Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

piątek, 31 stycznia 2014

1.488. Dzień zero

O tak wczesnej porze prawie nie zdarza mi się pisać. Jeszcze nie ma wpół do dziewiątej, a ja przed komputerem. Mąż pojechał do tamtego mieszkania zaczekać na instalatora, który podłączy nas do sieci, po czym odetnie dostęp u rodziców. Chciałam więc zdążyć skrobnąć tu kilka zdań zanim pozbawią mnie Internetu.

Matka wciąż w fazie pomocowej, co z jednej strony jest bardzo miłe (wiem, że ona się troszczy i martwi, choć tego nie umie wyrazić wprost słowami, a swoje uczucia okazuje oferując nam jajka do zabrania), lecz z drugiej bywa dość męczące, bo nie pozwala mi się skupić na własnych myślach.

Ojciec siedzi zamknięty w pokoju. W ogóle nie bluzga i jest spokojny. Raczej nie przewiduję problemów z jego strony. O dziwo, nawet zgodził się, bym zabrała własną (!) szczotkę do zamiatania, która wisiała w łazience, a z której on korzystał, chociaż w kuchni ma trzy inne.

Tu chcę się zatrzymać, by coś wyjaśnić. Odkąd pamiętam nic nie było mi dane na zawsze. Jednego dnia coś dostałam, następnego ojciec to albo zniszczył, albo wyrzucił, albo sprzedał na wódkę, albo sobie przywłaszczył. Może dlatego do tej pory nie przywiązuję większej wagi do przedmiotów. To są tylko rzeczy.

Grzecznie spytałam matkę o los mojej szczotki, bo gdyby zaistniała taka konieczność, kupiłabym podobną, tyle że w naszej obecnej sytuacji finansowej wolałabym tego uniknąć. Mąż wczoraj zamiatał w tamtym mieszkaniu taką małą szczoteczką. Zgarbiony, pokrzywiony, w kucki.

Było jak było. Nie będę do tego wracać. Trzymam się tego, co jest teraz. A czeka mnie pakowanie, więc do napisania już z naszego nowego miejsca. Może jeszcze dzisiaj mi się uda dać znać. Jednakże nie obiecuję na sto procent.


czwartek, 30 stycznia 2014

1.487. Łańcuszek

Uczepiłam się dobra jak rzep psiego ogona. No może faktycznie nie jest to zbyt udane porównanie, ale niech zostanie, nie będę poprawiać. Ale jak tu nie wierzyć, kiedy wszystko, co mnie spotyka od tygodnia, zakrawa na jakiś spiskowy ciąg przyczynowo-skutkowy. Sprawdziłam chronologicznie, żeby mieć pewność. 

ŚRODA
Kropla przepełnia czarę, czyli kolejna akcja ojca. Nie mogę się ani umyć, ani skorzystać z toalety. Nie wytrzymam tego dłużej. Dyrektor Wykonawczy też nie. Kilka godzin później Mąż znajduje pierwsze ogłoszenie mieszkania do wynajęcia i umówia nas na spotkanie w sobotę. Tego samego dnia przejmuję pałeczkę poszukiwawczą. Nie wypuszczam jej z rąk do czasu znalezienia naszego miejsca.

CZWARTEK
Idę na kilkugodzinne szkolenie dla wolontariuszy. Wreszcie decyduję, że chcę coś robić dla innych. Świat jest mały - spotykam tam ludzi, których znam z opowiadań, a którzy nie mają pojęcia kim jestem. Nie ujawniam się dla ich dobra i bezpieczeństwa. Kolejne moje telefony do wynajmujących owocują umówieniem się na obejrzenie tego, które w sobotę ochrzciłam "syfem i malarią".

PIĄTEK
Zdjęte ogłoszenie mieszkania, które dzień później mieliśmy oglądać. Nie poddaję się i dzwonię w inne miejsca.

SOBOTA
Oglądamy "syf i malarię". Porażka! Szukam dalej. Wieczorem obdzwaniam kilkanaście osób. Udaje mi się umówić na niedzielne oglądanie mieszkania, do którego jutro się przeprowadzamy.

NIEDZIELA
Zobaczyliśmy, my spodobaliśmy się pani, a ona nam. Plus mieszkanie - to jest to! Idziemy na mszę i słuchając kazania, utwierdzamy się w słuszności podjętej przez nas decyzji. Pożyczamy pieniądze na kaucję. Wieczorem sprawdzamy dostępność usług internetowych pod tamtym adresem. Dzwonię na infolinię i umawiamy się na instalację na piątkowe przedpołudnie. Dostajemy ofertę wyższej prędkości za niższą cenę niż dotychczas.

