Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

sobota, 31 sierpnia 2013

1.300. Proszę pacjentki...

Od kilku tygodni sobota jest dniem wycieczkowym. Dzisiejsza była dość nietypowa, niedaleka, krótkotrwała, nagła i wymuszona sytuacją.

Trzy tygodnie temu byłam u mojego dentysty z jedynką. Od tamtej pory pobolewała mnie ona trochę. Od czasu do czasu. Takie niby łaskotanie, niby leciutkie rwanie. Ponoć tak mogło być, więc nie zwracałam na to uwagi. Jak ból był silny (na przykład w niedzielę, zaledwie dwa dni po wizycie) łyknęłam pastylkę albo dwie i żyłam dalej.

Wczoraj wieczorem łaskotanie i rwanie nasiliło się na tyle, że nie dałam rady skupić się na niczym innym. Mąż po powrocie z pracy wręcz zmusił mnie do wzięcia środka przeciwbólowego. Przespałam do rana. Na szczęście. Obudziłam się, a ząb pobolewa.

Jest sobota. Mój dentysta nie pracuje w weekendy. Kontakt z nim możliwy jest jedynie przez jego asystentkę, która odbiera telefon w gabinecie (od poniedziałku do piątku), więc klops. Zaczęłam wertować wujka Google. W dni wolne naprawdę nie jest łatwo znaleźć stomatologa, który przyjmie pacjenta z ulicy.

W końcu trafiłam na dwa adresy i numery telefonów. Jeden znalazłam już wcześniej - wtedy, kiedy szukałam pomocy dla Męża. Spodobało mi się zwłaszcza jedno zdanie, które było zamieszczone w opisie - "nawet jeśli nasz gabinet jest nieczynny, otworzymy go dla ciebie, by ci ulżyć". Przekonali mnie tym hasłem. I zdjęciem młodego, przystojnego i sympatycznego lekarza.

Telefon, głos miłej pani w słuchawce i termin za trzy godziny. Uff. Dam radę. Ktoś mi pomoże. Zresztą nie zejdę z fotela bez fachowej porady. Poszliśmy wcześniej. Obejrzeliśmy sobie dokładnie poczekalnię i ciekawy, bo niestandardowy pokaz slajdów na telewizorze. W tle grało radio. Kameralnie, cicho, spokojnie. Dobrze się tam czułam.

Na drzwiach gabinetu plakietka - żeby było wiadomo kto tu rządzi. No i to imię. Drugie, oprócz imienia Męża, moje ulubione. Plus śpiewne nazwisko. Przystępne ceny. Pozytywnie mnie to wszystko nastroiło. Poza tym, nie bardzo miałam wyjście - musiałam komuś zaufać - bo cierpieć nie lubię - szczególnie, że w poniedziałek rano wyruszamy nad morze.

Weszłam kwadrans przed czasem. Opowiedziałam panu doktorowi całą historię, pokazałam zdjęcie RTG jedynki i wypaliłam: "od siedemnastu lat mam stałego dentystę i nigdy go nie zdradziłam aż do dzisiaj, bo wybrałam właśnie pana".

Urzekł mnie tamten człowiek. Nie, nie - nie w deseń damsko-męski, ale na linii pacjentka - lekarz. Urzekł mnie nie tylko wiedzą, normalnością i chęcią ulżenia mi w bólu, ale także dość specyficznym sposobem, w jaki się do mnie zwracał:

- Proszę pacjentki, ile razy dziennie pacjentka myje zęby?
- A czy pacjentka używa nici dentystycznej?
- Kiedy pacjentka była na usuwaniu kamienia?
- A wie pacjentka jak się powinno myć zęby?

Z taką sympatią i jednocześnie szacunkiem nigdy wcześniej się w żadnym gabinecie lekarskim nie spotkałam. Dowiedziałam się mnóstwa ciekawych rzeczy - że za często myję zęby (!), że za często używam nici dentystycznej (!), że trzeba żuć gumę po posiłkach, ale tylko przez dwie minuty, że "zęby powinno się myć oczami, bo inaczej zostają na nich białe gluciki" - te ostatnie zostały mi zaprezentowane na monitorze, po uprzednim zrobieniu im zdjęcia. Moje własne białe gluciki...

Spytałam czy mam się wstydzić owych glucików, ale usłyszałam, że absolutnie wszyscy je mają. Odetchnęłam, bo przecież brudasem nie jestem, a już zaczęłam się martwić, że może jednak coś ze mną nie tak.

Okazało się, że absolutnie nie wolno mi myć zębów żadnymi (!) pastami wybielającymi, bo sama sobie robię ziaziu otwierając kanaliki (stąd wziął się ból), które pan doktor mi pozamykał lakierując i fluoryzując mojego zęba. Poza tym pukał, stukał, polerował, dziugał i oglądał ze wszystkich stron moją jedynkę. Sprawdzał też różnymi specyfikami jej wrażliwość na zimno.

Na fotelu siedziałam ponad pół godziny. Zapłaciłam jedynie 50 złotych - nigdy w życiu tak mało nie wydałam po wizycie u dentysty. Wyszłam z prezentem w postaci dwóch tubeczek tej właściwej dla mnie pasty do zębów oraz z obietnicą powrotu do gabinetu doktora Adama w grudniu (bo wcześniej mi nie wolno) - na scaling i piaskowanie.

Tym sposobem, będąc zmuszona zaistniałą sytuacją, zupełnie niechcący i przez przypadek, znalazłam swój dentystyczny plan B - bliższy, młodszy, tańszy i otwarty zawsze wtedy, kiedy pacjentka potrzebuje.


piątek, 30 sierpnia 2013

1.299. Piątek

Jesień niezaprzeczalnie i nieodwracalnie zadomawia się coraz bardziej. Już nie śpimy przy otwartym oknie. Uchylamy je tylko dosłownie na trochę, bo Mąż po zaledwie jednej takiej nocy stał się wielce pociągający. Na całe szczęście jego niezwykle prosto się leczy, gdyż sam z siebie domaga się tabletek, syropów albo maści. I szybko mu przechodzi. O wiele szybciej niż mnie. Ale co się dziwić - młodszy jest, więc organizm silniejszy.

Ostatnie przedwyjazdowe zakupy poczyniłam dzisiejszego popołudnia. Wciąż potrzebujemy małego parasola dla Dyrektora Wykonawczego. Może jutro sobie jakiś wybierze, bo ten, który kupiłam dla siebie, nie przypadł mu do gustu, gdyż nie dość, że jest damski, to jeszcze fioletowy. Mnie się podoba, a Mężowi wręcz przeciwnie. Ale to ja będę pod nim chodzić, a on niech sobie wybiera jaki chce. Choćby różowy.

Życie trochę za nas zdecydowało w jednej kwestii. Dowiedzieliśmy się bowiem, że most pontonowy w Sobieszewie będzie przez cały tydzień całkowicie zamknięty - akurat od pierwszego dnia naszego pobytu na wyspie. Tym samym zmodyfikowaliśmy nasze plany i tamte dni spędzimy zwiedzając urokliwe sobieszewskie zakątki. Najbardziej czekam na przejście kamienną groblą. Z lewej woda i z prawej woda - klik.

czwartek, 29 sierpnia 2013

1.298. Skrajności

Ponoć jestem skrajnością - albo ruszam się jak mucha w smole albo mam owsiki w czterech literach. Do takiego wniosku doszedł dzisiaj Mąż, informując mnie natychmiast o swoim odkryciu.

Bo to jest tak - budzimy się i leżymy sobie przytuleni na śpiocha. Znaczy ja drzemię, a Dyrektor Wykonawczy już nie. Cisza, spokój, ciepło, bliskość. I nagle stwierdzam, że musimy wstawać. Bo późno, bo pranie trzeba wstawić, bo poodkurzać, bo... Zawsze się coś znajdzie.

W takich sytuacjach jak powyższe Głos Rozsądku mówi: "podmienili mi żonę". A ja, jak w amoku - robię wiele rzeczy po drodze. I słyszę: "niedługo jeszcze nogą będziesz zamiatać". Pokręcę się, pokręcę, zrobię, co potrzeba i siadam. Bez ruchu. A potem znowu za coś się zabieram. I tak w kółko.

