Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

środa, 31 lipca 2013

1.256. Środa

Odnalazłam wczoraj. Obejrzeliśmy przed chwilą. To jakby uzupełnienie poprzedniego filmu. Zresztą, jak sam tytuł wskazuje - Suplement (recenzja) i Suplement (obraz).

Słońce było dzisiaj bardzo ostre. Niezbyt korzystne do robienia zdjęć, ale nie mogłam się powstrzymać, gdyż kasztanowce darzę ogromną sympatią - bez względu na porę roku.


wtorek, 30 lipca 2013

1.255. Gdybanie

Lubię wiedzieć co mi jest. Zdecydowanie wolę poznać przeciwnika, by móc z nim toczyć walkę. A może nawet zaakceptować jego obecność i żyć w symbiozie, bo innego wyjścia czasem nie ma. 

Najgorsza jest niepewność. Zawieszenie w próżni. Branie pod uwagę różnych (nie ukrywam, że najczarniejszych) scenariuszy. Szukanie metodą prób i błędów. Eliminacja. Gdybanie.

Kilka razy w życiu miałam takie punkty graniczne. Na krawędzi. Z pogranicza. W rozkroku. Tygodnie niepewności i oczekiwania na wyniki. Dwa pobyty w szpitalu.

Mononukleoza zakaźna omyłkowo wzięta na początku za anginę ropną. Kilkanaście tygodni wyjętych z życiorysu. Zastrzyki, leki, spanie, z trudem przełykane jedzenie, toaleta. Więcej nie pamiętam. Gorączka. Groźba pęknięcia śledziony. Zapalenie mięśnia sercowego. Poważne uszkodzenie wątroby. Ścisła dieta.

Wycinane kilkakrotnie znamiona na skórze - zalecone i wykonane przez chirurga onkologa. Mogę być obciążona genetycznie czerniakiem złośliwym, gdyż stwierdzono go dawno temu u matki. Cudem uszła wtedy z życiem. Moje wyniki badań histopatologicznych, na szczęście, nie wykazały zagrożenia.

USG, a potem natychmiastowe skierowanie na biopsję piersi. Kolejne dni oczekiwania i westchnienie ulgi. To jeszcze nie teraz. To jeszcze nie to.

Kiedy coś się dzieje z moim organizmem, zawsze biorę pod uwagę tę najgorszą opcję. Może to fatalizm, choć na poziomie świadomości wcale tak do tego nie podchodzę. Hibernuję się w takich momentach. Wstrzymuję wszelkie działania, nawet te prozaiczne, związane z ewentualnym zakupem ubrania, czy kosmetyku. Bo może to niepotrzebny wydatek?

Byłam dzisiaj u doktora Tomasza. Popatrzył na wyniki. Jeszcze raz mnie powygniatał na wszystkie możliwe strony. Od ostatniej soboty mam bóle, które omyłkowo wzięłam za te pochodzące od kręgosłupa, ale okazało się, że pierwsza faza była podobna, ale jednak to nie to. 

Wyszłam z gabinetu ze skierowaniem na USG jamy brzusznej, ze szczególnym uwzględnieniem trzustki oraz zaleceniem odwiedzenia ginekologa. Pierwszą część zamierzam zrealizować jutro. Drugą dopiero po zakończeniu tych naszych, babskich dni, które powinny przyjść lada moment.

Znowu niepewność, oczekiwanie i gdybanie. Spokój i cierpliwość - nad tym w sobie obecnie pracuję. Cała reszta jest w stanie hibernacji.

1.254. Trudne tematy

Nasz małżeński niedzielny seans filmowy znowu nie był lekki, łatwy i przyjemny. Obejrzeliśmy polską produkcję - Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową, ze świetną rolą Zbigniewa Zapasiewicza. Dla zainteresowanych link do filmu - klik.

Siedzieliśmy, rozmawialiśmy, a nawet zdołaliśmy się pokłócić. Mąż głośno rozważał przekazanie swojego ciała do Akademii Medycznej, a ja usiłowałam wybić mu ten pomysł z głowy. Wczoraj, już sama, zaczęłam drążyć temat w sieci i zaczęłam o nim intensywnie myśleć - że może Dyrektor Wykonawczy jednak ma rację?

Śmierć przewija się w naszych rozmowach już od czasu poronienia. Nie unikamy takich dialogów, nie udajemy, że - póki co - odejście z tego świata nas nie dotyczy. Nigdy bowiem nie wiadomo kiedy nadejdzie ten moment i kto będzie pierwszy - ja, czy Głos Rozsądku.

Wciąż mam w pamięci słowa mojej znajomej, którą niedawno odwiedziłam w domu. Nie zdążyła się pożegnać ze swoim chorym na raka mężem przed jego śmiercią. Nawet nie powiedziała mu na co jest chory i jakie są rokowania lekarzy. Nie potrafiła tego zrobić.

Nie chciałabym być okłamywana w temacie ewentualnej choroby - przez nikogo, a już najbardziej przez osobę mi najbliższą, czyli Męża. Chciałabym wiedzieć, żeby móc się przygotować. On o tym wie i oczekuje ode mnie podobnej szczerości - gdyby taka sytuacja zdarzyła się jemu.

Jeśli stanie się tak, że przeżyjemy swoich rodziców, nie będzie miał nas kto pochować, bo przy życiu zostaną jedynie bracia Dyrektora Wykonawczego - wszyscy mieszkający na stałe w Anglii. Pogrzeb jest sprawą kosztowną, zważywszy na to, że potrzebne jest miejsce na cmentarzu, które sporo kosztuje. Plus opłaty za trumnę, mszę i pochówek. To są naprawdę ogromne pieniądze. Po co kogokolwiek narażać na takie wydatki? Szczególnie, że nie wiadomo kto by to miał być.

Myślę o tym. Na poważnie. Pewnie jeszcze niejedna rozmowa przed nami. To strasznie odpowiedzialna decyzja i nie wolno jej podejmować pochopnie, pod wpływem chwili, czy emocji.

Znalazłam całkiem sporo konkretów w temacie przekazania ciała po śmierci dla celów nauki. Może komuś przydadzą się te informacje, więc w razie czego zostawiam link - klik.

poniedziałek, 29 lipca 2013

1.253. Uaktualnienie

Mawiają, że "nieszczęścia chodzą parami", więc i zguby też odnajdują się w duecie. Wszystkie znaki wskazują na to, że święty Antoni chyba nas polubił. Wczoraj Mąż odnalazł moją pastylkę, która zaginęła w akcji kilka dni temu podczas próby wyciśnięcia jej z opakowania, a że kulista i cielista była, to gdzieś się potoczyła i nijak znaleźć jej nie mogłam - mimo świecenia latarką i zaglądania w różne zakamarki.

A teraz lepszy numer. Otóż siedzę sobie w niedzielę w pokoju (Dyrektor Wykonawczy był z matką w kuchni), a jako że na wprost sofy stoi akwarium, nagle oczom moim ukazał się w nim niby zjedzony przez Różowego osobnik. Patrzę i nie wierzę. Po trzech dniach, kiedy to spisaliśmy go na straty i obciążyliśmy morderstwem Killera, Narcyz żyje. Wychudzony strasznie. Musiał wpaść pod kratkę, na której leży żwirek. Tylko jak on tego dokonał? Obawiam się, że jak to ryba - jednak nie przemówi.