PONIEDZIAŁEK
Rano jadę na pobranie krwi. W poczekalni rozmawiam z panią, która też ma Hashimoto i niedoczynność tarczycy. Dyrektor Wykonawczy w tym czasie wstawia pranie, które rozwieszam tuż po powrocie. Potem idziemy podpisać umowę najmu i dostajemy klucze. W cudownej atmosferze i w miłym miejscu, z normalnymi ludźmi. Informuję matkę o wyprowadzce. Głos Rozsądku ma zgodę szefa na czwartkowy oraz piątkowy urlop i wykorzystanie służbowego samochodu z kolegą kierowcą do pomocy przy noszeniu naszych rzeczy. Dostaję pierwsze maile z życzeniami wszystkiego najlepszego.

WTOREK
Skoro świt udaję się na kontrolną wizytę do endokrynologa. Wchodzę jako trzecia, więc prawie z marszu. Lekarz zgadza się na zwiększenie dawki przyjmowanego przeze mnie hormonu. Potem siadam w kolejce do gabinetu doktora Tomasza. Jestem czwarta. Ucinamy sobie pogawędkę z miłym starszym panem, który na pożegnanie całuje mnie w rękę. Podobnie jak mąż właścicielki mieszkania dzień wcześniej. Od kilku dni kręgosłup odmawia mi posłuszeństwa. Dostaję leki - te co zawsze. Plus inhalatory, które są na ukończeniu. Zziębnięta, głodna i spragniona idę na przystanek. Bezpośredni autobus, którym mogę dojechać do rodziców, kursuje co półtorej godziny. Patrzę na rozkład. Odjazd za cztery minuty. Dyrektor Wykonawczy w tym samym czasie jest w wynajętym mieszkaniu. Umówił się z mężem właścicielki na spisanie stanu liczników. Potem jedzie do pracy. Prosi szefa o wypłacenie pensji już następnego dnia. Otrzymuję kolejne maile ze słowami wsparcia i radości.

ŚRODA
Sama po raz pierwszy jadę do wynajętego mieszkania, żeby zrobić porządek z rzeczami, które oddamy właścicielce, gdyż nie będą nam potrzebne. W drodze na kolejne szkolenie dla wolontariuszy widzę upadającą na ulicy kobietę. Ludzie przechodzący obok niej nie reagują. Pomagam jej wstać i kilkakrotnie upewniam się, że nic poważnego się jej nie stało. Na szkoleniu spotykam znajomego z dawnej pracy. Poznaję też starszą o trzy lata kobietę, z którą rozmawiam na przerwie (jest w szoku, że moim marzeniem jest bycie wolontariuszem w hospicjum), a która po warsztatach proponuje mi podwiezienie pod sam dom. Przyjmuję jej propozycję z wdzięcznością, bo na dworze ciemno i ziąb straszliwy, a do rodziców z pół godziny marszu. Ona jest w trakcie rozwodu, potrzebuje pomocy fachowca. Daję jej numer do ośrodka, do którego chodziłam. Wymieniamy się swoimi telefonami. Ona nie wie jak mi dziękować. Siedzimy pod blokiem w samochodzie i nie możemy się nagadać. Wracam i dzwonię do fajnej babki, która się o mnie martwi - chodzi o tę siekierkę tatusia. Uspokajam ją, że teraz wiem co robić. Nie jestem już tą przestraszoną Karioką sprzed dekady. Odbieram nowe maile od Aniołów. Wieczorem Mąż przynosi całą pensję.

CZWARTEK
Dyrektor Wykonawczy ma już urlop. Jedzie do mieszkania, żeby pomóc mężowi właścicielki wynieść i załadować do samochodu niepotrzebne nam rzeczy. W tym samym czasie, po raz ostatni u rodziców, włączam pralkę. Zmuszona przez matkę informuję ojca o jutrzejszej przeprowadzce. Potem jadę do mieszkania i razem staramy się zdecydować gdzie co postawić. W międzyczasie dzwoni do mnie poznana wczoraj na szkoleniu kobieta. Za kilka dni ma wizytę u terapeuty w dobrze mi znanym ośrodku. Znowu zaczyna dziękować za pomoc. W drodze do rodziców, wstępujemy do apteki odebrać zamówione przez Internet inhalatory, a potem w sklepie spożywczym dostajemy pudełka, w które zapakuję książki. Mąż odbiera list polecony od Miejskiego Rzecznika Konsumentów, który reprezentuje nas w sprawie reklamacji obu par butów w dwóch sieciówkach. Czekamy na ich decyzję.


