Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

sobota, 30 listopada 2013

1.408. Reaktywacja?

Męża własnego nie poznaję i oczom nie wierzę. Wczoraj przyszedł z pracy, odpoczął chwilę i zabrał się za pisanie postów! Nie jednego, a trzech. Po tylu miesiącach milczenia! Wygląda na to, że próba reaktywacji jego kącika jest w toku.

Teraz też siedzi przy biurku i na dziadku (bo tam ma zainstalowany swój ukochany Linux) dopieszcza to, co zaczął w piątek. O, i usłyszałam właśnie przed chwilą: "chcesz sprawdzić?" Faktem jest, że robię mu korektę, gdyż poza wieloma zaletami Dyrektora Wykonawczego, nie jest on wolny od wad, a jedną z nich jest ortografia wołająca o pomstę do nieba. 

Kiedyś się na niego strasznie wkurzałam, no bo jak można pisać (cytuję): "cherbata", "dobże", "bochater" i cała masa temu podobnych. Jak widać można. Przynajmniej Mąż może. Tak to jest jak się wywodzi z pokolenia MTV, a nie czytelników książek pod kołdrą, z latarką.

I żeby nie było - papieru na żadną z tych modnych z przedrostkiem "dys-" Głos Rozsądku nie posiada. Zresztą, za moich szkolnych czasów wszystkie wyżej wspomniane miały jedną wspólną nazwę - nieuctwo.

piątek, 29 listopada 2013

1.407. Zmęczony Heros

Czyli nie kto inny jak Mąż. Przynajmniej tak mu wyszło po zrobieniu testu podlinkowanego w poprzednim wpisie. Normalnie jak puzzle jesteśmy. Uzupełniamy się, będąc w wielu kwestiach całkiem odmienni.

W sumie nawet nieźle się złożyło, bo ten Zmęczony Heros faktycznie pasuje do obecnej kondycji Dyrektora Wykonawczego. Pamiętacie post Pot, łzy i zgrzytanie zębów? Póki co najwięcej jest tego pierwszego. Tak się u Głosu Rozsądku objawia napięcie i stres. Ubrania po każdej grupie od razu lądują w pralce. Aż się boję myśleć co będzie w lecie.

Co tydzień zadaję Mężowi jedno pytanie: "ile było dzisiaj?", mając oczywiście na myśli wagę emocjonalnych przeżyć. Skala trudności od zera do dziesięciu. Dwa razy usłyszałam, że sześć, a ostatnio już siedem. Nikt nie mówił, że będzie łatwo. Psychoterapia to nie towarzyska pogawędka przy kawie i ciastkach.

Dyrektor Wykonawczy i tak jest dla mnie prawdziwym herosem, bo się nie poddaje i walczy o swoje. Dlatego ma prawo być zmęczony.


1.406. Zrób test

Jaki jest Twój styl życia i zdrowia? Do wyboru mamy szczęśliwą ósemkę - klik. A sam test można wykonać tutaj.

Mnie wyszło, że jestem Poprawną Optymistką, więc chyba nie jest źle.

czwartek, 28 listopada 2013

1.405. Na tronie

Nawet z pozoru z najgłupszego programu można się czegoś ciekawego (i nowego) dowiedzieć i wynieść coś dla siebie. Tyle, że owa wiedza bardziej mnie przeraża sprawiając, że włosy dęba mi stają na głowie.

Otóż zobaczyłam bowiem jak wyglądają obowiązki współczesnego nastolatka. "Dziecko ma się uczyć" - mówiły ich mamy. Słuszne i chwalebne. Jak najbardziej. Ale...

Wynoszenie śmieci, sprzątanie pokoju, wychodzenie z psem, przygotowywanie posiłków, zmywanie naczyń i wiele, wiele innych związanych z pomocą w domu nie wchodzi w rachubę. "Bo dziecko się zmęczy", "bo ma jeszcze czas, żeby się tego nauczyć".

Na dyskoteki, czy imprezy do białego rana, picie, palenie, narkotyki i seks owe "dzieci" mają siłę i już tego wszystkiego zapewne zasmakowały. Ale to temat tabu - tym tamte matki się nie chwalą, bo i za bardzo nie ma czym.

Tak sobie myślę, że największą krzywdę wyrządzają swoim dzieciom właśnie rodzice. Tym, że traktują potomstwo jak królewiczów i królewny. Tym, że sami stają się służącymi, spełniającymi każdą zachciankę swojego syna, czy córki. A ci ostatni oczywiście że będą tę słabość wykorzystywać, posuwając się do kłamstw, manipulacji, czy szantażu.

Z ogromnym niedowierzaniem patrzyłam na szesnastolatkę, która tonem nieznoszącym sprzeciwu mówiła do matki: "musisz mi dawać pieniądze, bo to twój obowiązek". Pieniądze, czyli konkretnie tysiąc złotych miesięcznie. Potrzebne na nowe ciuchy, buty i kosmetyki, choć szafa i półka w łazience są pełne.

Ostatnio rozmawialiśmy z Mężem na temat naszego dzieciństwa i obowiązków, jakie nakładali na nas rodzice. Dyrektor Wykonawczy będąc nastolatkiem co sobotę musiał posprzątać cały dom, czyli cztery pokoje, kuchnię, łazienkę i korytarz - poodkurzać, pościerać kurze, umyć podłogę, umywalkę, toaletę i wannę. Do tego dochodziło jeszcze oporządzenie kóz. Nikt mu za to nie płacił i nie dawał żadnego kieszonkowego. Za dobre oceny w szkole też nic nie dostawał.

W porównaniu do Głosu Rozsądku, ja miałam życie jak w Madrycie. Wynoszenie śmieci, codzienne zakupy, cotygodniowe odkurzanie całego mieszkania, zmywanie naczyń, ręczne pranie swoich ubrań (bo automatycznej pralki do tej pory rodzice nie posiadają, a stara Frania używana była jedynie do prania pościeli i ręczników), sprzątanie w klatce kanarka - tak wyglądały moje obowiązki. Poza tym, niejako "w nagrodę" za zrobienie tego, co wymieniłam, mogłam raz na tydzień zapakować do siatki uprzednio dokładnie przez siebie umyte butelki po mleku, śmietanie oraz piwie i zanieść je przez pół osiedla do skupu. Otrzymane w ten sposób pieniądze wolno mi było przeznaczyć na swoje potrzeby. O tym co to jest kieszonkowe nie miałam zielonego pojęcia.

Mam świadomość, że czasy się zmieniają. Jednak trudno mi zrozumieć roszczeniową postawę współczesnych nastolatków. Chociaż w sumie to nie jest do końca ich wina. Brak jakichkolwiek wymagań (poza nauką) w stosunku do własnego dziecka i sadzanie go na królewskim tronie niekoniecznie okazuje się być najlepszym rozwiązaniem.


środa, 27 listopada 2013

1.404. O prezentach

Moje (ale pewnie i Wasze również) skrzynki mailowe zaczynają się zapełniać ofertami mikołajkowo-świątecznymi. Tu promocja, tam rabat, gdzie indziej wysyłka gratis. Byle kupić. Byle zamówić. Byle szybko.

Manipulowanie ludźmi. Gra na emocjach. Kreowanie atmosfery obdarowywania się prezentami. Jakby to było najważniejsze. Jakby o to chodziło.