Krew do badań została pobrana bladym świtem, wyniki już są i dwa niezbyt pomyślne - dużo za duże OB oraz amylaza. Jak się jutro ochłodzi (bo ponoć takie słuchy chodzą), wybiorę się do doktora Tomasza i zobaczymy co dalej. Gorączka nie odpuszcza.

Będąc w temacie upału... Parafrazując pewne powiedzenie - jak jest ci gorąco, wejdź do pieca, posiedź tam trochę, a potem wyjdź - od razu poczujesz chłodną różnicę.

Dobrze, dobrze, już piszę o co chodzi. Dzisiaj poszłam do fryzjerki na farbowanie odrostów. Termin ustalałam sobie dwa miesiące temu, więc przełożyć nie było za bardzo jak. Poza tym, nie lubię odwoływać różnych wizyt z błahych powodów, gdyż zdaję sobie sprawę, że ktoś może przeze mnie stracić i czas, i pieniądze. Nie ma to jak dwa razy suszyć włosy gorącym powietrzem suszarki. Potem można docenić nawet ten żar lejący się z nieba.

niedziela, 28 lipca 2013

1.252. Kwiat pustyni

Lubię oglądać filmy, które dają do myślenia, zmuszają do zatrzymania się i zastanowienia nad ludźmi, życiem i światem, w którym żyję. Pokazujące jak ważne jest docenienie miejsca swojego urodzenia, jego kultury, tradycji i religii.

Dacie wiarę, że w XXI wieku wciąż istnieją kraje, w których dokonuje się obrzezania dziewczynek i kobiet? Dane z raportu UNICEF są nieubłagane - SZEŚĆ TYSIĘCY dziennie poddawanych jest temu rytuałowi, co w skali roku daje liczbę dwóch milionów. Łącznie, na świecie żyje około 130 milionów okaleczonych (nie tylko fizycznie, lecz także psychicznie) kobiet.

Żyletka, nożyczki, czy kawałek puszki po konserwie - takich narzędzi używa kobieta (która nie ma żadnego wykształcenia medycznego), aby pozbawiać zaledwie kilkuletnie dziewczynki ich genitaliów. W warunkach urągających wszelkim normom sanitarnym. Następstwem tego jest śmierć wielu spośród okaleczonych.

Waris Dirie - somalijska modelka i pisarka - miała odwagę poruszać na forum publicznym temat obrzezania, którego sama nie uniknęła jako mała dziewczynka. Napisała też o tym kilka książek. Na podstawie jednej z nich - "Kwiat pustyni" - powstał autobiograficzny film pod tym samym tytułem - klik. Możecie go obejrzeć tutaj.

Znalazłam także bardzo ciekawy, bardzo szczery i bardzo osobisty wywiad z Waris - klik.

Są takie sytuacje, kiedy milczenie jest najbardziej wymownym środkiem przekazu. Chociaż temat obrzezania nie był obcy ani mnie, ani Mężowi, lecz po obejrzeniu "Kwiatu pustyni" i poszperaniu w sieci, najzwyczajniej w świecie brak nam słów.

sobota, 27 lipca 2013

1.251. Wycieczka

Plecak, zakupiony kilka tygodni temu pod kątem wrześniowego wyjazdu (nad morze albo w góry) miał dzisiaj swoją premierę. Zapakowaliśmy do niego dużą butelkę niegazowanej wody mineralnej, kanapki, pomidory, obowiązkowe jajka na twardo (bo bez nich nie ma wycieczki), koc, papierowe serwetki oraz dwa nakrycia głowy.

Było upalnie, lecz cudownie. Woda, piasek, las, pola, łąki, strumyczki. I cisza, w której słychać było jedynie brzęczenie pszczół, trzmieli i innych owadów. Stałam tak przez chwilę, zasłuchana w te odgłosy i miałam wrażenie, że jestem tam intruzem. Nad głowami latały nam motyle i bocian, który zdążył zniknąć z pola widzenia zanim wyjęłam aparat.

Jedzenia wzięliśmy stanowczo za mało, gdyż już w autobusie byłam głodna. Za tydzień jedziemy w innym kierunku, z większym prowiantem i kawą w termosie, bo i za nią zatęskniliśmy siedząc sobie we dwoje pod sosną. Potem się położyliśmy, ale oblazły nas mrówki, więc szybko się stamtąd ewakuowaliśmy.

Żeby nie było tak różowo - o mały włos doszłoby do gigantycznej kłótni w środku lasu, ale nie po to tam przecież pojechaliśmy, więc ugasiliśmy małżeński ogień w zarodku - poczuciem humoru, bo ono jest świetnym środkiem gaśniczym.

Mąż miał kroksy i skarpetki, więc był w lepszej sytuacji. Moje stopy wyglądały zaś tak, jakbym ich nie myła przynajmniej ze dwa tygodnie. Następnym razem biorę ze sobą jakieś chusteczki nawilżane, żeby doprowadzić się do ładu przed powrotem do cywilizacji.

Wczoraj wieczorem, przezornie, wykasowałam kilka folderów z karty pamięci. Wolne miejsce bardzo się przydało, bo pstrykałam i nie mogłam się powstrzymać - stąd dzisiaj wyjątkowo trzy kolaże. Jestem tam i ja, jest tam Mąż, jesteśmy tam razem.




piątek, 26 lipca 2013

1.250. Fakty

Dwie godziny spędzone w poczekalni u doktora Tomasza zaowocowały poznaniem różnych ludzi - całe spektrum wiekowo-wyglądowe. Było wesoło, głośno i z jajem. Co prawda, najpierw znowu wyznaczyłam się do roli porządkowej, bo jak zwykle był problem kto przed kim, a kto za kim. Potem pozostało już tylko czekanie i słuchanie.

Dwa przypadki z bolącym kręgosłupem lędźwiowym (wygodniej się wtedy chodzi, a nie siedzi), jedna pani z astmą (poznałam po charakterystycznym świstaniu, bo sama też tak mam), kobieta z rozległym stanem zapalnym po ukąszeniu przez kleszcza (wyglądało to jak wielka wiśniowa plama) oraz reszta, która nie ujawniła powodu swojej wizyty.

Jak już weszłam do gabinetu, to chciałam załatwić hurtowo i wyśpiewałam wszystko - jak na spowiedzi. Musiałam się położyć na leżance, a mój brzuch został poddany gnieceniu, a nawet obserwowany podczas kasłania na rozkaz lekarza.

Niepokoi mnie moja przyrastająca, w tempie dość szybkim, talia. Cała reszta jest w porządku, ale akurat to miejsce jest dość newralgiczne. I nie chodzi o żadne kilogramy (waga ani drgnie), lecz centymetry w pasie. Moje wcięcie niedługo odejdzie w niepamięć.