Dobro wraca. To taki łańcuszek. Czasem wraca od razu, chociaż niekoniecznie od tego samego człowieka, któremu pomogliśmy. Niekiedy dopiero po jakimś czasie. Dobro wraca. Wystarczy chcieć zrobić coś dla kogoś. Bezinteresownie, nie kalkulując, nie zastanawiając się. Spontanicznie. Dobro wraca. Jedna chwila naszego czasu, jedno słowo, jedno zdanie, jedno spojrzenie, jeden gest, czy jeden uśmiech dla kogoś innego mogą oznaczać tak wiele. Dobro wraca.


1.486. Łyżka dziegciu

W poniedziałek, w drodze do domu pani, od której wynajęliśmy mieszkanie, zawzięcie i ostro kłóciliśmy się z Mężem. Powód był jeden - kiedy powiedzieć matce o wyprowadzce. Ja chciałam to zrobić jak już będziemy mieć podpisaną umowę i klucze. Dyrektor Wykonawczy nalegał, by poinformować ją tuż przed, czyli w czwartek.

Po doprecyzowaniu o co chodzi jednemu i drugiemu, po dosadnym (jednakże bez przekleństw) wyrażeniu swoich racji, wyszło na to, że Głos Rozsądku martwi się, iż matka zacznie truć, nie da mi spokoju i oddechu przez najbliższe dni. Jednak ja uparłam się, by powiedzieć jej o naszej decyzji zaraz po powrocie do domu, bo w końcu znam swoją rodzicielkę i dokładnie jestem w stanie przewidzieć jej reakcje. Doszliśmy z Mężem do porozumienia, czyli postawiłam na swoim, ale jak się za chwilę przekonacie, to był bardzo dobry pomysł.

Przyszłam, poszłam do kuchni zrobić sobie herbatę i coś do zjedzenia. Matka coś tam gotowała. Spytała mnie gdzie byłam. Bez zbędnych ceregieli poinformowałam ją, że szukamy mieszkania do wynajęcia. Mogłabym zatrudnić się na stanowisku jasnowidza jeśli chodzi o rodzicielkę i sposób, w jaki wyraża swoje emocje.

Najpierw była słowna agresja (na skutek szoku i lęku, że straci nad nami kontrolę) - że jesteśmy nieodpowiedzialni, że zwariowaliśmy, że sami nie wiemy co robimy i dalej w ten sam deseń. A ja spokojnie, z uśmiechem, stosując metodę zdartej płyty, powtarzałam w kółko to samo - że myśleliśmy o tym od dawna, że wszystko dokładnie sobie obgadaliśmy, że doskonale wiemy co robimy.

Potem matka zaczęła uderzać w tony męczeńskie i pytać - czy ktoś nam robi krzywdę, czy mamy źle, czy nie robimy co chcemy i tak dalej. Mój jedyny błąd, który wtedy popełniłam, polegał na tym, że usiłowałam jej wytłumaczyć, iż nie chodzi tu o nią, lecz o zachowanie ojca. No i wtedy rodzicielce znowu włączyła się agresja, gdyż zaczęłam pokazywać jej to, co ona wypiera, odrzuca i czemu zaprzecza, czyli alkoholizm ojca i jego destrukcyjny wpływ na mnie i na Męża. Przeczekałam tamten wybuch i wycofałam się, bo wiedziałam, że nieważne co powiem - ona i tak tego nie przyjmie. Matka (jak chyba większość osób współuzależnionych) woli żyć w iluzji, że problem alkoholu w tym domu nie istnieje. I tak od prawie pięćdziesięciu lat. Jej życie, jej prawo, jej iluzja.

Za chwilę weszła w fazę szukania winnego - czyli czyj to był pomysł i decyzja. "Nasza wspólna, jednomyślna i jednogłośna" - tego się trzymałam jak w przysłowiu tonący brzytwy. Niczym śledczy na przesłuchaniu, zadawała te same pytania po kilka razy, sprawdzając czy nie przedstawię innej wersji zdarzeń. Niestety - pudło. Zdarta płyta sprawdza się doskonale.

Następnie były pytania z gatunku wywiadowczych - gdzie, co, jak, za ile, kto, po co, czemu, dlaczego, czyli wyciąganie wszelakich informacji. Wiedziałam, że za moment będzie próba obrzydzania i szukania dziury w całym - że nie ta lokalizacja, że ciasno, że zimno, że daleko, że cokolwiek, byle się przyczepić.