Na linii małżeńskiej prawie sielanka. Zero kłótni (o agresji nie mówiąc), zero krzyków. Sporo poczucia humoru, czasem mały foch albo zniecierpliwienie. Jak wtedy, gdy wróciłam ze szpitala, pełna wrażeń, które chcę opowiedzieć Dyrektorowi Wykonawczemu, a tu z jego ust pada stwierdzenie: "żona, ja już zapomniałem, że ty tyle gadasz".

Mąż jak najbardziej podtrzymuje decyzję o terapii dla siebie. Termin umówiony po powrocie z urlopu. Oj ciekawa jestem efektów. Jak znam życie, Głos Rozsądku zacznie walczyć o swoje. Przynajmniej mam taką nadzieję. Trochę mu zazdroszczę, bo bycie w terapii jest rozwijającym procesem. Czasem mi brakuje tych myśli kołaczących się po głowie. Ale to będzie jego czas. Ja sobie popatrzę z boku. Też fajne zajęcie obserwować zmiany zachodzące w najbliższym mi człowieku.

Nie pamiętam czy linkowałam już ten tekst, ale jakoś tak wpasował mi się w temat tej notki, więc się podzielę - Winić drugą osobę za to, co czujemy sami?


środa, 28 sierpnia 2013

1.297. Lekko i poważnie

Dzisiaj rano Mąż spojrzał na mnie i spytał: "wiesz, że za tydzień będziemy już nad morzem?" No ba, pewnie, że wiem. Choć trudno mi uwierzyć, że to już tak blisko.

Kilka dni temu Dyrektor Wykonawczy zadał mi dwa inne pytania:

- Żona, masz wszystko, czy czegoś potrzebujesz na wyjazd?
- Żona, a ja mam wszystko, czy czegoś jeszcze potrzebuję?

Tak to jest, jak własny Mąż nie wie co ma, gdzie ma i czy w ogóle ma. Ale dobrze chociaż, że Głos Rozsądku wie, że ma żonę, która wie, ogarnia i dba o całokształt.

Zdaję sobie sprawę, że ostatnio prawie wszystkie moje myśli podążają w jednym kierunku, ale nie ma się co dziwić, bo Bałtyk jest miejscem szczególnym. Dobrze wpływa na mnie, a ja się tam czuję jak przysłowiowa ryba w wodzie. Same korzyści.

Praktycznie jesteśmy już gotowi. Poza jedzeniem i piciem na drogę oraz dwiema składanymi parasolkami nic nie musimy kupować. Przezornie zostawiłam notes z ubiegłego roku, w którym zapisałam wszystkie ważne rzeczy, jak choćby dni i godziny otwarcia muzeów, ceny biletów oraz spis tego, co zabraliśmy wtedy ze sobą. Dzięki temu w niedzielę otworzę szafy oraz pawlacze i wyjmę z nich to, co jest już na kartce. Z niewielką modyfikacją, bo niektóre ubrania oraz buty zastąpiliśmy innymi. Bez zastanawiania się i namyślania. Oszczędność czasu i nerwów w czystej postaci.

Przy pakowaniu będą (jak zawsze) z ust Dyrektora Wykonawczego padały następujące okrzyki zdumienia:

- To ja mam taki T-shirt?!
- A skąd ja mam taką bluzę?!
- Nie wiedziałem, że mam takie buty!

Od poniedziałku zaczęłam przyjmować probiotyk z trzema miliardami bakterii na poprawę pracy jelit oraz tabletki z wyciągiem z niepokalanka mnisiego, które poleciła mi ginekolog na obniżenie poziomu prolaktyny. Nie mam obecnie żadnych niepokojących dolegliwości, co mnie bardzo cieszy. No, może poza sennością, która towarzyszy mi od kilku dni, ale chyba dopiero teraz odsypiam wcześniejsze - przedszpitalne i szpitalne noce.

Jestem w stałym kontakcie z dwiema dziewczynami, z którymi leżałam na jednej sali. Każda z nich ma swoją historię. Jak to w życiu bywa. Raz tak, raz tak. Im dłużej żyję i mam do czynienia z ludźmi, tym mniej mnie dziwi, czy szokuje. Choćby to, że facet zostawia swoją kobietę, kiedy ta wraca do domu po poronieniu.

1.296. Trasa

Świeżutkie, sprzed kilku zaledwie dni, z Sopotu... Nie mogłam się powstrzymać, bo wiecie jaką sympatią darzę tego młodego artystę.




I coś jeszcze - oficjalna trasa koncertowa 'Comfort and Happiness' - klik

Dzisiaj Mąż zarezerwował dla nas dwa bilety, czyli istnieje duże prawdopodobieństwo, że po powrocie znad morza posłucham Dawida na żywo!

wtorek, 27 sierpnia 2013

1.295. O fokach

O fokach pisałam już kiedyś tutaj. Moim i Męża marzeniem jest jeszcze raz zobaczyć fokarium na Helu. Czy nam się uda? Raczej mało prawdopodobne, gdyż jadąc do Gdańska po sezonie pozbawiamy się możliwości rejsu katamaranem, który ku naszemu rozczarowaniu we wrześniu już nie odpłynie znad Motławy na Hel. A szkoda, naprawdę. Pozostaje nam więc jedynie wycieczka na Mewią Łachę, która nie doszła do skutku rok temu.




Jakie TU są zdjęcia... Aż dech zapiera... Jako wisienka na torcie film - klik.

1.294. Dwa seanse

Zabawne - dopiero teraz, szukając linków do tej notki, zauważyłam, że oba filmy, które obejrzeliśmy z Mężem w miniony weekend pochodzą z 1998 roku. Przynajmniej tak podaje filmweb.

Wyśnione życie aniołów jest produkcją francuską, a opowiada historię dość skomplikowanej przyjaźni dwóch jakże różnych w podejściu do życia kobiet. Ogień i woda - tak mniej więcej przedstawia się relacja pomiędzy Isą a Marie. Nie zawsze łatwe wybory, problemy dnia codziennego, toksyczne uczucie, wartości wyniesione z domu - oto cała mieszanka, która dosłownie aż kipi. Do obejrzenia tutaj.

Celebrity widziałam tuż po premierze w małej salce kameralnego kina, gdzie swojego czasu wyświetlano filmy niszowe. Kilkanaście lat przerwy pozwoliło mi przypomnieć sobie fabułę i spojrzeć na nią z innego punktu widzenia. Świat celebrytów, pokazany przez Allena (to on jest bowiem reżyserem) został odarty ze złudzeń i obnażony do szpiku kości. Obraz, jaki się wyłonił, nie napawa optymizmem - klik.

1.293. Godzina życia

Jedno pytanie zadane kilkudziesięciu osobom - Co byś zrobił, gdyby została Ci godzina życia?

Też się nad nim zastanowiłam. Nawet nie musiałam długo myśleć, bo odpowiedzi nasunęły się same...

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

1.292. Klucz do sukcesu

Nauczona doświadczeniem z ubiegłorocznego wyjazdu nad morze, związanego z narzuceniem przez samą siebie iście ekspresowego tempa zwiedzania, w tym roku odpuściłam, wyluzowałam i przestałam się przejmować.

Siedliśmy razem z Mężem. Wzięłam do ręki kartkę papieru i długopis. Spytałam Dyrektora Wykonawczego jakie ma preferencje, co chce robić, gdzie pójść, co zobaczyć, z kim się spotkać. Wyszło na to, że prawie stuprocentowo chcemy dokładnie tego samego.

Cisza, spokój, przyroda, spacery, odpoczynek, relaks, ładowanie akumulatorów, życzliwi ludzie dookoła. Nic na siłę, na czas, bez porannych pobudek i ganiania jak kot z pęcherzem.

Kluczem do sukcesu są rady zawarte w tym tekście - Jak nie pokłócić się podczas urlopu? Przeczytaliśmy go w całości. Warto.

Za tydzień będziemy już w drodze nad morze...

niedziela, 25 sierpnia 2013

1.291. Dziwy

Każdego roku, pewnego dnia wychodzę na dwór i czuję już ją, chociaż tak naprawdę jeszcze jej nie ma. Jesień nadchodzi. Wczoraj był właśnie ten dzień. Poczułam ją wyraźnie. Nie ma mowy o pomyłce. Koniec z butami zakładanymi na bose stopy - szczególnie wieczorem i rankiem.

