Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

wtorek, 31 grudnia 2013

1.446. Tu i teraz - dzisiaj




31. grudnia skłania do podsumowania tego, co wydarzyło się w roku, który mija oraz sprzyja robieniu noworocznych postanowień. Kiedyś też temu trendowi ulegałam, ale tym razem tak nie będzie.

Zmiany przeważnie są procesem, a ten wymaga czasu. Na wiele spraw i wydarzeń nie mam żadnego wpływu - one i tak się zadzieją (albo i nie) bez względu na moje usilne i pobożne życzenia, czy plany. Nieraz warto postawić na kartę spontaniczności.

Jestem wdzięczna za każdy dzień, jaki w tym roku przeżyłam. Z pokorą przyjęłam wszystko, co mnie spotkało w tym czasie. Z większym spokojem podchodzę do ludzi. Nabrałam dystansu i już tak bardzo się nie spinam jeśli życie pisze inny scenariusz, niż tego bym oczekiwała. Czuję, że Bóg nade mną czuwa, a to, co się wydarza zawsze jest po coś i ma głębszy sens. Wierzę w to.




Otwartości na świat i cieszenia się jego pięknem. Zachwytu chwilą, która właśnie trwa. Spotykania i poznawania dobrych, wartościowych i mądrych ludzi. Odkrywania nowych miejsc i smaków. Pielęgnowania miłości. Dbania o własne potrzeby. Słuchania głosu sumienia. Rozmrażania emocji. Bycia w ciągłym kontakcie ze swoim wewnętrznym dzieckiem. Zastąpienia słowa "muszę" słowem "chcę". Pozbycia się masek i pokazania prawdziwej twarzy. Umiejętności wybaczania - zarówno innym, jak i sobie. Polubienia i pokochania siebie. Tego wszystkiego życzę Wam w Nowym Roku.

1.445. Sylwestrowo

Droga na lodowisko prowadzi przez las. W nim natknęłam się na liść w kształcie serca. Uśmiechnęłam się do niego, a obraz ten zapisałam w pamięci telefonu.

Nasza "impreza" sylwestrowa jest dwuosobowa, kameralna i cicha. Zresztą, jak zawsze od kilku wspólnie spędzanych razem lat. Pozwoliliśmy sobie jedynie na odrobinę szaleństwa w postaci sushi, które jest moim i Męża przysmakiem. Dzięki stolikowi pod laptop mogliśmy je zjeść jak prawdziwi Japończycy - siedząc na podłodze.

Szampana nie będzie, bo musiałby pójść na straty po wypiciu przez nas zaledwie po jednym kieliszku toastu. Zamiast niego uczcimy nadejście Nowego Roku słodkim likierem o smaku latte macchiato.


1.444. Naładowana endorfinami

Rano, ledwo co zjadłam i się umyłam oraz ubrałam, wyszłam razem z Mężem po ciasto, którego dostawa miała być dość wcześnie, a że my znane wszem i wobec łakomczuchy jesteśmy, nie chcieliśmy zostać bez słodkości przez najbliższe dwa dni. Tym razem pałaszować będziemy roladę śmietanową i jeszcze inny sernik - na zimno, z wiśniami (uwielbiam je) i galaretką na wierzchu.

Trochę się obawiałam (i nadal mam te obawy) o stan mojego gardła, gdyż wciąż jestem dość osłabiona, więc wahałam się - iść, czy nie iść na łyżwy. Dyrektor Wykonawczy nie naciskał, a nawet skłaniał się ku pozostaniu w domu. Jak sobie pomyślałam, że nie wiem kiedy będzie nasz następny wspólny ślizg, zdecydowałam się w okamgnieniu. I nie żałuję, bo było super. Ruch wyzwala bowiem endorfiny, czyli hormony szczęścia.

Co prawda moja kondycja pozostawia wiele do życzenia - astma i związane z nią problemy z oddychaniem zmuszają mnie do dość częstych postojów przy bandzie, ale dałam radę i jestem z siebie dumna. Mąż załatwił mi (bez mojej wiedzy) trenerkę, prosząc o pomoc (za moimi plecami) panią, która naprawdę świetnie jeździła. Udzieliła mi ona kilku cennych wskazówek, które starałam się wprowadzać w życie. I już mi wychodzi trochę lepiej niż tydzień temu. 

Nogi ugiąć w kolanach - tak, żeby kość piszczelowa opierała się na bucie. Pupę wypiąć do tyłu. Patrzeć przed siebie, a nie na łyżwy, czy lód. Przenosić ciężar ciała z jednej kończyny dolnej na drugą. Noga w prawo, dostawić, potem w lewo, dostawić. No i rozluźnić się, a nie spinać (ten punkt sprawia mi największą trudność). I tak do skutku - aż się nauczę jeździć płynnie.

Oto kilkunastosekundowy "popis" moich umiejętności. Tylko się nie śmiejcie, gdyż pamiętajcie o tym, że łyżwy mam na nogach po raz czwarty, piąty albo szósty (?) w całym moim dorosłym życiu - musiałabym policzyć ślizgi z ubiegłego sezonu, bo w tym to jest dopiero moja druga styczność z lodowiskiem.

Jakby ktoś jeszcze się nie domyślił, jestem w ciemnej kurtce i mam na głowie jasną czapkę z pomponem. I oczywiście białe figurówki.





P.S. Jednak policzyłam - dzisiejsze ślizganie było moim piątym!

poniedziałek, 30 grudnia 2013

1.443. Smak kawy

W przeddzień Wigilii odebrałam telefon od pewnej fajnej babki ze stolicy, którą razem z Mężem mieliśmy okazję poznać osobiście we wrześniu, podczas naszej półtoragodzinnej przerwy w podróży znad morza do domu.

"Jestem w EMPiK-u i chcę ci zrobić niespodziankę" - usłyszałam po drugiej stronie. Już na samo hasło "niespodzianka" trochę się najeżyłam, gdyż jakoś niekoniecznie czyjeś gusta wpisują się w moje i potem, kiedy pada pytanie: "jak ci się podoba?" mam dwa wyjścia - albo skłamać, albo powiedzieć szczerze. A że nie chcę robić tego pierwszego, mówię prawdę, a ona przeważnie komuś nie pasuje i jest obraza majestatu. Wiem, bo zdarzyło mi się tego doświadczyć w stopniu drastycznym (nawet kilkakrotnie w ciągu ostatniego roku). Nastąpiło bowiem zerwanie wszelkich kontaktów przez tamte osoby i wykreślenie mnie z ich życia. Cóż - nikt nie mówił, że bycie uczciwym i prawdomównym popłaca, ale jakoś nie zamierzam się zmieniać, bo musiałabym stać się nałogową kłamczuchą.

Wróćmy jednak do tamtego telefonu... "Spodoba ci się!" - ten tekst jeszcze bardziej mnie nastroszył, ale że rozmówczyni była świadoma z kim ma do czynienia i jak się może skończyć moja szczerość, nie poddawała się - nawet gdy użyłam argumentu ostatecznego, czyli: "ale wiesz, że jestem minimalistką i żadnych prezentów nie przyjmuję". W końcu przekonały mnie słowa: "ale ja mam taką potrzebę, a poza tym to jest niespodzianka świąteczno-urodzinowa".