Ostatnio Mąż opowiedział mi o rozmowie jaką usłyszał w jednym z supermarketów. Jedna pani żaliła się drugiej, że już za chwilę znowu ten grudzień, znowu ten Mikołaj, znowu to Boże Narodzenie, a ona nie ma ani pomysłu, ani ochoty na wymyślanie co komu kupić, a przecież MUSI to wszystko załatwić. I jeszcze ta dziura w portfelu, z jaką potem zostanie.

Mnie najbardziej zatrzymało właśnie słowo "musi". Czy aby na pewno tak jest? Czy ktoś jej każe? Czy ktoś ją do tego zmusza? Czy ktoś wywiera na niej presję?

Pamiętam reakcję Dyrektora Wykonawczego na pewnego pana wychodzącego z kwiaciarni z ogromnym bukietem kwiatów, z którym wsiadł do luksusowego auta zaparkowanego tuż przed wejściem. I westchnienie oraz żal w głosie Męża: "żona, nawet nie wiesz jak bardzo bym chciał móc dawać ci takie bukiety".

Zanim poznałam Głos Rozsądku spotykałam się z różnymi mężczyznami. Dostawałam od nich naręcza drogich kwiatów, markową biżuterię, zagraniczne wycieczki i wiele innych rzeczy. Jak widać żaden z tamtych panów nie jest teraz ze mną. Problem pojawiał się w momencie, w którym widziałam, że mamy odmienne priorytety życiowe i system wartości. Czyli dość szybko.

Mogłabym w tamtych czasach z łatwością się "sprzedać", bo wtedy naprawdę byłam superlaską. Nie chciałam jednak pełnić roli ozdoby, podobnie jak nie chciałam przyjmować tamtych rzeczy, gdyż czułam się osaczana i "kupowana".

Wracając do prezentów w ogóle... Czas, rozmowa, przytulenie, wspólnie wypita kawa po obiedzie, czy razem zjedzone śniadanie - to są upominki, jakie mnie cieszą. W sensie materialnym nie kosztują nic, ale wymagają obustronnej chęci bycia blisko.

Może nieraz łatwiej jest iść i kupić coś, co na pewno zrobi wrażenie. Bo wtedy problem z głowy i po kłopocie. A może trudniej jest wziąć tę drugą osobę za rękę, spojrzeć jej w oczy i powiedzieć: "moja miłość jest jedynym prezentem, jakim chcę cię obdarowywać każdego dnia".


wtorek, 26 listopada 2013

1.403. Igła z nitką

Zrobiłam sobie przymusową przerwę w cerowaniu i łataniu dziur. Zostało mi jeszcze siedem guzików do przyszycia, ale nie dam rady, bo nie umiem nawlec igły. Nie widzę - w okularach, czy bez - nie ma znaczenia. Nitka trafia gdzieś w bok. Poczekam na Męża - on jest krótkowidzem, więc powinien trafić w dziurkę. Zresztą jest facetem, więc tym bardziej ma praktykę. Cokolwiek by to miało znaczyć...

Pamiętam czasy, strasznie dawne czasy, kiedy mieszkała z nami matka mojego ojca. Ona zawsze prosiła mnie o nawleczenie igły, a ja spełniałam jej prośbę bez najmniejszego problemu. Babcia bardzo lubiła robótki szydełkowe. Dość długo wisiała u mnie w pokoju firanka zrobiona ze specjalnych nici autorstwa matki ojca. Poza tym były jeszcze różnego rodzaju koronkowe serwetki na stoliki oraz chusteczki do nosa obrębione przez ręce babci.

Chyba z tego podglądania i ja zaczęłam dość wcześnie próbować szczęścia z szydełkiem. Na pierwszy rzut poszły ubranka dla lalek. Całkiem niezłe jak na możliwości kilkuletniej dziewczynki, jaką wtedy byłam. Potem przerzuciłam się na druty, którymi dość biegle posługiwała się matka. W tamtych dość ciężkich czasach mojego dzieciństwa radziła sobie jak umiała, żeby mieć co na głowę włożyć, a przy okazji wydziergać i dla mnie jakąś czapkę, szalik albo sweter. Do dzisiaj pamiętam jak się drapałam, bo okazało się, że mam uczulenie na moher - i nic to, że zdobyczny - za dolary, z Pewexu. Swędziało jak diabli.

Będąc gdzieś na przełomie szkoły podstawowej i średniej, własnoręcznie robiłam sobie swetry i sukienki na drutach. Ratowałam się jak mogłam - prułam jakieś stare i nienoszone już rzeczy, a czasem dostawałam od ciotki nową włóczkę - najczęściej anitex. Nie gardziłam wcale wiskozą, czy anilaną. Zerówka była zbyt sztywna i ciężka do kupienia. Zresztą, wszystko było zdobyczne - po znajomości, spod lady albo wystane w kolejce.

Sama zrobiłam swój pierwszy (i jak na razie jedyny) "warsztat" tkacki, na który składała się gruba deska z symetrycznie wbitymi na obu jej końcach gwoździami. Miałam taką grubą i specjalnie zakrzywioną igłę - szydełko i nią tkałam różne dywaniki. Najzwyklejszy grzebień do włosów służył mi do dociskania kolejnego pasma wełny do pozostałych.

Zasmakowałam również w haftowaniu (albo jak kto woli wyszywaniu). Najczęściej na szarym płótnie, bo rarytasem były białe płócienne chusteczki - na nich pięknie prezentowały się różnokolorowe kordonki, czy mulina.

Niektórzy z facetów, z którymi byłam w związku, dostawali ode mnie szalik (a nawet i sweter) na zimę. Mąż już tej tradycji nie doczekał, ale czasem jeszcze się dopomina, pytając kiedy mu wydziergam coś, co będzie mógł nosić w czasie mrozów.

Miałam do tamtych rzeczy prawdziwy dryg. Miło mi się o tym myśli, jeszcze fajniej opisuje. Szkoda, że nic z tamtych wyrobów nie zostało uwiecznione na jakimkolwiek zdjęciu, ale cóż - takie czasy to były, że fotki robiło się rzadko i w wyjątkowych okolicznościach.

Jedyną rzeczą, od której zawsze uciekałam, było szycie. Swetry, pulowery, kamizelki, sukienki, czy kominy na głowę robiłam oczywiście w częściach. Ich połączeniem zajmowała się matka. Niechęć do igły (nie licząc haftowania) pozostała mi do dzisiaj. Do cerowania nie mam serca. Do przyszywania guzików także. Bo o problemach z nawlekaniem igły pisałam już na początku.

poniedziałek, 25 listopada 2013

1.402. Pierwszy śnieg

Nareszcie spadł! I choć zanim to się stało, moje policzki dotkliwie wyszczypał wiatr, a w rękawach kurtki poczułam chłód, cieszę się jak małe dziecko, bo teraz już bliżej niż dalej do jego stałej obecności. Przynajmniej przez kilka najbliższych miesięcy.

Czapka, gruby szalik, rękawiczki, ubieranie się na cebulkę - czyli to, co lubię. Bardzo lubię, a nawet uwielbiam!


1.401. Kobieta o kobiecości

Jestem kobietą. Niezaprzeczalnie. Wyglądam jak kobieta. Czuję się kobietą. W całej tego słowa rozciągłości. Dobrze mi z moją kobiecością. Ani jej nie maskuję, ani przed nią nie uciekam, ani jej istnieniu nie zaprzeczam. Staram się ją podkreślać, ale tak, by nie przekroczyć pewnych granic i nie dopuścić do jej karykatury.

