Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

piątek, 31 maja 2013

1.155. Kawy!

W taki dzień jak dzisiaj (ciśnienie najwyraźniej spada), dobra kawa nie jest zła. Tuż po śniadaniu była czarna, po turecku. Po obiedzie druga - taka sama, tyle że ze śmietanką.

Przeważnie piję dwie dziennie. Bardzo, ale to naprawdę bardzo rzadko zdarzało się, że były trzy. Do bezpiecznej dawki wciąż mi daleko, ale rekordu bić nie będę.

1.154. Klimatycznie

Zamówiłam wreszcie Comfort and Happiness. Jak dobrze pójdzie, w poniedziałek będę ją mieć w rękach i w odtwarzaczu, bo - póki co - wciąż słucham jej dzięki aplikacji Deezer.

Zostawiam dziś smaczek, który Dawid nagrał z Karoliną Kozak - współtwórczynią, razem z Bogdanem Kondrackim, jego debiutanckiej płyty.


czwartek, 30 maja 2013

1.153. Dobro

Zaczęło się całkiem leniwie i spokojnie. Późno wstaliśmy, ale było to jak najbardziej zamierzone działanie z naszej strony. Niespieszne śniadanie i kawa. Potem czytałam Mężowi różne teksty z sieci i rozmawialiśmy poważnie o poważnych sprawach ludzkiej psychiki.

W międzyczasie leciutko i delikatnie, prawie niezauważalnie i ledwo słyszalnie kropił deszczyk za oknem. Jeszcze przed obiadem wypogodziło się, więc po posiłku wyszliśmy na długi spacer, bo już od kilku dni czaiłam się na zrobienie zdjęć makom, ale lejące się z nieba strugi przez ostatnie dni skutecznie mi to uniemożliwiały.

Jedna ławeczka, druga ławeczka, lód, frytki, a później Pepsi jako lekarstwo na mój przeciążony żołądek (pomogła - jak zawsze w takich przypadkach). Msza w ulubionej parafii. I wtedy się zaczęło. Lunęło tak, że po wyjściu nie wiedzieliśmy co robić, a do przystanku autobusowego mieliśmy kilkaset metrów i trzy kwadranse do odjazdu naszej linii.

W pobliżu kościoła stał specjalny namiot, w którym były stoły i ławki. Tam się schowaliśmy. I tak sobie siedzieliśmy, czekając aż największa nawałnica wodna minie. Akurat. Zamiast się zmniejszać, było coraz gorzej, a zeszło nam już dość długo. Mąż w końcu zadzwonił do naszego ukochanego proboszcza z prośbą o ratunek.

Ksiądz wyszedł z plebanii, wsiadł w samochód, podjechał pod namiot i zawiózł nas do domu. Dzięki niemu zmokliśmy tylko trochę, ale co się napatrzyliśmy po drodze, to tylko my wiemy. Woda płynęła prawie rzeką po ulicach. I zaczął padać grad. Momentami aż się bałam, bo nie było nic widać, a samochody jadące obok chlapały na tyle mocno, że widoczność była naprawdę niewielka.

Będąc już w domu, w ciepłe, wysuszona i bezpieczna, dziękowałam Bogu za dobre serce jeszcze lepszego człowieka.

środa, 29 maja 2013

1.152. Rytuały a złość

Uchylę rąbka tajemnicy naszych małżeńskich rytuałów. Pierwsze, co od razu i natychmiastowo przychodzi mi na myśl, to przytulanie - zarówno tuż przed zaśnięciem, jak i zaraz po obudzeniu - czasem na tak zwanego śpiocha, bo zdarza się, że jeszcze sobie drzemię i nie bardzo pamiętam ten moment.

Bywały sytuacje, kiedy kładliśmy się spać pokłóceni, w ogromnej złości, gniewie i pretensjach. Często kłóciliśmy się nawet w łóżku. Prowodyrem byłam oczywiście ja. Wtedy każde odwracało się plecami do drugiego, nie mogąc usnąć, przewracając się z boku na bok, a jeśli już udawało mi się trochę przespać, miewałam koszmary. A rano ciąg dalszy focha, obrażania się i złoszczenia.

Od czasu kiedy zobaczyłam swój problem z całkowicie nieadekwatnym wyrażaniem gniewu i poszłam na terapię, weszłam na ścieżkę panowania nad swoim największym wrogiem i teraz rzadko się tak konkretnie wkurzam, starając się nie ranić Męża na oślep, byle tylko ulżyć sobie. Złość kontrolowana - oto co praktykuję.

Bez przytulania na "dzień dobry" i na "dobranoc" nie wyobrażam sobie ani początku, ani końca dnia. Te nieliczne noce, które zdarzyło się nam spędzić oddzielnie z powodu wyjazdu mojego, czy Dyrektora Wykonawczego albo pobytu w szpitalu, były pełne tęsknoty za dotykiem i poczuciem fizycznego ciepła kochanego i kochającego człowieka.

Nawet jak musimy rano wstać bardzo wcześnie, zawsze mamy nastawiony budzik na pięć dodatkowych (i dla nas rytualnie obowiązkowych) minut przytulania. One sprawiają, że chce się podnieść z ciepłego łóżka, nawet jeśli oczy same się zamykają, a ciało wciąż tkwi w półśnie.

Siedziałam dzisiaj na ławce na skwerku pełnym zieleni i przeglądałam nowy numer "Charakterów". Tym razem aż się uśmiechnęłam jak zobaczyłam temat przewodni - "poskromienie złości". Wessał mnie najpierw Wstępniak, a potem dwa teksty - Złość się i... słuchaj oraz Łatwopalni.

Z pewną mądrością życiową, z doświadczeniem, z dystansem, ale też i refleksją na tym jaka byłam i do czego potrafiłam doprowadzić niekontrolowanymi wybuchami, czytałam tamte słowa, ciesząc się, że zrobiłam spory krok do przodu.

Potem, stojąc w dość długiej kolejce do kasy w supermarkecie, obserwowałam zachowania niektórych zniecierpliwionych klientów, demonstracyjnie zwracających uwagę swoim poirytowaniem związanym z faktem wydłużonego oczekiwania, które mnie zupełnie nie przeszkadzało. Przecież to tylko kwestia czasu, zaledwie kilka minut, nie koniec świata.

Może warto wreszcie trochę zwolnić? W końcu mądrzejsi od nas dawno już na to wpadli.

1.151. Męskość

Może dlatego, że jestem kobietą i wiem czego się mogę spodziewać po własnej płci oraz jakie są moje oczekiwania względem niej, łatwiej było mi pisać o kobiecości. Przyznam, że z dzisiejszym tytułem notki mam pewien problem.

Z jednej strony męskość bardzo silnie łączę z wyglądem zewnętrznym mężczyzny - ze wzrostem, wagą, dobrą muskulaturą, ogólnym zadbaniem i pielęgnacją. Są też rzeczy, które mogą się niektórym wydać absurdalne, ale dla mnie stanowią swojego rodzaju fetysz - jak choćby okulary i krótko obcięte włosy. W tej ostatniej materii najbardziej niemęscy są panowie o kręconej czuprynie. Czasem męski będzie tygodniowy zarost, ale już nie u każdego.

Istnieje też druga strona medalu i to ona zdaje się przeważać. Głos, który nie może mnie drażnić, a zdarza się jeśli jest za wysoki. Im niższy, tym lepszy. Taki radiowy, ciepły i otulający ucho. Spojrzenie, które nie ma nic wspólnego z kolorem oczu, choć mam ogromną słabość do dużych, piwnych i czarnych. Dotyk, który wywołuje przyjemny dreszcz podniecenia seksualnego. Zapach, który nie przeszkadza.