Od tamtej pory w duchu myślałam sobie tylko: "oby to nie była książka Pawlikowskiej albo kalendarz z jej sentencjami", gdyż wyżej wymieniona autorka w pewnym momencie przestała być dla mnie wiarygodna - z wielu powodów, o których być może jeszcze kiedyś napiszę.

Wracając kilka chwil temu do domu razem z Mężem, po którego poszłam do kina, otwieram skrzynkę na listy, a tam ogromna biała bąbelkowa koperta z zawartością. Po charakterystycznym wihajstrze poznałam, że w środku musi być kalendarz. Nie myliłam się wcale.

Wygląda na to, że nadchodzący rok upłynie nam pod znakiem kawy. W różnych postaciach i odsłonach. Zdjęcia wyglądają tak smakowicie, że już się boję jak razem z Dyrektorem Wykonawczym zniesiemy ich widok przez dwanaście najbliższych miesięcy. 

Ale co do jednego moja rozmówczyni miała rację - kalendarz bardzo mi się spodobał. I jak zwykle piszę to szczerze. Bo kto mnie zna, ten wie jakim sentymentem darzę kawę i jej smak...


1.442. KUPOwanie kurtki

Na wstępie od razu uprzedzam co wrażliwsze osoby, aby jak coś teraz jedzą albo piją, przestały natychmiast (dla ich własnego dobra), gdyż główną bohaterką notki będzie kupa. Psia kupa gwoli ścisłości.

Zupełnie nie mając już jakiejkolwiek nadziei na to, że jeszcze w tym roku stanę się posiadaczką nowej kurtki, tak od niechcenia weszliśmy wczoraj z Mężem do galerii handlowej, bo i tak mieliśmy kupić pastę do zębów poleconą przez mojego "proszę pacjentki" dentystę, a że prawie tuż obok drogerii jest Pepco, no to zajrzeliśmy do środka.

Jakiś czas temu kupiłam tam Dyrektorowi Wykonawczemu T-shirt z fajnym napisem: 'Too crazy for being lazy'. Sama mierzyłam kiedyś dwie kurtki i sukienkę, ale wszystko za ciasne i za krótkie jak na moje 182 centymetry.

Popatrzyłam na wieszaki i odruchowo wzięłam jedną kurtkę do przymierzalni. Mąż szedł za mną. Nie zasuwałam kotary, bo i tak było mi już gorąco, ale wchodząc do środka, poczułam smród kupy. Stwierdziłam, że widocznie za drzwiami dla personelu, które znajdują się tuż obok, musi być toaleta dla pracowników.

- Czujesz jak śmierdzi? - spytałam Dyrektora Wykonawczego.
- Nie - odparł on.

Potem zajęłam się mierzeniem, oglądaniem, zapominając o swoim węchu i w końcu wyszłam ze sklepu z nową kurtką w ręce. Co prawda kolor ma nie taki, jak chciałam, ale poza tym pasuje mi w 100 %, więc nie będę się upierać jak oślica, że ma być czerwona.

Wjechaliśmy schodami ruchomymi tam, gdzie dają jeść. Dzień wcześniej w skrzynce na listy znaleźliśmy zniżkowe kupony do pewnej sieciówki z bardzo niezdrowym jedzeniem. Jak tylko Mąż zobaczył, że pośród nich są lody z polewą, nie odpuścił, wciągając jeszcze moje gardło w ten proceder, ale zanim je kupił i przyniósł, oboje poszliśmy do toalety. Oczywiście każde oddzielnie.

Siedzę przy stoliku i czekam. Nie ma go i nie ma. A mówią, że kobietom więcej czasu to zajmuje. U nas jest odwrotnie, ale my dziwni jesteśmy, więc to normalne. W końcu wrócił i poszedł po lody. Kolejka długa, zatem trochę go nie było. Usiadł, jemy lody, a ja drążę temat, bo po minie Głosu Rozsądku widzę, że coś jest nie tak.

- Co tak długo robiłeś w toalecie?
- Potem ci powiem.
- Dlaczego?
- Nie przy jedzeniu.
- Coś się stało?
- Potem ci powiem.
- Powiedz teraz. Coś zgubiłeś?
- Poza honorem to nic.
- Nie rozumiem.
- Nie powiem ci, bo mi zrobisz zjebkę.
- Nie zrobię. No mów!
- Obiecujesz?
- Obiecuję.
- Wszedłem w kupę.
- W swoją?
- Nie, w psią.
- W toalecie?
- Nie, w drodze do galerii.
- No i co? W końcu dość często wchodzisz w kupę. Nic nowego.
- Siedzę w toalecie, usiłuję wyczyścić tego buta, a z kabiny obok słyszę głos: "co tu tak wali?"

Dostałam takiego ataku głupawki, że nie mogłam wytrzymać ze śmiechu. Rechotałam jak szalona, za nic mając to, że być może ktoś mi się dziwnie przygląda. Dotarło bowiem do mnie, że ten smród, który poczułam mierząc kurtkę, pochodził z buta Męża.

- Czemu się nie przyznałeś w Pepco, że to ty?
- Tak, zaraz byś gadała, że ty mierzysz kurtkę, a ja znowu generuję problemy.
- To lepiej w śmierdzącym bucie chodzić?
- No przecież w końcu poszedłem go wyczyścić, ale ja nie wiem co ten pies jadł, bo tak waliło, że szok.
- Widzisz - wszedłeś w kupę i może mi szczęście przyniosłeś z tą kurtką?

No i tak właśnie Karioka z Mężem kurtkę KUPOwali...

niedziela, 29 grudnia 2013

1.441. A śniegu nie ma

Imbirowo-miodowo-cytrynowa mikstura Męża działa, bo czuję się lepiej niż wczoraj. Chociaż zanim wyszłam z domu, byłam dość słaba, lecz spora dawka świeżego powietrza od razu postawiła mnie na nogi. Plus całkiem długi spacer, do którego jestem pierwsza w kolejce.

Udało się nam wreszcie zobaczyć żywą szopkę! Co prawda fotki wyszły takie sobie, gdyż dość późno i pochmurno było, a przecież nie będę zwierzaków stresować lampą błyskową, bo to nieludzkie i sumienia bym nie miała tego robić. Dlatego świnka wietnamska, gołębie pocztowe, kury zielononóżki, gęsi, kaczki, małe kózki, lama i kucyk są w domyśle, a nie na zdjęciu.




Na ulicy natknęliśmy się też na sanie Mikołaja. Stały smutne, samotne i opuszczone - ani właściciela, ani reniferów, ani tym bardziej śniegu nie ma. Za to wieczorny widok bombek wynagrodził mi poprzednie braki.




Miałam napisać jeszcze o tym jak KUPOwaliśmy dla mnie kurtkę, ale zrobię to jutro kiedy Mąż będzie siedział w kinie na drugiej części "Hobbita" (z reklamami będzie ze trzy godziny). 