Sobota, gdzieś tam w mojej podświadomości, upłynęła mi jednak na rozmyślaniu o stereotypach, kobietach, damskich problemach w stylu "bo ja nie mam co na siebie włożyć" i tak dalej. Trzy sytuacje, mające miejsce tamtego dnia, spowodowały natłok różnych myśli, którymi chcę się tutaj podzielić.

Najpierw scenki z drogeryjnej sieciówki, do której weszłam po wspominany już fluid matujący. Od nastolatek po niewiasty naprawdę dojrzałe - tak przedstawiał się obrazek w środku. Chcąc nie chcąc, musiałam się przez ten niezły tłumek przebić, żeby wziąć jedną konkretną tubkę z półki i udać się z nią do kasy.

Czułam się tam obco. Jakbym była ufoludkiem. Począwszy od ubrania, poprzez makijaż, a na słowach skończywszy. Kobieta, a jednak odmieniec. Twarze malowanych lalek, wydęte usta i to pożądanie w oczach, które sprawiało, że ludzie wokół nie istnieli. Liczyła się jedynie zawartość regałów. Nie moja bajka. Wzięłam fluid, zapłaciłam i wyszłam.

Potem weszłam do sklepu z różnego rodzaju dodatkami biżuteryjnymi. Potrzebuję bowiem najzwyklejszej klamry do włosów (ale z możliwie najszerszym zapinaniem), gdyż przez to (a może dzięki temu), że mam ich naprawdę w nadmiarze, frotki i gumki nie zdają egzaminu, bo pod ciężarem końskiego ogona zsuwają się w okolice karku.

Ekspedientka z gatunku młodych, wytapetowanych do granic możliwości i znudzonych, że przychodzi jakaś baba (czyli ja) i zawraca jej głowę w samo południe. Przyłapałam ją na dość obcesowym zlustrowaniu mnie od góry do dołu. Zaproponowała mi trzy klamry - czarną, ciemnobrązową i stalową. Jak kulą w płot, bo to, co szare, bure i ponure zupełnie nie współgra ani z moim charakterem, ani wyglądem, ani samopoczuciem. Pomyślałam sobie zatem, że to nie jest jedyne miejsce, gdzie mogę kupić to, czego szukam i wyszłam.

Wieczorem zadzwoniła do mnie R. z pytaniem co robię w niedzielne popołudnie i czy przypadkiem nie wybrałabym się z nią na operetkę - za darmo. Jako że za chwilę w Trójce miała być godzinna audycja poświęcona historii pewnej płyty, obiecałam oddzwonić i dać odpowiedź później.

Otworzyłam szafę, choć tak naprawdę wcale nie musiałam tego robić, bo dobrze pamiętam jej zawartość. Wiedziałam, że nie ma tam nic, co mogłabym na siebie założyć. I wcale nie przesadzam. Sprawa wygląda tak, że poza czerwoną sukienką ze ślubu cywilnego, nie mam żadnej innej. W dżinsach, czy spódnicy dżinsowej albo sztruksowej i swetrze też nie wypada pojawić się w takim miejscu, do jakiego zostałam zaproszona. No i buty - ta sama sytuacja. O torebce tym bardziej nie wspomnę, bo ona tylko była kropką nad "i".

Po wysłuchanej audycji oddzwoniłam do R. i - zgodnie z prawdą - podziękowałam jej za to, że pomyślała o mnie, ale nie pójdę z nią z tej prostej przyczyny, iż autentycznie (nie krygując się) nie mam co na siebie włożyć.

Wszystkie trzy opisane przeze mnie sytuacje spowodowały chwilowe zaplątanie i zagubienie się we własnej kobiecości. Czym ona jest, jaka jest, jak się z nią czuję, jak bardzo odstaję od stereotypu i czy mam potrzebę równania do innych? Sporo pytań, a odpowiedzi wciąż takie same.

Bez makijażu, czy w pełnej jego krasie. Z długimi, czy krótkimi włosami. Na obcasach, czy w sportowym obuwiu. W wizytowej sukience, czy w swetrze i dżinsach. Z kopertówką w dłoni, czy z torbą przewieszoną przez ramię. Zawsze byłam, zawsze jestem i mam nadzieję zawsze być kobietą. Ciuchy, buty, czy dodatki ani mi jej nie dodadzą, ani nie zabiorą.

Kobiecość (podobnie jak seks) rodzi się w mózgu. Przynajmniej w moim.

niedziela, 24 listopada 2013

1.400. Chwile

Obejrzeliśmy dziś z Mężem Now Is Good i cokolwiek bym teraz nie napisała, zabrzmiałoby to banalnie. Pozostanę więc w zamyśleniu, polecając Wam ten film. Warto. Naprawdę warto go zobaczyć.


sobota, 23 listopada 2013

1.399. "Kup tyle, ile potrzebujesz"

Przyznam, że zaskoczyło mnie tytułowe hasło. Uśmiechnęłam się na jego widok, kiedy zobaczyłam je w ulotce pewnego sklepu. Dotyczyło ono czekoladek sprzedawanych na wagę. Bardziej spodziewałabym się czegoś w rodzaju "kup tyle, ile chcesz", bo przecież właśnie o to w konsumpcjonizmie chodzi - żeby nabywać jak najwięcej.

We wspomnianym wyżej sklepie kupiłam sześć sztuk z jednego rodzaju i tyle samo z drugiego. Na próbę - łącznie po cztery dla mnie, dla Męża i dla matki. Jak nam będą smakować, następnym razem weźmiemy więcej. Zawsze tak robimy jak nie wiemy czy warto. Tylko że nie zawsze tak się da.

Rodzicielka kupuje całą masę kolorowej prasy, którą namiętnie czyta. Nie obrażając nikogo, ale tej plotkarskiej i pozbawionej głębszych treści, które by mnie zainteresowały. Gazet nie tykam, ale czasem dostaję próbki kosmetyków do nich dołączone. Większości z nich nie potrzebuję, więc nawet nie otwieram i nie testuję, bo wiem, że ich nie chcę.

Jakiś tydzień temu matka przyniosła mi kolejny gratis - matujący fluid do twarzy w postaci musu. Najjaśniejszy możliwy odcień. Tym razem się skusiłam. Otworzyłam opakowanie, nałożyłam odrobinę na policzek i "Eureka"! Okazało się, że jest to produkt wręcz idealny dla mnie.

Zrobiłam rozeznanie w sieci odnośnie ceny i tu kolejne zdziwienie - wcale nie kosztuje on furmanki pieniędzy. Ponieważ na bieżąco śledzę wszystkie promocyjne gazetki, znalazłam ów fluid w jednej z sieciówek. Przy okazji cotygodniowych zakupów spożywczych, poszliśmy tam dzisiaj z Mężem. Kupiłam tubkę z najjaśniejszym odcieniem za piętnaście złotych. Będzie jak znalazł na jesień i zimę, gdyż mój dotychczasowy krem koloryzujący z filtrem 50 + przy obecnych warunkach pogodowych już się nie sprawdza.

Czemu o tym wszystkim piszę? Bo pamiętam siebie sprzed kilkunastu miesięcy, kiedy jak w totalnym amoku, skuszona sporymi obniżkami cen, zakupiłam słynne jedenaście tuszy do rzęs, o których chyba nigdy nie zapomnę - ku przestrodze. Z perspektywy czasu, który upłynął, widzę jak się zmieniło moje podejście do zakupów. 