Nigdy nie zwrócę uwagi na faceta koguta, stroszącego swoje piórka w grupie innych samców; pana w typie macho, pozera z łańcuchem na szyi, przechwalającego się tym, kim jest i co posiada; agresywnego, chamskiego, prostackiego i przeklinającego typa z papierosem w dłoni oraz kuflem piwa w drugiej. Tacy nie mają żadnych szans.

Intelekt, poczucie humoru, ciepło, rycerskość (bardzo lubię to słowo), pasja lub hobby, spokój, szacunek, umiejętność okazywania uczuć i wyrażania emocji, otwartość, szczerość, poczucie własnej wartości, odpowiedzialność i dojrzałość - te cechy są dopełnieniem pojęcia męskości.

wtorek, 28 maja 2013

1.150. Kobiecość

Bardzo lubię obserwować kobiety. Patrzeć jak są ubrane, jak się poruszają, jakie gesty wykonują. Zwracam uwagę na detale. Sprawia mi to ogromną przyjemność. Sama, będąc przedstawicielką płci pięknej, nie mam problemu z powiedzeniem komplementu innym. Doceniam piękno - zarówno zewnętrzne, jak i wewnętrzne.

Czym dla mnie jest kobiecość? Spójnością pomiędzy wyglądem a zachowaniem. Szczerością, prawdą i byciem sobą. Urokiem osobistym, subtelnością i wrażliwością. Pewnością siebie i odrobiną kokieterii. Uśmiechem i radością. Ciepłem i delikatnością. Zmysłowością i tajemnicą. Poczuciem humoru. Inteligencją.

Wulgarność, ordynarność, chamstwo, prostactwo, głupota, czy fałsz i pozerstwo sprawiają, że w moich oczach kobieta zatraca swoją kobiecość. Gubi ją. Rozmienia na drobne. Podobnie rzecz się ma z perfekcjonizmem, przesadnym dążeniem do doskonałości, zarozumialstwem, wyniosłością i byciem odwieczną Zosią Samosią.

Babochłop w szpilkach, mini, z dekoltem po pas i w scenicznym makijażu nie stanie się kobiecy tylko za sprawą stroju. Tak samo jak sportowe buty, T-shirt, dżinsy, czy twarz nietknięta żadnym kolorowym kosmetykiem nie pozbawią kobiecości kogoś innego.

Naturalność. Prostota. Umiar. Akceptacja. Normalność. One też są bardzo kobiece. Wzrost, wiek, waga, kolor włosów (lub ich długość), czy oczu nie mają żadnego znaczenia. Są ponad.

Oglądałam ostatnio odcinki programu Najsztub słucha. Z kobietami w roli głównej. Nie wszystkie dałam radę zobaczyć do końca. Nie byłam w stanie przebrnąć przez niektóre rozmowy - z powodów, o których pisałam wcześniej. Mam jednak dwie ulubione panie. Tatiana Okupnik i Maja Ostaszewska - czyli kwintesencja kobiecości. 

Jest jeszcze jedna, której słuchałam z ogromną przyjemnością, zainteresowaniem i zaciekawieniem, podziwiając ją za to, że odważyła się zmienić płeć i zostać kobietą - Anna Grodzka. Wyjątkowa rozmówczyni. Polecam, bo naprawdę warto.

1.149. Prezent

Swojego czasu bardzo lubiłam dostawać od bliskich mi osób coś, co mogłabym zawsze mieć przy sobie, żeby w takiej namiastce zakląć ich fizyczną nieobecność. Biżuteria, a właściwie kolczyki, były więc idealnym rozwiązaniem.

Jako że staram się pozbywać zbędnych przedmiotów oraz unikam gromadzenia nowych, nie chcę już otrzymywać od nikogo żadnych rzeczy materialnych w formie prezentów. Ciężki orzech do zgryzienia, prawda? No bo przeważnie każdy chciałby iść i coś mi kupić. Tak jest łatwiej, szybciej i prościej.

Jest jednak coś, co zawsze i z ogromną radością przyjmę od drugiego człowieka. Czas, uwagę, rozmowę, możliwość pobycia razem, nacieszenie się chwilą nad filiżanką kawy lub kubkiem herbaty, spacer albo najzwyklejsze wygrzewanie się w słońcu na ławce.

Mogłoby się wydawać, że niby nic trudnego. A jednak. W dobie wszechobecnej elektroniki, gadżetomanii, przymusu bycia online, czy jesteś w stanie wyłączyć swoją komórkę albo chociaż wyciszyć ją, by nie przeszkadzała? Czy wytrzymasz bez spoglądania na jej wyświetlacz i nerwowego sprawdzania czy przypadkiem nie dostałeś jakiejś wiadomości? A jeśli spotkamy się u ciebie - dasz radę wyłączyć telewizor/radio/komputer, by nic nie zakłócało naszej pogawędki?

Rozpraszacze są prawie wszędzie, ale to do nas należy decyzja czy godzimy się na ich obecność. Zdaję sobie sprawę, że jestem staromodna, ale jakoś nie bardzo mam ochotę na rozmowę przerywaną coraz to nowymi dźwiękami technicznych nowinek. Szacunek - oto słowo klucz. Tego oczekuję. Oczywiście odwzajemniając się tym samym.

W moim życiu naprawdę nie chodzi o ilość, lecz o jakość. W przypadku ludzi w szczególności. Im dłużej żyję, tym bardziej jestem o tym przekonana. Mój wymarzony prezent w postaci podarowanego mi czasu może być niezłym sprawdzianem siły danej znajomości, bo przecież niczego namacalnego już nie potrzebuję.

poniedziałek, 27 maja 2013

1.148. Słoiczek

Dawno, dawno temu (no może nie aż bardzo) dostałam mail od pewnej osoby, z którą do tej pory utrzymuję (już prywatnie) w miarę regularny kontakt. I wtedy, i teraz podtrzymuje ona to, co napisała do mnie jako do blogującej Karioki - że i ja, i Mąż jesteśmy niedzisiejsi; że jesteśmy normalni w tym nienormalnym świecie.

W takich chwilach zatrzymuję się zdziwiona i mówię: zaraz, zaraz, ale o co chodzi? Jestem jaka jestem. Głos Rozsądku także. I siebie, i jego przyjmuję jako oczywistą oczywistość. A jednak, okazuje się, że wcale tak być nie musi.

Natchniona ostatnią rozmową z autorką tamtego maila, zapytałam Dyrektora Wykonawczego co on sądzi na ten temat. No i usłyszałam, że niedzisiejsze jest moje podejście do ludzi, do samej siebie, do uczciwości, do wiary. Zrobiłam jeszcze większe oczy niż mam w rzeczywistości i zadałam mu nieśmiertelne w moich ustach pytanie: czemu?

"Jesteś sobą. W świecie realnym i wirtualnym taka sama. Nie udajesz kogoś innego. Szczera, otwarta, ufna. Nie wstydzisz się mówić i pisać o tym, że wierzysz w Boga, choć jesteś przez to narażona na niezrozumienie. Nie kłamiesz. Jesteś uczciwa. Nie korzystasz z okazji i nie wpychasz się bez kolejki, tylko przepuszczasz ludzi. Oddajesz resztę, jeśli w sklepie wydadzą ci za dużo. Słuchasz innych, pomagasz im. Najważniejszy dla ciebie jest drugi człowiek, a nie dobra materialne".

W jednym z wczorajszych linków z "Charakterów" pani Lubomira Szawdyn opowiadała o zawartości słoiczków jakie dostajemy od matek. Myślałam o tym co było w tym moim, który otrzymałam od swojej matki. Na pewno znalazła się w środku chęć pomagania innym, pewne zdolności organizacyjno-logistyczne oraz opiekuńczość i troska. Plus uczciwość.