Rozważaliśmy jego kupno od kilku miesięcy - od czasu, kiedy zobaczyliśmy go po raz pierwszy. Wtedy się wstrzymaliśmy. Po namyśle uznaliśmy, że warto. Teraz go testuję. Stoi na nim laptop. I faktycznie - już wiem, że to dobry nabytek i dobra decyzja.

Dzień cudów i dziwów. Widzieliśmy chyba najbardziej radosny kolorystycznie budynek, na widok którego (szczególnie na tle pięknego nieba) nie można było przejść obojętnie. A w jego pobliżu rosły krokusy. I coś na deser - po raz pierwszy miałam okazję ujrzeć chyba owoce (?) konwalii. Prawie jak jarzębina.

Cynie podziwiam za ich nasycone barwy - takie jeszcze letnie, a już jesienne...


1.290. Weekendowo

Jak odbierałam w piątek wypis ze szpitala, podziękowałam położnym siedzącym w dyżurce za fantastyczną opiekę i powiedziałam im, że oddział jest naprawdę godny polecenia. Najpierw spojrzały na mnie zdziwione, a później uśmiechnęły się i ucieszyły. Nie wiem czy jestem niedzisiejsza, ale tak już mam, że nie sprawia mi problemu wyartykułowanie słowa: "dziękuję".

Posiedziałam z moimi dwoma koleżankami na sali. Trzecia wypisała się na własne żądanie zaraz po moim wyjściu. Pobyłabym z nimi dłużej niż tamte dwie godziny, ale chciałam zdążyć jeszcze do doktora Tomasza, żeby pokazać mu wszystkie wyniki ze zleconych przez niego badań. Dostałam skierowanie do gastroenterologa, ale umówię się do niego na wizytę dopiero po powrocie znad morza.

A wczoraj pojechaliśmy na kolejną wycieczkę. Niedaleko, bo Mąż był zmęczony całym tygodniem i nie miał ochoty na długie wędrówki. Pobyt na łonie natury oraz obcowanie z przyrodą dobrze mu jednak zrobiły. 

W drodze powrotnej poszliśmy na dworzec PKP i kupiliśmy bilety na pociąg. Czasem warto zrobić to wcześniej, bo dzięki temu trafił się nam upust i to spory - prawie sześćdziesiąt złotych.

Zaliczka na poczet rezerwacji pokoju już dawno jest na koncie właścicielki kwatery, bilety też mamy, więc za tydzień czeka nas pakowanie i wyjazd nad Bałtyk.

Zjedliśmy też najlepszy kebab w życiu - w miejscu, do którego wybieraliśmy się chyba od roku, ale nigdy tam nie weszliśmy.




sobota, 24 sierpnia 2013

1.289. Na obserwacji

Pobyt w szpitalu, nawet tak krótki jak mój, pozwolił spojrzeć mi na pewne sprawy z innej perspektywy. Nagle ten świat za oknem i po drugiej stronie telefonu komórkowego wydaje się być odległy. Bliski (i to bardzo szybko) staje się nowy rytm dnia. Ograniczony do sali, korytarza i "spacerniaka" w obrębie budynków szpitala.

Szósta rano i pomiar temperatury pikającym pistoletem. Potem wezwanie pielęgniarki na badania krwi i moczu. Siódma i wejście salowej z mopem. Kilka minut później mierzenie ciśnienia i te dwa magiczne pytania, które już zawsze będą mi się kojarzyć z samym życiem, ale o nich na końcu.

Śniadanie i obchód (wymiennie, w zależności kto zdąży pierwszy) około ósmej (czasem i przed dziewiątą). Wtedy dopiero zaczyna się prawdziwy ruch na korytarzu - kolejka przed gabinetem USG oraz zabiegowym, a także nowe pacjentki czekające na przydział do sal (choć i tu nie ma reguły, bo przyjęcia mogą wypaść o dowolnej godzinie, lecz faktycznie rano jest ich najwięcej).

Potem cisza i spokój. Aż do obiadu - około dwunastej, trzynastej - w zależności. Po nim znowu cisza i spokój. Aż do kolacji, czyli około siedemnastej. W międzyczasie jeszcze kolejny strzał z pistoletu, pomiar ciśnienia i dwa magiczne pytania. Wieczorny obchód tuż po kolacji. I znowu cisza i spokój. Do szóstej rano.

Co tu robić z tą ciszą i spokojem? Nuda? Co to, to nie. Każda sobie radzi jak umie, jak chce, jak potrafi i na co stan zdrowia jej pozwala.

Telewizor w każdej sali (osiem złotych za dwanaście godzin oglądania bez wyłączania) chodzi prawie na okrągło, gdyż ZAWSZE znajdzie się jakaś fanka seriali albo choćby gadających głów. Dzięki przymusowemu oglądaniu po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu, że telewizor jest dla mnie całkowicie zbędnym przedmiotem.

Kobieta w ciąży i z papierosem nie jest żadnym kuriozum. Właścicielka mniejszego, czy większego brzuszka legalnie i na widoku publicznym zaciąga się dymem bez zażenowania. No, może czasem, jak pada deszcz, pali w toalecie, ale za to przy uchylonym oknie.

Widziałam i takie, które przebierały się w "wyjściowe" ciuchy i opuszczały mury szpitala (z identyfikatorem na przegubie oraz wenflonem), udając się na pobliski targ, po czym wracały po jakiejś godzinie, czy dwóch z zakupami maści wszelakiej, niejednokrotnie zamówionych przez koleżanki z tej samej sali.

Bywają i narowiste, hałaśliwe buntowniczki, które wypisują się na własne żądanie, totalnie lekceważąc zalecenia lekarzy, twierdząc wręcz, że leki mogą sobie same zażywać w domu. Wszak nikt nikogo nie trzyma na siłę i do niczego nie zmusza, więc droga wolna.

Większość kobiet nie ma na twarzy śladów makijażu, ale zdarzają się i takie z przerysowanym i dość groteskowym wyglądem - szczególnie że jakoś niekoniecznie pasującym do pidżamy, czy szlafroka. Głośny lament pani z kolorowymi tipsami, których lekarze kazali się jej pozbyć, bo anestezjolog podczas operacji musi widzieć jaki kolor przybiera skóra pod paznokciami, wciąż odbija się echem od szpitalnych korytarzy.

Centrala telefoniczna, czyli jedna zaczyna, druga kończy rozmowę, ale najlepszy numer jest wtedy, kiedy cztery rozmawiają w tym samym czasie. Dzwonki telefonów i dźwięki przychodzących SMS-ów nie milkną ani na chwilę w ciągu dnia.

Odwiedziny i wędrówki ludów - praktycznie od rana do nocy ktoś do kogoś przychodzi. Nie ma zakazu. No chyba, że akurat któraś pacjentka ma podłączaną kroplówkę, mierzone ciśnienie albo robiony zastrzyk - wtedy goście są wypraszani z sali.

Nie widziałam nikogo korzystającego z dostępu do Internetu, aczkolwiek jest taka możliwość ze względu na darmowe Wi-Fi. Laptopa nie brakowało mi ani trochę, więc wychodzi na to, że uzależniona od sieci nie jestem. Miałam książkę, notes i długopis oraz radio w komórce. W zupełności mi wystarczyły, kiedy chciałam się trochę odizolować. No i zawsze mogłam wyjść przed budynek na ławkę.

A teraz coś z naszej sali. Co robiłyśmy? Dużo rozmawiałyśmy, żartowałyśmy i obgadywałyśmy lekarzy oraz położne - kto fajny, kto fajniejszy, kto przystojny, a kto kompetentny, kto bada delikatnie, a kto powinien być weterynarzem.

Miałyśmy niezły ubaw z pewnej położnej, która z jednej strony ciumkała i cackała się z nami, mówiąc do nas jak do małych dzieci, a z drugiej dwie koleżanki doświadczyły jej innego oblicza - na pograniczu tonu nieznoszącego sprzeciwu - "pani mi tu źle leży!", "proszę zamknąć okno, bo pani ma zimne ręce i nie mogę znaleźć żyły!"

