobrze.

Mąż też chciał oddać swoje dżinsy do pralki. Obejrzał, a tam przetarcie i dziura. Mamy zatem remis - 1:1. I dwie pary spodni w czarnym worku. Dyrektorowi Wykonawczemu tamte służyły dwa lata, ale wiadomo - faceci noszą tylko portki.

Na koniec najlepsze. Obie pary pochodziły ze słynnego już lumpeksu, w którym poznaliśmy panią Grażynkę. Zapłaciliśmy za nie po złotówce za każde. Dwa złote za dwa i trzy lata noszenia to niezła kwota. Dlatego uwielbiam kupować ubrania w ciucholandach.

sobota, 23 marca 2013

1.035. Nic się nie stało

Wszystko, no może prawie wszystko, miało dzisiaj inaczej wyglądać, ale nie wyszło. Czasem tak się zdarza. Trudno, nieraz tak właśnie bywa. Następnym razem się uda. I tego się trzymam. Bo nic się nie stało.

piątek, 22 marca 2013

1.034. Z pamiętnika młodej mężatki - część II

WSTĘP

Tytuł poprzedniego, jak i obecnego postu jest dość przewrotny i przekorny. "Młoda mężatka" - dobre sobie. Uśmiałam się podobnie jak wtedy, kiedy słyszałam kogoś zwracającego się do mnie "panna młoda". No, ale z drugiej strony komu przyszłoby do głowy użyć sformułowania "panna stara?", bo że "panna" to fakt niezaprzeczalny.

Staż małżeński owszem, cztero i pięcioletni (zależy który ślub bierzemy pod uwagę), więc i tak niewielki. Za to wiek metrykalny mocno zaawansowany i posunięty w czasie. Niektóre moje rówieśnice są już babciami, sporo z nich zdążyło się też rozwieść i wstąpić w nowe związki, a inne świętują rocznicę dwudziestolecia pożycia małżeńskiego.

W części pierwszej było sporo rysu historycznego, który już wcześniej niejednokrotnie przewijał się na blogu, ale jak ktoś trafił tu niedawno i nie przekopał się przez tysiąc postów, ma prawo nie znać faktów. Dlatego je przypomniałam, w skrócie. 

Byłam naprawdę dobra z polskiego i wiem, że każde wypracowanie powinno mieć wstęp, rozwinięcie i zakończenie. Czasem (jak choćby teraz) rozrasta się ono jednak do kilku, i tak długich, notek. Bo inaczej się nie da, żeby mieć w miarę pełen obraz całokształtu.

Historia każdej pary jest inna, bo inni ludzie ją tworzą, w związku z tym informuję, iż nie posiadam monopolu na rację i moje rady oraz sugestie plus sposoby ich wcielania w życie, zawsze pozostaną sprawdzonymi, ale w moim małżeństwie. W innych mogą nie zadziałać, więc nie gwarantuję efektów i nie ponoszę odpowiedzialności. Reklamacji również nie rozpatruję. Tyle gwoli wyjaśnienia.

Będę tu pisać (jak zawsze zresztą) co myślę i jak wygląda mój punkt widzenia poparty wiedzą teoretyczną, doświadczeniem, mądrością życiową i praktyką. Spróbuję odnieść się do pokutujących stereotypów i mitów, na których oparte są niektóre relacje. Ale w większości napiszę o sobie, o Mężu i o nas.

ROZWINIĘCIE

Dzieciństwo ma ogromny wpływ na dalsze życie - może dodać nam skrzydeł, ale może też je podciąć. Brak miłości, brak akceptacji i niskie poczucie własnej wartości wynosimy najczęściej z domu rodzinnego. Kto nie czuł się kochany, kto nie kocha siebie, nie będzie umiał kochać drugiego człowieka. Do głosu dojdzie poczucie niższości, zazdrość i rywalizacja. Nie tędy droga.


To, co dostajemy w posagu od rodziców, to jedno. To, co możemy z tym zrobić, to drugie. Zmienić podejście do siebie, do życia, do świata oraz innych ludzi możemy tylko my sami. O ile zobaczymy, że mamy jakiś problem i z czymś sobie nie radzimy. Czasem pomoże rozmowa z kimś bliskim, czasem z samym sobą, ale czasem potrzeba pomocy terapeuty, który obiektywnie i bezstronnie spojrzy na nasz problem i pokaże nam coś, czego sami nie dostrzegamy. Potem pozostaje nasza własna praca, w bezpiecznym środowisku, pod fachowym okiem.