Branie na litość i współczucie było kolejnym etapem. Szantaż emocjonalny też się nie powiódł. Ostrzeżenia o tym, że padniemy ofiarami oszustwa mnie nie zraziły. Jej troska o nasze finanse, "wyrażana" w dość przewrotny sposób, również nie była w stanie mnie złamać. Podobnie jak próby nakłonienia do zastanowienia się i zmiany decyzji.

Końcową fazą była ta związana z organizacją przeprowadzki - kiedy, jak, o której, czym. No i oczywiście naciski, byśmy nie zabierali zbyt wiele rzeczy, bo przecież niedługo tu wrócimy. Ewidentny problem z odcięciem pępowiny. No i kwestia tego, że nie będę jej odskocznią, gdyż zostanie sama ze swoim mężem.

Poniedziałkowym późnym wieczorem, tuż przed pójściem spać, weszła do mnie do pokoju (Mąż był jeszcze w pracy) i spytała kiedy powiem ojcu. Po co niby mam to robić, skoro od czasu poronienia on nie odzywa się ani do mnie, ani do Głosu Rozsądku? Po co mówić do ściany, która nie reaguje? Wtedy nastąpiła demonstracja łez, żalu i krzywdy, jaki ona i ojciec do nas mają, ale nie powiedzą nam o co chodzi. Szkoda - może wreszcie dowiedziałabym się co jest na rzeczy, ale do tego potrzeba otwartej komunikacji międzyludzkiej, a nie zamykania się w sobie i obrazy na cały świat i najbliższe osoby.

Spokój, opanowanie, konsekwencja, dystans i uśmiech - tym wygrałam. Serce nie tłukło mi się w klatce piersiowej jak dawniej, ciśnienie krwi nie rosło, dłonie się nie pociły, a w gardle nie ściskało.

We wtorek był spokój, cisza i prawie żadnych pytań ze strony matki. Wczoraj za to namawiała mnie, bym dzisiaj przed południem poinformowała ICH (bo ona uda, że nic nie wie) o wyprowadzce. Dziecinada, żenada i nie wiem co jeszcze.

Dyrektor Wykonawczy pojechał rano do tamtego mieszkania, rodzice wyszli po zakupy, a kiedy wrócili, rodzicielka złapała mnie za rękę i oznajmiła ojcu, że mam IM coś do przekazania. "Jutro się wyprowadzamy, wynajęliśmy mieszkanie" - krótko, konkretnie i na temat. Tak, jak się spodziewałam - ojciec nawet na mnie nie spojrzał i nie odezwał się ani słowem.

Zeszło ze mnie napięcie. Wszyscy wszystko wiedzą. Ojciec nie wyskoczył na mnie z siekierą, ani nie kazał mi wypier...... Przynajmniej na razie, bo z tak nieobliczalnym człowiekiem nigdy nic nie wiadomo. Aczkolwiek nie przewiduję większych problemów, gdyż jemu taki obrót sprawy jest na rękę - nie będzie musiał na nas patrzeć i rzucać bluzgami oraz kipieć agresją na nasz widok i robić nam na złość. Nie będziemy wchodzić i wychodzić, korzystać z kuchni, łazienki i przedpokoju.

Kosztowało mnie to wszystko sporo nerwów. Z powodu ogromnego stresu od soboty budzę się bardzo wcześnie rano, nie bardzo mogę jeść, bo żołądek mi się zawiązuje na supełek, a potem mam problemy z jelitami. Mąż za to zajada emocje i zastępuje odkurzacz - pochłania co tylko może w ilościach hurtowych. Opamiętał się kiedy wczoraj zagroziłam mu widmem suchego chleba i wody za parę dni.

Jeśli nic się nie zmieni, jutro po południu przewozimy nasze "klamoty i bambetle", jak je humorystycznie nazywam. Dzisiaj czeka nas ostatnia noc pod tym dachem.

A matka weszła w fazę ostatnią, czyli pomocową - oczywiście w tajemnicy przed ojcem ("masz tu chusteczki, kupiłam ci żurawinę, nie oddawaj mi tamtych pieniędzy"), bo ona miała i ma dobre serce, tylko pozwala na to, by małżonek od prawie pół wieku robił jej pranie mózgu.



środa, 29 stycznia 2014

1.485. Aniołom

Pojechałam dzisiaj do nowego lokum. Sama. Po raz pierwszy otworzyłam drzwi kluczem i weszłam do środka wiedząc, że przez najbliższy rok będzie to nasze miejsce. Popatrzyłam na wszystko oczami domownika, a nie odwiedzającego.