Na koniec upragnione, magiczne dwa pytania, zadawane rano i wieczorem, czyli "mocz był?", "stolec był?" Jedna z dziewczyn opowiedziała nam jak podczas bytności w innym szpitalu, jej sąsiadką była starsza i niedosłysząca kobieta. Na pytanie pielęgniarki: "stolec był?" odparła: "a był tu jakiś z brodą, ale nie pamiętam jak się nazywa".

Uśmiałyśmy się z powyższego, z życia wziętego powiedzenia, a dosłownie kilka godzin później nasza najmłodsza koleżanka na to samo pytanie odpowiedziała położnej: "ale ja nie miałam zleconego robienia stolca". We trzy parsknęłyśmy śmiechem w tym samym czasie.

Od tamtej pory ze słowem "stolec" mam skojarzenie z opisanymi wyżej sytuacjami. I nie mogę przestać się śmiać.

piątek, 23 sierpnia 2013

1.288. Osiem powodów

Bardzo się cieszę, że jednak nie zrejterowałam i poszłam do szpitala. Powodów tej radości jest kilka. Większości z nich chyba nigdy bym się nie spodziewała, bo nawet nie brałam ich pod uwagę. Przyznam, że lęki i obawy wzięły górę. Jak się okazało, zupełnie niepotrzebnie.

Pierwszy i najważniejszy - zostałam dokładnie przebadana, a wyniki (poza podwyższoną prolaktyną, o której już wspominałam) są w normie, więc z ginekologicznego punktu widzenia nic mi nie dolega. Czyli wiem, co mi na pewno nie jest. A to już dużo. Wiem też, gdzie trzeba szukać przyczyn moich dolegliwości - u gastroenterologa plus konsultacja z endokrynologiem w sprawie prolaktyny.

Drugi i równie ważny - zobaczyłam, że istnieje personel medyczny z powołania, który jest przyjazny pacjentce, który dba o jej stan ciała, ale także troszczy się o psychikę. Tym samym "odczarowałam" niejako szpital jako miejsce z gruntu złe, kojarzące się z przykrymi, a nawet traumatycznymi wspomnieniami. Mam oczywiście na myśli swój pobyt prawie trzy lata temu na tym samym oddziale, lecz innego szpitala. Tam ludzie i tu ludzie, a jakby dwa światy - pod każdym względem. Gdyby kiedykolwiek cokolwiek się ze mną działo jeśli chodzi o sprawy ginekologiczne, od razu pojechałabym na tę konkretną izbę przyjęć. Bez obaw i lęków, a z ogromnym zaufaniem.

Trzeci i związany z drugim - od samego wejścia aż do wyjścia każda pacjentka jest prowadzona "za rączkę" - jedna pielęgniarka przekazuje ją drugiej (albo lekarzowi) i odwrotnie. W każdej chwili mogłam o wszystko spytać i nikt nie odmówił mi pomocy, nikt nie był niegrzeczny, niecierpliwy, czy nieuprzejmy. Wręcz przeciwnie. I nie miałam żadnych znajomości, bo lekarkę, u której byłam prywatnie i od której dostałam skierowanie na oddział widziałam drugi raz w życiu na oczy. Poza nią, nie znałam żadnej z pracujących tam osób.

Czwarty i może błahy - cisza, spokój, czystość, przyjazna atmosfera, udogodnienia w postaci czajnika, lodówki, czy mikrofali - niby drobiazgi, ale jakże ważne, potrzebne i przydatne w obcym przecież miejscu. Nawet obrazki na ścianach - to wszystko tworzy klimat. Dla mnie na tamtym oddziale było ciepło i przytulnie, choć pewnie dziwnie to brzmi, ale taka jest prawda.

Piąty i niespodziewany - dziewczyny, z którymi leżałam na sali. Obce osoby, w różnym wieku - 19, 24, 31 i ja. Każda z innego miasta, z innym problemem. Tak mi było z nimi dobrze, że chciałam jeszcze zostać. Tęskniłam za nimi już wczoraj, myślałam o nich. Poszłam do nich dzisiaj. Siedziałam tam ponad dwie godziny. Też im mnie brakowało odkąd wyszłam. Wymieniłyśmy się numerami telefonów, mailami, a nawet adresami domowymi. Przed chwilą dzwoniłam do jednej z nich, bo tylko ona wciąż jeszcze jest na tamtej sali. Jej głos w słuchawce: "spędziłyśmy ze sobą półtora dnia, a mam wrażenie, że znam cię od zawsze". Dwie pozostałe są już w swoich domach.

Szósty i bardzo ważny - przekonałam się, że przepracowałam w sobie i ze sobą stratę Adasia. Pierwszego dnia dołączyłam bowiem do dziewczyny, która poroniła. To nie mógł być przypadek. To stało się po coś. Jak się okazało, ona została przyjęta dzień wcześniej i nie chciała być sama na sali, ale nie było żadnych nowych pacjentek. Pielęgniarki wskazały mi drzwi z tamtym numerem. Ona nie musiała nawet mówić co czuje. I dokładnie wiedziałam co mogę zrobić, a czego absolutnie mi nie wolno. Przytulenie, zrozumienie, bycie razem, otwarcie na drugiego człowieka, rozmowa i milczenie, intymność i bliskość. I numer telefonu do ośrodka, gdzie chodziłam na terapię. W razie czego. Dałam jej to, co sama chciałam dostać prawie trzy lata temu. Usłyszałam dzisiaj od niej: "takich dobrych ludzi jak ty rzadko się spotyka".

Siódmy, związany z szóstym - w przypadku tamtej dziewczyny personel stanął na wysokości zadania - od razu w poniedziałek przyszła do niej psycholog (bardzo miła i pomocna), od razu dostała oddzielny pokój (choć wolała towarzystwo), a podczas obchodów z ust żadnego lekarza, czy położnej nie padło ani jedno słowo, które mogłoby naprowadzić mnie, czy dwie następne dziewczyny na to, co się stało. Dyskrecja, przyciszone głosy lekarzy oraz ich takt są nie do przecenienia. Piękne zachowanie, którego nie zapomnę.

Ósmy, połączony z siódmym - bicie serc szesnastotygodniowych dzieci podczas badań KTG wykonywanych u dwóch pozostałych dziewczyn nie powodowało łez napływających do moich oczu i rosnącej guli w gardle. Przeciwnie, uśmiechałam się i cieszyłam, że wszystko z nimi w porządku. Radość z czyjegoś szczęścia, pozbawiona zawiści, zazdrości i pytań: "dlaczego to nie moje dziecko?", "dlaczego ona może, a ja nie?" I nawet zupełnie niewinne słowa położnej skierowane w moją stronę: "a u pani który tydzień ciąży?" nie przywołały bolesnych wspomnień, a jedynie uśmiech i odpowiedź: "u mnie nie ma żadnej ciąży", a na jej zmieszanie: "oj, w takim razie bardzo przepraszam" zupełnie naturalnie odparłam: "ale przecież nic się nie stało".

Osiem powodów. Bardzo dobrych. Mocnych. Ważnych. Dla nich wszystkich warto było. Nigdy nie pomyślałabym, że będę tak ciepło wspominać pobyt w szpitalu. Bo tak właśnie jest.

C.D.N.

1.287. Szpital - dzień trzeci

W nocy przebudziłam się klasycznie przed trzecią, a potem usnęłam i śniło mi się, że przyszedł lekarz i powiedział, że ponieważ wyniki moczu nie wyszły dobrze, będę musiała zostać w szpitalu do poniedziałku. Nieźle zaczął się dzień, nie ma co.

Szósta rano i strzał z pistoletu, czyli pomiar temperatury, ale nie zerwałam się z łóżka jak poprzedniego dnia - tym bardziej, że żadnych badań mi nie zlecono. Leżałam sobie spokojnie jeszcze dłuższą chwilę. Kiedy przyszła salowa z mopem,a po niej pielęgniarka zmierzyć ciśnienie (115/81) i zadać dwa magiczne pytania, byłam już umyta, uczesana i przebrana. 

A propos tego ostatniego - przygotowałam Mężowi gotowe zestawy do zabrania dla mnie. Na każdym z nich była przylepiona karteczka z dniem, w którym ma mi przynieść zawartość małej reklamówki. Bałam się, że jak tego nie zrobię, mój zalatany, ale kochany Dyrektor Wykonawczy coś pokręci i zapomni albo weźmie nie to, co potrzeba.