Myślę, że prawdziwość powyższego tekstu działa w obie strony. Współmałżonek to ktoś, kogo kocham, ale też ktoś, z kim chcę się przyjaźnić. Ktoś, komu pierwszemu opowiem o radosnych i smutnych wydarzeniach, jakie mnie spotkały. Ktoś, kto wie o mnie wszystko. Ktoś, na kogo zawsze mogę liczyć. Ktoś, z kim mogę i chcę rozmawiać o wszystkim.

Zanim zostaliśmy małżeństwem, zanim doszło do niespodziewanych oświadczyn, wiedzieliśmy o sobie wiele. Z jakich rodzin pochodzimy, co dostaliśmy od rodziców w emocjonalnym posagu, jak wyglądają relacje naszych rodziców i jak funkcjonuje cała rodzina, kto jakie ma role i obowiązki. Na bazie tej wiedzy budowaliśmy nasze oczekiwania względem siebie i tego jak chcemy, by wyglądał nasz związek.

Ludzie są różni. Mają różne charaktery. Wychowali się w różnych środowiskach. Pochodzą z różnych światów. Tłumaczyliśmy je sobie. Wyjaśnialiśmy kto, jak, gdzie, po co, dlaczego, kiedy. Po to, by móc zrozumieć drugą stronę i sposób jej reagowania, odbierania rzeczywistości, poznać mechanizmy działania. Uczyliśmy się trudnej sztuki rozmowy, której w naszych domach rodzinnych nie było.

Prawie roczne mieszkanie razem sprawiło, że przebywaliśmy ze sobą i widzieliśmy się w codziennym życiu, z całą jego prozą i podziałem obowiązków - kto wyrzuca śmieci, kto sprząta, kto gotuje, kto organizuje, kto planuje, jak spędzamy wolny czas, itp., itd. Perfekcjonistka i bałaganiarz. Żeby można było w takiej konfiguracji funkcjonować, potrzeba kompromisu z obu stron.

Po oświadczynach i podjęciu decyzji o ślubie rozmawialiśmy, rozmawialiśmy i rozmawialiśmy. Jeszcze więcej, jeszcze dłużej, jeszcze głębiej. Nie o liście gości, nie o oprawie ceremonii - to były tylko krótkie i szybkie ustalenia. Rozmawialiśmy o tym jak będzie wyglądało nasze małżeństwo - co, kto, kiedy, jak i dlaczego.

Odpowiadaliśmy sobie na pytania. Co jest dla nas ważne? Czego nie chcemy powielać i dlaczego? Jak możemy tego uniknąć? Jak zapobiec? Czego oczekujemy od drugiej osoby, od siebie i od małżeństwa? Dlaczego sakrament w kościele? Jaki mamy stosunek do pieniędzy? Kto jest księgowym w związku? Czy chcemy mieć dzieci? Jaki jest nasz plan wychowawczy jeśli się pojawią? A co w przypadku, gdy ich nie będzie? Jakie mamy marzenia? Jakie są nasze potrzeby? Jak chcemy je zaspokajać?

Takich pytań było mnóstwo. Szczerze i otwarcie komunikowaliśmy się ze sobą. Kiedy się nie zgadzaliśmy, szukaliśmy kompromisu, dążyliśmy do niego. Staraliśmy się nie stawiać sprawy na ostrzu noża. Ustępowaliśmy jedno drugiemu w wielu kwestiach. Dla dobra związku, ale nie rezygnując z siebie. Ćwiczyliśmy asertywność. Stawialiśmy granice.

Kiedy wreszcie przyjęłam oświadczyny jeszcze nie Męża i zgodziłam się zostać jego żoną, nigdy, przenigdy nie miałam wątpliwości. Nie przeszła mi przez głowę żadna myśl w stylu, że jak mi nie wyjdzie, zawsze mogę się rozwieść. Gdyby coś takiego kiedykolwiek się pojawiło, nie ślubowałabym Dyrektorowi Wykonawczemu, bo uznałabym swoje zachowanie za asekuracyjne pozostawienie sobie otwartej furtki.

Ślub (a nawet dwa) zawarliśmy z miłości, nie z powodu ciąży, czy dziecka, które już się pojawiło na świecie. Nie dla rodziny. Nie dla pieniędzy i majątku jednej ze stron, czy innych korzyści finansowych. Nie dlatego, że chcieliśmy uciec ze swoich domów rodzinnych. 

Tak naprawdę bez ślubu byłoby nam łatwiej funkcjonować w społeczeństwie, które nieraz patrzyło i patrzy przez pryzmat dzielącej nas różnicy wieku, czy wzrostu. Wybraliśmy jednak trudniejszą drogę, bo nie lubimy chodzić na łatwiznę. Świadomie. Jako dojrzali emocjonalnie ludzie. Ograniczenia tkwią bowiem tylko i wyłącznie w głowach. Nie w naszych.