Kiedyś, jeszcze przed terapią i na jej początku, odcinałam się od rodziców, a od matki - ze względu na jej bierność - w szczególności. Łatwiej mi było żyć w nienawiści i do niej, i do ojca. 

Jestem świadoma nadużyć, na jakie zostałam narażona przez matkę. Rozumiem dlaczego tak postępowała i nadal próbuje to robić, ale ja jestem już wolna od jej prób manipulacji i szantażu. Nie biorę ich sobie do serca. Wychwytuję i stawiam granice. Grzecznie, spokojnie, z uśmiechem, lecz stanowczo, konsekwentnie. Metoda zdartej płyty jest genialna.

Potrzebowałam sporo czasu i ogromu pracy nad sobą, by zrozumieć, że nigdy nie zmienię ani matki, ani ojca. Zrobiłam tylko (albo aż) to, co mogłam - zmieniłam swoje podejście do nich. Dla siebie samej. Po to, by chcieć, móc i umieć świadomie wybaczyć. Zostawić emocjonalny bagaż przeszłości i dostrzec to, co znalazło się w moim słoiczku, o istnieniu którego wolałam nie pamiętać.

Życie pozbawione nienawiści, poczucia krzywdy, żalu, złości i pretensji naprawdę jest radośniejsze, spokojniejsze, pełniejsze, szczęśliwsze.

niedziela, 26 maja 2013

1.147. Dzień Matki

Od czasu kiedy według mojej matki przestałam być dzieckiem, na urodziny, imieniny, czy z jakiejkolwiek innej okazji dostawałam od niej pieniądze. "Kup sobie co chcesz, bo ja nie wiem co byś chciała" - takie słowa słyszałam z ust rodzicielki.

Ktoś by powiedział, że to idealne rozwiązanie, bo przecież mogłam z tamtą kwotą zrobić co mi się żywnie podobało. Dla mnie forma tamtych prezentów była pójściem na łatwiznę. Matka, która nie zna gustu własnej (i jedynej) córki. Matka, która nie wie, co ucieszyłoby nastolatkę, czy dorosłą kobietę.

Nie wiem czy tamte wydarzenia aż tak bardzo wryły mi się w pamięć, że aż obiecałam sobie, iż zawsze będę się starała poznać gust innych ludzi, żeby wiedzieć co lubią, co im się podoba i co chcieliby dostać na prezent.

Piszę o tym wszystkim, jak zwykle, nie bez powodu. Dzień Matki. Święto wyjątkowe. Razem z Mężem złożyliśmy mojej rodzicielce życzenia. Kupiliśmy jej portfel - bardzo podobny do tego, który jest już stary i zniszczony. Zaraz po "dziękuję" usłyszeliśmy wyrzut, że "po co niepotrzebnie wydajecie pieniądze?"

Wiem, że przemawiała przez nią troska o stan naszych finansów, ale w takiej sytuacji (bo dzieje się dokładnie tak samo za każdym razem i przy każdej okazji typu święta, imieniny, urodziny) zawsze czułam się tak, jakby matka tym jednym tekstem uderzała mnie w twarz.

Dzisiaj spytałam ją, czy podoba się jej portfel. "Tak, tylko po co wydawałaś na niego pieniądze?" Zareagowałam spokojnie, ale stanowczo: "dlaczego nie potrafisz odpowiedzieć na proste pytanie - tak, czy nie?"

Zawsze jest jakieś "tylko", "ale", "po co" oraz inne niepotrzebne słowa. A wystarczyłoby zastąpić je kropką. Pieniądze są środkiem, nie meritum. Liczy się gest i pamięć, nie kwota. Przyjmować też trzeba umieć. Podobnie jak ofiarowywać.

Od jakiegoś czasu zauważyłam u siebie różnicę w podejściu do zachowania matki. Już mnie ono nie dotyka. Nie boli. Nie jest mi przykro. Wiem, że ona inaczej nie potrafi i nie umie reagować. Jak pies Pawłowa. Ofiarowany jej prezent (cokolwiek by to nie było) wywołuje natychmiastową reakcję werbalną w postaci wciąż tych samych zwrotów.

W majowym numerze "Charakterów" jest wstępniak - Matki i córki, a także dwa genialne teksty - Moja matka kocha siebie oraz Raport z matczynych nadużyć. Ich lekturę polecam wszystkim kobietom, które chcą się dowiedzieć czy przypadkiem ich relacja na linii matka-córka nie jest toksyczna.

Bądź taka jak ja, tylko lepsza - dawno temu go podlinkowałam, ale warto sobie przeczytać raz jeszcze, żeby odświeżyć wiadomości w nim zawarte.

sobota, 25 maja 2013

1.146. Codzienność

Choć dość chłodna, wietrzna i pochmurna była ta sobota, żadne z powyższych nie było w stanie wpłynąć negatywnie na mój nastrój szczęśliwości, radości, spokoju i bezpieczeństwa.

Oprócz normalnych weekendowych zakupów spożywczych, odebraliśmy także z naprawy trampki Męża, zjedliśmy po lodowym rożku, poszliśmy na spacer połączony z pstrykaniem fotek (zapraszam TU - dołożyłam do starych postów nowe bzy, konwalie i maki), posiedzieliśmy na ławce słuchając szmeru sadzawki i patrząc na pływające kaczki oraz kąpiące się szpaki.

Prawie cały dzień spędziliśmy poza domem - nie licząc przerwy na rozpakowanie siatek, zrobienie obiadu i wypicie kawy. No i podarowaliśmy sobie odrobinę luksusu w postaci kawałka sernika z wiśniami, którego smakiem ostatnio rozkoszowaliśmy się na Wielkanoc.

Były też rozmowy o kobiecości oraz męskości, ale o tym napiszę już oddzielnie.

piątek, 24 maja 2013

1.145. Comfort and Happiness

Moje preferencje muzyczne, prawie od trzydziestu lat są wciąż takie same. Pierwsze miejsce od dawna zajmuje pewien "irlandzki boysband" z charakterystycznym głosem Bono, gitarą The Edge'a, bębnami Larry'ego oraz basem najprzystojniejszego faceta na świecie o imieniu Adam.

Trzy koncerty w Polsce, na których nie mogłam nie być. Kilkanaście wydanych płyt, których nie mogłabym nie mieć. Kilka książek na ich temat, które stoją na półce. Wszystko, co zostało wydane w Polsce, jest w mojej bogatej kolekcji. Nawet minimalistyczne myślenie w tej kwestii nie ma racji bytu, gdyż to moje "bogactwo" ma wartość wybuchowego ładunku emocjonalnego, sentymentalnego i wspomnieniowego.

Dlaczego o tym wszystkim piszę akurat dzisiaj? Jeden powód, jeden człowiek, jedna płyta, jeden wyjątek od reguły, który popełnię za kilka dni. Oprócz CD wyżej wymienionych czterech panów nie kupuję żadnych innych. Teraz pojawił się ktoś, kogo słucham od kilku godzin i nie mogę przestać.

Wszystkie komercyjne programy, mające na celu znalezienie talentów sprawiają, że na polskim rynku muzycznym pojawia się dużo "gwiazdek" i "gwiazdeczek", które ledwo rozbłysną, zaraz zgasną, a ich nazwiska szybko umykają.

Jemu kibicowałam od samego początku. Wtedy jeszcze dziewiętnastolatek, z burzą włosów i pryszczami na twarzy śpiewał tak, że miałam ciarki - a to nie zdarza się często. Na tę płytę czekałam prawie rok, bo mniej więcej w tamtym czasie wygrał on jeden z takich programów.

