Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

poniedziałek, 30 września 2013

niedziela, 29 września 2013

1.334. Niskociśnieniowiec

Kilka dni temu Mąż przytaszczył ze sklepu dynię. Taki sabotaż, bo na liście zakupowej jej nie było. Dzisiaj na obiad mieliśmy z niej zupę. Dyrektor Wykonawczy obierał, gotował i miksował, a ja doprawiałam dużą ilością gałki muszkatołowej, tymianku i pieprzu. Plus zielona natka pietruszki. Jakie to pyszne wyszło! I - o dziwo - zostało jeszcze na jutro.

W kościele, już prawie pod koniec mszy, o mało co nie zemdlałam. Najpierw ziewanie, potem szumy w uszach, mroczki przed oczami i nogi jak z waty. Powiedziałam Mężowi co się dzieje, ale jakoś dałam radę wytrzymać i nie upaść. Potem wracaliśmy do domu bardzo szybkim marszem, bo zimno było. Premierę w tym sezonie miały moje żółte rękawiczki.

Trzy torebki czekolady rozpuszczone w gorącym mleku. Wypiłam prawie duszkiem. W głowie jak się kręciło, tak nic się nie zmieniło. Dyrektor Wykonawczy poszedł po matkę. Przyszła z ciśnieniomierzem. 102/61 - po wypiciu półlitrowego kubka czekolady. Wolę nie myśleć ile wynosiło ono w kościele. Dostałam polecenie zjedzenia czegoś słodkiego. Po trzech batonikach zostały jedynie papierki, a po winogronach ogonki.

Wypiłam herbatę - jakąś energetyczną, ale nie bardzo działa. Dyrektor Wykonawczy zaproponował swoją. Pytam więc:

- Jaką masz?
- Ciemną.
- Czyli jaką?
- Okrągłą.
- Ale jaką?
- Z pudełka.

I weź się z własnym Mężem dogadaj. A chciałam tylko wiedzieć czy to zielona, czerwona, zwykła czarna, a może Earl Grey.

sobota, 28 września 2013

1.333. Posłanie do nadwrażliwych

Bądźcie pozdrowieni, Nadwrażliwi
za waszą czułość w nieczułości świata, za niepewność - wśród jego pewności
za to, że odczuwacie innych tak jak siebie samych zarażając się każdym bólem
za lęk przed światem, jego ślepą pewnością, która nie ma dna
za potrzebę oczyszczania rąk z niewidzialnego nawet brudu ziemi
bądźcie pozdrowieni.

Bądźcie pozdrowieni, Nadwrażliwi
za wasz lęk przed absurdem istnienia
i delikatność niemówienia innym tego co w nich widzicie
za niezaradność w rzeczach zwykłych i umiejętność obcowania z niezwykłością
za realizm transcendentalny i brak realizmu życiowego,
za nieprzystosowanie do tego co jest a przystosowanie do tego co być powinno
za to co nieskończone - nieznane - niewypowiedziane
ukryte w was.

Bądźcie pozdrowieni, Nadwrażliwi
za waszą twórczość i ekstazę
za wasze zachłanne przyjaźnie, miłość i lęk
że miłość mogłaby umrzeć jeszcze przed wami.

Bądźcie pozdrowieni
za wasze uzdolnienia - nigdy nie wykorzystane -
(niedocenianie waszej wielkości nie pozwoli
poznać wielkości tych, co przyjdą po was)
za to, że chcą was zmieniać zamiast naśladować
że jesteście leczeni zamiast leczyć świat
za waszą boską moc niszczoną przez zwierzęcą siłę
za niezwykłość i samotność waszych dróg
bądźcie pozdrowieni, Nadwrażliwi.

Kazimierz Dąbrowski

Źródło: klik

piątek, 27 września 2013

1.332. Piąta - ponoć drewniana

Akurat dzisiaj minął termin oddania (i tak przedłużanych już) książek - "Dlaczego mężczyźni kochają zołzy" oraz "Dlaczego mężczyźni poślubiają zołzy". Nie przeczytałam żadnej z nich. Wczoraj, bardzo pobieżnie, przekartkowałam którąś. Trudno. 

Jakoś przeżyję bez "fachowej" wiedzy czemu Mąż mnie kocha i czemu dokładnie pięć lat temu, świadomy praw i obowiązków, wynikających z założenia rodziny uroczyście oświadczył, że wstępuje w związek małżeński właśnie ze mną.




Czy jestem zołzą? Może tak, może nie. Zależy od spojrzenia, punktu odniesienia, podejścia i samej definicji. Nie wnikam, bo i po co?

Liczy się miłość, bliskość, ciepło, czułość, wsparcie i tysiąc innych czynników składowych. Plus moja chęć trzymania Męża za rękę podczas naszych spacerów oraz jego inwencja twórcza w komponowaniu bukietów dla mnie.




Prostota i minimalizm. W codziennym życiu i w miłości. Bez dorabiania zbędnych ideologii. Bez pompy, fajerwerków i kreowania iluzji.

Kocham. Czuję się kochana. Mnie to wystarczy.

czwartek, 26 września 2013

1.331. Węglowodany

Ostatnie smutki poszły sobie w siną dal. Obudziłam się dzisiaj, a ich już nie było przy mnie. Czasem tak bywa, że kilka spraw nakłada się na siebie, a potem bardzo łatwo wpaść w dołek. Dobrze jednak znać sposób na siebie i podać sobie rękę. Albo o nią poprosić. Mąż zawsze chętny.

Powrót znad morza do domowej rzeczywistości, brak słońca, za to obfitość opadów i chłodu, kobiece dni i związany z nimi spadek jakichś tam hormonów odpowiedzialnych za dobry nastrój, psychoterapia Męża, wertowanie bezsensownych ogłoszeń o pracę, rozczarowanie niespełnionymi obietnicami innych, trzeci rok od straty Adasia zaledwie na trzy dni przed piątą rocznicą ślubu cywilnego - wystarczy, by na chwilę poczuć się gorzej.