Nie miałam i nadal nie mam pewności co do tego, że Głos Rozsądku mnie nie zostawi, albo że ja nie odejdę od niego. Bo nie o nią tu chodzi, lecz o poczucie bezpieczeństwa. Ono oparte jest na naszych wspólnych wartościach - Bogu, wierze i miłości. "Jeśli Bóg jest na pierwszym miejscu, cała reszta jest na właściwym" - tym się kierujemy w życiu. Działa.

Nie jesteśmy aniołkami. Potrafimy wbić sobie szpilkę tak, aby zabolało. Znamy swoje czułe miejsca i wiemy jak się zranić. Kłócimy się. Nie odzywamy do siebie. Idziemy każde w swoją stronę. Ale wracamy. Zawsze wracamy. Po to, by - jak emocje opadną - wszytko sobie wyjaśnić. Przeprosić się. Pogodzić. Pójść na kompromis. Wyciągnąć wnioski i starać się nie popełniać tych samych błędów (są przecież inne). Aż do następnego razu. I tak w kółko.



Ratuje nas poczucie humoru. I szczerość, która jest trudna, ale nie stanowi powodu do obrażania się. Na spokojnie potrafimy (i chcemy) ją przyjąć i  - jeśli trzeba - przyznać rację drugiej stronie. W fazie złości, wściekłości i wkurzenia mówimy do siebie "nie lubię cię!" A potem dodajemy "ale cię kocham i wiem, że ty też mnie kochasz". Miłość zwycięża.



Nie radziłam sobie ze złością, która przeradzała się wręcz w agresję słowną. Już będąc żoną, poszłam na kolejną terapię, bo zależało mi na naszym małżeństwie. Nie umiałam się kłócić. Ciągnęłam za sobą ogon rozwodowy, zamiast koncentrować się na konkretnej sytuacji. Mąż także miał problem - z asertywnością. Zdecydował się na sesje z Suchmielcem. Chcieliśmy się zmienić. Dla siebie. Nikt nam nie kazał, nie stawiał warunków. Bez terapii nie byłoby nas razem i każdego z osobna takimi, jakim jesteśmy teraz. 

Terapia może podzielić partnerów. Szczególnie jeśli jeden z nich się rozwija i idzie naprzód, a drugi stoi w miejscu, czyli tak naprawdę w pewnym momencie znika za zakrętem. Nas zbliżyła do siebie. Podobnie jak wiele innych trudnych chwil, jakie razem przeszliśmy.

Najpierw musi jednak pojawić się świadomość problemu, przyznanie się, że sobie z nim nie radzę i potrzebuję fachowej pomocy, potem terapia, która daje wiedzę. Ta z kolei rodzi odpowiedzialność. Ona jest matką działania, które doprowadza do zmiany. Ale na początku muszą być jeszcze chęci do pracy nad sobą i związkiem. A w tym miejscu wiele osób odpuszcza i składa pozew rozwodowy.

Różnice mogą i generują ścieranie się. Bywam często rządzicielką i dyktatorką, upartą kozą i perfekcjonistką. Mąż z kolei powolnym, roztargnionym, zapominalskim i bałaganiarzem. To nasze największe wady, które nam w sobie przeszkadzają. Właśnie o nie się potykamy każdego dnia, o małe rzeczy. Jednak nie pozwalamy, aby stały się one murem nie do pokonania. W myśl powiedzenia "kto chce, szuka sposobu; kto nie chce, szuka pretekstu". Wybraliśmy bramkę numer jeden.

Pamiętamy o swoich zaletach. "Wrażliwa, czuła, dobra, ciepła, kochana, inteligentna, przewidująca, seksowna" - prawie jednym tchem wymienił Dyrektor Wykonawczy, przepytany przeze mnie na potrzeby tej notki. "Dobry, czuły, wrażliwy, kochany, ciepły, spokojny, cierpliwy" - o nim powiedziałam ja.


Czym nie jest miłość?

"Miłość to nie pluszowy miś, ani kwiaty.
To też nie diabeł rogaty.
Ani miłość kiedy jedno płacze,
a drugie po nim skacze.
Miłość to żaden film w żadnym kinie,
ani róże ani całusy małe, duże.
Ale miłość - kiedy jedno spada w dół,
drugie ciągnie je ku górze..."



Czym jest miłość?