Dwie recepty i skierowanie na badania krwi. ALT, AST, GGTP, Amylaza, TSH, OB, morfologia. Trzy ostatnie znam aż za dobrze, ale przy czterech pierwszych musiałam prosić o pomoc wujka Google. Jak każą, to pójdę, bo jak mnie kiedyś skomplementował pewien medyk, mówiąc: "ma pani osobowość współpracującą z lekarzem". Jak ufam, to kooperuję. Proste.

Coś jest naprawdę nie halo, bo nawet teraz mam dreszcze i jest mi zimno. Musiałam zamknąć okno i założyć skarpetki. Zastanawiam się również nad swetrem. Do tego jeszcze strasznie chce mi się spać. I pić.

Oby tylko nasz jutrzejszy wypad za miasto doszedł do skutku. Może nad wodę? Tam, gdzie znajomi robili nam część zdjęć po ślubie kościelnym. I tam, gdzie dwa razy pojechałyśmy z Trzecią pospacerować i pogadać.

1.249. Eksperyment



Zdjęcie i pomysł stąd - klik.

P.S. Mąż odpisał po kilkunastu sekundach: ":-) ja Ciebie też".

czwartek, 25 lipca 2013

1.248. Do spółki

Sezon ogórkowy w pełni, więc w poniedziałek do obiadu zrobiliśmy sobie mizerię - ze śmietaną i solą ziołową. Pyszna wyszła. Mało brakowało, a wylizałabym miseczkę, w której się znajdowała.

Wieczorem zauważyłam, że nawet nie wiem kiedy coś mnie udziabało w plecy. Komar raczej nie, bo jerzyki latają niziutko i je łapią. Swoją drogą, w życiu bym nie przypuszczała, że te ptaki mogą w locie spędzić dwa, a nawet trzy lata. Bez przerwy. W locie jedzą, kopulują, śpią, zbierają materiał na gniazdo i piją krople deszczu. Dziennie potrafią złapać do dwudziestu tysięcy (!) owadów. Nieźli zawodnicy!

We wtorek rano wstałam zsypana na twarzy. Jakimiś takimi czerwonymi kropkami. Ślad po ukąszeniu tego nie wiadomo czego napuchnięty bardzo i też w moim ulubionym kolorze.

Od poniedziałku miałam dreszcze, przy jednoczesnym uczuciu pieczenia całej twarzy. Do tego jeszcze zawroty głowy i kołatanie serca. Oczywiście ani Mężowi, ani matce nic nie powiedziałam, bo zaraz podnieśliby raban i wysłali mnie do lekarza, a ja tam chadzam jak muszę albo jak mi się leki kończą.

Wczoraj Dyrektor Wykonawczy dotknął mojego czoła i bez słowa przyniósł dwa termometry. Gorączka jak się patrzy. Na obu. No i dopiero się zaczęło. Razem z rodzicielką, w stereo, przypuścili na mnie atak. Wapno na odczulenie, jakaś pastylka na zbicie gorączki, żel do smarowania tego czegoś na plecach, krople na serce i obowiązkowy pomiar ciśnienia przez matkę. Po dopiero co wypitej kawie, parzonej po turecku, wyświetliło się 106/77, puls - 72. Plus kontrola - jak nie ze strony jednego, to drugiego. Pytania w stylu: "smarowałaś?", "piłaś?", "połknęłaś?", "mierzyłaś?" i dobre rady z gatunku: "połóż się", "prześpij".

W łazience stoi ugotowane i ostudzone siemię lniane, którym mam przemywać twarz. Kilka lat temu, już emerytowana, ale naprawdę świetna dermatolog, zaleciła mi taką kurację na wszelkie wysypki. Cóż - mycie glutem (bo tak nazywam tę brązową zawartość miseczki - ze względu na jej konsystencję) do przyjemności nie należy, lecz opracowałam już technikę, która umożliwia mi pozostawienie niesklejonych oczu i włosów. Poza tym, to działa.

Głos Rozsądku w kooperacji z matką wysyłają mnie jutro do doktora Tomasza, do którego i tak planowałam pójść, gdyż kończą mi się inhalatory. Wychodzi więc na to, że czeka mnie kompleksowa obsługa ze strony mojego ulubionego lekarza.

Zrobię wszystko, co tamtej dwójce się uroi, bo w przeciwnym razie nici z planowanego na sobotę wypadu za miasto. Wpadłam bowiem na pomysł, że co tydzień będziemy z Mężem wsiadać do innego autobusu i jechać nim na ostatni przystanek, tym samym zwiedzając okoliczne wsie, lasy, pagórki i zbiorniki wodne. Bo tam nas jeszcze nie było.

1.247. Killer

Ja wiedziałam, że tak będzie. Stan liczebny w minimalistycznym akwarium Męża wynosi jeden egzemplarz. Oczywiście Różowy.

Ja wiedziałam, że tak będzie. Wszystko wykrakałam. Przepowiedziałam. Wywróżyłam z mętnej wody w małym zbiorniczku.

Najpierw doprowadził Niebieskiego do próby samobójczej, po której ten ostatni zakończył swój żywot ze względu na obrażenia, jakich doznał. Potem podgryzał krewetki. Na tyle skutecznie, że żadna z czterech sztuk nie ocalała. Wykończył Tygrysa i Wiewióra, a po nich mojego ukochanego blondyniastego glonojadka. Dzisiaj zlikwidował Narcyza.

Różowy to killer. Dla przypomnienia - tak wygląda morderca. W lewym dolnym rogu jego pierwsza ofiara - Niebieski.


1.246. Rozkrok?

Dobry terapeuta i dobry spowiednik. Co ma jeden do drugiego? Osób niewierzących - zarówno w Boga, jak i w naukę psychologii ta kwestia nie dotyczy wcale. Katolik, trzymający się z daleka od terapeutów też nie ma problemu. Podobnie ateista, który zwraca się o pomoc terapeutyczną. A co ma zrobić ten, kto wierzy i w Boga, i w siłę psychologii?

Pamiętam jak, może trochę inaczej, ale z tym samym sednem, zadałam takie pytanie na swojej terapii. Miałam ogromne wątpliwości, bo z jednej strony wydawać by się mogło, że pewne przekazy w obu materiach mogą się wykluczać.

Czułam, że stoję w rozkroku, rozdarta pomiędzy tym, co jest dobre - mając dylemat z gatunku - duchowość kontra psychika. Na szczęście tamta terapeutka była na tyle mądra, że dzięki niej zrozumiałam, iż jedno nie wyklucza drugiego i nie stoi w opozycji do niego.

Ostatnio zaskoczyły mnie słowa pewnego zakonnika, u którego się spowiadałam. Przyznam, że nie spodziewałam się takiej znajomości psychiki człowieka oraz fachowej terminologii od osoby duchownej. Jednym zdaniem rozwiał wszelkie moje wątpliwości, z jakimi do niego przyszłam.

Dobry terapeuta i dobry spowiednik. Rzadkość.

Psychoterapia kontra religia? - do poczytania dla chętnych.



1.245. Cuda

Powiew świeżego powietrza nad ranem. Dobiegający zza okna śpiew ptaków. Utkane z pajęczej nici głębokie tunele. Widok najbliższej okolicy. Uschnięte i zielone liście/noski (?) na jednej gałęzi. Nawet te sztuczne kwiaty wiszące na drzewie. 