Nie uciekam przed sobą. Zostaję, choć nieraz jestem wodzona na pokuszenie. Przyznaję się do swoich słabości, choć czasem chciałabym od nich uciec. Nie da się, wiem, znam, przerabiałam. Dlatego jestem, nie zapominając o tym, co mam, bo mam wiele. Pamiętam.

Zajadałam emocje. Jedna tabliczka czekolady z nadzieniem truskawkowym podarowana przez fajną blogową duszę ze stolicy. Krówkowa leży nietknięta. Dwa duże Prince Polo przywiezione jeszcze znad morza. Miętowo-czekoladowe pałeczki z Lidla. Kawałek sernika z galaretką. Rodzynki w czekoladzie. Tyle pamiętam. Biję się w piersi, ale czy żałuję?


1.330. Dobre, bo polskie

Odkąd pamiętam czas spędzany przeze mnie w podróży przeznaczałam na patrzenie na krajobrazy za oknem oraz na myślenie. Dla postronnego obserwatora pewnie byłoby to gapienie się w jeden punkt albo marnowanie czasu, który można by spożytkować na coś twórczego.

Dawno, dawno temu jechałam z moją nieżyjącą już babcią PKS-em. Daleko, prawie jedenaście godzin w drodze. Co rusz słyszałam pytanie: "czemu nic nie mówisz?" Fakt, czasem buzia mi się nie zamyka, lecz podczas podróży lubię milczeć, nawet powiem więcej - gadanie mi przeszkadza - zarówno moje, jak i innych.

Mąż się ze mnie śmieje, że chyba lubię wspierać PKP, bo raczej trudno namówić mnie na transport autokarem. Co prawda, to prawda. Chyba mam jakiś szczególny sentyment do wszelakich pojazdów szynowych. Uwielbiam tramwaje, pociągi oraz wagoniki kolejek, chociaż tymi ostatnimi poruszałam się sto lat temu w górach.

Miłością jeszcze platoniczną darzę traktory, ciągniki, kombajny, TIR-y oraz każdy inny, podobny pojazd na olbrzymich kołach. Wciąż czekam na spełnienie marzeń o przejażdżce wyżej wymienionymi.

Wracając jednak do patrzenia i myślenia... Dopiero przemierzenie prawie całej Polski z południa na północ, za każdym razem, przypomina mi o tym jak piękną mamy przyrodę. Ludzie jeżdżą czasem na drugi koniec świata w poszukiwaniu cudów, które mają zaledwie na wyciągnięcie ręki.

"Cudze chwalicie, swego nie znacie. Sami nie wiecie, co posiadacie" - pisał Stanisław Jachowicz. Mogłabym jeszcze przytoczyć słowa o szewcu, co bez butów chodzi oraz o tym, że najciemniej jest zawsze pod latarnią. Wybieram to, co polskie, choć pewnie brzmi to patetycznie. Chyba właśnie z tego powodu nie widziałam swojej przyszłości w Anglii.

środa, 25 września 2013

1.329. Kontemplacja

Odkąd wróciliśmy znad morza nie ma dnia, by nie bolała mnie głowa. Zresztą, nie tylko ona. Nasiliły się także inne dolegliwości, a ja mam prawie stuprocentową pewność, że to psychika daje mi o sobie znać. Reakcja na stres, ot co.

Brakuje mi ciszy, spokoju, prywatności, przestrzeni. I samotności.

Wzięłam dzisiaj aparat i odprowadzając Męża na przystanek, a potem idąc po zakupy zatrzymywałam się i kontemplowałam naturę.

Wrażliwość jest darem, lecz czasem bywa też powodem alienacji, bo nieraz trudno z nią żyć.


1.328. Przetarty szlak

Nasze serca biją podobnym rytmem. Męża i moje. Ciśnienie krwi prawie identyczne. Tak mówią liczby.




Jedno idzie śladami drugiego. Na to wychodzi. Jedno przeciera szlak dla drugiej połówki.

Wczorajsza wizyta Męża u Suchmielca zaowocowała decyzją o terapii grupowej. Bo można przeczytać kilka tomów na temat poczucia własnej wartości, asertywności i całej masy innych teorii, ale nijak się to ma do praktyki. Ta ostatnia potrzebna jest na żywym organizmie, wśród ludzi mających podobne problemy. Niniejszym jest szansa, że Dyrektor Wykonawczy wszedł na "wyższy poziom wtajemniczenia", gdyż nie każdy może dostąpić "zaszczytu" pracy w grupie - ze względu na brak wiedzy, gotowości, chęci i jeszcze paru kwestii.

Desperacja i konsekwencja Męża jest ogromna, bo nie miał i nie ma łatwo. Przeze mnie - albo z mojego powodu. Jak zwał, tak zwał. Problem polega na tym, że do pewnych terapeutów ma zakaz wstępu, gdyż albo znam ich osobiście, albo sama byłam ich klientką. Póki co, szukają dla niego miejsca. Z mety został odrzucony przez jedną osobę - właśnie ze względu na mnie. Czyli Dyrektor Wykonawczy nadal jest w zawieszeniu. Co dalej? Okaże się za tydzień.

Na razie poinformował mnie o swoim odkryciu, którego dokonał po wczorajszym spotkaniu, a które jest dla niego czymś nowym, a mianowicie, że jest na mnie zły, ale mnie kocha. I to go dziwi, że można się złościć na osobę, którą się kocha. Ten szlak też już przetarłam.