Jestem pod wrażeniem. Ogromnej dojrzałości, wrażliwości, umiejętności, talentu i pozostania sobą. Jak dla mnie ten człowiek może osiągnąć bardzo wiele. Już teraz jego płyta jest dla mnie debiutem roku. Przemyślanym, cierpliwym, dopracowanym w każdym szczególe - począwszy od tytułu, okładki, poprzez teksty, genialny angielski, muzykę i aranżacje (sprawdźcie nazwiska, które za tym stoją).

Całkowicie legalnie i za darmo (wystarczy się jedynie zalogować) możecie posłuchać Dawida Podsiadło (bo o nim oczywiście mowa) tylko w Deezer.

czwartek, 23 maja 2013

1.144. O piciu

Urodziłam się i wychowałam w mieście - w przeciwieństwie do Męża, który pochodzi ze wsi - takiej prawdziwej, gdzie bez samochodu ani rusz, bo żaden transport publiczny tam nie dojeżdża.

Będąc DDA wiem jak wygląda problem alkoholizmu w mieście. Od Głosu Rozsądku dowiedziałam się jak się pije na wsi, choć może precyzyjniej byłoby napisać "jak się piło", bo od kilku ładnych lat Dyrektor Wykonawczy nie ma rozeznania w temacie, a zmiany zachodzą wszędzie.

"Na 100 % mogę stwierdzić, że jestem najmniej pijącą osobą w mojej rodzinie" - usłyszałam dzisiaj od Męża. Doszły do tego opowieści o hucznie wyprawianych imieninach, na które zapraszało się całą rodzinę i sąsiadów, a tam na stole obowiązkowo alkohol - w ilościach hurtowych.

Dlaczego akurat teraz wypłynął w naszej małżeńskiej rozmowie ten temat? Ano dlatego, że przeczytałam pewien tekst, który wstrząsnął mną na tyle, że potrzebowałam go przedyskutować z Drugą Połówką. 

Zabrali ze sobą tylko strach - polecam, choć znowu nie będzie to lektura ani lekka, ani łatwa, ani przyjemna.

środa, 22 maja 2013

1.143. Szczęśliwa

Ale się rozmarzyłam... Bałtyk, plaża, wydmy, wiatr we włosach, szum fal... Po skopiowaniu na dysk fotoreportaży z dwóch naszych pobytów w Gdańsku, pooglądałam sobie tamte zdjęcia i wróciły wspomnienia. Chociaż ciałem jestem tu, gdzie jestem, moje serce mieszka nad morzem - to pewne.

Po raz pierwszy kupiłam dzisiaj pomidory na bazarze. Duże, czerwone i jest szansa, że polskie, kaliskie. Przyniosłam je do domu i zjadłam jeden - razem z mozzarellą, posypany bazylią. Proste, szybkie, łatwe, a pyszne.

Cieszę się każdą chwilą. Słońcem, deszczem, wiosną. Dużo we mnie radości, spokoju. One mnie przepełniają. Czuję się szczęśliwa.

wtorek, 21 maja 2013

1.142. "Problemy"

Smucą mnie relacje kobiet nieszczęśliwych, niespełnionych, oszukiwanych, miotających się w swoich związkach. Jest mi przykro kiedy dowiaduję się, że mężowie lub partnerzy życiowi ich nie wspierają, nie rozumieją, nie słuchają, za to mają pretensje, fochy, wymagania, ograniczenia i "ale". Coś się we mnie wtedy buntuje i wręcz krzyczy. Natychmiast pojawia się niezgoda na taki stan rzeczy. Solidarność jajników, ot co.

Wiem, że jestem małżonką nudną jak flaki z olejem, bo czasem chciałabym (wróć - jednak nie chciałabym, bo wyglądałoby na to, że na nie czekam) napisać o jakichś poważnych problemach z Mężem, ale nie chcę zakłamywać rzeczywistości i wymyślać niestworzone historie, które nie mają racji bytu w naszym życiu.

Nie mam różowych okularów na nosie. Nie jestem ślepa, ani głucha. Nie mam dwudziestu, czy nawet trzydziestu lat na karku. Zbyt wiele toksycznych relacji z płcią odmienną doświadczyłam zanim poznałam Dyrektora Wykonawczego, więc potrafię odróżnić dobro od zła, a pozory od prawdy. Efekty psychoterapii też nie poszły w las.

Spytałam Głos Rozsądku dlaczego tak się dzieje, że dzięki  niemu czuję się kochana jak nigdy przez nikogo, że jest moim przyjacielem - słucha, wspiera, jest szczery i ma jeszcze wiele innych pozytywnych cech, a sporo kobiet, które znam, tego wszystkiego w swoich relacjach nie doświadcza.

Usłyszałam, że może dzieje się tak, a nie inaczej, bo wielu facetów myśli stereotypowo o kobietach i wtłacza ich w schematyczne role w małżeństwie oraz rodzinie, bo słuchają podszeptów głupich i zakompleksionych kolegów, którzy boją się "pozwolić" na rozwijanie pasji, czy zainteresowań swoich drugich połówek, bo poczucie wartości panów legło w gruzach, bo są niedojrzali emocjonalnie, bo nie umieją i nie chcą się nauczyć rozmawiać, bo są zbyt leniwi, by poczytać mądre książki i dowiedzieć się czegoś więcej o psychice pań... To wszystko powiedział nie kto inny, ale reprezentant tej samej płci.

Wiele razy wspominałam, że Mąż zanim został nim, kilka razy mnie zostawiał. Dostał ode mnie nie tylko drugą, ale pewnie i trzecią, czwartą, piątą, a może i szóstą szansę. Nie liczę ich, bo straciłam rachubę. Piszę  o tym tylko dlatego, że Dyrektor Wykonawczy jest dowodem na to, że jak się chce, można się zmienić - samemu, bez nacisków z drugiej strony. Nawet z własnej i nieprzymuszonej woli można iść na terapię i nie uciec.

Jako żona mam "problemy" z Mężem z gatunku - budzi się pierwszy i leży w łóżku, pikając w telefon, coś tam przestawia, zmienia dzwonek budzika, a potem zmyśla, że mi się coś przyśniło. Albo idzie do sklepu i zapomni kupić czegoś z listy. Albo się grzebie i zanim wyjdziemy z domu, czekam na niego jak facet na kobietę, a nie odwrotnie. Albo jest rozlazły i roztargniony. Albo nie przewidzi, że będzie deszcz i zapomni o parasolu, a potem moknie. Albo mówi mi, że grzeszy myślami jak patrzy na ładne i zgrabne, skąpo odziane kobiety i że się tego wstydzi, bo mnie kocha. Takie są moje "problemy".

Dzisiaj jelita mi trochę szwankowały. Poszłam do krawca odebrać ulubioną bluzkę, w której miał skrócić rękawy. Potem do sklepu. Przyszłam. Dzwoni Głos Rozsądku. Już myślałam, że coś się stało, bo przeważnie telefonuje później, jak ma przerwę. Słyszę jak pyta o samopoczucie. Ja z kolei pytam czy ma dużo pracy i czy daje radę. "Żona, z twoją miłością to ja mogę góry przenosić, więc jak mam nie dać rady? A jakbym nawet jej nie miał, to przelewałbym łyżką wodę z oceanu, ale też dałbym radę".


Nie było, nie ma i nie będzie ideałów, ale na tym świecie istnieją fajni, normalni faceci. Może nie zawsze mają gruby portfel i pełne konto, wypasiony samochód, luksusowy apartament, kierownicze stanowisko, 190 cm wzrostu, czy kaloryfer na brzuchu, a koleżanki nie będą piszczeć z zazdrości na ich widok. Przeważnie giną w tłumie, gdyż na pierwszy rzut oka niczym specjalnym się nie wyróżniają. Może zatem warto dać szansę (choćby i drugą albo trzecią) właśnie komuś takiemu, bo tego, co w sercu nie da rady zobaczyć gołym okiem. Wiem coś o tym, uwierzcie.