Tamte tusze (wciąż ich przecież używam) są dla mnie najlepszą nauczką na przyszłość. Lekcją, którą już odrobiłam i z której wyciągnęłam wnioski. Teraz kupuję tyle, ile potrzebuję. Nie mniej i nie więcej. Jeden fluid w zupełności mi wystarczy. I nieważne, że pewnie kilkanaście innych jest dostępnych w promocji.

piątek, 22 listopada 2013

1.398. Rozmowa

Własnoręcznie zrobione kanapki ze świeżego wiejskiego chleba, z plasterkiem łososia skropionym cytryną na wierzchu przypomniały mi pewną sytuację, jaka miała miejsce w tym tygodniu w supermarkecie. Poszłam tam właśnie po stugramowe opakowanie łososia na postną piątkową kolację.

Stanęłam w kolejce do kasy, położyłam na taśmie wspomnianą już rybę, która była moim jedynym zakupem. Za mną stał pewien starszy pan, który po chwili zagadnął mnie w kwestii owego łososia - czy przypadkiem nie wolałabym tego, który on wybrał, bo więcej waży i jest w promocji. Faktycznie - na etykietce zauważyłam wagę - czterysta gramów.

Łososia lubię najbardziej ze wszystkich ryb - ze względu na smak oraz brak ości. Dyrektor Wykonawczy za nim nie przepada, więc jestem jedynym konsumentem tego przysmaku w naszej rodzinie. Popatrzyłam więc na większy egzemplarz, jaki za chwilę miał się znaleźć w posiadaniu mężczyzny stojącego za mną, westchnęłam i powiedziałam, że jak dla mnie to o wiele za duża porcja.

I tak, od słowa do słowa, zaczęliśmy z tamtym panem rozmawiać. O zdrowym jedzeniu, o dietach, o naszych drugich połówkach, o trybie życia, o życzliwości. Kolejka przesuwała się do przodu, więc nadszedł czas pożegnania z sympatycznym mężczyzną. Na odchodne pożyczyłam mu "smacznego łososia". W odpowiedzi usłyszałam jego słowa: "będę o pani myślał jak będę go jadł". Na koniec dodał jeszcze: "dziękuję pani za tę rozmowę, bo wie pani, czasem chodzi o to, by móc z kimś porozmawiać".

Uśmiechnęłam się, bo chyba wiem co miał na myśli...


1.397. Lepsza wersja siebie

Najpierw podlinkuję coś bardzo ważnego, co będzie punktem wyjścia do całej notki - Jak żyć dobrze z własnym ja?

Bycie z drugim człowiekiem może być naprawdę fascynujące. Bliskość, porozumienie (nieraz bez słów), rozmowy na każdy trudny temat, budowanie na płaszczyźnie emocji intymności, której nie da się nawet wytłumaczyć, towarzyszenie temu, kogo się kocha w odkrywaniu prawdy o samym sobie - to wszystko jest cudownym przeżyciem i doświadczeniem.

Poznawanie siebie, głęboka, długotrwała i bolesna analiza swoich zachowań, bezustanna praca nad własnym rozwojem, chęć i potrzeba dzielenia się swoimi uczuciami z osobą, która chce i umie słuchać, stając się tym samym prawdziwym przyjacielem - właśnie w takich okolicznościach zrodziło się moje i jeszcze nie Męża uczucie.

Wtedy to Dyrektor Wykonawczy był tym, który towarzyszył mi w procesie terapeutycznym. Często pewnie nie rozumiejąc wielu moich reakcji i sposobów radzenia sobie ze sobą. Teraz zamieniliśmy się miejscami i to ja słucham, wspieram, przytulam, czekam i patrzę jak - krok po kroku - Głos Rozsądku dochodzi do pewnych wniosków, odkrywa nieznane dotychczas emocje, zmienia swoje postrzeganie innych ludzi, ale także swojej osoby.

Czułam, że decyzja Męża o terapii zbliży nas do siebie, ale nawet w najśmielszych marzeniach nie przypuszczałabym, że będę mogła na nowo poznawać bliskiego memu sercu człowieka, obserwować go i zauważać tak piękne cechy, jakie wreszcie mają szansę rozkwitnąć w całej okazałości.

Dobre serce, umiejętność słuchania, wrażliwość, ciepło, troska, czułość - to tylko wierzchołek całej góry (bynajmniej nie lodowej). Jestem przekonana, że współtowarzysze grupy terapeutycznej też będą postrzegać Głos Rozsądku w tych właśnie kategoriach.

Przed każdym spotkaniem w ośrodku powtarzam Dyrektorowi Wykonawczemu tylko jedno zdanie: "walcz o swoje". Bo tamte godziny to swojego rodzaju szkoła przetrwania i walka uczestników - o czas, o emocje, o odnalezienie lepszej wersji siebie.


czwartek, 21 listopada 2013

1.396. Nie (?) dla iDiotów

Telefon komórkowy posiadam w liczbie sztuk dwóch. Z jednego korzystam, drugi leży w szufladzie - w razie gdyby ten pierwszy odmówił posłuszeństwa. Oba tej samej firmy, z klawiaturą, gdyż ekrany dotykowe mnie odpychają. Starej daty jestem, mam prawo ich nie lubić.

Na noc zwykle przełączam komórkę na opcję "milczy", bo nie chcę, by ktokolwiek zakłócał mój sen. Niejednokrotnie w ciągu dnia zapominam zmienić ustawienia na profil ogólny i czasem zdarza się tak, że ktoś dzwoni, a ja nie słyszę, bo usłyszeć nie mam jak.

Jak wychodzę, przeważnie zabieram telefon ze sobą. Wkładam go wtedy do zewnętrznej kieszeni torebki i znowu dzieje się tak, że ktoś nie może się ze mną połączyć, bo ja nie odbieram, a nie odbieram, gdyż nie słyszę. A nieraz zapomnę wziąć komórkę i wtedy leży sobie na biurku i czeka aż wrócę.

Dzwonię, rzadko wyślę jakiś SMS (nie mam cierpliwości ich pisać) albo zrobię zdjęcie (jakość mnie nie zadowala). Ponoć mam dostęp do Internetu przez telefon, ale nigdy go nie uruchamiałam. Nie mam takiej potrzeby. Wolę włączyć laptop i skorzystać z sieci, niż tracić wzrok na lilipucim ekranie komórki.

Prywatne konto na FB już dawno przeszło do historii, a fanpage generalnie służy mi do publikowania postów - dla wygody tych, którzy mają swoje profile na tamtym portalu, a czytają blog i chcą być na bieżąco. Czasem coś tam jeszcze wrzucę, podlinkuję albo napiszę, ale też nie jest to zbyt często.

Kiedy idę do sklepu, staram się zwracać uwagę na ludzi, obserwować ich, być otwartą na ewentualny kontakt z nimi. Na spacerze podziwiam przyrodę i delektuję się każdą chwilą. Sama lub z Mężem. Robiąc zdjęcia albo i nie.

To nie ja jestem niewolnikiem komórki, lecz ona mi służy. Z nią, czy bez niej, czuję się tak samo. Ona nie stanowi o mojej wartości, samopoczuciu, postrzeganiu siebie. To jeden z wielu przedmiotów (nie podmiotów), które wykorzystuję w codziennym życiu.

W kontekście tego, co napisałam, jest mi trudno zrozumieć ludzi ze wzrokiem wpatrzonym w ekrany swoich telefonów; ludzi, dla których posiadanie najnowszego modelu jest szczytem marzeń. Oczywiście do czasu, kiedy w sprzedaży dostępny będzie jeszcze lepszy egzemplarz.

Może dlatego czasem patrząc na innych, czuję się tak, jak bohaterka poniższego filmiku?