Teraz uciekam do naszego laptopowego kina domowego na kolejny seans. Zapomniałam wspomnieć, że wczoraj oglądaliśmy W świecie kobiet, a za chwilę czeka nas projekcja Angele i Tony.

sobota, 28 grudnia 2013

1.440. Nic nadzwyczajnego

Ledwo wyszłam wczoraj z domu, a już poczułam na szyi, że coś jest nie tak. Kto mnie zna, ten wie, że mam dość wrażliwe gardło, tak więc szaliki i chustki są moim obowiązkowym elementem garderoby (oprócz skarpetek do spania), który zawsze ze sobą zabieram. Wyjątek stanowi jedynie upalna pogoda.

Po zwiedzeniu wystawy w muzeum mieliśmy z Mężem jeszcze obejrzeć żywą szopkę, ale nie dałam rady już do niej dojść. A to poważna sprawa i zły znak, bo do zwierząt jestem pierwsza chętna.

W nocy gardło dało o sobie znać. Ściskało, że aż śliny nie mogłam przełykać. Przez sen wzięłam Chlorchinaldin, a rano, kiedy wstałam, zobaczyłam podobnie cierpiącą matkę. Dyrektor Wykonawczy zrobił nam obu sekretną miksturę z wody, miodu, cytryny oraz świeżego imbiru, a my same zaaplikowałyśmy sobie leki.

Chorować nie lubię i staram się pokonywać takie stany zajmując się czymś innym, żeby odwrócić myśli i zająć je czymś przyjemniejszym. Poszliśmy więc z Mężem na kolejne poszukiwania kurtki dla mnie. Znowu bezskuteczne. Tak więc muszę poczekać do nowego roku, bo w tym już raczej jej nie kupię.

Na koniec polecam dwa obejrzane przez nas filmy:

Kocha... Nie kocha! - nie dajcie się zwieść tym pięknym ciemnym oczom, uroczemu uśmiechowi oraz filigranowej sylwetce głównej bohaterki, gdyż przekonacie się, jak bardzo pozory mogą mylić, a rzeczy nie zawsze są takie, na jakie wyglądają.

Świat jest wielki, a zbawienie czai się za rogiem - emocjonująca opowieść o historii pewnej bułgarskiej rodziny zmuszonej do emigracji widziana oczami jej najmłodszego przedstawiciela, który z pomocą szalonego dziadka usiłuje odzyskać pamięć utraconą na skutek wypadku.

piątek, 27 grudnia 2013

1.439. Szaleńcy czy geniusze?

Juliusz Verne powiedział kiedyś, że "łatwo jest nazwać szaleńcem kogoś, kto myśli inaczej niż ty!" Z pewnością na miano owych szaleńców zasłużyli bohaterowie muzealnej wystawy, którą zwiedziliśmy dzisiaj z Mężem.

Stare odbiorniki radiowe, maszyny do pisania, lampy naftowe, patefony, aparaty telefoniczne i fotograficzne, czy wehikuł czasu to tylko niektóre z eksponatów, których wynalazcy byli geniuszami i pionierami myśli technicznej swoich czasów.




Ze współczesnych przedmiotów na uwagę zasługuje Just Pen (nakładka na palec, umożliwiająca pisanie osobom z dysfunkcją dłoni), kubek diabetyka (ułatwia mierzenie węglowodanów w napojach) oraz CyberRyba.

Jako że jestem z gatunku osób, które lubią dotknąć, żeby się przekonać, dlatego najbardziej przypadł mi do gustu pokój Amesa.





czwartek, 26 grudnia 2013

1.438. Gry i zabawy

Pamiętam, że w dzieciństwie uwielbiałam wszelkiego rodzaju klocki, układanki, puzzle, bierki, domino, gry planszowe oraz inne podobne, wymagające skupienia, precyzji, logiki i pewnego rodzaju sprytu. Jako osoba dorosła odkryłam jeszcze scrabble, do których mam ogromną słabość.

Swoją pasją zaraziłam Męża. Bywały weekendy, że graliśmy całe wieczory. Dzisiaj wróciliśmy do tego zwyczaju. W trzy godziny dwie partie. Wygrane przeze mnie, choć czekam na taki dzień, w którym Dyrektor Wykonawczy przełamie złą passę i zatriumfuje. Do tej pory nigdy jeszcze mu się ta sztuka nie udała. Zresztą mnie jest trudno ograć, bo jestem w te klocki naprawdę dobra.

295 do 270 i 557 do 316 - tak przedstawiają się nasze wyniki sprzed chwili.


1.437. Święta

Różowy i Narcyz (jedyne ocalałe rybki w akwarium) nie zjadły kawałeczka opłatka, jaki Dyrektor Wykonawczy wrzucił im do wody w wigilijny wieczór. Nie przemówiły też do nas ludzkim głosem. Za to rano w skrzynce mailowej czekała na mnie wiadomość od mieszkańców małego zoo oraz ich opiekunki. Dostaliśmy świąteczne życzenia od całej osiemnastoosobowej ferajny (z Matołkiem na czele), wymienionej z imienia.

W tym roku wysłaliśmy z Mężem tylko jedną kartkę świąteczną (do naszej pani z kwatery w Sobieszewie). Zrobiłam też pewien eksperyment - czekałam na SMS-y od innych, a nie jak co roku nadgorliwie pisałam je pierwsza. Dostałam też kilka wiadomości, ale nie mam pojęcia od kogo, gdyż jakiś czas temu zrobiłam czystkę w kontaktach, kasując tak zwane martwe dusze, które nie odzywają się na co dzień.

Moja komórka od wigilijnego popołudnia ma włączoną opcję "milczy" i leży na biurku - nawet jak wychodzimy z domu. Tak chciałam i dobrze się z tym czuję. Życzenia mogą poczekać kilka godzin. Nic się nie stanie.

Nauczeni doświadczeniem poprzednich świąt na śniadanie jemy to, co zwykle, czyli miseczkę płatków owsianych z jabłkiem, żurawiną, pestkami dyni oraz słonecznika. Dopiero później w ruch idzie sałatka, schab, grzybki marynowane, dynia w occie (dla mnie), a papryka dla Męża. No i oczywiście ciasto.

Wczoraj poszliśmy na długi spacer. Było ciepło, słońce świeciło, wiał lekki wiatr, a ja miałam wrażenie, że wiosna czai się za horyzontem. Zresztą, kto to widział, żeby pod koniec grudnia pstrykać fotki takim oto roślinkom.




Staramy się spalić choć część z tych nadprogramowo skonsumowanych kalorii, ale droga daleka. Lepiej jednak iść na spacer, niż siedzieć w domu i jeść jeszcze więcej. W wigilijny poranek komisyjnie zważyliśmy się z Dyrektorem Wykonawczym. 82,5 - to jego waga, a 70 - moja. Jutro rano będzie powtórka z rozrywki. Zobaczymy ile mamy na plusie i do zrzutu.

Obejrzeliśmy lekkie, familijne filmy - Cudowne święta Jonatana oraz Stara miłość nie rdzewieje. Mąż nadrobił zaległości i napisał dwa posty na swoim blogu, który reaktywował chyba na dobre, bo i trzeci czeka w szkicach na publikację. Wiem, bo zawsze prosi mnie o korektę, gdyż sam robi tak koszmarne błędy ortograficzne, że aż wstyd, ale o tym ciiiiii, bo się wyda.