1.141. Nałóg

Sporo czasu spędzam przeglądając zdjęcia zgrane na płytkach DVD. Mniej więcej jest ich około stu, co daje gdzieś w okolicach 400 GB danych. Szok i niedowierzanie w jednym. Cały segregator samych fotek. Najgorsze jest to, że bez jakiejkolwiek segregacji jeśli chodzi o jakość - prześwietlone, nieostre i jeszcze inne całkiem nieudane też tam są. Syzyfowa praca.

Zaczęliśmy się z Mężem zastanawiać co z tym fantem zrobić. Może kupić zewnętrzny dysk (TB) i przekopiować tam zawartość wszystkich płytek? Tylko ile czasu to zajmie? Aż mi się nie chce o tym myśleć. Z drugiej strony - jaki sens ma trzymanie takiej ilości zdjęć? Opcja wyboru najfajniejszych i zrobienia odbitek też jest wielce ryzykowna, bo raz, że koszty, a dwa, że albumy zajmują dużo miejsca. Poza tym pozostaje pytanie - kto, kiedy i jak często będzie je przeglądał?

Na razie, w tempie żółwim, zgrywam na dysk laptopa wybrane fotki związane z fauną i florą. Największą zmorą będzie Bałtyk 2011 oraz 2012 - w sumie siedem płytek DVD pełnych zdjęć. Jako ciekawostkę podam, że roczny pobyt w Anglii zmieścił się zaledwie na jednej. Wtedy nie miałam swojego aparatu i wolałam, żeby jeszcze nie Mąż uwieczniał w kadrze mnie, a nie coś innego. Teraz żałuję, że nie bardzo mam możliwość pokazania Wam tamtego pobytu widzianego moimi oczami. Oprócz widoków z samolotu, bo chmury i niebo fascynowały mnie już wtedy. One niebawem pojawią się na makrofotografce.

Zauważyłam też pewną prawidłowość, a mianowicie - coraz mniej jest mnie samej na zdjęciach, bo teraz to ja trzymam aparat. Większe i głębsze zainteresowanie robieniem fotek obudziło się we mnie jakoś na wiosnę 2011 roku. Prawdopodobnie w tym samym okresie, w którym zablokowałam aplikację Farmville i przestałam jej używać. Ponoć człowiek jeden nałóg zastępuje sobie drugim. Fotografia, mimo wszystko, jest zdrowsza (bo z domu trzeba wyjść w naturę) i przynosi wymierne rezultaty - w postaci dowodów na nowym blogu (i nie tylko). I daje dużo radości, której nie da się niczym innym zastąpić.

P.S. Pytanie poza konkursem - czy czyta mnie może ktoś, kto zna się na roślinach, kwiatach i drzewach pod kątem nazw fachowych? Mam problem z otagowaniem wielu postów - właśnie ze względu na brak wiedzy. Potrzebuję pomocy...

poniedziałek, 20 maja 2013

1.140. Jasnowidz?

Powietrze po deszczu jest takie rześkie, chłodne i czyste... Wiedziałam, że jak umyję okno, za kilka godzin zacznie padać. Bingo! Pioruny waliły, w niebie bułki wieźli, a woda lała się strumieniami. Lubię to!

Matka rozwaliła mnie dziś jednym tekstem - tym samym, powtórzonym zresztą po raz kolejny. Rano spytała czy nasza waga jeszcze działa. Stanęła na niej, a strzałka jak nic pokazuje 70 kg. Kazała stanąć Mężowi. Norma, czyli 82,5 kg. Potem i ja musiałam się zważyć. Tradycyjnie - 69 kg. Wyszła oburzona z pokoju, bo na swojej wadze ważyła ponoć 68 kg.

Za jakiś czas rozlega się pukanie do drzwi. Rodzicielka stoi z kilogramowym odważnikiem w dłoni. Każe mi go zważyć. Tłumaczę jej, że nasza waga nie odnotuje tego "ciężaru". Na to matka triumfalnie mówi: "a widzisz, a moja pokazuje ten jeden kilogram, więc wasza waga źle działa, a ja ważę mniej od ciebie, więc jestem chudsza niż ty". Chciałabyś, pomyślałam.

Jeśli ona o wzroście 160 cm waży 68 kg (niech jej będzie dla świętego spokoju), a ja przy swoich 182 cm ważę 69 kg (na jej wadze powinnam zatem mieć 67), to faktycznie jestem grubsza od niej. Tylko czemu BMI pokazuje co innego, o zewnętrznym wyglądzie nas obu nie wspominając?

Dość pokrętna i osobliwa logika mojej matki wcale mnie nie dziwi. W końcu znam ją od ponad czterdziestu lat i ciężko jest jej mnie jeszcze czymś zaskoczyć. Jej zachowania są wielce przewidywalne. Jak choćby to świeżutkie, sprzed kilkunastu minut. Zaczyna kropić. Matka wchodzi do pokoju i mówi: "deszcz pada, widzisz?" Oznacza to w praktyce komunikat: "zamknij okno, bo mieszkanie zaleje".

W ubiegłym tygodniu uczyła mnie jak się spuszcza wodę w toalecie. Autentycznie stała nade mną i kazała naciskać spłuczkę. Ilekroć ja lub Mąż wejdziemy do łazienki lub kuchni, sprawdza po nas czy dokręciliśmy krany  oraz czy zamknęliśmy drzwi wejściowe na wszystkie trzy zamki - jeśli któreś z nas (lub oboje) wrócimy do domu. Po niej dokładnie taki sam obchód robi ojciec. Podwójna kontrola musi być.

Brak mówienia wprost. Brak najnormalniejszego w świecie wyrażania potrzeb i oczekiwań skutkuje dziwnymi konstrukcjami zdaniowymi. Najlepsze jest to, że ja zawsze wiem o co jej chodzi, ale czasem udaję blondynkę, czekając spokojnie aż matka dookoła Wojtek dojdzie do sedna sprawy. Niejednokrotnie zamiast czekania uskuteczniam taktykę bezpośrednią, czyli zaskakuję rodzicielkę konkretnym i precyzyjnym pytaniem dotyczącym owego sedna, co nieodmiennie wprawia ją w zdumienie. Jasnowidz, czy co?

niedziela, 19 maja 2013

1.139. Pół na pół

Ledwo dzisiaj rano się obudziłam i jakoś wstałam, zaraz znowu ległam jak długa na sofie. Migrena, a raczej kolejne pół dnia walki z nią na szczęście już za mną. Może pomogły granulki Aspiryny, a może dobroczynny wpływ miało zajęcie rąk oraz oczu robieniem zdjęć? Tego nie wiem. Najważniejsze, że znowu nadaję się do użytku.

Pogoda iście wymarzona do przebywania na dworze - ciepło, nawet bardzo, lecz dzięki wiatrowi było przyjemnie rześko, a czasem nawet i chłodnawo. Spacer z Mężem, niespieszne i wspólne siedzenie na ławce, jedzenie jednego loda do spółki, dużo rozmów, czułości i bliskości... Weekend pod hasłem powolności.

Tych, którzy lubią konwalie, zapraszam TU.

sobota, 18 maja 2013

1.138. Porządki w toku

Chyba faktycznie przedawkowałam wczoraj środki przeciwbólowe. Nigdy wcześniej nic podobnego mi się nie zdarzyło. Aspiryna połączona z Cinie jak widać nie przypadły sobie do gustu. Mam nauczkę na przyszłość, żeby być wierną tej pierwszej.