Przezornie zostawiłam sobie banana oraz kanapkę ze środy, bo byłam taka głodna, że zjadłam jedno i drugie, nie mogąc doczekać się śniadania, które coś się opóźniało. Zamiast niego przyszło całe konsylium lekarskie. Już czekałam na słowa głównodowodzącego, że mogę iść do domu, ale nic z tego. Moja karta została odłożona na później - do decyzji ginekologa, który mnie badał poprzedniego dnia, a który był właśnie na sali operacyjnej.

Na najbardziej wypasione śniadanie przyszło nam jeszcze poczekać z pół godziny. Ledwo zjadłam przyszedł Mąż z siatką jedzenia, gdyż matka w trosce o mnie zmusiła go do wzięcia całej zawartości - mimo moich telefonicznych protestów w środę wieczorem. Zażartowałam sobie, że będzie numer jak się zaraz dowiem, że wychodzę.

Jak doradziła mi położna, poczekaliśmy na doktora decyzyjnego, który zdążył już wrócić z sali operacyjnej, ale robił komuś USG. Siedzieliśmy z Głosem Rozsądku pod drzwiami i dybaliśmy na ginekologa. Udało się. Jak się okazało on nie miał pojęcia, że decyzja leży w jego gestii, ale zaraz poszedł po moją dokumentację, poprosił mnie do siebie i wszystko omówił, pokazał i powiedział, że całkiem legalnie mogę iść do domu. Z punktu widzenia ginekologii jestem zdrowa jak ryba, więc oni nie mają nawet co ze mną robić.

Była już dwunasta, Mąż i tak się zbierał do domu, więc poszliśmy razem, bo przecież w żaden sposób nie zdążyłby iść po moje ubranie i wrócić z nim do szpitala, a potem jeszcze dojechać do pracy na czternastą. Poza nim nikt inny nie mógłby przynieść mi ciuchów, więc wyszłam jak stałam i było mi to całkiem obojętne, że może wyglądam trochę dziwnie w przykrótkich i za szerokich spodniach od dresu.

Zostawiłam dziewczynom co chciały z jedzenia, a że niewiele chciały, resztą podzieliliśmy się z Dyrektorem Wykonawczym - część zjadłam ja (już w domu), a część powędrowała razem z Głosem Rozsądku do pracy. Obiecałam im odwiedziny w piątek (czyli dzisiaj), bo i tak musiałam wrócić do szpitala po wypis. Żal było mi je zostawiać, bo zdążyłyśmy się polubić, ale o tym jeszcze napiszę oddzielnie.

Matka na mój widok zrobiła oczy jak pięciozłotówki, zwłaszcza że wkręciliśmy ją z Mężem, a ona dała się nabrać, że wyszłam na własne żądanie. Ucieszyła się, bo zaoferowała mi nawet własnoręcznie przygotowany obiad, który zjadłam z ogromną wdzięcznością i apetytem. Ale najpierw zmyłam z siebie pozostałości szpitalne.

C.D.N.


1.286. Szpital - dzień drugi

Na noc zamknęłyśmy okno, bo wolałyśmy nie ryzykować wizyty niepożądanych gości z ulicy. Poza tym, przejeżdżające samochody oraz głośno zachowująca się młodzież z pobliskich domów nie pomogłaby nam w spokojnym śnie. Jak dwie blondynki z dowcipów nie zauważyłyśmy za to roletek w oknie i przez całą noc raziło nas światło z ulicznych latarni. Dopiero Mąż, który przyszedł rano, uświadomił nam brak pomyślunku.

Ale i tak noc miałam z głowy. Nowe miejsce i nowe łóżko odganiały sen na tyle skutecznie, że zanim usnęłam, obudziłam się około trzeciej, a potem przed szóstą, kiedy to pielęgniarka mierzyła nam temperaturę specjalnym pistoletem przykładanym do czoła. I po spaniu, bo chwilę później zawołano mnie na pobranie krwi, a przy okazji zaniosłam im w pojemniku trochę płynu, który udało mi się wycisnąć w toalecie.

Za oknem padał deszcz, a powietrze było takie rześkie i świeże, że aż wyszłam sobie przed budynek, by się nim nasycić. Wróciłam na swoje łóżko, a chwilę potem przyszła salowa z mopem. Po niej zjawiła się pielęgniarka z ciśnieniomierzem - tym razem miałam prawie książkowo - 117/80. Oprócz tego padły obowiązkowe pytania: "mocz był?", "stolec był?" O tym ostatnim jeszcze napiszę, gdyż do tej pory się zaśmiewam na samą myśl dwóch sytuacji z życia wziętych.

Moje pierwsze śniadanie skonsumowałam w całości, bo byłam tak głodna, że zjadłabym chyba wszystko. Trzy kromki chleba plus dwa plasterki czegoś, co było połączeniem galarety, chyba (?) mięsa, marchewki i groszku na chwilę nasyciło mój żołądek. Nowa koleżanka poczęstowała mnie herbatą z cukrem, bo nie przewidziałam, że posiłki nie obejmują napojów, a picie chłodnej wody niekoniecznie pasuje do śniadania. No i już wiedziałam czemu ma służyć ogólnodostępny czajnik na korytarzu, lodówka oraz kuchenka mikrofalowa. Catering oferowany przez szpital nie jest gorący. Ba, nie jest nawet ciepły. Jest letni.

Zaliczyłam pierwszy poranny obchód. Do sali weszło dwóch lekarzy ginekologów, stażysta, studentka, położna i pielęgniarka. Poprosili mnie o udanie się pod gabinet USG, a potem pod zabiegowy. Grzecznie usiadłam na krześle na korytarzu, a po skończonym obchodzie, jako pierwsza zostałam wyczytana do wejścia. Miałam szczęście, bo nasza sala była pierwszą po pooperacyjnej, do której udawali się medycy i to oni decydowali o kolejności badań.

Pani doktor była przemiła (i bardzo piękna), a przy tym wszystko mi objaśniała i pokazywała na monitorze. Oprócz niej w środku były te same osoby, co w sali podczas obchodu. Badanie nie wykazało niczego, co budziłoby niepokój. Przemieściłam się więc na drugi koniec korytarza, pod gabinet zabiegowy. I znowu weszłam do niego pierwsza. Obsada ta sama.

Kolejne badanie na fotelu ginekologicznym oraz szczegółowy wywiad z panem doktorem, który wykazał się niesamowitym taktem, profesjonalizmem i kulturą osobistą, pytając o przebyte poronienie i szczegóły z nim związane. Przyznam, że byłam zaskoczona, a nie było to jedyne zaskoczenie podczas całego mojego pobytu na oddziale, gdyż to, co tam zobaczyłam przywróciło mi wiarę w lekarzy, którzy naprawdę dbają o komfort fizyczny, ale i psychiczny pacjentek. O tym jeszcze dokładniej napiszę później.

Zostałam szczegółowo poinformowana o wszystkich wynikach badań pobranej poprzedniego dnia wieczorem krwi oraz o tym, że ze swojej strony nie znaleźli u mnie niczego niepokojącego. Cierpliwie i spokojnie ginekolog tłumaczył mi to, czego nie rozumiałam oraz rozwiewał moje wątpliwości. Pozostało jeszcze tylko oczekiwanie na to, co przyniesie badanie moczu.

Wróciłam do sali, a niedługo potem pojawił się Mąż z domowym cateringiem. Bez tego jedzenia byłoby mi naprawdę ciężko, gdyż tamto szpitalne w większości nie było zjadliwe. Ale to akurat nie był jakiś poważny problem, lecz mała niedogodność. Wzięłam jogurt z płatkami przyniesiony przez Dyrektora Wykonawczego, kiedy przyszła do mnie studentka, przedstawiła się i spytała czy może mnie zbadać.

Zdziwiona, ale i zaciekawiona przystałam na jej prośbę - w końcu przyszli lekarze też się muszą na kimś uczyć. Nie mogłam tylko się powstrzymać od zadania jej pytania: "dlaczego ja?" Ona chyba miała w sobie jakąś żyłkę doktora House'a, bo stwierdziła, że prawdopodobnie jestem przypadkiem internistycznym.