I coś jeszcze - tym razem nie powtórzę za pewną reklamą, że jest "nie dla idiotów". Zresztą, sami popatrzcie tutaj.

środa, 20 listopada 2013

1.395. Kwiatki - odsłona druga

Coś czuję, że takie posty będą się pojawiać cyklicznie, bo kreatywność pracodawców nie ma żadnych granic.

Trochę już żyję, językiem ojczystym posługuję się w miarę sprawnie, ale o takim stanowisku jeszcze nie słyszałam. Cóż - może pora wybrać się na korepetycje?




Kolejna oferta wydaje się być stworzona dla mnie. No może jedynie "młoda dziewczyna" nie bardzo pasuje w kontekście mojego wieku, gdyż zapewne chodziło tu o metrykę, a nie duszę. Szkopuł w tym, że jakoś (nie wiedzieć czemu) mam skojarzenia dość jednoznaczne erotycznie, ubrane dla niepoznaki w słowo "motywatorka".


1.394. Ze Smutkiem

Odkąd dwa lata temu trafiłam na bajkę o zasmuconym Smutku, zawsze przypominam sobie jej treść ilekroć on pojawia się ni stąd, ni zowąd i siada obok mnie.

Wczoraj ramię w ramię towarzyszył mi na spacerze. Chodził za mną krok w krok alejkami w parku. Prostował kości na ławce. Nie dawał za wygraną, domagając się troski, uwagi i czasu. Nie wzruszały go nawet moje szklące się od łez oczy.

Potem, tak nagle jak się zjawił, tak szybko zniknął z pola widzenia. Może spotkał kogoś, kto bardziej potrzebował jego towarzystwa niż ja? A może został przed tamtą ścianą i wciąż podziwia radosne graffiti, na które się natknęłam przypadkiem?


wtorek, 19 listopada 2013

1.393. MDZPwD

Fundacja Dzieci Niczyje cztery lata temu zainicjowała w Polsce obchody Międzynarodowego Dnia Zapobiegania Przemocy wobec Dzieci, który przypada na 19. listopada.

"Nie ma dobrych klapsów. Bicie nie wychowuje dzieci, tylko je głęboko i trwale rani"klik.

Dzieci są bacznymi obserwatorami dorosłych, których zachowania naśladują. Nie wierzycie? Obejrzyjcie poniższy filmik.


poniedziałek, 18 listopada 2013

1.392. O kosmetykach

Zawsze na bieżąco śledzę gazetki z sieciówek. Akurat teraz te drogeryjne, gdyż niedługo matka ma urodziny, potem będzie Mikołaj i święta, więc trzy okazje prawie pod rząd.

Z moją rodzicielką jest odwieczny problem jeśli chodzi o kwestię prezentów. Jedyne, co możemy jej z Mężem kupić, to kosmetyki albo słodycze. Tych ostatnich wolimy nie dawać, bo nie chcemy dokładać jej dodatkowych kilogramów do sporej nadwagi, jaką posiada, a z którą nic nie robi, chociaż lekarze grzmią, żeby schudła.

Jakiś czas temu dostała od nas skórzany portfel, który do tej pory leży nieużywany - mimo iż stary się pruje i nadaje się do wymiany. Ona nie lubi zmian, więc specjalnie wybraliśmy nowy model prawie identyczny jak stary. Matka jest chomikiem z czasów PRL-u - zbiera wszystko dla idei zbieractwa i posiadania, ale nie korzysta z niczego.

Wracajmy jednak do meritum, czyli kosmetyków, które są jedynymi rzeczami, jakich rodzicielka używa. Fajne są zestawy, bo gotowe, zapakowane, z jednej linii. Przeważnie właśnie takie kupujemy jej w prezencie. Tak sobie siedzę i przeglądam przyniesione gazetki, bo wiadomo - ceny są różne. Pomysły na prezenty dla matki już mam. Wiem co, gdzie, jakie i za ile. 

Przy okazji patrzę i oczom nie wierzę - "Cars - zestaw gwiazdkowy dla chłopca: woda toaletowa 75 ml + żel pod prysznic 100 ml" albo "Monster High - zestaw gwiazdkowy dla dziewczynki: woda toaletowa 50 ml + dezodorant w sprayu 100 ml". Najlepsze jednak przede mną - "Little diva - zestaw gwiazdkowy dla dziewczynki: ozdoby do paznokci i sztuczne paznokcie" oraz "Amarena - zestaw gwiazdkowy dla dziewczynki: paletka cieni do powiek", a w niej osiemnaście kolorów tychże plus dwa odcienie różu do policzków.

Niejednokrotnie widzę w lecie w wózkach niemowlaki w z przekłutymi uszami albo małe dziewczynki z polakierowanymi paznokciami u rąk i stóp, z ustami pomalowanymi błyszczykiem. I głośno się zastanawiam - czy matki tamtych dzieci powariowały, czy może ja jestem niedzisiejsza?

1.391. Poniedziałek

Jako że praktycznie cały weekend (nie licząc sobotniego wyjścia po zakupy spożywcze do osiedlowego sklepu oraz niedzielnej mszy w kościele) spędziłam w domu z przeziębionym Mężem, dzisiaj postanowiłam nadrobić zaległości spacerowe. Tylko i wyłącznie we własnym towarzystwie, gdyż samotność jest mi potrzebna jak powietrze.

Już jakiś czas temu postanowiłam, że codziennie (bez względu na aurę) wychodzę na dwór. Fakt, że czasem szukam pretekstu (zwalczam osobistego lenia) - a to ulotka z drogerii, a to jakieś drobiazgi do kupienia, a to coś do załatwienia. Taki autorski sposób na samą siebie. W zależności od temperatury na zewnątrz spaceruję każdego dnia od godziny do dwóch.

Dzisiaj było pięknie - przejrzyste, błękitne niebo bez jakiejkolwiek chmurki, promienie wciąż ciepłego słońca i powiew chłodnego już wiatru. Chodziłam, fotografowałam, siedziałam na ławce w parku, przyglądałam się pływającym kaczkom i łabędziom oraz cieszyłam oczy prawdopodobnie jednym z ostatnich takich radośnie kolorowych listopadowych dni.




niedziela, 17 listopada 2013

1.390. Telefony

Kilka lat temu, pod wpływem chwili, czyli całkiem spontanicznie (i nieopatrznie jak się potem okazało), wysłałam mail do redakcji "Rozmów w Toku", w którym zostawiłam numer swojej komórki. Po jakimś czasie odebrałam telefon od pani, która chciała zaprosić mnie i Męża na nagranie do programu o związkach z dużą różnicą wieku między partnerami. Na całe szczęście (Pan Bóg naprawdę nad nami czuwa) do naszego wyjazdu do studia w Krakowie nie doszło.

Od tamtej pory, co jakiś czas, ktoś z TVN (nie zdążam zapamiętać nazwiska) do mnie systematycznie dzwoni. Czy przypadkiem nie znam jakichś rozwódek albo młodych mam, bo akurat szukają chętnych do wystąpienia przed kamerami. Dosłownie przed chwilą odebrałam kolejne połączenie. Tym razem jest zapotrzebowanie na małżeństwa w kryzysie. No i znowu źle trafili, gdyż Mąż i ja żyjemy sobie całkiem szczęśliwie.