Jestem w fazie porządkowej jeśli chodzi o płytki CD oraz DVD. Już kiedyś Mąż zaniósł swojemu koledze z pracy całą reklamówkę filmów (przeważnie tych dodawanych do gazet), bo jego znajomy jest namiętnym kinomaniakiem, więc dostał dużą porcję tego, co lubi, a czego nie miał. Nam nie były one potrzebne.

Wyrzuciłam do śmieci całą masę muzyki zgranej jeszcze kilka lat temu z sieci. Do tej pory nawet jej nie przesłuchałam i nie zamierzam. Chyba faktycznie chciałam skopiować zawartość całego Internetu. Piractwu mówię stanowcze "nie!" Z trzech segregatorów został mi tylko jeden - ze zdjęciami.

Zgrywam fotki na dysk. Szczególnie pod kątem nowego blogu, ale przy okazji przypominam sobie różne miejsca oraz sytuacje, które były dla mnie inspiracją do uwiecznienia pewnych chwil. Tak, mam pamięć wybitnie fotograficzną. Jak już coś zobaczę, automatycznie notuję to w głowie. Sam suchy opis nic mi nie da. Muszę mieć obraz, który do mnie przemówi, obudzi wspomnienia. Wtedy kojarzę natychmiast resztę - układa się w całość jak elementy puzzli.

piątek, 17 maja 2013

1.137. Rozdygotana

Wdech i wydech. Ręce mi się trzęsą. Serce boli. Jakaś taka rozdygotana jestem. Nie wiem czy przypadkiem nie przedobrzyłam, aplikując sobie za duże dawki leków przeciwmigrenowych, a teraz borykam się ze skutkiem ubocznym. Ból ucichł na chwilę, a teraz znowu się nasila. Boję się już cokolwiek połknąć, żeby gorzej nie było.

czwartek, 16 maja 2013

1.136. P!NK

Blondynka z tatuażami. Szalona i radosna. Nie tylko śpiewa, ale i tańczy. Kobieta z krwi i kości. Rasowa babka z jajami.

Nigdy się nią nie interesowałam. Wiedziałam tylko, że jest ktoś taki. A potem zobaczyłam oryginalny teledysk do 'Try'. Od tamtej pory często wracam do tej piosenki.

Siedzę, słucham, oglądam, podziwiam. I aż mnie kusi, żeby ściąć włosy...





1.135. Dla sroczki

Jestem kobietą. Czasem nie oprę się pokusie i wcale tego nie żałuję. Ostatnio zakupiłam coś takiego, co i tak okazało się być niewystarczające na wszystkie moje kolczyki. "Zawieś tylko te, które nosisz. Potem będziesz je zmieniać" - doradził Mąż. Na razie nie mogę się zdecydować...

środa, 15 maja 2013

1.134. Logistyka

Dawniej rozkład PKP był zmieniany dwa razy w roku - w maju i grudniu. Teraz, żeby im się chyba za bardzo nie nudziło, obecny jest ważny dwa miesiące, a potem znowu go zmienią. Może nawet nie raz. Czemu mnie to aż tak interesuje?

Nastawiamy się z Mężem na wyjazd do Gdańska we wrześniu, jak w dwóch poprzednich latach. Wtedy poszło gładko - jednym pociągiem. Aczkolwiek dość długo - ze względu na remont torów. Ale przynajmniej dojechaliśmy w obie strony z miejsca A do miejsca B. Bez żadnej przesiadki.

Tym razem musimy kombinować inaczej, bo PKP zlikwidowało "nasze" połączenie. Nie ma ani jednego bezpośredniego na tej trasie. Jedyną opcją jest zmiana pociągu w stolicy, a to niekoniecznie mi się uśmiecha, bo jak się pierwszy spóźni i nie zdążymy na ten drugi?

Zaczęłam nawet przeglądać stronę Polskiego Busa. Kursuje, lecz także z przesiadką w Warszawie. Ceny super - konkurencyjne bardzo w porównaniu z PKP. Jest tylko jeden problem. Autokar do stolicy zatrzymuje się w pobliżu stacji Metro Młociny, a ten do Gdańska odjeżdża ze stacji Metro Wilanowska. Kto wpadł na taki "genialny" pomysł? 

Z tego, co zorientowałam się na mapie, oba miejsca dzieli piętnaście przystanków, a ponoć jakaś tam część metra ma być remontowana, czy rozbudowywana. Tramwajem to podobno około godziny drogi, więc kolejne ryzyko - tym bardziej, że Warszawy nie trawię, choć kiedyś  przecież tam studiowałam, ale to dawno było i od tamtego czasu wiele się zmieniło. Z walizkami, torbami, siatą z jedzeniem i innymi klamotami dość wolno się człowiek porusza. Szczególnie jak nie wie gdzie, co i jak, a czasu ma mało.

Inna koncepcja zakłada wyjazd w góry, na przykład do Zakopanego. Albo do Krynicy Górskiej. Albo jeszcze nie wiadomo gdzie. Warunek jest jeden - bezpośredni transport z miejsca A do miejsca B i jakieś ciekawe krajobrazowo tereny. No chyba, że zdecydujemy się z Mężem na PKP nad morze i przesiadkę w stolicy. Jeden peron od drugiego dzieli mniejsza odległość niż tamte dwie stacje metra.

PKS też wzięłam pod lupę. Obsługuje kursy do Gdańska, ale tylko w okresie wakacyjnym, więc odpada w przedbiegach. I weź tu sobie coś zaplanuj, a przecież logistyka to moja działka w tym związku małżeńskim.

1.133. Trudne emocje

Ponoć najlepsza literatura powstawała zawsze w bólu, rozpaczy i cierpieniu autora. Przynajmniej na to wychodzi jak się człowiek zagłębi w genezę co poniektórych wierszy albo powieści.

Paradoksalnie chyba łatwiej jest tworzyć w złości, żalu, poczuciu krzywdy i reszcie palety negatywnych kolorów. Ta jaśniejsza i bardziej słoneczna strona wydaje się być nijaka i niezbyt ciekawa na tle ciemności.

Odczuwalny wewnętrzny spokój, umiejętność radości z rzeczy małych, pozytywna zmiana podejścia do otaczającej rzeczywistości, szczęście i spełnienie w miłości zdają się wyciszać i tonować emocje.

Codziennie pracuję nad sobą, bo wiem, że nic nie jest mi dane na zawsze i na wieczność. Czasem to naprawdę ciężka orka na ugorze - jakkolwiek nieadekwatnie i topornie brzmi owo sformułowanie. Potykam się, przewracam, otrzepuję, wstaję. Pomylę kierunek, więc zawracam i idę w przeciwną stronę.

Dość sceptycznie podchodzę do zbitki słów "udało ci się" albo "miałaś szczęście" w kontekście przepracowania pewnych spraw. Sugerują one bowiem, że coś stało się za moimi plecami, bez mojego wpływu i udziału, a tak wcale nie jest.

Śmiało mówię więc: "dałam radę", "nie poddałam się". Nic nie zadziało się beze mnie. Za wszystkim stały moje decyzje i moje wybory. Świadome i odpowiedzialne. Warto było - mimo wszystko.

Przebaczyć z serca - polecam, choć - jak zawsze - zaboli, wkurzy, otworzy rany i poodmraża emocje. Ci, którzy wolą być zżerani przez nienawiść i zatruwani własnym jadem lepiej niech tego nie czytają.

1.132. Przemyślenia

Przeczytałam "Sztukę prostoty" Dominique Loreau już jakiś czas temu. Na tę chwilę mogę o niej napisać jedynie, że trąci mi bardziej snobizmem - i to luksusowym, a nie praktycznym minimalizmem. Bo czymże innym jest codzienne delektowanie się posiłkami podanymi na porcelanowych talerzach i jedzone z użyciem srebrnych sztućców, podczas gdy siedzimy wygodnie na najdroższej skórzanej sofie?