Dzisiaj poszliśmy obejrzeć żywą szopkę ze zwierzętami, ale mało co było widać. Pełno maluchów z rodzicami, więc na razie darowaliśmy sobie. Może jutro lub pojutrze spróbujemy ponownie. Dyrektor Wykonawczy idzie do pracy dopiero 2. stycznia, więc mamy przed sobą kilka wspólnych dni. Obejrzeliśmy za to dokładnie różne ozdoby na ulicznych choinkach. Niektóre fajne, bo trochę inne od tych, które znamy - przynajmniej jeśli chodzi o technikę wykonania.



środa, 25 grudnia 2013

1.436. Wigilia

Przygotowań do naszej wigilijnej kolacji mieliśmy niewiele, ale zanim do niej usiedliśmy, spytaliśmy rodzicielkę, czy podzieli się z nami opłatkiem. Ucieszyła się i uśmiechnęła, ale jednocześnie nerwowo rozglądała się czy przypadkiem ojciec jej nie widzi. Udało się.

Czułam, że potrzebowała takiej chwili. Było naprawdę ciepło, blisko i szczerze. Po raz któryś z kolei zaprosiliśmy ją do do naszego małego stolika, ale odmówiła i szybko wróciła do męża oglądać telewizję. Oboje udawali przed sobą, że świąt nie ma. Ot, kolejny wieczór przed migającym ekranem. Cóż - są dorośli, mają wolną wolę. Uszanowaliśmy ją, bo przecież nic na siłę.

A my, podobnie jak rok temu, razem z Dyrektorem Wykonawczym złożyliśmy sobie życzenia, a potem zjedliśmy zupę grzybową z łazankami (ugotowaną przez matkę), dwa rodzaje śledzi z kromką chleba, sałatkę jarzynową, sernik oraz szarlotkę i mandarynki. I kolędowaliśmy trochę. Ja raczej biernie, gdyż talentu muzycznego nie mam żadnego, a wręcz Mąż zawsze mi powtarzał: "żona, ja cię bardzo proszę, nie śpiewaj już". No to słucham, a śpiewam w myślach.


1.435. Pierwszy ślizg

Zanim wyszliśmy wczoraj z Mężem na lodowisko, zaczęłam sobie żartować:

- A jak złamię nogę i święta spędzę na szpitalnym łóżku?
- Nie martw się, przyniosę ci tam serniczek.
- Schab i sałatkę też?
- Oczywiście.
- I kawę w termosie?
- Tak.
- No to już się nie boję. Idziemy.

Nic mi się nie stało. Nie zaliczyłam bliskiego spotkania z lodem, chociaż może i szkoda, bo Dyrektor Wykonawczy twierdzi, że tak bardzo jestem spanikowana, żeby się nie przewrócić, że jeżdżę strasznie zachowawczo. Głos Rozsądku uczył mnie techniki rozdeptywania robaka, bo póki co moja jazda wygląda jak ta na hulajnodze - w linii prostej do przodu odpycham się jedną nogą. A mnie się marzy takie "pływanie" po tafli lodu - raz w lewo, raz w prawo - na boki.

Nie byłam z siebie zadowolona, bo chciałabym już, natychmiast, od razu umieć tak jeździć jak inni. Mąż mnie stopował i pocieszał: "żona, i tak jesteś bardzo dzielna, bo pokaż mi jakąś czterdziestoczteroletnią kobietę, która zaczyna naukę jazdy na łyżwach w tym wieku?" Fakt - oprócz siebie nie znam żadnej.

Myśleliśmy, że nie będzie chyba prawie nikogo, ale okazało się, że inni amatorzy łyżwiarstwa pojawili się kilka chwil po nas. W sumie było może z piętnaście osób, więc i tak panował luz i spokój. Zdążyliśmy jednak obejrzeć maszynę, przygotowującą świeży lód. W namiocie o wiele zimniej niż na dworze, gdzie błękitne niebo, a w lesie prawie wiosna. No i zobaczyłam śnieg na stoku - sztuczny, bo sztuczny, ale był.


wtorek, 24 grudnia 2013

1.434. Dzień jeden w roku

"Boże Narodzenie jest pocieszeniem całej ludzkości przez Dobrego Boga. Jednak wielu z nas pyta, na czym miałoby polegać to pocieszenie nas przez Boga, jeśli przecież przez Święta znów nic szczególnego się nie wydarzy, poza miłymi spotkaniami, może dobrym jedzeniem? A do tego, w niektórych rodzinach ludzie się kłócą. Pocieszenie, które On przynosi, nie polega na zastrzyku wrażeń emocjonalnych, ale na tym, że Bóg staje się nam bliski przez swoje człowieczeństwo. Bóg, przez swoje narodzenie nie chce być czarodziejem, który nam naprawi rzeczywistość, czy za nas ją przeżyje. On chce tylko jednego - być z nami blisko.

Boże Narodzenie przeżywane dla atmosfery, dla dobrego samopoczucia, będzie tylko tradycją, obrzędem, może wyrażeniem jakiejś emocjonalnej tęsknoty. Ono musi cię w końcu doprowadzić do wyjścia z groty, pójścia i oznajmienia wszystkim Dobrej Nowiny. Zwiastunem dobrej nowiny masz być ty, w swojej codzienności: w dobrym, nie złym słowie; w byciu posłańcem nadziei, a nie podkręcania atmosfery beznadziejności; w uśmiechu, nie twarzy zbrodniarza; w przejrzystości, a nie dwulicowości. Masz być posłańcem w tym, co właśnie jest banalne, ale w czym większość z nas pada".

/Grzegorz Kramer SJ - Bóg jest obecny w twoim życiu/




"Narodziłem się nagi, mówi Bóg, abyś ty potrafił wyrzekać się siebie samego.
Narodziłem się ubogi, abyś ty mógł uznać Mnie za jedyne bogactwo.
Narodziłem się w stajni, abyś ty nauczył się uświęcać każde miejsce.
Narodziłem się bezsilny, abyś ty nigdy się Mnie nie lękał.
Narodziłem się z miłości, abyś ty nigdy nie zwątpił w Moją miłość.
Narodziłem się w nocy, abyś ty uwierzył, iż mogę rozjaśnić każdą rzeczywistość spowitą ciemnością.
Narodziłem się w ludzkiej postaci, mówi Bóg, abyś ty nigdy nie wstydził się być sobą.
Narodziłem się jako człowiek, abyś ty mógł stać się synem Bożym.
Narodziłem się prześladowany od początku, abyś ty nauczył się przyjmować wszelkie trudności.
Narodziłem się w prostocie, abyś ty nie był wewnętrznie zagmatwany.
Narodziłem się w twoim ludzkim życiu, mówi Bóg, aby wszystkich ludzi zaprowadzić do domu Ojca".



Życzę Wam, abyście podczas dzisiejszej wigilijnej kolacji oraz następnych dwóch świątecznych dni nie zapomnieli czyje urodziny tak naprawdę obchodzicie i kto powinien być najważniejszym Jubilatem przy Waszym stole. 

Jeśli Bóg będzie w Waszych sercach na pierwszym miejscu, cała reszta znajdzie się na właściwych.