Wiara w Boga, szacunek, wolność, zaufanie, brak kontroli, rozwijanie odmiennych pasji, wparcie, przyjaźń, słuchanie siebie, spełnianie wspólnych marzeń, ale i pomoc w realizacji tych oddzielnych, potrzeba samotności i czasu tylko dla siebie - wszystkie te czynniki składają się na naszą miłość. Dla wielu (szczególnie tych, którzy mierzą swoją miarką) miłość niewiarygodną, ale tak naprawdę tylko my dwoje oraz ci, którzy nas znają, wiedzą, że jest ona prawdziwa i szczera.

Okazujemy ją sobie na wiele sposobów. Pielęgnując i dbając o nią. W gestach, rytuałach, sprawiając sobie drobne i większe przyjemności. Spędzając ze sobą czas. Rozmawiając absolutnie o wszystkim. Bez tematów tabu.

W naszym przypadku nie działa związek na odległość i z tego powodu nigdy nie zdecydowalibyśmy o emigracji tylko jednej osoby. Gdziekolwiek, byle razem - to nasza dewiza. Wolimy mieć niewiele materialnie, ale wiele emocjonalnie. Pieniądze nigdy nie były dla nas celem nadrzędnym. Świadomie rezygnujemy z gromadzenia przedmiotów na rzecz delektowania się sobą - choćby podczas wrześniowych wyjazdów nad morze.

W obecnych czasach i świecie niezwykle łatwo jest zgubić miłość w ferworze zdobywania pieniędzy, urządzania domów, wybierania samochodów, itp., itd. Można mieć apartament jak z żurnala. Pusty, chłodny i obojętny - zupełnie jak ludzie, którzy w nim mieszkają, a których poza wspólnym kluczem, samotnością, kredytem i dziećmi, nie łączy już nic, nawet wspólna sypialnia.

A teraz pora na obalanie (lub potwierdzanie) narosłych przez lata mitów, stereotypów i innych podobnych schematów.

"Żona to służebnica i ozdoba". Dobra żona ma być perfekcyjną panią domu - gotować, prać, prasować, sprzątać, wychowywać dzieci, usługiwać mężowi. W naszym związku taki model nie działa, bo każde z nas robi to, co lubi i w czym jest dobre, co sprawia mu przyjemność. U nas wszystko wypada, bo to my wyznaczamy granice naszego małżeństwa. Nic nie muszę. Chcę. To zasadnicza różnica, na którą oboje się zgadzamy, szanujemy i akceptujemy.

"Kochać to znaczy rozumieć". Nikt nie jest jasnowidzem. Nie oczekuję więc, że Mąż się domyśli czego chcę i pragnę, a czego nie. Nie mam do niego pretensji, że nie czyta mi w myślach. Jeśli nie mówię wprost, jasno i klarownie co mi w głowie albo w sercu siedzi, sama sobie jestem winna, że nie dostaję tego, co chcę. Tylko że ja nie ma z tym problemu, bo zawsze mówię o co mi chodzi i tłumaczę do skutku. Podobnie postępuje Dyrektor Wykonawczy.

"Już się zepsułeś i wiem co zrobię - wymienię cię na lepszy model". Będąc na etapie ciągnięcia za sobą ogonu rozwodowego, w chwilach wściekłości i wkurzenia dokładnie tak myślałam. Było, minęło. Zrozumiałam, że  źle się zachowuję i że tak naprawdę to ja mam problem do przepracowania. "Naprawiłam" więc swój popsuty mechanizm i hula jak się patrzy.



"Koniec wolności" albo "już po chłopie". Jak widzę takie tablice rejestracyjne na samochodzie młodej pary, zastanawiam się po co im ten ślub. Dla mnie GPS na palcu i cztery glejty na Męża nie zmieniły niczego w kwestii wolności. Nie czuję się w żaden sposób ograniczana, sprawdzana, kontrolowana, inwigilowana. I nie robię nic z tych rzeczy Dyrektorowi Wykonawczemu. Zaufanie to jeden z filarów i fundamentów. Stabilny i mocny, trwały. Jak kocham, daję wolność i tego samego oczekuję.

"Najdłuższe lejce najkrócej trzymają". W moim przypadku prawda, prawda i jeszcze raz prawda. Jestem indywidualistką, jak kot chadzam własnymi ścieżkami, nie lubię gdy ktokolwiek mówi mi co mam robić, bo i tak sama wiem, co jest dla mnie najlepsze. Im więcej mam wolności, tym bardziej się pilnuję i tym bardziej doceniam zachowanie Męża, bo nie czuję na szyi żadnej smyczy.