Obiecałam samej sobie dać jeszcze jedną szansę tamtej książce. Może wtedy spróbuję ją czytać z innym nastawieniem. Wiem, że nie muszę się stosować do rad autorki (na całe szczęście), żeby wcielać w życie minimalistyczne podejście. Poza tym, zbyt dużo wzmianek o zen i kulturze Wschodu jakoś nieszczególnie przystaje mi do polskich realiów.

Co innego Leo Babauta. Jego teksty prawie pochłaniam. Powstrzymuje mnie jedynie chęć przystanięcia, zatrzymania się i pomyślenia o tamtych słowach. Czasem uśmiecham się do siebie, bo wychodzi na to, że w mojej głowie minimalistyczne zmiany zaczęły się już dawno, kiedy wcale a wcale nie byłam ich świadoma. 

Wczoraj zlikwidowałam swoje konto na Skype. I prawie od razu poczułam się jak Leo, który doświadczył wielu pytań "dlaczego?" w momencie powiadomienia znajomych o rezygnacji z poczty elektronicznej. To samo pytanie padało wielokrotnie jeśli chodzi o zablokowanie możliwości dodawania komentarzy do postów na tym blogu. Dokładnie tak samo było kiedy już wcześniej usunęłam swoje prywatne konto na Facebooku, Naszej Klasie i Gadu Gadu.

"Nie musisz odpowiadać". Taki tytuł nosi jeden z podrozdziałów książki "Skup się. Prosta droga do sukcesu" Babauty. W nim oraz w wielu innych są odpowiedzi na pytania, które czytam i słyszę, a na które reaguję odpowiedzią "minimalizm", czy "długi ciąg przyczynowo-skutkowy" albo jeszcze coś innego w podobnym tonie. 

Niczego nie wykluczam, bo sama nie wiem w którą stronę pójdę tą drogą. Jestem elastyczna. W związku z powyższym może stanie się tak, że pewnego dnia i to miejsce zniknie z sieci?

wtorek, 14 maja 2013

1.131. Upraszczam

Wszystko zaczyna się w głowie. Tam mieści się moje centrum dowodzenia i punkt kontroli granicznej. Chcę czy potrzebuję? 

Bolą mnie oczy od nadmiaru kolorów. Od natłoku informacji. Od migających reklam. Nie patrzę, nie wchodzę, nie czytam, nie oglądam. Dobrze, że mam wybór. Jakość, nie ilość.

Upraszczam. Jak się da. Gdzie się da. Co się da. Mniej znaczy więcej.

poniedziałek, 13 maja 2013

1.130. Ocalić od zapomnienia

Pamiętam, jak podczas rozmowy z bliską mi osobą, która także prowadzi blog, usłyszałam, że dla niej tamto miejsce jest czymś w rodzaju notatnika.

W piątek wieczorem założyłam Makrofotografkę - po to, by ocalić od zapomnienia swoje fotki i mieć do nich łatwy dostęp, nie zamykając ich jedynie w prywatnej galerii.

O aparacie cyfrowym marzyłam długo. Dostałam go od jeszcze nie Męża, na kilka tygodni przed naszym ślubem cywilnym. Srebrny Canon SX100 IS, dokładnie taki, jak TU.

To nim robię wszystkie publikowane na blogu zdjęcia. Bardziej sercem i emocjami, niż fachową wiedzą i umiejętnościami, bo jestem kompletną amatorką w tym zakresie. Uczę się na własnych błędach. Techniki nie posiadam żadnej, ale wolę w każde ujęcie włożyć duszę, niż parametry ustawień.

Jeśli oglądający poczuje zapach, doświadczy ciszy, upału, czy mroźnego powietrza, wtedy wiem, że chwila zatrzymana w kadrze była warta jej uchwycenia. Chociaż jestem fanką makrofotografii i to na niej się staram koncentrować, będą tam także inne zdjęcia. Nie chcę się bowiem w żaden sposób ograniczać.

Ćwiczę swoje oko i rękę. Na przyszłość. Być może za kilkanaście miesięcy będą mogła robić lepsze fotki, za sprawą czegoś nowego - niestety dostępnego jedynie w czarnym kolorze - KLIK, ale za to z jakimi możliwościami. 

Znając siebie, sentyment do obecnego aparatu pozostanie mi na zawsze - podobnie jak to było z dziadkiem i nowym laptopem. Korzystam z tego ostatniego, choć moje serce wciąż bije dla jego poprzednika. Jestem wierna, czasem nawet za bardzo. W kwestii techniki ta cecha bywa przeszkodą.

1.129. Dobre, bo trójmiejskie

Przyznam, że raczej dość ciężki ze mnie przypadek, gdyż nie jest łatwo mnie omamić, czy skusić obietnicami cudownie odmładzających specyfików. Szczególnie jak się jest po czterdziestce i jest się świadomą nieubłaganego prawa grawitacji, zmarszczek oraz dodatkowych centymetrów tu i tam.

Nie wierzę, że nagle odkryto jakiś innowacyjny, rewelacyjny balsam, czy krem, który w mig sprawi, że moja cera i ciało zrobią się jędrne i młode jak u kogoś, kto jest dwadzieścia lat ode mnie młodszy. Nikt i nic mnie do takich bzdur nie przekona. Jak mawiała moja matematyczka z liceum: "za stary wróbel jestem, żeby mnie brać na takie plewy".

Lubię próbować różne rzeczy. Czasem gdzieś o czymś przeczytam. Nieraz ktoś znajomy coś mi poleci. A niejednokrotnie sama na coś się natknę. Ale nie biegnę natychmiast do sklepu, tylko myślę - potrzebuję, czy chcę? Odwieczne (i zarazem jedno z moich ulubionych) pytanie, które sobie zadaję.

Ostatnio przekonałam się do używania maseczek. Takich jednorazowych, z saszetek. Polskich, z Trójmiasta. Kupiłam wszystkie sześć kolorów. Żółty, różowy, czerwony, zielony, szary i brązowy. Z glinką. Zmywalne.

Nie napiszę, że po ich stosowaniu wyglądam jak trzydziestka, bo byłaby to nieprawda. Śmiało powiem jedynie, że twarz jest o wiele lepiej nawilżona, przyjemniejsza w dotyku, bardziej napięta.


Wszystkie są świetne, ale gdybym musiała wybrać tylko moją ulubioną trójkę, postawiłabym na różową, zieloną i szarą.

I jeszcze coś. Zaryzykowałam, bo jestem leń w kwestiach pielęgnacji. Zobaczyłam coś takiego i po dwóch tygodniach namysłu kupiłam.



Pachną pięknie. Wystarczy je założyć na umyte stopy i posiedzieć w nich dwadzieścia minut. Praktyczne - wielokrotnego użytku, można je prać. Efektem jest naprawdę dobrze nawilżona i wygładzona skóra. 

Przypadek, że producentem jest kolejna firma z Trójmiasta?

1.128. Na basenie

W sobotę poszłam razem z Mężem na basen. Do tak zwanego towarzystwa, bo mieliśmy potem iść na zakupy do pobliskiego sklepu, więc było nam wygodniej się nie rozdzielać.

Dyrektor Wykonawczy kupił bilet i zniknął za bramką. Potem pojawił się już w przebraniu - za oddzielającą nas szybą. Kiedy on pływał, ja siedziałam i zagłębiłam się w lekturę. Tym razem na tapecie Leo Babauta. Tak dobrze mi się czytało, że trzy kwadranse minęły jak z bicza strzelił, a Głos Rozsądku dał mi na migi znak, że za chwilę wychodzi.