Dzień jeden w roku - jak dla mnie najpiękniejsza polska piosenka na ten wyjątkowy czas w kalendarzu.

poniedziałek, 23 grudnia 2013

1.433. Trzy eski

Nocne koszmary pod hasłem: "czy zdążymy dzisiaj ze wszystkim?" dały mi się we znaki na tyle mocno, że prawie w nie uwierzyłam. Na szczęście rzeczywistość okazała się o wiele bardziej łaskawa, bo śmiało udało się nam zrealizować to, co zaplanowałam - wszak w tym małżeństwie to ja odpowiadam za organizację.

Jedno pranie (ubrania), potem drugie (firanka i zasłonki), rozwieszenie obu, przetarcie okien i pomycie naczyń po śniadaniu należało do mnie. W tym samym czasie Mąż odkurzał i ścierał kurze. Później już razem poszliśmy po ciasta (sernik plus szarlotka). Wróciliśmy po jakichś dwóch godzinach, zostawiliśmy siatki i Dyrektor Wykonawczy wybrał się już sam po mandarynki.

Wspólny obiad, a po nim krojenie warzyw na sałatkę - to działka Głosu Rozsądku, gdyż on ma anielską cierpliwość do dokładnego i spokojnego siedzenia przy desce. Pokrojenie składników na dwie sałatki (dla matki i dla nas) zajęło mu bite półtorej godziny. Moim zadaniem było mycie, wycieranie, otwieranie puszek, mieszanie i doprawianie oraz rozplanowanie gdzie zmieścić dwa pojemniki z pyszną zawartością.

Jutro zostanie nam jedynie zakup wody mineralnej, jogurtów naturalnych oraz pieczywa. A mnie do jedzenia i tak wystarczą trzy eski, czyli schab (dostaliśmy od rodzicielki - pycha, bo już próbowałam), sałatka (wyszła idealnie - nie powstrzymałam się od degustacji) oraz sernik (bez spodu, za to z domieszką kakao oraz wiśniami - mój najulubieńszy od lat).

Oboje z Mężem ustaliliśmy, że nie kupujemy sobie żadnych prezentów, bo - jako podążający z duchem minimalizmu - nie kolekcjonujemy kolejnych niepotrzebnych gadżetów, lecz opowiadamy się za posiadaniem bezcennych wspomnień, wrażeń i przeżyć. W ramach upominków gwiazdkowych wybieramy się zatem na łyżwy - po raz pierwszy w tym sezonie i po raz pierwszy w życiu właśnie w Wigilię.

niedziela, 22 grudnia 2013

1.432. Blisko, coraz bliżej

Zapomniałam napisać o wrażeniach Męża z tej piątkowej niby Wigilii w pracy. Zero życzeń, zero opłatka, za to morze wina i wódki. Czyli klasycznie i bez zmian. Plus bardzo dobre jedzenie, któremu nie oparł się łakomczuch drzemiący w Dyrektorze Wykonawczym. 

Zamiast tradycyjnego kosza prezentowego, który do tej pory rokrocznie wszyscy pracownicy dostawali od szefa, tym razem była jedynie papierowa torba z zawartością - oczywiście ze względu na oszczędności w firmie. Dobre i to, nie ma co grzeszyć i narzekać.




Lubię patrzeć wieczorem na choinki na ulicach miasta - na ich ciepłe i kolorowe światełka. Chyba w ramach rekompensaty za brak choćby takiej małej namiastki w naszym pokoju, Mąż przyniósł mi dzisiaj piernikową choinkę. W podzięce zrobiłam mu goździkową pomarańczę. Szkoda, że nie da się potrzeć zdjęcia, by poczuć jej zapach, który unosi się w powietrzu.




Od pewnego czasu wręcz "chodzi" za mną pewna piosenka świąteczna, którą usłyszałam kilka dni temu w galerii handlowej. Ciepły męski głos, od którego nie mogę się uwolnić, przemycający całkiem mądre treści w tekście. Nie wiedziałam kim jest wykonawca, czy zespół, ale przeszukałam wujka Google (nie na darmo niektórzy mówią na mnie "Mata Hari") i oto jest ów poszukiwany, przystojny młody człowiek z gitarą.




A na koniec zostawiam Was z tekstem, z którego być może skorzystacie przed tą szczególną kolacją w towarzystwie tych, których zachowanie trudno Wam znieść - Jak mimo trudnych relacji zasiąść razem przy wigilijnym stole

Jeśli o mnie chodzi, żałuję, że nie mogę się do zastosować do zawartych w nim rad, lecz by mogło dojść do spędzenia tego wyjątkowego czasu z bliskimi osobami, potrzebne są chęci wszystkich. Ale o tym rozmawiałam wczoraj podczas spowiedzi. 

Usłyszałam, że nie mogę być nadodpowiedzialna za kogokolwiek i nie powinnam brać się za naprawianie świata, czy ludzi, bo niektórzy może muszą sięgnąć dna, by się z niego odbić, ale to jest ich sprawa. Mam za to dbać o Męża i naszą relację, cieszyć się tym, co mam, odcinając się całkowicie od rodziców - bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia, czy wątpliwości.

sobota, 21 grudnia 2013

1.431. Cisza

Prawie tak, jak sobie zaplanowaliśmy upłynęła nam ta sobota. Prawie, bo to, od czego chcieliśmy zacząć (czyli od porządku w duszy) musieliśmy przesunąć o kilka godzin później z powodu bardzo długiej kolejki chętnych. Jako że za godzinę zakonnicy mieli mieć przerwę obiadową, szybko przekalkulowaliśmy, że nijak przed nią nie zdążymy, więc postanowiliśmy wrócić po obiedzie - także i naszym. Potem sprawdziło się przysłowie, że "ostatni będą pierwszymi", gdyż za drugim podejściem przed nami czekało jedynie kilka osób.

Odkryłam tamten kościół i tamtych zakonników chyba przed ubiegłorocznym Bożym Narodzeniem. Nie wiem skąd biorą się tacy ludzie, ale kiedykolwiek tam nie pójdę do spowiedzi (a staram się w miarę na bieżąco) słyszę takie mądre, życiowe słowa, że aż chce mi się tam wracać. I tak naprawdę rozmawiam z ojcem po drugiej stronie kraty albo jak dzisiaj - proszę o radę i ją dostaję. W takiej formie, że nie mogę wyjść z podziwu. Uśmiech na twarzy - w jego towarzystwie opuściłam tamten pokój z konfesjonałem. I pokój w sercu, który pozostał.

Teraz siedzę sobie z Mężem i odpoczywam, bo dużo się dzisiaj nachodziłam - spacerowo i zakupowo również. Czuję się dokładnie tak, jak w tej piosence. Wsłuchuję się więc w słowa ciszy...


piątek, 20 grudnia 2013

1.430. Przygotowania

Sama na siebie (po części) ukręciłam bicz. Znalazłam na stronie sieciówki obuwniczej fajne skórzane buty (nie wierzę, że użyłam słowa niedawno zakazanego) za połowę ceny, a Dyrektor Wykonawczy tak się nakręcił, że chciał je koniecznie wczoraj wieczorem zobaczyć i przymierzyć. Podczas całej akcji w sklepie, która trwała zaledwie (!) czterdzieści pięć minut (tyle czasu zajęło mu przetestowanie jednej pary w trzech rozmiarach) miałam już serdecznie dosyć i poinformowałam Drugą Połówkę, że to był ostatni raz, kiedy zdecydowałam się mu towarzyszyć. No bo ile można? Jak widać są tacy (palcem nie pokażę), co potrafią. Na całe szczęście buty kupił, ale było bardzo blisko, żeby wyszedł z niczym.