Pół godziny - tyle czasu przeprowadzała ze mną wywiad oraz badała na wszystkie najdziwniejsze i możliwe sposoby, łącznie z zaglądaniem do gardła, dotykaniem gołych stóp, podnoszeniem moich nóg, uciskaniem twarzy, gnieceniem brzucha, stukaniem po plecach, osłuchiwaniem serca, oskrzeli oraz płuc, a także (to mnie zafrapowało najbardziej) prosiła o głośne wypowiadanie słów "czterdzieści cztery". I to dwukrotnie. Do tej pory nie wiem czemu miało to służyć, ale czego się nie robi w imię nauki?

Trochę byłam zła, bo przez tamten czas Mąż siedział sam na korytarzu, a potem musiał już wracać do domu, żeby zdążyć do pracy. Pożegnaliśmy się więc i wróciłam do siebie. Chwilę później przybyła nam nowa pacjentka - jak się okazało na tym samym łóżku i w tej samej sali leżała już dwa miesiące wcześniej. Nawet pielęgniarki się śmiały, żeby zbytnio się nie przyzwyczajała do tego miejsca.

Na obiad była zupa niewiadomego pochodzenia z ziemniakami oraz kasza jęczmienna z dziwnie smakującym sosem z zagadkową zawartością. Zupę zjadłam, natomiast drugie danie spróbowałam, ale nie dałam rady, gdyż miałam odruch wymiotny i wolałam nie ryzykować.

Praktycznie przez cały dzień bolała mnie głowa - ze stresu, z niewyspania i z emocji. Dwie Aspiryny zażyte w odstępie czasowym rozwiązały problem na dobre. Mogłam słuchać radia na komórce (trafiły mi się nawet "Trójkąty i kwadraty" Dawida Podsiadło), czytać książkę i notować co ciekawsze rzeczy, żeby potem mieć o czym pisać na blogu.

Po obiedzie miałyśmy już komplet na sali. Trochę posiedziałam na ławce przez izbą przyjęć. Wypiłam kawę ze szpitalnego automatu, odwiedziłam kiosk, w którym można było kupić mydło i powidło, zadzwoniłam do kilku osób, napisałam parę SMS'ów i wróciłam na swoje łóżko.

Kolejny pomiar temperatury pistoletem i pytania położnej o mocz oraz stolec. We cztery nie mogłyśmy się powstrzymać od śmiechu, a biedna kobieta nie wiedziała o co nam chodzi, kiedy miałyśmy głupawkę.

Kolacja w postaci trzech kromek chleba, kosteczki masła oraz połowy serka topionego wjechała na wózku przed siedemnastą, a po niej był symboliczny dwuosobowy (lekarz plus pielęgniarka) obchód. "Jak się pani czuje?" i tyle ich widzieliśmy. Dostałam na własność wyniki badania grupy krwi, którą musieli mi oznaczyć, bo nikt nie powiedział mi, że powinnam go wziąć z domu.

Padłam jak mucha przed dwudziestą pierwszą, ale tym razem nie zapomniałam o opuszczeniu roletek.

Na zdjęciu cztery posiłki, które dostałam, czyli śniadanie, obiad, kolacja i ostatnie najbardziej "wypasione" śniadanie z dwoma jajkami na twardo.

C.D.N.


1.285. Szpital - dzień pierwszy

We wtorek siedziałam jak na szpilkach i czekałam na wcześniejsze przyjście Męża z pracy. Spakowana, gotowa, aczkolwiek niechętnie nastawiona do hospitalizacji. Z jednej strony wolałam zostać w domu, ale z drugiej zdawałam sobie sprawę, że jak mus to mus. Poza tym, matka doprowadzała mnie do szału swoim zachowaniem, bo zamiast wspierać, dodatkowo mnie denerwowała. Nie dziwne więc, że nie czekałam nawet do dziewiętnastej, ale już godzinę wcześniej wyszliśmy z Dyrektorem Wykonawczym z domu.

Na dworze było przyjemnie - rześko, a nawet chłodno. Miałam gęsią skórkę na rękach - pewnie ze strachu i zimna razem wziętych. Usiedliśmy jeszcze na chwilę na ławce na osiedlowym skwerku, ale zmarzłam i wolałam znaleźć się już pod dachem. W drodze do szpitala spotkaliśmy naszą wspólną znajomą, która mieszka w pobliżu szpitala. Chyba ściągnęłam ją telepatycznie, gdyż powiedziałam Mężowi, że możemy zajrzeć do niej na kawę, bo mieliśmy trzy kwadranse w zapasie. Trochę postaliśmy na chodniku i porozmawialiśmy sobie, gdyż dość dawno się nie widzieliśmy we troje.

Potem chciał, nie chciał, ale marsz na izbę przyjęć. O dziwo - nie było żadnej kolejki. Jakby tylko na mnie czekali. Bardzo miła pani wzięła ode mnie dowód osobisty i skierowanie, zaczęła spisywać moje dane, po czym wydrukowała dla mnie kilka stron, z których część miałam wypełnić sama, a resztę dać lekarzowi. Zmierzyła mi też ciśnienie. Z nerwów miałam 130/80.

Ginekolog, u której byłam prywatnie kilka dni wcześniej i od której dostałam skierowanie właśnie pojawiła się w zasięgu wzroku i zabrała mnie ze sobą do gabinetu celem przeprowadzenia wywiadu. Uzupełniała rubryczki, wpisywała badania do wykonania, a potem zaprowadziła mnie z powrotem na izbę przyjęć, gdzie dostałam bardzo gustowną opaskę na przegub dłoni, na której był numer ewidencyjny szpitala oraz mój PESEL. Genialne posunięcie, z którym nigdy wcześniej się nie spotkałam. Całkowita dyskrecja i ochrona danych osobowych obowiązywała na całym oddziale, na którym leżałam - na łóżkach nie wisiały żadne karty, gdyż każda pacjentka miała swoją teczkę z dokumentami, a te były pod kluczem w dyżurce pielęgniarek.

Wskazano mi drogę do rozbieralni, gdzie przebrałam się w ubranie szpitalne, a potem pobrano mi krew (aż do ośmiu probówek) oraz nie uniknęłam też przyjemności bycia zbadaną na fotelu ginekologicznym. Razem z pielęgniarką oraz panią doktor i Mężem poszliśmy wszyscy na oddział. Tam obie panie "przekazały" mnie kobietom na dyżurce, które szybko i sprawnie przeprowadziły kolejny wywiad, spytały o choroby przewlekłe oraz zażywane leki, a także oferowały swoją pomoc w razie potrzeby. Pokazały mi gdzie znajdują się toalety, prysznice, gabinet lekarski, zabiegowy oraz USG, a także czajnik, lodówka i mikrofala dla pacjentek. Dostałam też przydział do sali oraz pojemnik na mocz plus informację o kolejnym pobraniu krwi następnego dnia rano.

Weszłam do środka nie bez obaw. Cztery łóżka, z czego trzy wolne. Wybrałam sobie to przy oknie. Trochę wyższy parter, więc mogłam uciekać jakby co. Jedyna pacjentka o okazała się być młodsza ode mnie o dwadzieścia lat, ale wiek nie przeszkodził nam w przegadaniu najbliższych kilku godzin. Poszłyśmy spać tuż przed północą. Wcześniej rozpakowałam przyniesioną przez Męża torbę, pożegnałam się z nim i umówiłam na dzień następny.

Zrobiłam rozpoznanie terenu i to, co mnie uderzyło, to niesamowita cisza panująca na korytarzu oraz czystość, wręcz powiedziałabym, że prawie sterylność, a przy tym brak jakiegokolwiek zapachu środków do dezynfekcji. A na ścianach wisiały różne fajne obrazki.

C.D.N.



czwartek, 22 sierpnia 2013

1.284. Wróciłam

Dostałam dzisiaj legalne pozwolenie opuszczenia szpitala, więc wróciłam jak stałam, bo ani ja, ani Mąż takiego obrotu sprawy się nie spodziewaliśmy. Jako że ubranie "wyjściowe" zostało w naszym pokoju, spacer do domu odbyłam w przykrótkich i za szerokich spodniach od dresu Dyrektora Wykonawczego, T-shircie oraz kroksach.