Najpierw jednak ujrzałam mojego dawnego znajomego z korporacji, który - jak się po chwili konwersacji okazało, pływał na sąsiednim torze. Podszedł do mnie, zdziwiony moją obecnością przy stoliku, przywitał się i sprawdził co czytam. Usiadł, a po chwili dołączył do nas Mąż. Panowie znali się z widzenia, bo niejednokrotnie mijaliśmy się na ulicy, ale w sumie oni nigdy nie mieli okazji ze sobą porozmawiać.

Arek jest singlem, choć jednak wolę słowo kawaler, bo jednoznacznie opisuje ono stan faktyczny. Wspominałam kiedyś o nim na blogu, ale dawno to było. Od lat nic się nie zmienia. Sam, w ogromnym dwupoziomowym mieszkaniu. Samotny i łaknący towarzystwa innych. W pamięć zapadło mi szczególnie jedno zdanie, które wypowiedział: "lubię chodzić do kina, bo mogę tam poczuć obecność ludzi".

Trochę mnie zatkała ta deklaracja, bo facet przystojny, na poziomie, kulturalny, inteligentny, szarmancki, inteligentny, mający dobrą pracę na wysokim stanowisku, z własnym mieszkaniem i samochodem. I z matką, która robiła wszystko, by obrzydzić mu interesujące się nim kobiety. Na tyle skutecznie, że nigdy z żadną się nie związał, a ma około czterdziestki.

Pogadaliśmy chwilę o starych czasach, ale on uciekał wzrokiem w ekran telefonu, odpisując na SMS-y, czy odbierając połączenie. W pewnym momencie zaproponowałam mu, że skoro czuje się samotny, możemy się umówić i razem z Mężem go odwiedzić. Myślałam, że się ucieszy, a usłyszałam coś na kształt wymówki - "ale to już może po remoncie, który muszę zrobić". Czyli nigdy jak dla mnie, bo odkąd usunęłam swoje prywatne konto na Facebooku, nie mamy ze sobą żadnego kontaktu.

Nic na siłę. Nie poczułam się źle z odmową Arka, o nie. Wiem i rozumiem, że nie zawsze i nie każdy przyjmie to, co mu oferuję. Jego życie, jego wybór. Szanuję to. Pozostaniemy więc przy przypadkowym mijaniu się na ulicy. Nikt nikogo nie jest w stanie wyciągnąć z jego jaskini.

Cały tor tylko i wyłącznie dla Męża

niedziela, 12 maja 2013

1.127. Zapach bzu

Tyle wątków weekendowych się namnożyło, że znowu będę musiała podzielić je na części.

Rozmowa o kwiatach w poczekalni u lekarza w czwartek wzbudziła we mnie pragnienie posiadania flakonu z bzem. Obiecałam sobie, że w sobotę przed południem udam się na pobliski targ i zakupię bukiet. A że nie mogłam się doczekać, w piątek wzięłam kąpiel z użyciem pewnego specyfiku, który pachnie jak prawdziwy, a o którym już kiedyś wspominałam.


Wieczorem, kiedy otworzyłam Mężowi drzwi, oczom moim ukazał się wymarzony bez. Okazało się, że na terenie niczyim, pomiędzy siedzibą firmy, w której pracuje Dyrektor Wykonawczy a innymi budynkami rośnie sobie dorodny krzak.

Głos Rozsądku ponoć zrobił furorę w prawie nocnym kursie autobusu, gdyż przyciągał do siebie wszystkie niewiasty, które obdarzały go uśmiechem. Najmłodsza miała zaledwie kilka lat i jechała z mamą. Dziewczynka w pewnym momencie, skuszona zapachem kwiatów, zawołała: "ale on ma fajny bez!"


Pachnie oszałamiająco!

sobota, 11 maja 2013

1.126. Makrofotografka

Już od jakiegoś czasu chodziła mi po głowie myśl o założeniu blogu, na którym mogłabym się skoncentrować jedynie na wrzucaniu zdjęć, bo ten obecny dość często zaczynał przejmować funkcję zapisu fotograficznego. Nie oznacza to wcale, że nie pojawi się tutaj już żadne zdjęcie, o nie.

Od wczoraj istnieje moje nowe miejsce, już trzecie - po Świecie oraz Książkach oczami Karioki. Jeszcze nie jest dopieszczone do końca, ale wszystko w swoim czasie. Dużo pracy przede mną, gdyż na płytkach DVD mam sporo zgranych fotek, które wkrótce mam zamiar udostępnić.

Zapraszam Was serdecznie - makrofotografka.blogspot.com.

piątek, 10 maja 2013

1.125. Uśmiech

Starsza kobieta w poczekalni u lekarza czekała na niego ponad trzy godziny. Była pierwsza w kolejce. Dopiero po wyjściu z gabinetu okazało się, że wszystko z powodu kilkudziesięciokilometrowej odległości, jaką musiała pokonać, by z daleka dojechać do specjalisty. Uśmiechnięta, choć na pewno była zmęczona - drogą, pogodą i czasem oczekiwania. Wyraz jej twarzy zapamiętałam dobrze. Zaraziła mnie nim na tyle skutecznie, że nie mogłam się powstrzymać, by nie powiedzieć o tym głośno, ale już po usłyszeniu "do widzenia".

- Aż się ciepło człowiekowi robi na sercu jak widzi uśmiech drugiego - wyrwało mi się.
- A z czego się tu cieszyć? Czasu brak, każdy zaganiany, gdzieś się spieszy - z ponurą miną rzekła kobieta około pięćdziesiątki.
- Przecież to nic nie kosztuje, a i czasu też nie zabiera. Wystarczy podnieść dwa kąciki ust - kontynuowałam.
- Jak człowiek chory, to mu nie do śmiechu.

Czyżby?

"Życie jest sztuką wyboru" - ktoś mądry powiedział. Owszem. Jak najbardziej. Od tych prozaicznych do tych najpoważniejszych. Można siedzieć i narzekać. Można mieć nos zwieszony na kwintę. Można też obdarzać innych uśmiechem, który trafia prosto w serce.

1.124. Prawie jak rebus




1.123. Mniej znaczy więcej

Rzadko kupuję coś do ubrania. Ograniczam się. Celowo i świadomie. Tylko to, czego naprawdę potrzebuję, a nie to, co jest chwilową zachcianką, czy kaprysem na poprawę humoru. Jak mogę, odwlekam pójście do lumpeksu, czy sklepu.

Zastanawiam się. Rozważam. Daję sobie czas. Myślę. Analizuję. Przez głowę przelatują mi różne pytania. Do czego będzie pasować? Czy nie mam czegoś podobnego? Z czego jest zrobione? Czy jest wygodne? Czy ja się w tym dobrze czuję?

Nie wiem czy to kwestia wieku, doświadczenia, czy zmiany podejścia na minimalistyczne, ale podobam się sobie  właśnie taka. Postawienie znaku "stop" dobrze mi robi. Czuję się wolna, kiedy mając wybór - kupić, czy nie, decyduję się na tę drugą opcję.

Złapałam się ostatnio na tym, że będąc u R. patrzyłam na to, co stało na półkach (a sporo tych bibelotów było). Moja wyobraźnia doprowadziła mnie do takiego punktu, w którym widziałam siebie jednym ruchem zgarniającą to wszystko do worka.

Wiem, że wiele zrobiłam w temacie pozbywania się przedmiotów. Wciąż jednak mam przed oczami zapełnione szafy, szafki, pawlacze, szuflady oraz półki. Szykuję się na kolejny przegląd. "Mniej znaczy więcej". Bardzo lubię to hasło.