Cola nie poskutkowała - mimo całonocnego moczenia w niej srebra. Może dlatego, że była biedronkowa? W każdym razie rano ponowiłam próbę z solą oraz folią i jest w miarę, bo do ideału daleko, ale cieszę się tym, co mam. W końcu to tylko biżuteria.

Mąż, jak pewnie większość ludzi, ma dziś w pracy tak zwaną Wigilię, a bardziej dosadnie i po imieniu rzecz nazywając - przedświąteczne picie do upadłego (o życzeniach, czy dzieleniu się opłatkiem nie ma co marzyć), z którego Dyrektor Wykonawczy nie korzysta - w przeciwieństwie do reszty kolegów. Jak co roku posiedzi więc z innymi przy stole, zje coś dobrego i wróci do domu nieprzyzwoicie trzeźwy.

Przed nim dwanaście dni wolnego, gdyż ze względu na specyfikę branży i brak zleceń w tym okresie, prawie cała załoga idzie na urlop. Zanim Mąż wyszedł do pracy, już zdążył mi zagrozić (albo obiecać), że będziemy uskuteczniać spacery, jazdę na łyżwach i bycie ze sobą. Za to solo Głos Rozsądku planuje iść do kina na "Hobbita", bo dobrze wie, że mnie na taki film nie zaciągnie nawet siłą. Ponadto, zamierza jeszcze nadrobić zaległości komputerowe, więc (być może) przełoży się to na jakiś nowy post na jego blogu.

Z przedświątecznej listy zakupowej, którą sporządziłam jakieś dwa tygodnie temu, powoli wykreślam to, co już mamy. A że oboje z Dyrektorem Wykonawczym uczymy się na błędach i pamiętamy jak było rok temu, tym razem mocno się ograniczyliśmy. W związku z tym potrzebujemy jeszcze śledzie w oleju i śmietanie, opakowanie flaków, parę plasterków wędliny, mandarynki, warzywa na sałatkę jarzynową, pieczywo oraz po kawałku sernika dla mnie, a szarlotki dla Męża.

Zaczniemy jednak jutro przed południem. Od spowiedzi u zakonników. Porządek w duszy ma bowiem pierwszeństwo nad wszystkim innym.


czwartek, 19 grudnia 2013

1.429. Z poradnika perfekcyjnej pani domu

Dość przewrotnie i myląco brzmiący tytuł, bo ze swoim perfekcjonizmem, który dobrą cechą wcale nie jest, walczę od kilku lat (i nawet widać pozytywne skutki tej potyczki), lecz pani domu ze mnie żadna, gdyż nie bardzo da się nią być nie na swoich włościach. Ale nic to, nie o tym chciałam pisać.

W końcu dojrzałam do decyzji o wyczyszczeniu swojej srebrnej biżuterii. To określenie też jest grubo na wyrost, ale niech będzie. W każdym razie jeśli ktoś potrzebuje rady jak prosto, tanio i skutecznie sprawić, by srebro błyszczało jak nowe, oto przychodzę z pomocą.

Potrzebne będzie jakieś naczynie w stylu miski (byle nie metalowej). Na jej dno kładziemy folię aluminiową, nie zapominając o bokach. Potem układamy to, co chcemy wyczyścić. Wlewamy gorącą wodę i dodajemy sól, która powinna się rozpuścić, żeby reakcja chemiczna powiodła się w pełni. Po kilkunastu minutach lub kilku godzinach (w zależności do poziomu zanieczyszczeń) srebro należy opłukać w wodzie z mydłem i wypolerować miękką szmatką. Powinno odzyskać swój blask.

Przyznam, że niektóre z moich elementów biżuterii dalej nie są takie, jak chciałabym. Przewertowałam więc bogate zasoby wujka Google, który podpowiedział mi, żeby spróbować z Colą. Skoro służy ona także jako odrdzewiacz, może poradzi sobie i ze srebrem? Spróbuję jutro (muszę kupić butelkę z zawartością) i dam znać jak poszło.

środa, 18 grudnia 2013

1.428. Obraz kontrolny

Kiedyś istniało coś takiego. Teraz nie wiem jak jest, bo przecież od ładnych kilku lat nie mamy telewizora. W każdym razie dzisiaj u mnie dokładnie właśnie tak przedstawia się sytuacja.

wtorek, 17 grudnia 2013

1.427. Grzech zaniechania

Czasem (ostatnio coraz częściej) zdarza się, że mniej piszę, bo jest tak, jak powiedziałam wczoraj Mężowi - że czuję się przygnieciona świadomością i wiedzą, które (jak widać) nie zawsze są błogosławieństwem, lecz niekiedy bywają przekleństwem.

Intuicja i własne przeżycia, których doświadczyłam, a także wrażliwość oraz wyostrzony zmysł obserwacji pozwalają mi dostrzec w zachowaniu innych coś, co mnie niepokoi, smuci, przygnębia. Z jednej strony wciąż mam w sobie taką cząstkę Matki Teresy, która aż rwie się, by komuś pomóc, a z drugiej zdaję sobie sprawę z tego, że nie mam prawa ingerować w czyjeś życie o ile ktoś sam mnie o to nie poprosi. 

Miotam się niekiedy tak mocno, że aż milczę. Siedzę wtedy i myślę. Zastanawiam się i rozważam - co zrobić, co wybrać, jak postąpić? Powiedzieć, czy nie? Odezwać się, czy nie? Czy można to uznać za grzech zaniechania?

Wszystkie moje dylematy związane są z tą najdelikatniejszą sferą, czyli psychiką. Operacja na otwartej duszy wymaga zgody samego zainteresowanego. Nie mogę nikogo do niczego zmuszać. Nawet jeśli widzę na czym polega czyjś problem i widzę sposób jego rozwiązania. Ale to nie ja mam go zobaczyć i rozwiązać. Zerwanie kurtyny iluzji nie należy do mnie.

Ciężko mi czasem. O wiele ciężej niż jestem w stanie to przekazać i wyrazić słowami. Tyle dobra ucieka, tyle dobra się marnuje, tyle dobra mogłoby się wydarzyć. Chęć "naprawiania świata" jest moim (bynajmniej nie jedynym) problemem, z którym codziennie się mierzę i biorę za bary.


poniedziałek, 16 grudnia 2013

1.426. Pokusy

Promocyjne gazetki kuszą obietnicami - "chwile zaczarowane pięknem", "wszystko, o czym marzysz", "poczuj magię tych świąt", ubierając je w specjalnie do tego celu przeznaczone przymiotniki - "ekskluzywne", "piękne", "wyjątkowe", czy "niezapomniane". Najświeższy hit z dzisiaj, czyli hasło: "sekret dobrego samopoczucia to przylegająca do ciała bielizna - miękka, wygodna, bezszwowa".

Czytam, czytam i śmieję się w głos. Odkąd zmieniłam swoje podejście do posiadania, kupowania i gromadzenia, zaczęłam się zastanawiać, analizować i myśleć, stosując do tego celu jedno proste pytanie: "chcę, czy potrzebuję?"