1.327. Przykrości

Co jakiś czas, lecz konsekwentnie, podświadomość podsuwa mi podobny w odbiorze sen. O tym, że Mąż mnie zostawia, a ja próbuję się do niego dodzwonić. On albo odrzuca połączenie, albo odbiera pijanym głosem. Te moje podświadome lęki nie są bezpodstawne. Wszak tyle razy Dyrektor Wykonawczy rozwodził się ze mną przed ślubem, że w pewnym momencie przestałam liczyć. W psychice pozostał ślad - jak widać na tyle trwały, że powraca.

Wczoraj Głos Rozsądku szykował sobie w kuchni kanapki do pracy. Matka, jak zwykle, kontrola i strażnik w jednym musiała wiedzieć po co, gdzie, jak i czemu.

- Idziesz wcześniej do pracy?
- Nie, idę na terapię.
- To znaczy, że idziesz wcześniej do pracy?
- Nie, idę na terapię.

Rodzicielka słyszy tylko to, co chce usłyszeć. Niewygodne dla niej słowa, zwroty, czy całe zdania puszcza mimo uszu, udając, że ich nie ma. Terapia najwyraźniej jest jednym z nich. Tak samo było wtedy, kiedy kilka lat temu poszłam na grupę dla DDA. Matka nie podejmowała tematu, unikała go jak ognia - "DDA? Jakie dziecko alkoholika? A kto tu jest alkoholikiem?"

Jest coś jeszcze - przeinaczanie faktów, wmawianie, że coś, co się zdarzyło, nie miało miejsca. Przykłady? Od dawna wiedziałam czemu wyprowadziła się od nas moja babcia, a matka ojca. Gdybym nawet nie była pewna, rok temu przeczytałam o tym w liście od stryja. Wersja rodzicielki brzmi: "babcia się wyprowadziła, bo była chora na serce i nie mogła wchodzić na czwarte piętro po schodach".

O drugiej podobnej sytuacji dowiedziałam się kilkanaście dni temu - od kogoś, kto był blisko związany z bratem ciotecznym mojego ojca. Otóż dawno, dawno temu ich wspólna siostra cioteczna, chcąc wyrwać matkę i mnie z rąk alkoholika, zaproponowała mojej rodzicielce przeprowadzkę do jej trzypokojowego mieszkania w innym mieście. W zamian za opiekę nad nią, ciotka miała zapisać mi tamto mieszkanie w testamencie. Wersja matki brzmi: "pierwsze słyszę, nikt mi czegoś takiego nie proponował".

Sytuacja z dzisiejszego poranka. Rodzicielka wychodzi do sklepu. Pyta czy nam czegoś nie kupić. Podziękowaliśmy, bo chwilę po niej Mąż i tak szedł po większe zakupy. Ona, patrząc na mnie, skwitowała to następująco: "ja i tak wiem, że on wychodzi, bo ma ciebie dosyć".

Skąd te kłamstwa? Skąd ta złośliwość? Skąd te insynuacje? Czy jest coś, co tłumaczy takie zachowanie? Oboje z Mężem jesteśmy dla niej mili, uprzejmi, grzeczni, czasem nawet obchodzimy się z nią jak z jajkiem - byle tylko jej czymś nie urazić - spojrzeniem, tonem głosu, czy żartem.

Jest mi najzwyczajniej w świecie przykro. Próbuję jak potrafię tłumaczyć sobie zachowania matki, ale nie zmienia to faktu, że czuję się zraniona. Jak bardzo trzeba nie czuć się kochaną, żeby chcieć innym sprawiać ból, wbijając im szpilki. Świadomie, czy nieświadomie, ale jednak.

wtorek, 24 września 2013

1.326. Adasiowi

Można kochać nie widząc. Można tęsknić nie znając. Można żyć nie rozpaczając. Można pamiętać nie rozpamiętując. Można być nie będąc. Można mieć nie mając.

Dwa lata, cztery miesiące i trzynaście dni - byłbyś już dużym chłopcem. Czasem zastanawiam się do kogo byłbyś podobny, jaki miałbyś charakter, kolor oczu, czy włosów. Co sprawiałoby Ci przyjemność, co lubiłbyś jeść i w co się bawić.

Trzy lata temu straciłam Ciebie, ale w tym samym momencie dostałam jeszcze większą wrażliwość, uważność, świeżość spojrzenia i radość dziecka. Czasem czuję, że patrzę na świat Twoimi oczami. Dostrzegam rosnącą stokrotkę, kasztanka pośród trawy, czy kolory liści w parku.

Poszliśmy dzisiaj we troje na symboliczny spacer. Ja, Twój Tata i Ty - jak zawsze obecny w naszych sercach. W ten dzień szczególnie. Wiem, że patrzyłeś na nas zza chmur. Zawsze patrzysz.


poniedziałek, 23 września 2013

1.325. Symbolicznie

Poczytaliśmy sobie z Mężem w weekend dwa teksty - O miłości bez znieczulenia oraz Pracuj i módl się, żeby ci wyszło. Sporo przemyśleń, sporo mądrych słów. Działanie Dyrektor Wykonawczy rozpoczyna jutro u Suchmielca. Lekko nie będzie, ale tak być musi, by potem było lżej i lepiej.

Jutro też trzecia już rocznica straty naszego Adasia. Dlatego siedzę sobie cichutko, połykam łzy i przeczekuję ten symboliczny czas.


1.324. Młodość

"Też się na to złapałem" - powiedział Mąż do sprzedawczyni w malutkim sklepiku w Sobieszewie. Wcześniej bowiem spytałam ją czy to możliwe, że mogę pamiętać to miejsce z czasów dzieciństwa, kiedy przyjeżdżałam razem z rodzicami do mieszkającej tam rodziny ojca. Od słowa do słowa okazało się, że od lat ów sklepik nie zmienił asortymentu, a jedynie właścicielkę. Tam właśnie jako mała dziewczynka wpatrywałam się w kolorowe opakowania słodyczy. To było około trzydziestu pięciu lat temu. Kobieta za ladą patrzyła na mnie dość dziwnie, powtarzając, że to raczej niemożliwe. Nie dowierzała nawet wtedy, kiedy przyznałam się do swojej metryki.