Cuda są wszędzie i wszystkim.


środa, 24 lipca 2013

1.244. Dwa lata szczerości

"Szczera, wrażliwa, mądra i piękna" - te słowa usłyszałam wczoraj wieczorem od Męża. W takiej właśnie kolejności. Mimo, że mówię, co myślę (a czasem nie są to rzeczy lekkie, łatwe i przyjemne) Dyrektor Wykonawczy nie chciałby, abym kiedykolwiek przestała. A on naprawdę do masochistów nie należy.

Szczerość została również wymieniona przez kilka osób, które znają mnie jako Kariokę, czyli autorkę tego blogu; które nigdy mnie nie widziały i nigdy ze mną nie rozmawiały w cztery oczy, ale przyznały, że podziwiają mnie za sposób, w jaki prowadzę ten blog.

"Szczera do bólu" - tak napisała mi w prywatnej wiadomości na FB pewna moja równolatka, pani psycholog, z którą kilka razy zdarzyło się nam wymieniać myśli. 

- "Jak wiele znasz osób, które są równie szczere jak Ty?" - to też pytanie jej autorstwa.
- Oj, nie wiem - odparłam.

No właśnie. Jak to jest z tą szczerością na blogach?




Wczoraj minęły równiutko dwa lata od czasu założenia przeze mnie blogu na Onecie. Swój pierwszy post napisałam na nim dzień później, czyli wychodzi na to, że mogę już zapalić dwie świeczki na tym specyficznym torcie urodzinowym.

Wtedy bladego pojęcia nie miałam o czym, jak i co będę poruszać w kolejnych notkach, bo nie miałam żadnego doświadczenia w takiej formie przekazu i komunikowania się. Jednego tylko byłam stuprocentowo pewna - tego, że cokolwiek nie napiszę, zawsze będzie szczere. I tego się trzymam do dzisiaj. Dzień, w którym zaczęłabym zmyślać, czy udawać kogoś innego, oznaczałby dla mnie koniec pisania.

W ciągu tych dwóch lat miałam okazję trafić na wiele blogów, poznać niektóre osoby z wirtualnego świata, mieć okazję z nimi porozmawiać, pobyć i przekonać się czy to, co piszą o sobie i jak siebie kreują jest tożsame z tym, jacy są w świecie realnym, prywatnie, sam na sam. Rozczarowanie, a czasem nawet niesmak - takie emocje odczuwałam najczęściej. Ale zdarzyli się również ludzie wyjątkowi, prawdziwi i z nimi jestem w kontakcie.

Było też kilku innych autorów, którym raz po raz zawsze coś stawało na drodze i tak się składało, że nigdy nie doszło do żadnego spotkania - bynajmniej nie z mojej winy. Co mogło być tego powodem? Może faktycznie niefortunny splot okoliczności (chociaż jeśli zdarza się ileś razy z rzędu i nie jest związany tylko z moją osobą, jakoś trudno w niego uwierzyć), a może obawa, że nie będą potrafili perfekcyjnie odegrać swojej roli i zostaną zdemaskowani? Nie wiem i szczerze mówiąc - wolę nie wiedzieć.




Początkowa łatwowierność, naiwność i ufność ustąpiły miejsca ostrożności, bacznej obserwacji, zdrowemu rozsądkowi oraz czujności. Bo założenie, że skoro ja jestem szczera jest równoznaczne z tym, że i inni tacy są, okazało się na wyrost. Niestety.

Upływający czas oraz wydarzenia, które on przynosi, weryfikują ludzi, ich słowa i zachowania. Już nie ma we mnie takiego zaangażowania emocjonalnego w różne relacje, jak na początku. Na blogach sporo dzieje się na pokaz, pod publiczkę, byle wszyscy widzieli, byle zostać zauważonym, byle zostawić po sobie ślad i udzielać się wszędzie, gdzie się da. Wiele osób udaje kogoś, kim nie jest, a kim chciałoby być, tworzy sobie iluzję, w którą wierzą oni sami, jak również czytający.

Intuicja - to słowo wytrych, umożliwiające mi ową weryfikację. Plus zdolność do układania porozsypywanych puzzli w jedną logiczną całość. Wymaga koncentracji, skupienia, czasu i analizy, ale warto, by nie dać się nabrać tym, którzy kosztem innych leczą swoje kompleksy.

Szczerość z jednej strony nie zjednuje mi tych, którzy wolą być mamieni kłamstwem. Z drugiej - u innych wzbudza podejrzliwość i niedowierzanie, bo przecież to niemożliwe, żeby aż tak się otwierać i w taki sposób pisać o sobie. Ale są jednak tacy, którzy mnie za nią cenią, choć wiem, że należą do mniejszości. Tylko że mnie nigdy nie chodziło o ilość, lecz jakość, więc tym bardziej się cieszę z obecności nielicznych, ale za to mądrych.

Mówienie o mojej szczerości jest dla mnie chyba największym komplementem, jaki mogłabym usłyszeć - nie tylko jako Karioka i autorka blogu w jednym, ale także jako osoba prywatna, którą niektórzy z Was mieli okazję poznać bliżej.

Bardzo dziękuję, że mnie tutaj odwiedzacie, bo przecież coś ta moja szczerość Wam daje, prawda?


wtorek, 23 lipca 2013

1.243. Szklany klosz

Układanie puzzli - jedna z rzeczy, które bardzo lubię. Wciągająca, czasochłonna, wymagająca myślenia, którego się nie boję i przed którym nie uciekam. Wręcz przeciwnie - szukam go i często znajduję. Czasem lubię stanąć po drugiej stronie i rozsypać kilka elementów - do poskładania dla Was. I do zastanowienia.

Najpierw krótki filmik, nowy, lecz z linkowanej już przeze mnie serii. Takie preludium do całej reszty, o której potem.


Pesymizm - optymizm. Gdzie jest większa mądrość życiowa?


Internet w mieszkaniu rodziców założyłam sobie dopiero we wrześniu 2006 roku, kiedy zostałam właścicielką swojego pierwszego, prawdziwego komputera stacjonarnego. Siedem lat z dostępem do sieci to chyba wcale nie tak długo, zważywszy na mój wiek metrykalny.

Zajęcia na grupie terapeutycznej dla DDA skończyły się w czerwcu 2006 roku. Trzy miesiące później buszowałam już w necie. Nie ukrywam, że szukałam kolejnych informacji w tematach poruszanych na terapii. W ten sposób trafiłam na forum zrzeszające inne DDA.

Kiedy w czerwcu 2008 roku lekarz oznajmił mi, że mam niedoczynność tarczycy wywołaną chorobą Hashimoto, od razu zaczęłam szperać w sieci i robić rekonesans w tym temacie. I znowu znalazłam kolejne forum poświęcone tej chorobie.

We wrześniu 2010 roku, na drugi dzień po wyjściu ze szpitala, rozpoczęłam poszukiwania informacji o poronieniu. Trafiłam na następne forum pełne historii kobiet, które straciły swoje nienarodzone dzieci.

Na każdym z owych trzech forów spędziłam trochę czasu, który w zupełności wystarczył mi, by mieć pewność, że nie tego chcę dla siebie. Dlaczego?