Po naprawdę gruntownych badaniach oraz wywiadach lekarskich (o nich napiszę szerzej w następnym poście) okazało się, że poza podwyższonym poziomem prolaktyny, który mam skonsultować z endokrynologiem ze względu na niedoczynność tarczycy (istnieje duże prawdopodobieństwo, że to jest właśnie przyczyną), ginekologicznie nic mi nie jest, więc medycy rozłożyli bezradnie ręce, sugerując wizytę u gastroenterologa, gdyż moje bóle mogą być spowodowane niewłaściwym funkcjonowaniem układu pokarmowego, jelit oraz całej reszty od strony czterech liter.

Jutro wybieram się do szpitala po wypis, a potem do doktora Tomasza, żeby mu pokazać wszystkie wyniki plus ten z USG jamy brzusznej, robiony kilka tygodni temu. Nawet jeśli będę miała szukać przyczyn swoich dolegliwości u innego specjalisty, zdecyduję się na to dopiero po powrocie znad morza. Póki co, wystarczy mi widoku panów i pań w białych fartuchach, choć niektórzy ginekolodzy są tak wysocy i przystojni, że jest na kogo popatrzeć.

Na razie idę się położyć, bo chce mi się spać (w szpitalu nie za dobrze sypiałam) i do tego jeszcze z powodu niewyspania właśnie boli mnie głowa, więc nie jestem w formie, ale nadrobię zaległości. Obiecuję, bo mam ciekawe rzeczy w zanadrzu - także te zdjęciowe - niestety jedynie z komórki, gdyż uznałam, że wyglądałabym mocno podejrzanie z normalnym aparatem w dłoni na oddziale.

wtorek, 20 sierpnia 2013

1.283. Kierunek szpital

Mam nadzieję, że brak doświadczenia w pakowaniu niezbędnika szpitalnego nie będzie przeszkodą i niczego nie zapomnę. A nawet jakby, od czego jest Mąż? Sam się zaoferował, że doniesie. Na szczęście mamy blisko - dwa przystanki autobusem albo jakieś dwadzieścia minut na piechotę.

Chociaż wciąż jeszcze tupię nogą jak dziecko i kręcę nosem, ale kto by się tym przejmował? Dyrektor Wykonawczy mnie rozśmiesza, a i ja sama nie bardzo lubię siebie w takim stanie, więc zbieram się w sobie i nastawiam psychicznie. Oczywiście pozytywnie.

Bardzo, ale to bardzo w owym nastawieniu pomagają mi dobre i życzliwe dusze, które są jak promyczki słońca przemycające ciepło, wsparcie i otuchę w swoich słowach kierowanych do mnie. W chwilach niepewności takie zachowania są bezcenne. Z całego serca dziękuję Wam, Dziewczyny.




Spojrzałam dzisiaj w kalendarz i uświadomiłam sobie, że za dwa tygodnie będę razem z Mężem w Sobieszewie. I do tej myśli się uśmiechnęłam z radością. Bo widzę nas w tamtych, znanych już miejscach, ale także tam, gdzie nas jeszcze nie było.

Do czekającej mnie za kilka godzin hospitalizacji podchodzę jak do kolejnego punktu programu, który trzeba załatwić i odhaczyć jako jeden z wielu na liście rzeczy do zrobienia.

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

1.282. Linkownia

W ubiegłym tygodniu upolowałam wreszcie w osiedlowej bibliotece książkę (klik), która długo była poza zasięgiem. Mało tego, bibliotekarka zaproponowała mi również niejako "ciąg dalszy" owej pozycji (klik). Coś tam kiedyś słyszałam o tej lekturze, więc jak już pożyczyłam, to i przeczytam, by mieć pojęcie o co chodzi.

Filmowo też było, aczkolwiek repertuar różny i różnisty mieliśmy z Mężem. Najpierw taki, potem coś takiego, następnie to i na koniec jeszcze to. Do wyboru, do koloru. Co kto lubi. W zanadrzu są już inne linki, ale na te przyjdzie nam poczekać do najbliższego weekendu, który mam zamiar spędzić w domu i na sobotniej wycieczce. Jak coś, zawsze mogę wyjść na własne żądanie, ot co!

A, zapomniałabym - wpłaciliśmy też zaliczkę na poczet naszego pobytu w Sobieszewie. Sprawdziłam przed chwilą rozkład PKP - póki co nie zmienili pociągów, z których chcemy skorzystać. Z biletami się wstrzymaliśmy, ale kupimy je zaraz jak tylko wyjdę ze szpitala. Taka mała asekuracja - na wszelki wypadek.

1.281. Strachy

W szpitalu jako pacjentka byłam dwa razy w życiu (nie licząc oczywiście tego pierwszego, kiedy się urodziłam). Najpierw trafiłam tam całkiem nieprzytomna, ale to było już dwadzieścia trzy lata temu. Ostatnio - prawie trzy lata temu, kiedy straciłam Adasia.

Jutro wieczorem mam się zgłosić na izbę przyjęć. Na szczęście jest to inny szpital, niż ten, w którym poroniłam, bo świadomego powrotu w tamto miejsce bym nie zniosła.

Nie chcę tam iść. Ale wiem, że pójdę, bo chcę wiedzieć co mi jest, albo chociaż co mi nie jest. Chcę wiedzieć cokolwiek. Życie w niepewności i zawieszeniu nie jest wcale takie fajne.

Najbardziej nie chciałabym leżeć na jednej sali z ciężarnymi i być zmuszoną słuchać bicia serc ich dzieci podczas badania KTG, a także rozmów na temat imion, wyprawek itp. A w takich warunkach byłam hospitalizowana trzy lata temu. Na jednym z łóżek leżała nawet matka z dopiero co urodzonym dzieckiem. I ja, która swoje traciłam...

Poza tamtym najważniejszym lękiem, z którym jednak mam zamiar się zmierzyć, są inne - natury bardziej przyziemnej. Nie znoszę korzystania z publicznych toalet, a także całodobowego przebywania w jednej sali z osobami, których nie znam i wszystkich związanych z tym niedogodności - jak choćby w postaci ryczącego telewizora, chrapania, marudzenia, narzekania oraz opowiadania swoich historii chorób innym pacjentkom.

A teraz dobre strony. Może wreszcie coś się wyjaśni i poznam odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Na razie nic mnie nie boli, więc będę mogła się przemieszczać, a nie siedzieć bezczynnie na łóżku w sali. No i zawsze będę miała coś ciekawego do napisania, gdyż zabieram ze sobą zeszyt i długopis, by jak za dawnych dobrych czasów pisać odręcznie. Kiedy wrócę, przepiszę wszystkie swoje notatki i dzięki temu powstaną "hospitalizowane" posty. Wezmę też jakąś książkę i zatyczki do uszu - na pewno się przydadzą jako izolacja od otoczenia.


niedziela, 18 sierpnia 2013

1.280. Na stres

Za dwa dni o tej porze będę pewnie siedzieć (albo leżeć) na szpitalnym łóżku. Nie chcę tam iść z wielu powodów. Wiem jednak, że patrząc na całą sytuację z punktu widzenia rozsądku i mądrości, powinnam to zrobić, bo może coś się wyjaśni (albo zaciemni).

O swoich strachach, lękach i obawach napiszę pewnie jutro, bo całkiem sporo ich jest w mojej skołatanej głowie.

Póki co, świadomie i z premedytacją zajadam stres bardzo niezdrowymi produktami. I mam to w nosie. W końcu po raz pierwszy w życiu dostałam skierowanie na oddział do szpitala. Taką okazję trzeba uczcić.


A w szafie stoi jeszcze butelka likieru poziomkowego, którą kupiliśmy dzisiaj z Mężem. Będzie w sam raz jak wrócę do domu - albo z radości, albo z rozpaczy.

sobota, 17 sierpnia 2013

1.279. Jak sobota, to i wycieczka

Dzisiejsza wycieczka nie byłaby tak udana, gdyby nie ogromna przysługa, jaką wyświadczył nam znajomy Męża, mieszkający tam, dokąd udaliśmy się autobusem komunikacji miejskiej. Sam zaoferował się, że nas podwiezie w miejsca, do których chcieliśmy dotrzeć na piechotę. Szczerze nam odradził taką formę transportu i miał rację - musielibyśmy przejść w pełnym słońcu jakieś dziesięć kilometrów, a może nawet więcej.