Jestem kobietą i oczywiście, że czasem zdarza mi się folgować swoim zachciankom, gdyż lubię sprawiać sobie przyjemności, ale wszystko w granicach zdrowego rozsądku. Przykłady? Bardzo proszę. Oba sprzed dwóch dni.

Jest taki jeden sklep, przed wystawą którego zatrzymuję się ilekroć obok niej przechodzę. "Raj dla sroczki" - jak mawia Mąż. Biżuteria wszelaka, ale mnie najbardziej interesują kolczyki. W sobotę zdecydowałam się przekroczyć tamte drzwi po raz pierwszy. Z Dyrektorem Wykonawczym - aby w razie czego wylał mi kubeł zimnej wody na głowę.

Zgłupiałam totalnie. Nie wiedziałam gdzie i na co patrzeć. Wszędzie pełno świecidełek. Metodycznie - gablota po gablocie, witrynka po witrynce, stojak po stojaku - obejrzałam wszystkie kolczyki. I co? Ano nic. Wyszłam z pustymi rękoma. Bez żalu. Dlaczego? Bo sama sobie zadałam pytanie i sama na nie odpowiedziałam - "czy potrzebna mi kolejna para tylko dlatego, że akurat takiej jeszcze nie mam?"

Jakiś czas temu zobaczyłam dwa zestawy w gazetce z kosmetycznej siecówki. W jednym był tusz do rzęs, kredka do oczu, czerwona szminka do ust i taki sam lakier do paznokci. W drugim znalazł się inny tusz, inna kredka, inny kolor lakieru i cienie do powiek. Oba zestawy z tej samej (markowej) firmy. W bardzo dobrej cenie.

Oglądałam zdjęcia tamtych produktów w sieci i wgapiałam się w papierową ulotkę walcząc ze swoim "chcę". W końcu zdecydowałam się pójść do sklepu i wziąć oba zestawy do ręki. Ryzykowne posunięcie. W tajemnicy przed Mężem, który w tym czasie był w innym miejscu, ale w tej samej galerii.

Stanęłam przed półką. Patrzę na oba pudełka. I co? Ano nic. Przeszło mi. Bo niby po co mi kolejny tusz do rzęs, skoro mam jeszcze cztery z tamtych słynnych jedenastu sprzed roku? Skąd mam wiedzieć jak będę wyglądać z czarną kreską na oku, skoro od dwudziestu lat tak się tak nie malowałam? Jaką mam pewność, że czerwień tamtej szminki będzie współgrać z moją bladą cerą? Po co mi cienie do powiek, jeśli ich w ogóle nie używam?

Pokusy istniały, istnieją i będą istnieć. Spece od marketingu wymyślają coraz to nowe hasła reklamowe, żeby przyciągnąć klientów. Na całe szczęście mam jeszcze rozum, z którego staram się korzystać. 

Gdybym uważała, że poczucie własnej wartości polega na tym, co mam na sobie i jakimi przedmiotami się otaczam, wystarczyłoby mnie tego wszystkiego pozbawić, żebym bez nich poczuła się nikim. Wtedy bardzo łatwo byłoby mnie zmanipulować, omamić i nabrać na puste frazesy i czcze obietnice.

Problem w tym, że jestem oporna i odporna, gdyż nie dam sobie wmówić, że idealne, magiczne, wyjątkowe i niezapomniane święta przeżyję tylko wtedy, gdy założę fantastyczną bieliznę, użyję ekskluzywnego zapachu, wykonam makijaż rewelacyjnymi kosmetykami i usiądę do perfekcyjnie nakrytego stołu, na którym staną cudownie podane, doskonałe w smaku potrawy, a pod najpiękniej udekorowaną choinką będą czekały przepięknie zapakowane wymarzone i wyśnione prezenty.


1.425. Wilki Dwa






Dominikanin ojciec Adam Szustak oraz Robert Litza Friedrich w internetowych rekolekcjach adwentowych WILKI DWA.

niedziela, 15 grudnia 2013

1.424. Adwentowo

Oczekiwanie na te najważniejsze i szczególne narodziny w tym roku mija nam wyjątkowo spokojnie. Wczoraj zaczęłam sobie przypominać kiedy po raz ostatni siedliśmy do wigilijnej kolacji razem z moimi rodzicami. Wyszło na to, że w 2008., prawie trzy miesiące po naszym ślubie cywilnym. To już pięć lat.

Kilka dni temu matka powiedziała nam: "nie robię żadnych świąt" i jak zwykle miała łzy w oczach. Nie zrobi nie dlatego, że nie chce, ale dlatego, że ojciec tego sobie nie życzy - używając formy ugrzecznionej, bo rzucać jego dosłownymi przekleństwami tu nie zamierzam.

Nie zdziwiłam się ja, nie zdziwił się Mąż. Rok temu, po raz pierwszy od czasu jak mieszkamy u rodziców (celowo napisałam "u", a nie "z", bo taki jest stan faktyczny) tylko we dwoje usiedliśmy przy naszym mikroskopijnym stoliku, na którym zmieściły się nasze dwa nakrycia. Niczego innego nie spodziewaliśmy się i w tym roku.

Porozumieliśmy się z matką we wszystkich kwestiach związanych z organizacją świąt. Ona upiecze nam schab (robi to najlepiej na świecie), a my jej kupimy wszystkie składniki potrzebne do sałatki jarzynowej, które potem Dyrektor Wykonawczy cierpliwie i dokładnie pokroi, dzieląc je na dwie porcje. Matka nie dodaje cebuli oraz jajek, które my bardzo lubimy, a także używa innych przypraw.

Wymieniliśmy się upominkami pod choinkę, której przecież nie będzie. Od nas zestaw kosmetyków, dla nas po banknocie pięćdziesięciozłotowym z dołączonymi słowami rodzicielki: "kupcie sobie co chcecie, bo ja nie wiem co wam potrzeba".

Doceniam (i to bardzo) nawet takie gesty ze strony matki, gdyż robi to wszystko za plecami ojca, nerwowo oglądając się, czy przypadkiem on nie patrzy, nie słyszy, nie domyśla się. Czuję, że gdyby nie on, te i każde inne święta wyglądałyby zupełnie inaczej, gdyż relacje pomiędzy nami a matką ułożyły się na tyle normalnie, na ile jest to możliwe w tej nienormalnej sytuacji.

Razem z Mężem jesteśmy spokojni. Powoli, lecz systematycznie planujemy wszelkie przygotowania. Nam naprawdę niewiele potrzeba do szczęścia. Jedna półka w lodówce i ograniczony blat stolika pomieszczą tylko to, co niezbędne. Dla nas w zupełności wystarczy.

Żadni goście do nas nie przyjdą, my też się nigdzie nie wybieramy. Pokój malutki, więc sprzątania nie jest dużo - odkurzanie, starcie kurzy, upranie firanek i zasłonek. Miejsca na postawienie choinki brakuje. Prezentów sobie nie kupujemy. O jedzeniu już wspomniałam.