Przyznam, że jak tylko słyszę bardzo grzeczny i miły damski głos w słuchawce, pytający mnie: "czy mogę zająć chwilę, pani Karioczko?" jestem naprawdę ciekawa co tym razem usłyszę. A że generalnie lubię ludzi i rozmowy z nimi, pokonwersuję sobie chwilę z panią po drugiej stronie. Na koniec zawsze życzymy sobie miłego dnia (albo wieczoru - w zależności od godziny) i tak do następnego telefonu.

sobota, 16 listopada 2013

1.389. Pot, łzy i zgrzytanie zębów

Dość dziwna pora na spędzanie jej w domu, bo sobota, bo popołudnie, bo fajna pogoda za oknem. Ale co zrobić kiedy Mąż pociągający wielce od kilku dni leży na sofie, zajmując całą naszą wspólną przestrzeń. Tak więc siedzę sobie na klękosiadzie przy biurku, patrząc z czułością na śpiącego Dyrektora Wykonawczego.

Głos Rozsądku jest i będzie na specjalnych prawach. Przynajmniej przez najbliższe dziewięć miesięcy trwania grupy terapeutycznej. Z autopsji wiem jak to może wyglądać, ale każdy przecież jest inny i inaczej reaguje.

Dwa spotkania już za nim. Obserwuję go i widzę, że zaczyna mu się zapętlać proces myślowy. Pojawiają się też różne odkrycia. Z jednej strony przyglądanie się w takich specyficznych okolicznościach komuś, kogo się kocha, jest fajne, ale z drugiej strony wymaga ode mnie usunięcia się w cień i pozostania w nim. Dla dobra Dyrektora Wykonawczego.

Mąż nie może mi mówić o tym, co się dzieje za zamkniętymi drzwiami, gdyż takie są warunki kontraktu, ustalone wspólnie przez wszystkich uczestników. I dobrze. To jest jego grupa, jego terapia, jego czas.

Chcąc nie chcąc, przypominam sobie swoją grupę, swoją terapię i swój czas. Dziewięć lat - tyle już upłynęło od moich pierwszych cotygodniowych spotkań. Bardzo wyczerpujące, emocjonalne, cholernie ciężkie, ale potrzebne doświadczenie. Pot, łzy i zgrzytanie zębów.

Ostatnio, przeglądając sieć, natknęłam się na fajny link. Zostawiam go dla zainteresowanych różnicą pomiędzy terapią indywidualną a grupową - klik. Może komuś się przyda. Zresztą, tamto miejsce jest prawdziwą kopalnią wiedzy.


piątek, 15 listopada 2013

1.388. Kwiatki

Ktoś kiedyś powiedział, że poszukiwanie pracy już samo w sobie jest wyczerpującą pracą. Fakt. Trzeba mieć chęci, zdrowie, czas, sporo cierpliwości, poczucia humoru, a także dystansu do ofert potencjalnych pracodawców.

Kreatywność osób układających ogłoszenia jest nieograniczona, niewyczerpana i niedoceniana. W ramach realizacji tego ostatniego punktu, pozwolę sobie przedstawić kilka kwiatków, o jakie praktycznie codziennie się potykam w trakcie przeglądania różnych portali.

Wszystkie chwyty dozwolone, byle zwrócić na siebie uwagę - czyli jak można nazwać dane stanowisko. Już nie "handlowiec", ale "urodzony handlowiec". Do lamusa odeszła także "sprzątaczka". Teraz mamy "panią sprzątającą" lub "pracownicę usług czystościowych". "Telemarketer" został zastąpiony "nietypowym telemarketerem". Natknęłam się również na "sprzedawcę szkoleń z wyższej półki".

Na deser zostawiłam dwie oferty, które zamiast cytować, wklejam. Jak żyję, pierwszy raz widzę coś takiego - ten numer stopy rozłożył mnie na łopatki i nie wiem - śmiać się, czy płakać? Pracownik w metalu (taki mały bonus) też jest niezły.




czwartek, 14 listopada 2013

1.387. Jak słuchasz?

"Bo wiesz, żona, w państwie demokratycznym, jakim jest małżeństwo, jak jedno mówi, to drugie słucha" - tymi słowami jakiś czas temu rozpoczął Mąż swój wieczorny monolog. A to rzadkość wielka, gdyż Dyrektor Wykonawczy woli obrać pozycję obserwatora i słuchacza, a nie uczestnika i mówcy.

Nic to. Kolejna rzecz, w której się różnimy. I dobrze. Nawet bardzo dobrze, bo gdybym miała być z wierną kopią samej siebie, nie dałabym rady. Głos Rozsądku też raczej nie wytrzymałby długo z własnym klonem.

Jeśli macie chwilę czasu, możecie zrobić sobie krótki test - W jakim stylu słuchasz? Moje i Męża wyniki były oczywiście inne.

Kto mnie bliżej (czyli osobiście) zna, ten wie, że zanim się wypowiem w jakiejś problematycznej kwestii, zadaję pytania. Czasem nawet całą masę bardzo dociekliwych (i najprawdopodobniej niewygodnych, bo zmuszających do myślenia) pytań. Bynajmniej nie ze wścibstwa, czy jakiejś chorej ciekawości, lecz z chęci zrozumienia i poznania w czym rzecz. Bo wszak "diabeł tkwi w szczegółach" - jak mawia przysłowie.

Z kolei ja im dłużej siebie znam, im więcej się o sobie dowiaduję, tym bardziej jestem przekonana, że należę do typu zadaniowców. I tu chyba zbliżam się do męskiego podejścia do problemów - stąd też chyba wynika mój lepszy kontakt z płcią brzydką. Niekiedy męczy mnie bowiem słuchanie czyjegoś gadania w kółko o tym samym, bez podejmowania przez tego człowieka jakichkolwiek prób zmiany sytuacji w jakiej tkwi, a tak niestety ma w zwyczaju wiele kobiet.

Dlatego właśnie z pewnymi osobami już się nie spotykam i nie szukam kontaktu, ale też nie uciekam na drugą stronę ulicy, czy nie odwracam ostentacyjnie głowy jak kogoś takiego przypadkiem spotkam. Nasze drogi się rozeszły i nie ma w tym nic dziwnego. Każdy poszedł w swoją stronę. Taka kolej rzeczy. Nikt nie jest nam dany na zawsze. Wszystko do czasu.

Często zdarza się też tak, że to inni obrażają się na mnie. Pogodziłam się z tym faktem. Nic na siłę. Dla mnie relacja pozbawiona prawdy i szczerości nie jest nic warta. Szkoda mi na nią chęci, energii i emocji.

Nieraz sobie myślę, że powinnam mieć taką tabliczkę z napisem: "Znajomość ze mną grozi szczerością. Zawierasz ją na własne ryzyko".

środa, 13 listopada 2013

1.386. Jak motyl

Jakiś czas temu obejrzeliśmy z Mężem film Motyl i skafander. Niedawno wybraliśmy się do kina na Chce się żyć. Mieliśmy nadzieję na ciszę i kameralność, ale szyki pokrzyżowało nam grono kilku zaprzyjaźnionych pań w wieku mniej więcej emerytalnym, które chyba przypadkiem postanowiły kupić bilety na tę samą godzinę projekcji.

Tak sobie naiwnie myślę, że im człowiek starszy, tym więcej przeżył, tym bardziej powinien być doświadczony i mądrzejszy. W końcu z niejednego pieca chleb jadł, przyszło mu się bowiem zmierzyć z Polską powojenną, siermiężnym komunizmem i obecną demokracją.