"Kobieta powinna być niższa i młodsza od mężczyzny". Na kuguarzycę się nie nadaję, bo nie jestem bogata i nie dałabym rady nikogo sponsorować. Poza tym, myślę głową, a nie inną częścią ciała. Głos Rozsądku do roli utrzymanka też nie pasuje, gdyż nie jest metroseksualny i poza seksem ma wiele innych, bardziej wysublimowanych, oczekiwań w stosunku do mnie.

"Zmienię go po ślubie". Zmienić to sobie mogę koło w samochodzie, gdybym go miała. Jak ktoś tak myśli, winszuję naiwności i życzę powodzenia w takim związku. Takie myślenie to iluzja i pobożne życzenie. Za dotknięciem damskiej czarodziejskiej różdżki mruk nie stanie się duszą towarzystwa, alkoholik nie zostanie abstynentem, a damski bokser nie przeistoczy się w łagodnego baranka. On sam musi tego chcieć, ale o takich kwestiach już w tym poście wspominałam.

"Chłopaki nie płaczą" i "twardym trzeba być, nie miętkim". Okazywanie emocji to sztuka, nie słabość. Zgrywanie cwaniaka i macho z pozoru jest prostsze i łatwiejsze, ale na pewno z gruntu fałszywe. Mąż ujął mnie (oczywiście między innymi) tym, że się wzrusza - w prawdziwym życiu, oglądając filmy i czytając książki. Uwielbiam tę jego wrażliwość i ciepło, ale każdy może mieć inny gust.

"Małżeństwo bez dzieci jest niekompletne". Jak ktoś wartościuje drugiego na podstawie jego rozrodczości, gratuluję głupoty. Chcieliśmy zostać rodzicami, by dać Adasiowi ['] życie. Nie udało się. Widocznie mamy coś innego do zrobienia na tym świecie. Strata dziecka, zamiast nas rozdzielić, jeszcze bardziej zbliżyła emocjonalnie. Razem przeżywaliśmy żałobę - z całą paletą emocji. Każde z osobna, ale i wspólnie pogodziliśmy się i zaakceptowaliśmy fakt, iż nie usłyszymy słowa "mamo", czy "tato". Pewnych rzeczy się nie przeskoczy, ale można nauczyć się z nimi żyć. I cieszyć się tym życiem. We dwoje.

ZAKOŃCZENIE

Nie wiedziałam jak to jest być żoną, dopóki nią nie zostałam. Nie miałam bladego pojęcia na czym polega małżeństwo. Nie miałam ani doświadczenia, ani dobrych wzorców wyniesionych z własnego domu. Teraz, z perspektywy zaledwie kilku lat jego trwania śmiało twierdzę, że nie sądziłam, iż może być tak cudownie.

Im dłużej jestem żoną, tym bardziej świadomie chciałabym dopiero teraz ślubować Mężowi przed ołtarzem. Bo z każdym dniem mocniej i głębiej go kocham.  Podpisuję się pod słowami kogoś innego, kto powiedział: "kocham cię bardziej niż wczoraj, ale wciąż mniej niż jutro". Właśnie tak jest ze mną.

Zanim zaczęłam pisać ten i poprzedni post, spytałam Głos Rozsądku, czy ma coś przeciwko. Spojrzał na mnie i powiedział: "żona, a czy tam będzie coś, co nie jest prawdą, którą znamy oboje, więc dlaczego miałbym mieć coś przeciwko niej?"

P.S. Dla chętnych - niby z przymrużeniem oka, ale z podwójnym dnem i refleksją:

czwartek, 21 marca 2013

1.033. Z pamiętnika młodej mężatki - część I

Zacznę od końca (który za chwilę okaże się być początkiem), czyli od tekstu, na który natrafiłam wczoraj - o tym, co jest najczęstszą przyczyną rozwodów - Niezgodność charakterów? Zgoda!

Kto czyta moje wpisy od początku i na bieżąco (ciekawe czy ktoś taki się jeszcze ostał?) dobrze wie, że Mąż zanim stał się nim właśnie kilka razy przedślubnie się ze mną rozwodził. Szczerze mówiąc straciłam już rachubę ile tych razy było. Powody tamtych rozstań wciąż te same - bycie między młotem (naciski ze strony rodziców) a kowadłem (miłością do mnie). A ja przyjmowałam te powroty, bez stawiania własnych granic, bo jeszcze tego wtedy nie umiałam.