Najważniejszy w tym wszystkim jest przecież i tak On oraz fakt Jego narodzin. Plus miłość, a jej obecność czujemy każdego dnia.



sobota, 14 grudnia 2013

1.423. Na ulicach

Po raz pierwszy od nie wiem jakiego czasu wybraliśmy się z Mężem na popołudniowy spacer - bez zakupów, bez siatek, bez pośpiechu. Szarówka i ciemność to dobre warunki na podziwianie świątecznych dekoracji na ulicach miasta. Poza tym, mało ludzi, bo większość pewnie spędza czas na poszukiwaniu prezentów w galeriach handlowych.

Zdjęcia takie sobie (tu brak światła jest ogromną przeszkodą), ale dobrze, że w ogóle są.



piątek, 13 grudnia 2013

1.422. Specyfika słowa

- Co czujesz?
- Niepokój.
- Z czym związany?
- Z tym, że dowiem się czegoś o sobie, co mi się nie spodoba.
- No i co się stanie jak tak właśnie będzie?
- Będę na siebie zły. Albo smutny.
- I o to chodzi, bo złość da ci siłę, by z tym czymś się zmierzyć, a smutek będzie jak oczyszczenie.

Kto tak ze sobą rozmawia? Dwoje terapeutów? Klient i terapeuta? Nie. Ta konkretna konwersacja miała miejsce między mną a Mężem przed jego kolejnym spotkaniem z grupą. W taki sposób komunikujemy się w kwestii naszych uczuć i emocji. Oczywiście od pewnego czasu, gdyż nie zawsze było tak różowo i słodko.

Terapia zmienia człowieka - jego myślenie o sobie samym, jego podejście do siebie i do innych. Weryfikuje to, co wynieśliśmy z domów rodzinnych. Pozwala popatrzeć z innego punktu widzenia. Zmienia również sposób wyrażania się i mówienia.

Jako że poznałam Dyrektora Wykonawczego w trakcie swojej terapii, praktycznie od początku używałam w stosunku do niego tego samego języka, którym posługiwaliśmy się na grupie. Przez tyle lat (w lutym minie już dziewięć) naszego bycia razem wciąż szlifujemy sposób komunikacji między sobą. Teraz tym bardziej. Wszak Mąż jest na bieżąco, na świeżo i cotygodniowo aktywnym uczestnikiem swojej grupy terapeutycznej.

O sprawach błahych, przyziemnych, codziennych i zwyczajnych rozmawiamy jak całkiem normalni ludzie - prosto, konkretnie i na temat. Ale kiedy w grę wchodzą delikatne kwestie związane z psychiką, automatycznie włączamy opcję przejścia na wyższy poziom wtajemniczenia. I tu już niekoniecznie jesteśmy rozumiani przez niektóre osoby, gdyż czasem zdarzy się, że w taki sam sposób mówimy i do nich.

Pojedynczo (czyli Mąż solo i ja solo) jest podobnie. Dyrektor Wykonawczy czuje się nieraz jak kosmita, gdy w trakcie jakiejś rozmowy z kolegą z pracy próbuje pokazać mu coś, czego tamten nie widzi. Ja także w sytuacjach z moimi znajomymi mam poczucie wyalienowania i niezrozumienia. Niby ten sam język, ale specyfika słowa inna.

Na koniec kolejna z serii mądrych, wartościowych rozmów. Ze specjalną dedykacją dla tych wszystkich, którzy lubią myśleć i zmieniać coś w sobie. Tym razem Powtórki z rozrywki. Dlaczego powielamy własne błędy?


czwartek, 12 grudnia 2013

1.421. Kiedy nie ma miłości




Powyższa piosenka "chodzi" za mną zawsze ilekroć o tym myślę, czytam i słucham. Potrzeba miłości - pierwsza, fundamentalna. Wszyscy chcą być kochani, ale czy umiemy kochać? Polecam lekturę tego tekstu.

Ostatnio znalazłam informację o pewnej nowej grze dla całej rodziny. Niby fajnie, niby dobrze, tylko spokoju nie daje mi jedno pytanie - czy do zwykłej, normalnej rozmowy o uczuciach, marzeniach, potrzebach i oczekiwaniach niezbędne są kartki ze słowami napisanymi przez innych? Czy trzeba płacić kilkadziesiąt złotych, żeby odpowiadać na pytania wymyślone przez obcych, bo sami nie potrafimy/nie chcemy/nie umiemy zadać ich swoim bliskim?

Zawsze robi mi się smutno kiedy jestem świadkiem czyjegoś bólu, żalu, cierpienia, złości, czy krzywdy wywołanych przez brak miłości i nieumiejętność rozmowy z najbliższymi sercu osobami.

"Bo kiedy nie ma miłości, co dalej, co dalej? Tak mało mi zostaje, prawie nic. Bo kiedy nie ma miłości, co dalej, co dalej, co dalej?"


wtorek, 10 grudnia 2013

1.419. B i C kontra K

Inne priorytety życiowe, inny system wartości, inny kręgosłup moralny. I praktycznie zerowa możliwość obopólnego porozumiewania się. Nie ten zakres, nie ten pułap, nie ta częstotliwość.

To, co dla mnie jest najważniejsze, dla niektórych nie ma żadnego znaczenia. I odwrotnie. B jak Bóg i C jak człowiek na jednej szali. K jak kasa na drugiej.

Rozumiem, lecz pojąć nie mogę...

poniedziałek, 9 grudnia 2013

1.418. Słowo zakazane

Zgubiona przez Męża rękawiczka - nie wiadomo gdzie, ale wiadomo kiedy - wnioskując po tym, kiedy sam zainteresowany się zorientował (czyli w sobotę rano). A pamiętam jak przyszedł po jednym spotkaniu grupy terapeutycznej i opowiadał o koleżance, która z racji tego, że namiętnie gubi rękawiczki, nosi je teraz na sznurku - jak mała dziewczynka. I co? Może warto wziąć z niej przykład?

Nowa para butów, z których jeden mocno dał się we znaki łydce Dyrektora Wykonawczego. Na tyle skutecznie, że był on powodem naszej małżeńskiej kłótni w sobotni wieczór przeciągający się do nocy, powodując moją bezsenność i ogólne wyczerpanie, a że byłam tuż przed TYM konkretnym dniem...

Kalosze w kropki, którym dałam szansę na wywietrzenie, ale z niej nie skorzystały. Śmierdziały okropnie, bo nazywam rzeczy po imieniu, a nie pakuję w kolorowy papierek (nie to, co pani za ladą, ale o tym za chwilę). Poza tym, wkładki usuwały się spod stóp, przesuwając się do przodu w trakcie chodzenia.

Jak na jeden dzień wrażeń wystarczy. I przymusowych odwiedzin w galerii handlowej również. Bo przecież do jednej rękawiczki dwie ręce się nie zmieszczą, więc trzeba kupić nową parę. Wadliwie wyprodukowany but Męża, razem z drugim, został zareklamowany przez ich właściciela. Zwrot pieniędzy od ręki, gdyż nie da się tego naprawić. Reklamacja kaloszy przyjęta. Może jakimś cudem ów "nieznośny zapach wydobywający się z butów i latające wkładki" (pisownia oryginalna pani sprzedawczyni w jednej z obuwniczych sieciówek) zostanie zneutralizowany, a rzeczone wkładki nauczą się chodzić?

W każdym na razie na hasło "buty" reaguję dość nerwowo. Słowo zakazane - póki co.