Nic bardziej błędnego. Owe wspomniane panie najwyraźniej nie były przygotowane na zbyt drastyczne, traumatyczne i realistyczne sceny pokazane w filmie. "Boże, po co ja tu przyszłam?" - zaczęła jedna. "Niech to się wreszcie skończy" - dodała druga. "Ja nie mogę na to patrzeć" - padło stwierdzenie trzeciej.

Zastanawiam się do dzisiaj czy tamte, bardzo już dojrzałe w latach kobiety, przez całe swoje życie nigdy i nigdzie nie widziały osoby niepełnosprawnej? Bo na kosmitki, które dopiero co wylądowały na ziemi raczej nie wyglądały...

Zaraz, zaraz. Kogoś mi jednak przypomniały. Tak, już mam. Trzy małpki. Nie widzieć, nie słyszeć, nie mówić. Dokładnie tak.

Poczytałam tu i ówdzie recenzje "Chce się żyć". Przyznam, że nie rozumiem niektórych ludzi. Szczególnie tych, którzy poszli do kina chyba tylko po to, by poprawić sobie humor, porównując własne życie z tym, jakie jest udziałem osób niepełnosprawnych.

Czy oni też nigdy nie mieli styczności z człowiekiem na wózku? Czy nie widzieli nikogo z zespołem Downa? Czy dopiero tamten film pokazał im rzeczywistość, w jakiej żyją, ale której zdają się nie zauważać?

Po co te łzy? Po co ta litość? Po co to współczucie? Czy naprawdę właśnie tego potrzebują niepełnosprawni?

Dla mnie przesłanie, jakie niesie ze sobą historia Mateusza jest proste - jak tytuł filmu. Pani Anna Nehrebecka powiedziała to, pod czym sama się podpisuję - klik.

wtorek, 12 listopada 2013

1.385. Dawid Podsiadło - live

Ciężko jest zejść mi na ziemię, kiedy jeszcze całkiem niedawno bujałam w obłokach. Nawet teraz moje myśli, uczucia i emocje oscylują wokół tego, co działo się przed, w trakcie i po koncercie. Nie muszę zamykać oczu, by przywołać wspomnienia. Moje serce zrobiło wiele zdjęć tamtych chwil.

Zaraz po tym jak weszliśmy na salę (tę samą, na której kilka lat temu podziwialiśmy występ Me Myself And I) i zajęliśmy swoje miejsca (drugi rząd był genialnym pomysłem), Mąż do kogoś zadzwonił, mówiąc, że już jesteśmy. Potem spytał mnie czy mam swój telefon. Poprosił, żebym go wyjęła (zdążyłam bowiem już ustawić opcję "milczy"), bo za chwilę ktoś się do mnie odezwie i żebym odebrała to połączenie. 

Faktycznie, za moment wyświetlił mi się jakiś nowy numer, a kiedy wcisnęłam przycisk zielonej słuchawki, usłyszałam "dzień dobry", które wypowiedział nie kto inny, jak sam Dawid Podsiadło. Swoim ciepłym głosem, którego nie da się nie rozpoznać, życzył mi "miłego koncertu". Porozmawialiśmy sobie przez chwilkę, umawiając się na podpisanie płyty oraz wspólne zdjęcie po występie. Powiedziałam mu też gdzie siedzimy i jakie koszulki mamy na sobie.

Mąż zrobił mi niesamowitą niespodziankę. Jak się później okazało, o wiele wcześniej wszedł w jakieś tajemnicze telefoniczne konszachty z menedżerem Dawida, z którym wszystko ukartowali. Słowa nie pisnął i niczym się nie zdradził, a ja już przed koncertem dostałam coś, o czym nawet nigdy bym nie pomyślała. Piękne uczucie. Naprawdę.

Na koncercie Dawid z zespołem pokazał to, czego na płycie nie da się usłyszeć, ani tym bardziej zobaczyć. Kontakt z publicznością (gdyby nie śpiewał, mógłby z powodzeniem zostać komikiem), energia, żywiołowość, niesamowite możliwości wokalne i potężny głos, z którym potrafi zrobić chyba prawie wszystko.

W pewnym momencie z magicznej zawartości niebieskiego pudełka, do którego można było wrzucać prezenty, Dawid wyjął dwie paczki cukierków z witaminami, które dał publiczności. Wystarczyło też po jednym dla mnie oraz dla Męża (kolejny plus naszych miejsc w pobliżu sceny).

Pojawiły się wszystkie utwory z płyty plus bonusowe numery - 'Eyes On Me' z ulubionej gry wokalisty, czyli Final Fantasy VIII, z której zaczerpnął również tytuł płyty 'Comfort and Happiness'. Był także nowy kawałek - "Powiedz mi, że nie chcesz", który będzie można znaleźć na wzbogaconej o DVD z trasy specjalnej edycji krążka. Chyba nie muszę pisać, że jeszcze przed koncertem złożyłam zamówienie w sklepie internetowym na to wydawnictwo.

Odpłynęłam przy 'Eyes On Me', kompletnie zapomniałam o robieniu zdjęć. Dosłownie wbiło mnie w fotel, na którym siedziałam. Podobne emocje przeżyłam przy moim ukochanym 'And I' oraz 'Bridge', a także przy "Powiedz mi, że nie chcesz". Tego nie da się ani opowiedzieć, ani opisać. Wystarczy czuć. Flow - całkowity.

Prosta i  oszczędna scenografia świetnie współgrała z fantastycznym oświetleniem (ogromne brawa i ukłon dla pana od tych spraw). Sam koncert skończył się po niecałych dwóch godzinach, które nawet nie wiem kiedy zleciały.

Publiczność była bardzo zróżnicowana wiekowo - od dzieci, które przyszły pod opieką rodziców, poprzez piszczące nastolatki, ale było także sporo ludzi w średnim, a nawet emerytalnym wieku. Przyznam, że im więcej "starszyzny" widziałam, tym bardziej mnie taki obrót sprawy cieszył, gdyż dowodzi on jednego - że dobra muzyka trafia do odbiorców w wieku do od lat pięciu do siedemdziesięciu (tak na oko oczywiście).

Muzykę przeżywam i odbieram na swój sposób - w środku, w ciszy, z uśmiechem na twarzy i błogim ciepłem rozlewającym się wokół serca. Mąż wręcz przeciwnie - krzyczy, śpiewa na cały głos, tańczy i skacze. Nawet w tej kwestii się uzupełniamy. Każde z nas jest inne i inaczej reaguje na koncercie. Co dziwne - w codziennym życiu role diametralnie się odwracają. To ja jestem otwartą i bezpośrednią gadułą, podczas gdy Dyrektor Wykonawczy mówi niewiele i trzyma się raczej na uboczu, bardziej obserwując rzeczywistość, niż w niej uczestnicząc. Na koncertach wychodzi z niego prawdziwy zwierz, a ja zamieniam się wtedy w cichutką myszkę.

Po występie poszliśmy się ujawnić i podziękować osobiście menedżerowi Dawida, który później zrobił nam jeszcze wspólne zdjęcie z wokalistą. Czekaliśmy spokojnie na swoją kolej w sali, na której technicy uwijali się jak mrówki, chowając sprzęt. Skorzystałam z okazji, że prawie wszystkie nastolatki piszczały na holu, gdzie Dawid rozdawał autografy, a na scenie wciąż byli muzycy z jego zespołu. Poszłam po ich podpisy na płycie (czasem mam wrażenie, że mogą czuć się niedocenieni, iż cała uwaga fanów koncentruje się na wokaliście, który bez zespołu przecież sam nic by nie zdziałał), a skończyło się na na rozmowie z jednym z gitarzystów (Olek Świerkot) na temat mojej koszulki i wspomnień z koncertu, na którym był i on, a także jeden z techników. Fajnie.