Psychoterapia prowadzona przez Suchmielca (tak Dyrektor Wykonawczy "pieszczotliwie" nazywał swoją terapeutkę) pokazała Głosowi Rozsądku, że nikt (nawet matka i ojciec) nie ma prawa mówić mu co ma robić i z kim być. Prysnęła latami pielęgnowana iluzja, że rodzina to świętość, która ma zawsze rację i której trzeba słuchać. Chęć życia na własny rachunek (ze wszystkimi jego konsekwencjami, ale o tym będzie później) oraz niezbywalne prawo do szczęścia zwyciężyły i jeszcze nie Mąż zaczął wreszcie być sobą, a nie marionetką, pociąganą za sznurki przez rodziców oraz braci.

Jak widać można być facetem i nie wstydzić się poprosić o fachową pomoc terapeutę. Prawdziwy mężczyzna potrafi przyznać się, że coś go przerasta i z czymś sobie nie radzi. Prawdziwy mężczyzna nie zgrywa cwaniaka, ani  macho, nie popada w uzależnienia od alkoholu, seksu, zakupoholizmu, narkotyków i wielu innych, nie siedzi i nie użala się nad sobą, tylko pracuje co tydzień na terapii - ciężko i wytrwale, obalając kolejne chore mity, stereotypy, skrypty i scenariusze wyniesione z domu rodzinnego. Ma wiedzę i nie waha się jej użyć.

Zanim jednak to wszystko dotarło do Dyrektora Wykonawczego, zdążył on jeszcze (za namową całej rodziny) przedślubnie rozwieść się ze mną po raz ostatni i wyjechać do Anglii. Ucieczka od miejsca i wspomnień związanych ze mną przyniosła tylko odwrotny do zamierzonego skutek. Im dalej był fizycznie, tym bliżej emocjonalnie. Po kilku miesiącach boksowania się ze sobą, jeszcze nie Mąż zaczął do mnie dzwonić i rozmawiać - tak, jak nigdy nie rozmawiał. O swoich i moich potrzebach, o oczekiwaniach, o popełnionych przez siebie błędach. Terapia zadziałała jak bomba z opóźnionym zapłonem. Jak zawsze. Jak mżawka, którą nasiąkał, by pewnego dnia stwierdzić, że jest cały mokry.

Byłam na tyle silna i asertywna (bo szczerość każdy ma u mnie jak w banku), że powiedziałam wprost, iż mu nie ufam i nie wiem czy kiedykolwiek jeszcze obdarzę zaufaniem. Głos Rozsądku rozumiał moje lęki i nie naciskał. Był. I nadal rozmawiał. Po kilku tygodniach wiszenia na Skype, zdecydowałam się odwiedzić go w Anglii. Niczego w zamian nie obiecując, ale też niczego nie przekreślając. Widziałam, że on się stara, lecz ostrożność wzięła górę. W końcu podczas dwutygodniowego pobytu można przecież udawać. Miałam oczy i uszy szeroko otwarte. Świadome.

Wróciłam do Polski. Tuż przed wyjazdem ustaliliśmy, że pozałatwiam swoje sprawy w kraju i za dwa miesiące polecę do Dyrektora Wykonawczego - na stałe. Liczyłam się z tym, że czar pryśnie i że jeszcze nie Mąż znowu zmieni zdanie. Cała rodzina bardzo mu w tym pomagała, naradzając się wspólnie jak nas skłócić. Podstawieni przez jego braci panowie zaczepiali mnie na portalu społecznościowym. Tak samo postępowały podstawione panie z Głosem Rozsądku. Na próżno. Rozmawialiśmy codziennie i na bieżąco - o wszystkim, łącznie z nieudolnymi działaniami rodziny, które zamiast oddalać, zbliżały nas do siebie.

Poleciałam. Na moich warunkach, bo w międzyczasie chyba do perfekcji opanowałam sztukę asertywności i stawiania granic. Było ciężko (finansowo i lokalowo), ale daliśmy radę. Wynajęliśmy małe mieszkanie prawie w piwnicy, potem zmieniliśmy je na większy dom. Kilkakrotnie byłam bliska powrotu do kraju, bo przerastała mnie mentalność Anglików, do szewskiej pasji doprowadzała ichnia biurokracja, beznadziejna służba zdrowia, wilgotny klimat oraz obrzydliwe jedzenie. Także samotność, bo poza Dyrektorem Wykonawczym nie znałam tam nikogo.

Mieszkaliśmy razem prawie rok. Znaliśmy swoje zwyczaje, nawyki, wady i zalety. Sprawdziliśmy się w codziennym życiu. Perfekcjonistka i bałaganiarz. O to najczęściej toczyliśmy boje. I nadal rozmawialiśmy. O wszystkim. Rozmowa była nieodłącznym naszym towarzyszem. Również ta, podczas której zdecydowaliśmy się na powrót do Polski z całym dobytkiem. Mamieni obietnicami zmian na rynku pracy stwierdziliśmy, że wolimy zarabiać w ojczyźnie i tam wynajmować mieszkanie, a nie pracować w obcym kraju, gdzie tak naprawdę zawsze bylibyśmy obywatelami drugiej kategorii. Tęskniliśmy za błękitem nieba, polskim chlebem i całą masą innych rzeczy, które trudno zrozumieć komuś, kto nie doświadczył życia na emigracji.