Przed wyjazdem nad morze, podczas pobytu w szpitalu, dziewczyny z tej samej sali zrobiły duże oczy na wieść o moim wieku. Zgodnie stwierdziły, że mam młodą duszę, bo zachowanie, wygląd i sposób bycia zdecydowanie wskazują na osobę młodszą, niż jestem w rzeczywistości.

Sama dość często łapię się na tym, że zapominam o tym ile mam lat. Nie myślę o tym, nie denerwuję się w okresie zbliżających się kolejnych urodzin. Żyję, starając cieszyć się każdym dniem. Przeszkadza mi czasem moje ciało, które wysyła mi znaki, żebym przystopowała w niektórych aspektach. Śmieję się do siebie, że moja dusza jest już daleko z przodu, kiedy ciało jeszcze wlecze się w ogonie.

I tak w temacie wieku, natrafiłam na dwie bardzo fajne rzeczy - pewien wiersz oraz jeden rozdział z książki, o której pisałam na blogu poświęconym lekturom. Oba są ze sobą powiązane. W obu jest odpowiedź na pytanie o młodość.

niedziela, 22 września 2013

1.323. Śnięte ryby

Już nie pamiętam kiedy ostatnio tak długo spałam. Nawet będąc nad morzem instynktownie budziłam się tuż przed szóstą rano albo w najlepszym przypadku o siódmej - to był rekord. A dzisiaj otworzyłam oczy dopiero o 8:30. Mąż w tym czasie zdążył już wstać, zrobić sobie kawę i zjeść śniadanie. Widocznie mój osłabiony i wycieńczony organizm potrzebował snu.

W ogóle od wczoraj chodzimy oboje jak śnięte ryby. I ja, i Mąż mamy niskie ciśnienie. Trzy kawy dziennie nic nie dają. Chyba coś jest w powietrzu. Mamy wrażenie, że zgubiliśmy gdzieś po drodze dwa tygodnie. Wyjechaliśmy latem, wróciliśmy jesienią. Nie tą kalendarzową, ale w przyrodzie. Liście kasztanowca opadły, pod nogami turlają się kasztany...

A wczorajszy spacer był ostatnim letnim. Ten dzisiejszy dopiero otwierał jesień. Nie wzięłam ze sobą aparatu, bo jakoś tak szaro, smutno i mglisto było. Zresztą czasem lubię tylko spacerować, a nie pstrykać i pstrykać.

sobota, 21 września 2013

1.322. Krótko

Poszliśmy dzisiaj z Mężem na pierwszy jesienny spacer. Wycieczki jako takiej nie było, bo dziś jest ten szczęśliwy dla każdej kobiety dzień. Słaba trochę jestem, w głowie mi się kręci i nie bardzo miałam ochotę na dłuższe wędrówki. Ale kilka fotek liści zmieniających kolory zrobiłam.


piątek, 20 września 2013

1.321. O Mężu

Wtorek i środa były dwoma dniami przeznaczonymi na rozruch Męża przed wczorajszym pierwszym dniem po urlopie w pracy. Pranie (dobrze, że nasza pani pozwoliła nam skorzystać z pralki, więc było mniej), zakupy spożywcze (bo lodówka świeciła pustkami) i obuwnicze (szkoda było zmarnować dwa kupony po 20 % zniżki na trekkingowe buty dla mnie i Dyrektora Wykonawczego) i nasze kłótnie związane ze stresem. Skończyła się prywatność, zaczęła się kontrola tego co, jak, gdzie, kiedy, po co i dlaczego robimy. Plus lęk przed terapią Głosu Rozsądku.

Poszedł na tę ostatnią Mąż dwa dni temu. Do nowej terapeutki, która jednakże zasugerowała mu powrót do jego "ulubionego" Suchmielca, bo z tamtą zaczął, od tamtej dwa razy uciekł, więc z tamtą dobrze byłoby się zmierzyć po raz trzeci - i miejmy nadzieję ostatni. Przy okazji wyszło szydło z worka. Dopiero teraz Dyrektor Wykonawczy przyznał się, że wtedy Suchmielec wcale nie powiedziała mu, że ma sobie iść wcielając zdobytą wiedzę w życie. Okazało się, że jej słowa były zgoła inne - ma wrócić jak będzie gotowy do pracy na terapii.

Bo do pewnych rzeczy trzeba dojrzeć. Bo stanięcie w prawdzie przed potworem, jaki siedzi w środku samego siebie wcale nie jest miłe, łatwe i przyjemne. Bo prawda bywa ciężka do przełknięcia. Bo trudno się do niej przyznać.

Wygląda na to, że Mąż dojrzał do tego wszystkiego. Mało tego, spotkał Suchmielca na korytarzu i od razu umówił się z nią na spotkanie w przyszłym tygodniu. A terapeutce, która zasugerowała powrót do poprzedniczki opowiedział szczerze, dogłębnie i długo z czym mam problem. Do tego stopnia, że musiała mu przerwać, gdyż czas przeznaczony na sesję minął.

Jestem dumna z Dyrektora Wykonawczego. Bo widzę, że chce o siebie zawalczyć. Bo mu zależy na tym, by czuć się lepiej. Bez wdawania się w szczegóły, o których mi opowiedział, a które przemilczę (jak będzie chciał, sam o tym napisze u siebie na blogu) czuję, że Mąż jest na dobrej drodze do poprawy jakości swojego życia. Jakkolwiek górnolotnie to brzmi.