W końcu tabun szalejących dziewczyn poszedł sobie do domu, więc mogłam podsunąć płytę oraz bilet do podpisu. Dawid spojrzał na mnie i na moją koszulkę, po czym upewnił się - "dla Karioki, prawda?" Zaskoczył mnie tym bardzo. Musiał zapamiętać imię już wtedy, gdy zadzwonił przed koncertem. Poprosiłam też o imienną dedykację dla Dyrektora Wykonawczego na bilecie.

Menedżer Dawida zrobił mnie i Mężowi zdjęcie ze swoim podopiecznym, którego chwilę potem spytałam, czy mogę go uściskać. "Jasne" - usłyszałam. Podczas tej magicznej chwili podziękowałam mu na ucho za chwilę rozmowy telefonicznej, a chwilę potem wyciągnęłam z torebki to, co wspólnie z Głosem Rozsądku przygotowaliśmy w prezencie, a czego nie chcieliśmy wrzucać do niebieskiego pudełka. Nasze małżeńskie podziękowanie. Niewielki rulonik przewiązany tasiemką Dawid wsadził do kieszeni dżinsów, obiecując nam, że otworzy i przeczyta później.

Zmęczony, ale uśmiechnięty, z uroczymi dołeczkami w policzkach, ciepły, bardzo kontaktowy i normalny, bez jakiegokolwiek zadęcia, czy artystycznej  maniery - takim go odebrałam i zapamiętałam, machając na pożegnanie.

W nocy nie mogłam usnąć. Wiedziałam, że tak będzie. Nadmiar wrażeń i emocji zawsze tak na mnie działa. A potem śnił mi się Dawid i to, że długo spacerowaliśmy i rozmawialiśmy. We śnie powiedziałam mu to, czego nie mogłam zrobić na jawie, bo tak naprawdę dłuższa i osobista rozmowa z tym człowiekiem jest tym, co interesuje mnie najbardziej.

Autograf z imienną dedykacją jest miłym prezentem. Zdjęcie również. W mojej pamięci i tak najbardziej utkwił mi tamten telefon przed koncertem oraz przytulenie już po. Coś, co jest całkowicie niematerialne, ulotne, ale jakże wyjątkowe, niepowtarzalne i piękne. Jestem chyba kolekcjonerką emocjonalnych chwil, które przedkładam nad jakiekolwiek rzeczy.

Staraliśmy się robić zdjęcia - Mąż swoją, a ja swoją komórką. Wzięłam również aparat, ale nie ma się co oszukiwać - fotki wyszły średnio (łagodnie rzecz określając). Nie to jest jednak ważne. Najważniejsze są te ujęcia, które zapamiętało serce. I wspomnienia, których nikt mi nie odbierze. One są naprawdę bezcenne.

Dyrektor Wykonawczy nagrał także kilka krótkich filmików (na niektórych słychać nawet jego krzyki, a drgający obraz jest tylko dowodem na dużą aktywność ruchową Męża). Zainteresowanych obejrzeniem zaledwie namiastki tego, o czym pisałam powyżej, odsyłam tutaj.





poniedziałek, 11 listopada 2013

1.384. Historia Polski

Słyszeliście o Tomaszu Bagińskim, mistrzu współczesnej polskiej animacji, nominowanym do Oscara za "Katedrę"? W dniu takim jak dziś warto przypomnieć sobie historię Polski przedstawioną jego oczami.



1.383. Zaduma

Przechadzaliśmy się dzisiaj z Mężem pomiędzy grobami na jednym z cmentarzy. Odczytywaliśmy mocno wytarte napisy, oglądaliśmy pomniki i figury, podziwialiśmy chryzantemy, które uwielbiam - szczególnie te wielkie żółte i kremowe kule...

Może to dziwnie zabrzmi, ale lubię cmentarze. Dobrze się na nich czuję. Spokojnie mogę pomyśleć o przemijaniu, zadumać się, spacerując alejkami. I nie ma we mnie lęku. Jest pokora i akceptacja.





niedziela, 10 listopada 2013

1.382. Jak zawsze

Mąż stwierdził wczoraj, że ZNOWU idę na łatwiznę, bo wrzucam jedynie zdjęcia z kilkoma zdaniami opisu albo linkuję filmiki, artykuły, obrazki z sentencjami i takie tam.

Mam zupełnie inne zdanie w powyższej kwestii. Nie chadzam drogami na skróty i nie zwykłam robić czegokolwiek na odczepnego. Albo staram się przykładać do tego, by wyszło w miarę dobrze (wystarczy, że sama jestem zadowolona z efektów), albo wcale (szkoda mi czasu na byle co).

Niekiedy bywa tak, że nie mam weny - lub wręcz przeciwnie - mam jej zbyt dużo, że nie mogę się zdecydować. I wtedy piszę mniej. Paradoks, ale prawdziwy. Nieraz nie mam warunków i możliwości.

Kilka spraw zaprząta moje myśli - poszukiwania pracy, terapia Dyrektora Wykonawczego, koncert pewnego młodego i bardzo zdolnego człowieka, rozmowy z bliskimi emocjonalnie ludźmi, lektura mądrych słów napisanych przez innych autorów, wartościowe filmy - tyle wyliczyłam na jednym wydechu.

Wnioski się skrystalizują w swoim czasie. Nie przyspieszam go. Niech sobie biegnie własnym rytmem. Jak zawsze.


sobota, 9 listopada 2013

1.381. Spontaniczna sobota

Jeden poranny telefon od R. i już wiedzieliśmy co będziemy robić wieczorem razem z Dyrektorem Wykonawczym. Jak zawsze szybko i sprawnie podzieliliśmy się kosztami i prowiantem.

Ledwo wyszliśmy z Mężem z domu, ujrzeliśmy przed blokiem kieliszek. W dość osobliwym miejscu, bo na drzewie. Niezła impreza musiała być skoro szkło przez okno wylatywało.

U R. za to dokazywał jej kot. Na stole, a jakże - tam, gdzie jedzenie, tam jest zabawa. Jak się zmęczył i znudził, przytulił się do Głosu Rozsądku, zapozował do zdjęcia, a potem zasnął.


środa, 6 listopada 2013

1.378. Enigmatycznie

Kilka dni temu siedziałam jak zaczarowana i słuchałam o świetle, soli i zaczynie. Sporo pytań, wiele wątpliwości, które pewnie kiedyś komuś będę chciała zadać i rozwiać. Ale potrzebuję czasu.

W to co powyżej pięknie wkomponowała mi się dzisiaj obejrzana tolerancja. Jeszcze jeden element puzzli dołożony do obrazka w mojej głowie.

Kolejnym tematem ma być asertywność - w sam raz dla Męża, który już za chwileczkę, już za momencik rozpoczyna swoje pierwsze spotkanie na grupie terapeutycznej. Żeby było śmieszniej, od razu musi zmierzyć się z tym pojęciem i zastosować je w praktyce, ale sam tak chciał.

Lubię obmyślać, przygotowywać, projektować i robić niespodzianki. Dyrektor Wykonawczy (jak ksywka wskazuje) zajmuje się wcielaniem moich pomysłów w życie, gdyż aż taką Zosią Samosią nie jestem. Ta konkretna niespodzianka jest szczególna, bo i taki jest ten, który (mam nadzieję) ją dostanie.