Pewnego dnia wyszłam z łazienki po kąpieli. Siadłam sobie na łóżku w bieliźnie i T-shircie, z mokrymi włosami. Wtedy usłyszałam pytanie: "czy zostaniesz moją żoną?" I nie było jak na filmach, że ona rzuca mu się na szyję i ze łzami w oczach krzyczy: "tak, tak, tak!" Nie było pierścionka i kwiatów, była za to godzinna "zjebka" (tak nazwał ten czas jeszcze nie Mąż) z mojej strony. Że nie życzę sobie żartów na takie tematy i robienia ze mnie jaj, że jest niedojrzały, nieodpowiedzialny i nie wie co mówi. Że taka opcja nie wchodzi w grę, bo ewentualnego małżeństwa nigdy nie zaakceptuje jego rodzina, a on sam (jeśli mnie poślubi) zostanie wyklęty przez rodziców i braci. Że jestem od niego starsza i możemy nigdy nie mieć dzieci. Że nie mam pewności, iż bycie mężem mu się nie odwidzi i znowu mnie nie zostawi. Jednym słowem robiłam wszystko, co w mojej mocy, żeby tylko jeszcze nie Męża zniechęcić do małżeństwa ze mną.

Tyle pamiętam, bo byłam pod wpływem ogromnych emocji i szoku. A Dyrektor Wykonawczy siedział spokojnie, słuchał, nie przerywając mi wcale, po czym jak skończyłam swoje "przemówienie" powiedział: "ale ja naprawdę chcę, żebyś została moją żoną i jestem świadomy tego wszystkiego, o czym mówiłaś". Wtedy dopiero dotarło do mnie, że on nie robi sobie ze mnie jaj, tylko jest śmiertelnie poważny i że godzinę wcześniej właśnie mi się oświadczył.

Tu zrobię chwilową i celową przerwę na coś innego. Odkąd pamiętam, nie przypominam sobie, bym myślała o małżeństwie, ślubie, marzyła o białej sukni i weselu. Nie. Moje koleżanki zmieniały stan cywilny, uczestniczyłam w tych ceremoniach, bardziej z grzeczności niż z chęci siedziałam przy weselnym stole. Nie widziałam niczego fajnego w "grach i zabawach ludu polskiego". Dla mnie takie widowiska były żenujące i zawsze wychodziłam z sali, kiedy odbywały się te wszystkie rzucania muszką i welonem. Brr... Aż mnie otrzepywało. Chyba wtedy w mojej głowie narodziła się myśl, że jeśli kiedykolwiek (nie wiedzieć jakim cudem) byłabym panną młodą, w takim cyrku uczestniczyć nie zamierzam.

Teraz wróćmy do czasu tuż po oświadczynach. Jak tonący brzytwy chwyciłam się argumentu o weselu, którego nie chciałam. Liczyłam na to, że mi się uda, gdyż Dyrektor Wykonawczy urodził się i wychował na wsi - takiej z prawdziwego zdarzenia, gdzie wesele być musi - i to takie, żeby cała wieś na nim była. Myślicie, że rybka chwyciła haczyk? Jeszcze nie Mąż zgodził się na ten mój warunek. Pozostała jeszcze jedna kwestia - nazwiska. Nigdy nie chciałam go zmieniać. Jeśli już, to mogę dołączyć i mieć dwuczłonowe. Aprobata bez jakiegokolwiek sprzeciwu. Klamka zapadła.

Po powrocie do Polski wyznaczyliśmy datę. Prawie dokładnie rok po oświadczynach. Na skutek problemów ze znalezieniem pracy, brakiem finansów i - co za tym idzie - niepewnym losem ślubu w kościele, zdecydowaliśmy o wcześniejszej legalizacji naszego związku w Urzędzie Stanu Cywilnego. Zanim to jednak nastąpiło, Głos Rozsądku dostał jeszcze jedną szansę na zastanowienie i wycofanie się. Dowiedziałam się bowiem o chorobie autoimmunologicznej, która zaatakowała moją tarczycę, a która utrudnia zajście w ciążę i jej donoszenie. Usłyszałam wtedy: "kocham cię i będę kochał - bez względu na to, czy będziemy mieli dziecko, czy nie". Świadomi praw i obowiązków wynikających z założenia rodziny uroczyście oświadczyliśmy, że wstępujemy w związek małżeński i przyrzekliśmy uczynić wszystko, aby nasze małżeństwo było zgodne, trwałe i szczęśliwe. Za pół roku minie pięć lat od tego wydarzenia.