A to, że wróci do Suchmielca przewidziałam zanim poszedł na tamto spotkanie. Etyka zawodowa jest niepodważalna i świadczy jedynie o profesjonalizmie pracujących w ośrodku terapeutów. Mam pełne zaufanie do tamtego miejsca i ludzi.

Lęk Dyrektora Wykonawczego przed Suchmielcem polega na tym, że ona go rozpracowała, rozgryzła i rozłożyła na czynniki pierwsze. A on uciekł, bo się wystraszył tego, co zobaczył. Do trzech razy sztuka. Da radę. Czuję to. I trzymam mocno kciuki, wspierając go z całych sił.


1.320. Obrazki

"Ale bomba!" było najczęściej używanym przeze mnie zwrotem oznaczającym zaskoczenie pomieszane z radością niespodzianki. Reagowałam tak w każdej nowej sytuacji - widząc po raz pierwszy kamienną groblę, smakując zupę rybną, słuchając organów oliwskich z miejsca przeznaczonego dla organisty, głaskając kozy w małym zoo i robiąc wiele innych pionierskich dla mnie rzeczy.

Każdy nasz wyjazd związany jest z ludźmi - z tymi, których już znam, ale przede wszystkim z tymi, których poznaję gdziekolwiek się nie znajdę. 

Mała, uśmiechnięta, słodka Zosia w oliwskim parku, która zaczepiała Męża. Chłopiec w zoo, który na widok pomarańczowej kurtki Dyrektora Wykonawczego głośno krzyknął do mamy: "o, pan budowniczy!" Ksiądz z sobieszewskiego sanktuarium widząc mnie z aparatem w dłoni i chęcią zrobienia po mszy zdjęć wnętrza kościoła mówiący: "może pani podejść bliżej, Matka Boska na pewno się nie obrazi". Pan pracujący na terenie Forsterówki, dzielący się z nami ciekawostkami związanymi z tamtym miejscem. Mój absztyfikant na promie do Mikoszewa. Matka z córką - nasze dwie sąsiadki, mieszkające pokój dalej, na które kilkakrotnie wpadaliśmy w tych samych miejscach. Bezdomny w podziemiach dworca proszący mnie o kupno bochenka chleba.

Życzliwość i uśmiech chyba każdej napotkanej przez nas osoby - to zapamiętam.

Były też obrazki smutne. Jak choćby problem alkoholizmu na wsi. Młodzi, starzy - nieważne. Z piwem w autobusie, z piwem na przystanku, z piwem na ulicy. Pijani rano, pijani w południe, pijani wieczorem. W tak małej społeczności trudno cokolwiek ukryć. Rozwód, dom na sprzedaż, zdrada, przemoc - wystarczyło jedno wyjście Męża do wiejskiego sklepu, a wracał z niego z tym, czym dzieliła się z nim sprzedawczyni.

Dotarliśmy do kilku miejsc, gdzie wejść się nie da. Też za sprawą ludzi - konkretnych osób, które widzieliśmy po raz pierwszy albo po raz drugi na oczy. Chcieli nam pokazać coś, co dla nich jest codziennością, a dla nas było ogromnym prezentem, jakiego się nie spodziewaliśmy.

Im bardziej poznawaliśmy Wyspę Sobieszewską, tym więcej jest tam jeszcze do zobaczenia. Za każdym razem przeprowadzamy z Mężem weryfikację tego, co chcemy zwiedzić, gdzie pójść, czy pojechać. To wszystko na nas poczeka. Tak samo jak my poczekamy na kolejny wrzesień.

Obiecałam już sobie następnym razem robić mniej zdjęć, bo czasem zachowywałam się jak japońska turystka obfotografująca wszystko, wszędzie i wciąż. Chociaż na swoje usprawiedliwienie dodam, że obraz pomaga mi zapamiętać chwilę, a moja pamięć często płata mi figle.

Bardzo dobrym posunięciem było kupno sportowych wkładek do butów. Dzięki temu uniknęłam pęcherzy, a dwa metry plastra, który nosiłam w torbie przydały się tylko przy małych otarciach. Kilka, czy nawet kilkanaście kilometrów każdego dnia tak bardzo mi nie dokuczały w tym roku. Wieczorem wystarczyła miska z rozpuszczoną w wodzie solą lub szarym mydłem i było dobrze.

Mąż na początku trochę marudził, że nie wie, nie chce, po co, dlaczego... Włączył mu się ten syndrom braku radości i nieumiejętności cieszenia się tym, co jest. Czasem pomagało przytulenie, czasem potrzebny był pączek albo jeszcze jakieś inne ciastko dla poprawy humoru. Potem się rozkręcił i widziałam uśmiech na jego twarzy. Dla niego, człowieka urodzonego i wychowanego na wsi, obcowanie z przyrodą, cisza, spokój i śpiew ptaków były powrotem do lat dzieciństwa i wczesnej młodości.

Każde z nas widziało i zauważało co innego. Szliśmy tą samą drogą, w to samo miejsce, byliśmy w tym samym muzeum, a wspomnienia mieliśmy często inne. "Nie słyszałem/am, nie zauważyłem/am nie widziałem/am, nie pamiętam" - tak to mniej więcej wyglądało.

Nie kusiły mnie stragany z pamiątkami. Nic sobie nie kupiłam. Nie miałam takiej potrzeby. I tak najbardziej cieszą mnie znalezione na plaży bursztyny, czy sporej wielkości muszla. Albo własnoręcznie zrobiona przez naszą panią bransoletka, którą dostałam od niej tuż przed wyjazdem.

Z dala od domu, od rodziców po raz kolejny jasno i wyraźnie uświadomiłam sobie to, co jest dla mnie najważniejsze, a co zupełnie nie ma znaczenia i czym nie warto się przejmować.