Może dlatego, że staram się podchodzić do problemów, jakie przynosi życie, zadaniowo? Może dlatego, że szukam wiedzy, którą potem próbuję wykorzystać, aby dokonywać zmian - choćby w podejściu do wielu spraw, w sposobie myślenia i postrzegania, w przekuwaniu smutku w radość?

Kobiety, bo to one głównie pisały na tamtych forach, w większości koncentrowały się albo na "dobrych radach" udzielanych innym, albo na użalaniu się nad swoim życiem, rozpamiętywaniu w nieskończoność swojego cierpienia, bólu, poczucia krzywdy, żalu, ale również sączenia jadu, zawiści i wylewania złości.

Owe "dobre rady" polegały na ich, skądinąd fantastycznej i prawie profesjonalnej, znajomości zawiłości funkcjonowania swojego organizmu, interpretacji wyników naprawdę specjalistycznych badań, diagnozowaniu jedna drugiej co mogło być przyczyną poronienia albo instrukcjami w stylu co jeść, a czego nie, by obniżyć poziom przeciwciał anty-TPO.

Odnosiłam wrażenie, że czytam słowa osób, które są takim towarzystwem wzajemnej adoracji. Niby się wspierają, niby sobie doradzają, niby współczują, ale nic ze swoimi problemami nie robią. Może łatwiej jest im kisić się we własnym sosie pesymizmu i czarnowidztwa, gdzie są przecież inne "bratnie dusze" w podobnej sytuacji i mielić w kółko to samo zamiast zastanowić się przez chwilę i poszukać fachowej pomocy, która w wielu przypadkach jest wręcz niezbędna?

Wystarczy rozejrzeć się dookoła - co się dzieje na forach dla kobiet ocierających się wręcz o obsesję w swoich staraniach o to, by wreszcie być w ciąży. I tam są takie "kółka wzajemnej adoracji". Do czasu, aż któraś z nich nie zobaczy dwóch kresek na teście i nie urodzi - wtedy przechodzi już na drugą stronę, a i te, które nie miały tyle szczęścia, jakoś nie szukają kontaktu ze szczęśliwą matką. I gdzie wtedy jest to rzekome wsparcie? W jego miejsce pojawia się złość i zawiść, wylewające się z ogromną siłą na wszystkie ciężarne i matki, bo one są w ciąży i mają dzieci, a tamte nie.

Z jednej strony żal mi takich kobiet, bo swoją energię, czas, emocje oraz niejednokrotnie spore pieniądze mogłyby przecież wykorzystać zupełnie inaczej i na coś innego. Czasem pojawia mi się w głowie także obawa o ich stan psychiczny związany z uzależnianiem poczucia własnej wartości od posiadania biologicznego dziecka. Z drugiej jednak strony, zdaję sobie sprawę, że to jest ich życie, ich wybór i to one decydują o tym jak chcą, by ono wyglądało.

Może mam inne podejście? Może zmieniłam swoje myślenie? Może DZIĘKI (a nie POMIMO) temu, co przeżyłam, inaczej patrzę na siebie? Może, zamiast użalać się nad sobą, wolę się rozwijać, zgłębiać wiedzę na temat swojej psychiki i nad nią pracować? Może w którymś momencie WRESZCIE nauczyłam się doceniać takie życie, jakie mam? Bo innego, tu - na ziemi - przecież mieć nie będę.

Na pewno JUŻ nie obwiniam nikogo (ze sobą włącznie) za swoje dzieciństwo, za stratę dziecka, za chorobę Hashimoto, czy swój wiek - które mogły, ale wcale nie musiały być powodem poronienia. Nie patrzę z nienawiścią na rosnące brzuchy innych kobiet, nie odwracam głowy na widok maluchów w wózkach, nie unikam w supermarketach przechodzenia obok regałów z akcesoriami dziecięcymi, nie zrywam kontaktu z koleżankami, którym rodzą się dzieci.

Tak naprawdę tylko ja sama wiem ile czasu, energii, wysiłku, pracy i różnorakich emocji kosztowało mnie pogodzenie się z tym, że nie będę już matką, czy że moi rodzice się nie zmienią. Tylko ja wiem przez co musiałam, ale też CHCIAŁAM przejść, by móc teraz napisać - cieszę się tym, co mam; doceniam to, co dostaję; uśmiecham się do każdego brzdąca, a patrząc na ciężarną życzę i jej, i temu małemu człowiekowi w środku, szczęśliwego rozwiązania.

Nie mam problemu z odpowiedzią na pytania o dziecko. Może moja otwartość i szczerość zaskakuje niektórych pytających? Może taka osoba zaczyna czuć się niekomfortowo, kiedy mówię, że nasz synek jest w niebie? A może prawda ją przerasta, bo z jakichś powodów nie potrafi jej przyjąć?

Szklany klosz JUŻ nie jest mi potrzebny. Taryfa ulgowa również nie. Litość i współczucie tym bardziej. O zrozumienie też trudno, bo do tego przydaje się empatia, a z nią sporo ludzi ma problem. Poza tym, trudne tematy odstraszają wiele osób - szczególnie takich, które boją się skonfrontować z własnymi emocjami, jakie się w nich wtedy pojawiają.

Tego, co przeżyłam, nigdy nie zapomnę. Nawet nie chcę zapomnieć. Ale też nie żyję masochistycznym rozpamiętywaniem i ciągłym rozdrapywaniem ran. Bo takie myślenie nie cofnie czasu, nie zmieni mojego dzieciństwa i nie zwróci mi Adasia. Skutecznie może za to zatruć mnie samą i odbić się rykoszetem na relacjach z bliskimi mi ludźmi. A tego nie chcę.

Pesymizm i optymizm. To, o czym mówiła pani psycholog z podlinkowanego na początku filmiku ma przełożenie na całokształt, nie tylko na relacje damsko-męskie. 

Do kogo zwracasz się, kiedy z czymś masz problem? Czy szukasz tych, którym się udało? A może wybierasz towarzystwo wzajemnej adoracji?


1.242. Młodzi, zdolni

Tak już mam, że jak coś gdzieś znajdę, lubię się tym dzielić. W kwestiach poważnych i ważnych, ale także w tych praktycznych i przyziemnych oraz przyprawiających mnie o radość. Teraz też tak będzie.

O mojej ogromnej sympatii (Mąż twierdzi wręcz, że uwielbieniu) do Dawida Podsiadło i jego talentu pisać już chyba nie muszę, bo co jakiś czas ten młody człowiek wraca jak bumerang w notkach na blogu. Ale jak nie linkować takiego diamentu?



Ostatnio Dyrektor Wykonawczy pokazał mi co potrafi pewna młoda dama, która nie dość, że jest zdolna i nieźle daje po garach, to uroczo kokietuje widzów, ma piękny uśmiech i w ogóle bardzo przyjemnie się na nią patrzy. Oto i ona...


poniedziałek, 22 lipca 2013

1.241. Transformator

Mówienie wprost. Jasny, czytelny komunikat skierowany bezpośrednio do drugiej osoby - często w formie pytania - "wyrzucisz śmieci?", "zjesz obiad?", "kupisz mi bułkę?"