Od czasu pogrzebu mojego przyjaciela nie byłam na jego grobie - właśnie z powodu odległości, o której wspomniałam. Dzisiaj wreszcie mogłam to zrobić. Dziwne to uczucie widzieć pomnik z nazwiskiem kogoś bliskiego kiedy tak naprawdę wciąż mam przed oczami twarz tamtego człowieka, pamiętam jego uśmiech, spojrzenie...

Zupełnie niespodziewanie zostaliśmy zaproszeni na kawę do znajomego Dyrektora Wykonawczego, którą wypiliśmy we czworo, gdyż dołączyła do nas żona tamtego kolegi. Siedzieliśmy przed domem, na świeżym powietrzu, patrząc na psa o imieniu Gabriela.

Swoją drogą, przypomniało mi się pewne zdarzenie - wzięte z życia pewnej pani, która bardzo nam pomogła przed ślubem. Otóż jest ona babcią małej dziewczynki. Któregoś dnia wyszły razem do ogrodu. Kobieta zobaczyła brykającego na podwórku psa i krzyknęła do niego: "Sonia, do budy!" Jej wnuczka spojrzała na nią ze łzami w oczach i spytała: "babciu, ale jak?" I suka, i dziecko miały bowiem tak samo na imię. Chyba nigdy nie zrozumiem dlaczego niektórzy ludzie dają psom, czy kotom ludzkie imiona.

Wracając do naszej dzisiejszej wycieczki. Cały czas byliśmy na dworze. Nie licząc oczywiście podróży i chwilowej wizyty w wiejskim sklepie, bo co jak co, ale lody są dobre na upały. Spędziliśmy chwilę nad zbiornikiem wodnym, zjedliśmy kanapki, posiedzieliśmy na kocu i wróciliśmy przez las na przystanek autobusowy.




1.278. Bukiet

Wczoraj Mąż mnie wziął z zaskoczenia. Po powrocie z pracy zadzwonił do drzwi, otworzyłam je jak zwykle, a oczom moim ukazał się bukiet kwiatów i dwa serniki. Tych ostatnich nie sfotografowałam, ale ten pierwszy jak najbardziej. 

Głos Rozsądku ponoć sam komponował wiązankę i głośno protestował, gdy pani w kwiaciarni proponowała mu jeszcze wstążki, folie i zielone trawy. Dyrektor Wykonawczy mnie zna aż za dobrze i wie, że lubię prostotę - bez dodatkowych upiększaczy. A serniczki nie powiem - smakowite są.


piątek, 16 sierpnia 2013

1.277. Samo się nie zrobi

Po moim przedostatnim poście był ciąg dalszy. Zacznę od rzeczy najbardziej prozaicznych. Matka, jak już oprzytomniała i dotarło do niej, że jednak skierowanie do szpitala jest prawdziwe i wypisane na moje nazwisko, trzykrotnie wchodziła do pokoju z pytaniem na ustach: "a w czym ty będziesz tam spała?"

Fakt, problem jest ogromny. Jak ktoś nie wyczytał między słowami sarkazmu oraz ironii, proszę to czym prędzej zrobić. Zdradzę pewną tajemnicę. Otóż mam generalnie dwa zestawy do spania. T-shirt plus majtki lub króciutka koszulka na ramiączkach plus majtki. O obowiązkowych skarpetkach nie zapominając w obu przypadkach. Zarówno jedna wersja, jak i druga (ze zrozumiałych względów) średnio się nadaje do paradowania w miejscu publicznym.

Zostałam więc zasypana propozycjami rodzicielki, która w trosce o moje zasłonięte cztery litery przynosiła mi swoje pidżamy w kwiaty w komplecie z jakimiś dziwnymi spodniami. Potem pokazała mi jeszcze jakieś ni to getry, ni to nie wiadomo co, a na końcu stwierdziła, że muszę iść na targ kupić sobie porządną pidżamę. Tylko po co?

Dla mnie problemu nie ma. Żadnego. Wypożyczę sobie spodnie od dresu Męża, a do tego własne T-shirty. Spać mogę w majtkach, a po korytarzu będę chodzić w owych spodniach dresowych. Celowo wolę te, które należą do Dyrektora Wykonawczego, gdyż mają krótsze nogawki, co jest przydatne we wszelkich miejscach użyteczności publicznej, bo nie ciągną się po ziemi, a co za tym idzie, mała jest szansa ich ewentualnego zakurzenia oraz zamoczenia. No i moje cztery litery będą mogły być stuprocentowo zakryte.

A teraz już całkiem poważnie. Dostałam kilka maili od zaniepokojonych, ale jakże kochanych kobiet, które zbeształy mnie ostro, że nie zwróciłam się do nich po wsparcie. Strasznie mnie tym rozczuliłyście, dziewczyny i bardzo Wam dziękuję za troskę i chęć wysłuchania. Jednak w tamtym poście, pisanym na świeżo i pod wpływem chwilowego rozżalenia wywołanego sytuacją z Mężem i matką, to właśnie od nich oczekiwałam słów otuchy. Wiem, że jesteście. Pamiętam.

Tyle lat żyłam sobie w samotności, że zdążyłam ją polubić. Im jestem starsza, tym bardziej. Przywykłam do swojego towarzystwa, ba - uwielbiam je. Mam też w sobie sporo zadaniowego podejścia, choć faktycznie na początku emocje biorą górę, ale potem przytomnieję i zaczynam myśleć racjonalnie. Tak więc zdałam sobie sprawę, że na matkę liczyć nie mogę, bo ona pewnych rzeczy nie rozumiała i nie zrozumie. 

Z Głosem Rozsądku sytuacja wygląda trochę inaczej. Obawiam się, że sam będąc w rozsypce i nie dając sobie rady ze samym sobą, nie bardzo jest w stanie wesprzeć mnie. A ja nie mam prawa tego od niego oczekiwać akurat w tym konkretnym momencie. Powiedział mi, że po przeczytaniu tamtego postu zrobiło mu się smutno. Widzę też, że się stara. Wiem, że to trudny moment dla niego.

Poza słomianym zapałem, doskonale rozumiem i problem agresji, i niskiego poczucia własnej wartości, i nieumiejętności cieszenia się czymkolwiek, i braku chęci do życia. Rozumiem, bo sama borykałam się z czterema ostatnimi. Wiem też, że każdy inaczej przeżywa, ma inne podejście i spojrzenie, bo jest innym człowiekiem. Nie lepszym, nie gorszym, lecz właśnie innym.

Nie wiem czy te nasze małżeńskie rozmowy i moje próby pokazywania Mężowi kilku rozwiązań miały wpływ na jego decyzję, ale fakt jest faktem - zadzwonił do ośrodka i umówił się na spotkanie z terapeutką. Zaraz po powrocie z Sobieszewa idzie na pierwszą wizytę. Bo, jak powiedział: "samo się nie zrobi".

Zresztą, wszystko i tak okaże się w praniu. Jeśli Dyrektor Wykonawczy nie ma w sobie wystarczającej motywacji do zmiany, a jedynie uległ moim namowom albo nie ma do tego przekonania, wyjdzie szydło z worka. Zaraz na początku.

Ja jestem jego żoną, nie psychologiem, bo ani nie mam takiego wykształcenia, ani - nawet gdybym miała - nie mogłabym mu pomóc, gdyż jesteśmy związani ze sobą emocjonalnie, a terapeuta musi być kimś, dla kogo klient (czy pacjent) jest jak niezapisana kartka papieru.


czwartek, 15 sierpnia 2013

1.276. Jak w parku

Jest taki cmentarz, na którym byłam chyba tylko raz w życiu - na pogrzebie ojca dobrego kolegi Męża. Przestrzeń, zieleń, spokój, cisza. Pojechaliśmy tam dzisiaj - na wyraźne moje życzenie. Jeśli mogłabym sobie wybrać miejsce wiecznego spoczynku, chciałabym być pochowana właśnie tam. O ile nie zdecyduję się na przekazanie swojego ciała na potrzeby Akademii Medycznej.

Wiewiórki, które prawie nie boją się ludzi, przemykające pomiędzy grobami. Zając, który kicał przed nami. Uciekające spod stóp koniki polne. Kwitnące kwiaty i owoce na drzewach. Brzozy, tuje, sosny, jałowce. Cmentarz jak park.