Kończące się kosmetyki oraz leki przypominały mi, że nieuchronnie zbliża się czas powrotu do domu. Bałam się pożegnania z morzem, nawet nie chciałam tego zrobić, ale w końcu się przełamałam i poszłam. Tym razem nie płakałam jak rok, czy dwa lata temu. Bo wiem, że tam wrócę. A morze wciąż będzie szumieć.

czwartek, 19 września 2013

1.319. O dawaniu

Dać drugiemu człowiekowi można wszystko - i to dobre, i to złe. 

Słowa są tu całkowicie zbędne. Niech przemówi obraz...


1.318. Takie tam

Odzwyczaiłam się trochę od pisania - takiego mojego, osobistego, głębszego. Ostatnie posty były bardziej relacją z podróży niż przemyśleniami z życia. A tych ostatnich jest sporo. Potrzebują czasu, by się poukładać. Dopiero wtedy przeleję je na klawiaturę.

Zmieniłam się. Zmieniam się. Wciąż. Fajne uczucie. Pamiętam jak rok temu, zaraz po wejściu do naszego pokoju w Sobieszewie, zaczęłam (mimo ogromnego zmęczenia i migreny) natychmiast rozpakowywać walizki. Przy okazji kłócąc się z Mężem. A teraz luz. Spokojnie, powoli. Wyjęłam tylko potrzebne nam kosmetyki, a reszta czekała do rana. Dyrektor Wykonawczy pytał czy dobrze się czuję, bo mu żonę podmienili.

Nie da się wszystkiego i wszystkich mieć pod kontrolą. Nie da się przygotować na każdą ewentualność. Z tą wiedzą o wiele prościej mi się funkcjonuje. Nad morzem szczególnie - kiedy pogoda może spłatać w każdej chwili figla. Chociaż i tak było pięknie - z trzynastu dni tylko dwa z siąpiącym deszczem. W sezonie czasem jest trudno o taką aurę, a co dopiero we wrześniu.

Oznajmiliśmy naszej pani, u której mieszkaliśmy, że o ile nic złego się nie wydarzy, wracamy do niej za rok. Ktoś powie: "po co jechać trzeci raz w to samo miejsce?" Dokładnie tak, jak spytała mnie matka. Po co?

Bo lubię mieć takie swoje miejsca, w których dobrze się czuję. Tam, gdzie jest cisza, spokój, mało ludzi, obcowanie z przyrodą. Wolę to niż leżak nad hotelowym basenem w ciepłym kraju. Lubię ruch, spacery, przebywanie na świeżym powietrzu, podpatrywanie fauny i flory. Na własną rękę. No i kocham nasze polskie morze. Za żadne skarby nie zdzierżyłabym natomiast zorganizowanej wycieczki, zaplanowanego co do godziny dnia w grupie innych ludzi.

Potrzebuję wolności, przestrzeni, czasu. Wsłuchania się w siebie i w swoje myśli. Ładowania baterii aż do następnego razu. Tak mam zawsze gdy jestem na łonie natury. Nawet podczas tych naszych sobotnich wycieczek, które robiliśmy sobie z Mężem przed wyjazdem nad morze. I które będziemy kontynuować. Tylko ulewa jest w stanie nam je udaremnić.

Wyjeżdżając gdzieś, zawsze zostawiam tam cząstkę siebie, ale również dostaję stamtąd coś, co już na zawsze we mnie zostaje...

środa, 18 września 2013

1.317. Zamiast

Miałam szczegółowo opisać podróż powrotną do domu, ale w sumie to już było, więc zamiast relacji, której nie ma, zostawiam Wam krótkie filmy nagrane przez Męża - niech one (choć na krótką chwilę) przeniosą Was w tamte miejsca, o których pisałam podczas naszego pobytu na Wyspie Sobieszewskiej - KLIK.

wtorek, 17 września 2013

1.316. Powrót

Wczoraj rano opuściliśmy piękną Wyspę Sobieszewską. Pożegnało nas słońce zza zamglonego nieba. Potem już "tylko" siedzieliśmy przez kilkanaście godzin - najpierw w autobusie na dworzec, później w jednym pociągu, następnie na peronie w Warszawie Zachodniej (tu towarzyszyła nam wreszcie realna i bardzo fajna babka), a potem w drugim "samoobsługowym" pociągu.






Jakimś cudem musiałam wcisnąć niepożądany klawisz i resztę wpisu wysłałam w kosmos, więc dzisiaj już sobie odpuszczę szczegółową relację z podróży, ale może jutro do niej wrócę. Napiszę tylko, że dotarliśmy z Mężem do domu cali, zdrowi i niepokłóceni.

niedziela, 15 września 2013

1.315. Dzień trzynasty

Ostatni dzień naszego pobytu w Sobieszewie powitał nas słońcem od razu po otwarciu drzwi od pokoju. Przechadzka nad brzegiem Martwej Wisły, msza w Sanktuarium Matki Bożej Saletyńskiej, obiad w ulubionym barze (gdzie dopiero dzisiaj zauważyłam wiszący zegar z ptakami), później spacer przez Ptasi Raj nad morze, Mąż zapatrzony w jego fale, ostatnie zdjęcie plaży, a potem kawa i serniczek na tarasie.





Sanktuarium Matki Bożej Saletyńskiej w Sobieszewie, odbudowane po pożarze, który miał miejsce 22 lutego 1986 roku - klik.




Wnętrze kościoła - proste, jasne, przestronne.




Uwielbiam witraże, a ten jest naprawdę imponujący.




Wnętrze kaplicy Miłosierdzia Bożego.




Zabytkowe ewangelickie stele w pobliżu sanktuarium - klik.