Moja matka zdaje się mieć problemy z podstawami komunikacji. Kiedyś jej zachowania (o nich będzie za chwilę) powodowały u mnie złość. Próbowałam ją prosić, tłumaczyć, podawać przykłady. W zależności od nastroju, w jakim byłam. Odpuściłam, bo rodzicielka nie rozumiała w czym rzecz.

Jak się nie da czegoś zmienić, można zrobić tylko jedno - zmienić swoje własne podejście do tego czegoś. Trudne, ale możliwe. Chyba mi się udaje. Nawet Mąż się wciągnął, zaangażował i czynnie uczestniczy. Sam z siebie.

Miejsce akcji - kuchnia.
Bohaterowie - Karioka (K), Dyrektor Wykonawczy (DW), Matka (M).
Czas - każdego dnia, po kilka razy, przed posiłkami lub po nich.

M - Karioka, spytaj DW czy wyrzuci śmieci jak będzie wychodził do pracy.
K - DW, mama pyta, czy wyrzucisz śmieci jak będziesz wychodził do pracy?
DW - Powiedz mamie, że wyrzucę.
K - Mamo, DW mówi, że wyrzuci.

M - Karioka, powiedz DW, że w lodówce jest dla niego galaretka do zjedzenia.
K - DW, mama mówi, że w lodówce jest dla ciebie galaretka do zjedzenia.
DW - Powiedz mamie, że dziękuję i zjem po obiedzie.
K - Mamo, DW dziękuje i mówi, że zje po obiedzie.

Wieczorem, po powrocie Męża z pracy, rozmawiamy - jak zwykle. W pewnym momencie przypominamy sobie tamte sytuacje.

DW - Myślisz, że matka zajarzyła o co nam chodzi?
K - Pewności nie mam, ale raczej nie wydaje mi się, żeby zrozumiała.

Dziwne, bo kiedy matka jest sam na sam w kuchni z Dyrektorem Wykonawczym, potrafi zwracać się do niego wprost, ale gdy tylko ja pojawiam się na horyzoncie, rozmawia z nim przeze mnie. Czuję się wtedy jak transformator.

1.240. Podróż życia

Trzech facetów, 44 dni, 11 państw, 18 lotów, 38 tysięcy mil... Podróż życia. Co z tego wyszło? Popatrzcie sami.

LEARN
EAT
MOVE

1.239. Sekrety

Intuicyjnie wybieram to, co chcę przeczytać, czy obejrzeć. Do wzbudzenia mojej ciekawości wystarczy często tylko jedno zdanie. Sekrety są filmem wyjątkowym, dotykającym całkiem innej religii, która przekłada się na różne, nieznane mi zachowania, rytuały, czy obrzędy. Wczorajszy wybór tego tytułu był strzałem w dziesiątkę, bo nigdy wcześniej nie miałam okazji oglądać takiego obrazu.

Jakże łatwo niektórzy wydają sądy lub odrzucają coś, co wydaje im się być dziwne, niezrozumiałe, czy nawet szokujące. Nie znam, boję się, odrzucam - chyba tak, mniej więcej, wygląda schemat postępowania takich osób. I te pytania: "jak można?", "po co?", "w imię czego?"

Cieszę się niezmiernie, że zanim obejrzałam wczorajszy film (legalnie i za darmo - tutaj), miałam okazję zobaczyć pewien odcinek "Rozmów w toku", który gorąco polecam - po to, by poznać coś, co jest odmienne dla naszej kultury i religii, ale coś, co jest wartością dla wyznawców judaizmu - klik.

Dzisiaj zaczęłam drążyć temat. Poczytałam trochę o zwyczajach i obyczajach żydowskich, o dzieciach, szabasie, ślubie i małżeństwie oraz pogrzebie. Cała masa informacji, a to przecież tylko kropla w morzu.

I tak sobie pomyślałam - jak ważne jest poszanowanie odmienności - religijnej i kulturowej, a nie wyśmiewanie obrzezania, koszerności, czy innych rytuałów, które dla Żydów są wartościami nadrzędnymi. Może warto byłoby poszerzyć swoje horyzonty i pogłębić znikomą wiedzę w tym zakresie?

Hinduizm, buddyzm, judaizm, chrześcijaństwo, islam, religie Chin i Japonii. Podobieństwa i różnice. Wspólne korzenie. 

Każdy człowiek ma wybór. 

Uważasz się za ateistę? W porządku. Nikt nie zmusza cię, byś wierzył w cokolwiek, czy kogokolwiek. Nie musisz nikogo czcić. Nie musisz przestrzegać żadnych przykazań. Uszanuj jednak uczucia religijne innych. Nie kpij. Nie obrażaj. I nie pisz "kryszna", "budda", "bóg", "jahwe" i "allach", bo brakiem dużej litery na początku wystawiasz świadectwo tylko sobie.

Jesteś chrześcijaninem? Zastanów się zatem jak sam byś się czuł, gdyby ktokolwiek kpiąco i prześmiewczo (poddając w wątpliwość stan twojego umysłu oraz iloraz inteligencji) wyrażał się o chrzcie, Bożym Narodzeniu, niedzielnej Eucharystii, poście, Święcie Zmarłych i wielu innych, których religijna wymowa jest dla ciebie niepodważalna.

Tolerancja i szacunek. Podstawa i fundament. Składniki elementarne.

niedziela, 21 lipca 2013

1.238. Plon niedzielny

Sobotni wieczór wypełnił nam seans filmowy. Czasem dobrze jest oderwać się od amerykańskiego kina i obejrzeć coś europejskiego. Na krawędzi nieba, w kooprodukcji niemiecko-turecko-włoskiej dotyka wielu problemów międzyludzkich, ale - co ważniejsze - jest też swojego rodzaju grą emocji i splotem losów różnych osób, przemierzających te same ścieżki. Do obejrzenia, legalnie i za darmo - klik.

Niejednokrotnie pisałam, że ze mnie i z Męża nie jest typowa para. No bo tak na chłopski rozum biorąc, które małżeństwo do pierwszej w nocy, w weekend, prowadzi teologiczno-filozoficzno-psychologiczne dysputy o obecności Boga w człowieku, tłumacząc (ja Dyrektorowi Wykonawczemu, a on mnie) jak w oczach jednego wygląda postrzeganie ludzi przez tę drugą stronę?

Dzisiaj się relaksowaliśmy, spacerowaliśmy, czasem nawet udało się nam przestać gadać o życiu. Fotograficzny plon niedzielny poniżej. A przed nami kolejny seans filmowy. Tym razem izraelsko-francuski.


sobota, 20 lipca 2013

1.237. Kwiatowa sobota

Poprzestawialiśmy nasze rytuały i korzystając z okazji, że Mąż poszedł wczoraj do pracy wyjątkowo o wiele wcześniej, zdecydowaliśmy się zrobić zakupy spożywcze w piątkowy wieczór, zahaczając nawet o zamknięcie sklepów w galerii handlowej.