Zrobione w dniu ślubu, obrazuje na czym polega nasze małżeństwo - na patrzeniu w tym samym kierunku i byciu blisko

Nie wyobrażaliśmy sobie wspólnego życia bez sakramentu w kościele, od którego oboje w pewnym momencie odeszliśmy i z którym się nie identyfikowaliśmy. Zgodnie podjęliśmy decyzję o spowiedzi z całego życia. Zrozumieliśmy, że Bóg jest dla nas najważniejszy. Sami wybraliśmy sobie parafię, na drugim końcu miasta. Tam zostaliśmy pobłogosławieni przez księży przed mszą, którzy zrobili to w zastępstwie za naszych rodziców. 

Nie musieliśmy przyjmować tego sakramentu. Nie robiliśmy tego ani dla tradycji, ani dla rodziny. Ta pierwsza nie zawsze idzie w parze z wiarą. Ta druga najchętniej by nie dopuściła do naszej przysięgi. Zrobiliśmy to tylko i wyłącznie dla siebie. Zrobiliśmy to, bo mieliśmy taką potrzebę.


Czterdziestoletnia panna młoda nie wystąpiła w bieli i welonie. Nie było dekorowania kościoła, limuzyny, imponującego bukietu. Nie było wesela. Nie było nawet przyjęcia w restauracji. Nie chcieliśmy, żeby opakowanie stało się ważniejsze od zawartości, a forma od treści.

Byliśmy my. Było tak, jak razem z Mężem zadecydowaliśmy i jak chcieliśmy, żeby było. I teraz, prawie w przededniu czwartej rocznicy tego wydarzenia, nie zmienilibyśmy niczego. Wszystko na co mieliśmy wpływ było takie, jak sobie zaplanowaliśmy.

Jak w dniu naszego ślubu, idziemy przez życie razem, trzymając się za ręce

Część druga w następnym poście.

1.032. Tytułem wstępu

Ostatnio kilkakrotnie zajrzałam do różnych księgarni w galerii handlowej. Tak już mam, że zawsze nogi same niosą mnie w kierunku półek, na których stoją książki psychologiczne. Obok nich zwykle umiejscowione są wszelkiej maści poradniki - pewnie po części związane z psychologią, ale czy tak jest do końca? Nie wiem, nie znam się na tym na tyle, by oceniać, ale czasem coś mi nie pasuje albo już w tytule, albo w samej treści. Tak, tak, czasem bowiem skuszę się na przekartkowanie nagłówków w stylu: "jak rozpoznać toksycznych mężczyzn?", "jak znaleźć miłość?", "jak dbać o swoje potrzeby?", itp., itd.

Wśród interesujących mnie książek znalazłam kilkanaście tytułów, które chętnie bym przygarnęła na własność, ale że razem z Mężem staramy się wcielać w życie zasadę minimalizmu, nie bardzo mamy ochotę na kupowanie czegoś, co możemy wypożyczyć z biblioteki albo poszukać na półkach w domach znajomych. Poza tym, jeśli chodzi o lekturę, nigdy nie mam dość pozycji, więc jest to głód nienasycenia i niezaspokojenia. Pielęgnować go w sobie i karmić nie mogę, bo kosztuje furmankę pieniędzy i zabiera mnóstwo miejsca w naszym, i tak niewielkim, pokoju. No chyba, że ktoś nazywa się Eric Berne i pisze o analizie transakcyjnej, wtedy się poddaję i kupuję, bo akurat te klimaty bardzo mnie nurtują. Ale to tylko dwie książki, więc zrobiłam sobie dyspensę.

Przechadzając się wśród regałów w księgarni wpadłam na pomysł przelania na klawiaturę swojego osobistego i subiektywnego poradnika. Teraz są takie czasy, że wszyscy umieją śpiewać, tańczyć, perfekcyjnie sprzątać dom, pisać książki i robić masę innych rzeczy. A ja co? Gorsza jestem? Nie. W sumie ten blog jest jak całkiem opasłe tomisko, to czemu mam sobie odmawiać grafomańskiej przyjemności skoro to lubię? Może przy okazji komuś jeszcze będzie się dobrze czytało moje przemyślenia? A jak nie, zawsze może zmienić półkę i autora. Wybór jest ogromny.

To tyle tytułem wstępu. Ciąg dalszy w następnym poście.