A teraz czas już pakować walizki. Bez stresu, bo wystarczy włożyć do nich to, co mamy w szafie i na półkach. Na podsumowania przyjdzie pora po powrocie do domu. Jedno wiem na pewno - za rok wracamy tu razem z Mężem. No chyba, że pojedziemy w góry...

sobota, 14 września 2013

1.314. Dzień dwunasty

Leniwa sobota? O nie, w naszym przypadku to raczej niemożliwe. Najpierw udaliśmy się na zwiedzenie wystawy obrazów, a potem w tym samym miejscu obejrzeliśmy prezentację slajdów związaną z historią przekopu Wisły w 1895 roku.




Posilona przepyszną zupą rybną ze świeżo złowionego sandacza, a Mąż pierogami, jeszcze raz przeszliśmy się kamienną groblą. Po Śmiałej Wiśle pływały mniejsze i większe jachty. Wśród kamieni leżał już szkielet łba świni. Półtora tygodnia temu był on jeszcze w całości. Zastanawia mnie tylko jak się tam znalazł...




Od strony falochronu zeszliśmy na opustoszałą plażę. Poza nami nikogo na niej nie było. Za to na brzegu pozostał bukiet - może zaręczynowy, którego nie przyjęła wybranka, a może ślubny wrzucony do morza na szczęście? Mąż narysował mi na piachu serce przebite strzałą. Jak dzieci, jak dzieci...





Trochę fauny i flory sobieszewskiej, którą podziwialiśmy i obserwowaliśmy - z bliska i daleka. I znowu nakryliśmy parę podczas seksu - tym razem karmione przez nas świnie były bohaterkami zdarzenia.





Jakby wrażeń było mało, późnym wieczorem Mąż namówił mnie jeszcze na spacer nad morze. Po ciemku, przez las, po piachu i korzeniach drzew, pod górkę. Jakieś trzy kilometry. Żywego ducha wokół nas. 

Widok bałwanów i światła statków oraz latarni bezcenny, ale co się strachu najadłam, to moje. Wróciłam spocona jak mysz, przerażona, zasapana i spragniona najzwyczajniejszej wody mineralnej.

piątek, 13 września 2013

1.313. Dzień jedenasty

Aż prosiłoby się, żeby dzisiaj był dzień trzynasty - tak pięknie komponują się te wszystkie trzynastki i to jeszcze w piątek.

Do wyjazdu, czyli do poniedziałkowego poranka, nigdzie się z Wyspy Sobieszewskiej nie ruszamy. Ciszy, spokoju i obcowania z naturą nam trzeba.

Nasze schnące od przedwczoraj pranie Mąż zaczął podsuszać suszarką do włosów, bo wilgoci wystarczyły zaledwie dwa dni, żeby się wcisnąć choćby przez szparę w drzwiach.

Przed południem Dyrektor Wykonawczy nakarmił świnie, a potem sami poszliśmy na obiad - wciąż w to samo miejsce, gdzie serwują chyba najlepsze obiady w całym Sobieszewie. Siedzieliśmy sobie przy stole, patrząc na ogień w kominku, zjedliśmy po rybie, a na deser fantastyczny sernik na biszkoptach.

Potem pojechaliśmy popatrzeć jak prezentuje się prawie już wyremontowany most pontonowy przez Martwą Wisłę. Gdybyśmy byli tam chwilę wcześniej, moglibyśmy zobaczyć jak otwiera się jedno jego przęsło, kiedy jakiś statek musi tamtędy przepłynąć. Zajrzeliśmy też do kościoła i znaleźliśmy tam cytat, który był tam także w ubiegłym roku, ale nic nie stracił na swojej aktualności.




Zajęliśmy się dzisiaj zwiedzaniem wschodniej części Wyspy Sobieszewskiej, zaczynając od Śluzy w Przegalinie - zarówno nowej, jak i starej. Widzieliśmy też pogłębiarki.




Z Przegaliny podjechaliśmy do Świbna, żeby przeprawić się promem do Mikoszewa. Nie zabawiliśmy długo na drugim brzegu Wisły, bo obiecaliśmy sobie powrót w tamto miejsce za rok i poświęcenie mu całego dnia. Znajduje się tam bowiem druga część rezerwatu Ptasi Raj. 

Na promie, na oczach Męża byłam podrywana przez jednego z panów obsługujących, który (sądząc po oddechu) był mocno pod wpływem alkoholu. Koniecznie chciał mieć ze mną zdjęcie, tyle tylko, że chyba zapomniał, iż aparat należy do mnie, więc tak naprawdę to ja je mam.




Kolejnym przystankiem była Forsterówka w Orlu, której zwiedzić nie zdołaliśmy, gdyż od ponad dwudziestu lat (tak nam powiedział pan pracujący na terenie dawnych koszarów i szpitala polowego) jest zamknięta na cztery spusty i odgrodzona siatką, a Franciszkanie - choć ją kupili - wcale w niej nie urzędują. Od tamtego pana dowiedzieliśmy się także, że przy ulicy Promienistej znajdują się cztery identyczne od frontu domy, w których mieszkała służba zajmująca się dworkiem Forstera.

Ten sam bardzo miły człowiek polecił nam książkę Waldemara Nocnego, w której autor dogłębnie zajął się historią Wyspy Sobieszewskiej. Dla zainteresowanych linkuję dwa fragmenty o dziejach tego miejsca - część pierwsza oraz część druga.

Znalazł się też czas na spacer przez las (po drodze przeszkodziliśmy pewnej parze w seksualnych igraszkach uskutecznianych w zaparkowanym i zaparowanym samochodzie) nad morze i całkiem pustą plażę. Potem wróciliśmy do Sobieszewa, żeby zobaczyć budynek Ochotniczej Straży Pożarnej.


czwartek, 12 września 2013

1.312. Dzień dziesiąty

Mgła ograniczająca widoczność, wciskająca się wszędzie wilgoć, przenikliwy chłód, a potem deszcz - tak było i nadal jest dzisiaj od samego rana. Lubię taką pogodę, ale jeśli jestem turystką przeszkadza mi ona tylko w jednym - w robieniu zdjęć. Z parasolką w ręce jest naprawdę trudno, ale dałam radę, bo nie byłabym sobą, gdybym nie wstawiła kolaży z naszej czwartkowej wędrówki ulicami Gdańska.