Dwa łakomczuchy, z dwiema siatkami szły potem kilkaset metrów na piechotę tylko po to, by siedząc w sumie na dwóch przystankach autobusowych dokonać konsumpcji (połączonej z dopieszczeniem kubków smakowych) półlitrowego opakowania lodów jogurtowo-truskawkowych. Tym samym zaliczając swój kolejny pierwszy raz, bo nigdy nie zdarzyło mi się tego robić tuż przed dwudziestą drugą, na świeżym powietrzu, w dodatku w towarzystwie własnego Męża.

A dzisiaj, z nadmiaru czasu wolnego nie wiedzieliśmy co z nim zrobić. Poszliśmy więc na spacer, ale zbyt daleko nie uszliśmy, gdyż Dyrektor Wykonawczy zmarzł (!), co jest niebywałe, bo to człowiek z gatunku kaloryfer i piec - grzeje przez cały rok i wyłączyć się go nie da. Bardzo przydatny w zimie, lecz niebezpieczny w lecie.

Siedząc na osiedlowej ławce, już któryś raz z rzędu rozważaliśmy możliwość zaparzenia kawy w termosie i zabrania jej ze sobą. Tak nam się ona marzyła, że czym prędzej skierowaliśmy nasze kroki do domu.

Zdążyłam jednak trochę popstrykać, co widać poniżej.


piątek, 19 lipca 2013

1.236. Masz to, na co godzisz się

Była kiedyś taka piosenka, z fajnym, solidarnie kobiecym i emocjonalnym teledyskiem - klik. Z niej zaczerpnęłam tytuł notki, gdyż idealnie pasuje do tego, o czym chcę napisać.

Jeśli obejrzeliście wczoraj podlinkowane przeze mnie krótkie filmiki, w jednym z nich była mowa o partnerstwie w związku i że wcale nie jest to takie fajne. Czasem potrzebna jest bowiem specjalizacja. Robię to, co lubię i w czym jestem dobra, ale nie oznacza to, że - jeśli zajdzie taka konieczność - nie dam sobie rady w tym, w czym świetny jest Mąż. I odwrotnie.

Uśmiechałam się do podawanych przez panią psycholog przykładów. Wypisz, wymaluj dokładnie to samo i tak samo, jak u nas. Jestem genialna w porządkowaniu, układaniu, pakowaniu, organizowaniu, planowaniu, przewidywaniu i generalnie logistyce każdego naszego wspólnego przedsięwzięcia. Listę zakupową ułożę w taki sposób, że idzie się jak po sznureczku i po kolei, bez konieczności biegania trzy razy po jednym supermarkecie. To tylko jeden przykład.

Staram się nie wchodzić Mężowi do kuchni jak coś robi, bo jest wtedy w swoim żywiole. No chyba, że chce, aby mu pomóc. Przeważnie słyszę: "zawołam cię jak będzie gotowe". Choć coraz częściej robimy coś razem. On kanapki, ja herbatę. On zmywa, ja wycieram i chowam do szafek. On odkurza w pokoju, ja ścieram kurze w łazience, myję lustro i półki na kosmetyki, wstawiam pranie, potem je rozwieszam, składam i chowam.

Stereotypy. Wtłaczanie w wyimaginowane role społeczne. Wmawianie czegoś, co tak naprawdę jest indywidualne dla każdego człowieka. Bujdy na resorach. Wierutne brednie. Czemu wciąż tyle osób w nie wierzy i im się poddaje?

Faceci nie rozmawiają o emocjach, nie okazują ich (no chyba, że złość, czy agresję). Jak się pokłócą ze swoją kobietą, nie dziw się, że pójdą się napić z kolegami albo wypalą paczkę papierosów. Oni tak już mają. To normalne. Przyzwyczaj się. Zaakceptuj.

Kobiety płaczą z byle powodu, robią problem z niczego, są zbyt emocjonalne. Dobra żona czeka na męża z dwudaniowym obiadem i piwem na stole, w czyściutkim i własnoręcznie wysprzątanym mieszkaniu, podając ślubnemu gazetę i pilot do telewizora, by małżonek mógł sobie odpocząć po ciężkim dniu pracy.

Jak czytam takie bzdury, ogarnia mnie pusty śmiech. Że coś muszę, że coś powinnam, że nie wypada, że wszyscy tak robią, że to normalne. Wejście w pewne ramy, w których jest mi ciasno i w których się źle czuję, bo ograniczają moje ruchy, nie należy do przyjemności, więc logiczne jest, że się buntuję, protestuję i wychodzę z nich. Nie godzę się na nie.

Bycie w związku jest pewnego rodzaju umową. Umową dwojga ludzi. Można ją negocjować, można zmieniać jej warunki, można ją zerwać, można zawrzeć nową, można z niej coś wykreślić, można dodać do niej jakiś aneks. Za porozumieniem obu zainteresowanych stron.

Zastanawiam się dlaczego niektóre kobiety pozwalają swoim partnerom wtłoczyć się w pewien stereotyp, w którym się duszą, ale mimo wszystko w nim tkwią - dla dobra związku, dla świętego spokoju, bo tak należy, bo tak już jest, bo jemu by się to nie spodobało.

A potem narzekają na swoje drugie połówki - bynajmniej nie do nich samych, lecz do swoich przyjaciółek od serca i niedoli. Bo ja mu codziennie świeży obiad muszę gotować. Bo on mi w niczym nie pomaga. Bo on sam nie zrobi zakupów.

Książka życzeń i zażaleń zdaje się nie mieć końca. Wciąż dopisywane są jej nowe rozdziały. Na bieżąco. Każdego dnia. Wbrew sobie.

Podam przykład z własnego podwórka. Obrazowo i dobitnie. 

Matka usługuje ojcu, który nie dość, że sam dla siebie nie zrobi nawet zwykłej herbaty, ani nie odniesie do kuchni przyniesionego przez swoją żonę talerza, na którym jadł, uważając, że to jej obowiązek, który ona posłusznie wypełnia. Słowa typu "proszę", "dziękuję" w słowniku ojca nie istnieją. Jak żyję tyle lat, NIGDY nie widziałam, żeby zrobił cokolwiek dla matki - nawet jeśli miałoby to być nalanie wody do szklanki, o kanapce, czy obiedzie nie wspominając.

Ja i Mąż (zupełnie inna para kaloszy), któremu radość sprawia zrobienie mi śniadania, kawy, kolacji, czegokolwiek. Widzę to i doceniam. Dziękuję. Niejednokrotnie z nim na ten temat rozmawiałam, pytając go czemu to wszystko robi. "Bo cię kocham" - ta odpowiedź pada zawsze i niezmiennie. Fakt, że mnie tym rozpieszcza i często hoduje we mnie lenia, ale oboje zdajemy sobie z tego sprawę i staramy się pilnować granic, głośno domagając się ich przestrzegania.

I jeszcze coś. Taka scenka rodzajowa. Matka i Dyrektor Wykonawczy w kuchni. Ona widzi, że on przygotowuje śniadanie. I zaczyna się:

- Jak to? Ona (czyli ja) sobie śpi, a ty jej robisz jedzenie?
- A co w tym dziwnego?
- To kobieta powinna zrobić śniadanie mężowi, a nie odwrotnie.
- To stereotyp. Mama chyba nie rozumie, że mnie to naprawdę sprawia przyjemność. Robię to, bo kocham moją żonę.