Czekając jeszcze w Sobieszewie na autobus, pstrykałam fotki pajęczynom na ogrodzeniach domów.



Most Miłości, na którym wciąż przybywają nowe kłódki. Ratusz Starego Miasta, w którym obecnie ma swoją siedzibę Nadbałtyckie Centrum Kultury. Wielki Młyn wzniesiony na kanale Raduni, a przed nim ławeczka internetowa. Razem z Mężem pomachaliśmy do kamery - klik.



Kościół św. Katarzyny - najstarszy kościół parafialny Starego Miasta, zniszczony przez pożar w 2006 roku, naprawdę robi wrażenie.



Na wieży kościoła św. Katarzyny znajduje się Muzeum Zegarów Wieżowych, ale zanim tam dotarliśmy, musieliśmy się wspiąć po dość stromych schodach. Co kawałek, chyba dla dodania otuchy, mijaliśmy kolejne napisy na ścianie. Oprócz tego, który zamieściłam poniżej, były jeszcze inne: "Pierwsza połowa za Tobą", "Ale druga połowa jeszcze przed Tobą" oraz "Ostatni zakręt".

Samo muzeum odebrało mi mowę. Niesamowita gra świateł - brawa za pomysł i jego realizację. Wolałam zdjęcia bez lampy, bo bardziej oddawały klimat tamtego miejsca. Mogliśmy perfekcyjnie nastawić nasze zegarki dzięki obecności zegara pulsarowego.



Z wieży widokowej kościoła św. Katarzyny mogliśmy podziwiać zamglone miasto z góry.



Zeszliśmy na dół cali i zdrowi, ruszając w dalszą wędrówkę. Na zdjęciach Hala Targowa oraz Wielka Zbrojownia.



Poniżej kościół św. Mikołaja - najstarszy gdański kościół, do którego nie mogliśmy nie zajrzeć.



Kościół Najświętszej Marii Panny, popularnie nazywany Kościołem Mariackim - olbrzymi, wysoki, z przepięknymi witrażami oraz zegarem astronomicznym. Wejście na wieżę kościoła tym razem sobie darowaliśmy. Może za rok.



I dalsze obrazki Gdańska - ulica Mariacka, zegar na Kościele Mariackim oraz jeden z czterech, chyba najbardziej popularnych, gdańskich lwów.



Dwa lata temu, podczas naszego pobytu u Autostopowicza, mieliśmy okazję obejrzeć z Mężem miejsce niedostępne dla turystów, czyli wnętrze okrętu Marynarki Wojennej. Dzięki tamtym wspomnieniom, widok Sołdka nas nie odstraszył jeśli chodzi o ciasnotę panującą w niektórych pomieszczeniach.



W drodze do Sołdka mijaliśmy marinę, a ja miałam okazję zrobić zdjęcia Ołowianki z obu stron. Za to czerwone ławki stały sobie w pobliżu Muzeum Bursztynu. Jest i słynne drzewo milenijne.




Z przewodnikiem w ręce przespacerowaliśmy się również Drogą Królewską, zwaną także Traktem Królewskim. Na kolażu znajdują się: Zielona Brama, Złota Kamienica, Nowy Dom Ławy, Dwór Artusa, Fontanna Neptuna, Ratusz Głównego Miasta, Złota Brama oraz Brama Wyżynna.


1.311. Dzień dziewiąty

Po dziewięciu gorących i słonecznych dniach środa przywitała nas chłodem i deszczem. Kropiło, padało, a nawet lało. Z małymi przerwami, ale jednak. Uskutecznialiśmy z Mężem slalom między kałużami i stosowaliśmy uniki kiedy nadjeżdżał jakiś samochód. Na całe szczęście stacjonujemy tam, gdzie wrony zawracają, więc ruch na drodze jest niewielki i raczej rzadki.

Po dość wyczerpującym wtorku siedzieliśmy wczoraj na miejscu. Taki dzień porządkowy. Sprzątanie pokoju, bo trochę piachu zdążyliśmy już do niego nanieść. Poprosiliśmy też naszą panią o wstawienie prania, a wcześniej poszliśmy na obiad do naszego ulubionego w Sobieszewie baru "Ptasi Raj".

Na popołudnie byliśmy umówieni do mojej dalekiej rodziny ze strony ojca, która wciąż mieszka w domu, w którym przez kilka wczesnych lat spędzałam z rodzicami wakacje. Po raz kolejny dowiedziałam się o wielu sprawach wewnątrz swojej familii, o istnieniu których nie miałam bladego pojęcia, ale co się dziwić, skoro wtedy byłam zaledwie kilkuletnim brzdącem.

środa, 11 września 2013

1.310. Dzień ósmy

Jedno słowo - Oliwa - tam wczoraj spędziliśmy cały dzień. Park, katedra, zoo. Wrażenia niesamowite. 

Koncert organowy wysłuchany przez mnie oraz Męża z miejsca niedostępnego dla turystów przyprawia o ciarki na plecach. 

Spacer po parku w pełnym słońcu za rękę z kochaną osobą jest czymś wyjątkowym. 

Możliwość wejścia do małego zoo i wygłaskanie wszystkich kóz, lamy, a także świnki wietnamskiej - bezcenna (Dyrektor Wykonawczy odważył się wziąć na ręce boa dusiciela). Plus reszta zwierząt, które podziwialiśmy ponad cztery godziny...