Takie dialogi prowadzą oboje nie tylko podczas bytności w tym samym czasie w kuchni. Matka próbuje wtłaczać swoje stereotypowe myślenie w głowę Męża wtedy, gdy on sprząta lub sam idzie do sklepu po zakupy. Tak naprawdę wyczuwam, że gdzieś tam podświadomie mi zazdrości, bo widzi, że można żyć inaczej.

Masz to, na co godzisz się. Pamiętaj.

czwartek, 18 lipca 2013

1.235. Trzy minuty

Średnio tyle czasu trwa każdy z filmików, które linkuję. Trafiłam na nie dzisiaj, obejrzałam wszystkie i chcę się nimi podzielić, bo nie każdy ma możliwość, chęć, czy odwagę pójścia do terapeuty.

Krótko, aczkolwiek bardzo treściwie i do przemyślenia - w ciszy i spokoju ducha. Mądre słowa mądrej kobiety. Z tego co znalazłam w bogatych zasobach wujka Google pani prowadzi gabinet psychoterapii we Wrocławiu.


Partnerstwo w małżeństwie nie daje gwarancji sukcesu




Nasze kompleksy wyniszczają nie tylko nas




Dobre wspomnienia z dzieciństwa ryzykiem nadmiernej roszczeniowości




Złe doświadczenia inspiracją do marzeń, a marzenia inspiracją do szczęścia




Przekładanie doświadczeń z domu rodzinnego na małżeństwo




Jak zbytnie poczucie solidarności z rodzicami tej samej płci wpływa na małżeństwo




Duże znaczenie mało zauważalnych podobieństw między małżonkami




Dawanie nie jest naiwnością, a szansą na wzajemny komfort w związku




Ukryty egocentryzm w dawaniu




Potrzeba czujności w rozwijaniu swoich zalet




Analiza własnych wad początkiem pokonywania trudności w związku

1.234. O eutanazji

Krzysztof Ziemiec - dziennikarz, prowadzący Wiadomości w TVP1 kilka lat temu uległ ciężkiemu poparzeniu 40 % powierzchni ciała. 

Gorąco zachęcam do przeczytania wywiadu, w którym mówi o eutanazji. Sama śmiało podpisałabym się pod jego słowami.


środa, 17 lipca 2013

1.233. O wszystkim

W moim domu też nie było zwyczaju rozmawiania o tym, co się czuje. W domu rodzinnym Męża również. Jak więc my oboje, pochodzący z tak "upośledzonych" emocjonalnie rodzin potrafimy, umiemy, chcemy i rozmawiamy o tematach, które należały do sfery "nie dotykać" u naszych rodziców?

Nie mów, nie czuj, nie ufaj. Znam aż za dobrze. Z autopsji. Nie mówiłam. Zamrażałam emocje. Nie ufałam. Uciekałam przed bliskością, przed dotykiem, przed czułością. Miłość myliłam z seksem.

Nie umiesz, nie potrafisz, nie ruszaj. Niezdara, oferma, ciamajda, ofiara losu. Jesteś zerem. Słowa moich rodziców skierowane do mnie. Znam. Na pamięć. Przez długi czas nawet wierzyłam, że są prawdziwe.

Swoje życie mogłabym podzielić na kilka etapów. Na pewno jednym z najważniejszych była terapia. W wieku trzydziestu pięciu lat zaczęłam dopiero uczyć się nazywać emocje, dawać sobie prawo do ich przeżywania, weryfikować wyniesione z domu schematy i stereotypy, chować kolce i oswajać się z dotykiem oraz bliskością drugiego człowieka. Nigdy nie jest za późno na zmianę. Nigdy nie jest za późno na naukę. Jestem tego pewna.

Mniej więcej w tym samym czasie poznałam jeszcze nie Męża.

Rodziców masz jednych. Twoim obowiązkiem jest nas słuchać. My wiemy co jest dla ciebie najlepsze. My decydujemy. My wybieramy. Ty masz być posłuszny. Oto przekazy, jakie wyniósł ze swojego domu Głos Rozsądku.

Z boku więcej widać. Łatwiej dostrzec. Można pokazać, ale druga strona musi chcieć zobaczyć. Bez tego ani rusz. Plus chęci do zmiany. Ode mnie Dyrektor Wykonawczy nie wziął nic. Uciekał, buntował się, stawał okoniem.

Poszedł na terapię. I stał się cud. Terapeutka, obca osoba pokazała. On zobaczył. Wziął. Zrozumiał, że jest dorosłym człowiekiem, który ma prawo żyć po swojemu, dokonując swoich wyborów, które nie muszą podobać się nikomu, nawet jego rodzicom. Zaczął wcielać w życie.

Dwoje poranionych emocjonalnie ludzi. Każde z własną historią. Z różnych dysfunkcyjnych domów. Z dwóch światów. Oboje zaczęliśmy tworzyć nasz własny, trzeci. Metodą prób i błędów. Budując go na szczerości, otwartości, prawdzie, rozmowie o WSZYSTKIM.

Uczyliśmy się od podstaw. Jedno od drugiego. Drugie od pierwszego. Przerabialiśmy problemy, wałkowaliśmy je, wyciągaliśmy wnioski, kłóciliśmy się, badaliśmy swoje granice, broniliśmy ich, ścieraliśmy się, krzyczeliśmy, szantażowaliśmy się emocjonalnie, wpędzaliśmy się w poczucie winy, raniliśmy się wzajemnie. Ciągnęliśmy za sobą nawet ogon rozwodowy.

Kto nas zna, ten wie, że normalni to my nie jesteśmy. Niekiedy zdrowo rąbnięci. Czasem jak małe dzieci. Niejednokrotnie jak para terapeutów amatorów. Ale zawsze prawdziwi. Cokolwiek byśmy nie robili, gdzie nie byli i czego nie mówili.

Nic, o czym pisałam i piszę, nie jest żadną nowością dla Męża. On zawsze był pierwszy i wiedział wcześniej. Kiedy prawie dwa lata temu, zaczęłam pisać blog, spytałam Głos Rozsądku czy ma coś przeciwko, że będę poruszać różne tematy, także te związane z nim i nami. Usłyszałam: "żona, ja ci ufam". I nigdy potem nie zarzucił mi: "po co o tym wspomniałaś?" Czasem mówi wręcz: "no tak, znowu mnie obsmarujesz na blogu" i się potem śmieje jak czyta historię z pudełkiem w roli głównej.

Wypracowaliśmy sobie to wszystko. Nieraz orką na ugorze. Jak Syzyf z kamieniem. Wypracowaliśmy. Razem i  każde z osobna. Rozmową. Niejedną. O emocjach, uczuciach, potrzebach, oczekiwaniach, marzeniach, planach.

Schemat wyniesiony z domu da się zmienić. Zmienił go Mąż. Zmieniłam ja. Zmieniamy go w duecie. Teraz śmiało mówimy jednym głosem: w naszej dwuosobowej rodzinie rozmawiamy otwarcie, szczerze, bezpośrednio i wprost - o wszystkim.