Poczułam to mieszkanie już w niedzielę, kiedy zobaczyliśmy je z Mężem. Czułam je także dzisiaj. W wyobraźni widzę tam siebie za kilka dni - kiedy puste szafki zapełnimy rzeczami, kiedy będziemy siedzieć przy stole i pić kawę.

Ale i tak najważniejsze jest i będzie jedno - my, razem, sami ze sobą i z tym, co nas łączy i co jest dla nas najważniejsze. Bezpieczni, spokojni, wolni fizycznie i emocjonalnie od tego, co dzieje się u rodziców.

Dobro wraca. Zawsze o tym wiedziałam. Wiem i teraz. Przez ostatnie dni dostałam kilkanaście maili od niektórych z Was. Nie na wszystkie zdążyłam jeszcze odpowiedzieć, ale mam nadzieję zrobić to jutro. Poczekajcie więc, proszę.

Napisały do mnie osoby, których nigdy nie widziałam, ale które śledzą moje losy, zaczynając choćby pracę od przeczytania ostatniej notki. Jedna z nich podzieliła się ze mną informacją o swoich zaręczynach, inna obiecała modlitwę w intencji bezproblemowej przeprowadzki, jeszcze inna wspomniała o tym jak pomagają jej moje wpisy.

Czytałam tamte maile i miałam łzy w oczach. Pokazałam je Mężowi. Uśmiechał się i wzdychał. Ciepło zrobiło mi się na sercu, bardzo ciepło...

Bardzo Wam dziękuję za słowami wyrażane tak pięknie życzenia wszystkiego najlepszego w nowym miejscu, za trzymanie kciuków, za kibicowanie mnie i Dyrektorowi Wykonawczemu, za odczuwalne wsparcie, za obecność, wreszcie - za chęć wystukania kilku zdań na klawiaturze - dzięki wielu z nich dowiedziałam się o Waszym istnieniu...


wtorek, 28 stycznia 2014

1.484. Przeznaczenie

Przypadek, zbieg okoliczności, przeznaczenie? Wszystko zależy od tego, w co lub Kogo wierzymy. Moim wyborem jest ta ostatnia opcja.

Zwykłe ogłoszenie. Nic szczególnego. Zaledwie jedno zdjęcie, na którym tak naprawdę widać mały fragment pokoju. Normalny opis. Dzwonię raz. Nikt nie odbiera. Następnego dnia ponawiam próbę. Cisza. W sobotę, kiedy już jesteśmy w domu po obejrzeniu mieszkania z gatunku "syf i malaria", wybieram po raz trzeci tamten numer. I od tej chwili wszystko zaczyna się układać. Samo. Naturalnie. Zwyczajnie i prosto.

Bardzo sympatyczna, miła, kontaktowa pani udziela mi wszelkich interesujących mnie informacji, odpowiada szczegółowo na zadawane pytania. Łącznie z tym, czy możliwe jest obejrzenie mieszkania w niedzielne popołudnie. I słyszę: "świetnie się składa, bo akurat jutro mam wolne od zajęć na uczelni". Umawiamy się tylko na potwierdzenie spotkania na godzinę przed.

Dzwonię. Wszystko aktualne. Idziemy z Mężem pod wskazany adres. Pani już na nas czeka. Piękna, zadbana kobieta, na oko po pięćdziesiątce. A przy tym niesamowicie ciepła, otwarta i taka normalna. 

Prawie centrum miasta. Przystanek autobusowy oddalony o kilkadziesiąt metrów. Sklepy (w tym ten z latającym owadem w kropki), piekarnia, apteka, biblioteka, kościół - wszystko w zasięgu ręki. Kawalerka na trzecim piętrze w małym, czteropiętrowym bloku z domofonem. Środkowe mieszkanie. Okna od południa. Pomalowane ściany, panele na podłodze, dywan, prostokątny stół (o takim zawsze marzyłam) i krzesła, rozkładana kanapa, kilka szafek oraz komoda. Cudna firanka i bambusowe rolety w oknie. Nowa wanna i piecyk gazowy w łazience, pralka, toaleta, pod sufitem suszarka na ubrania. Duża szafa z lustrem i szafka na buty w przedpokoju. Sporo szafek w kuchni, kuchenka gazowa, lodówka, małe okno. Ładne drzwi wejściowe zamykane na dwa zamki. Cena identyczna jak za "syf i malarię", a warunki bez porównania.

Patrzę i oczom nie wierzę. Czuję, że to jest właśnie to, czego szukałam. Spoglądam na Dyrektora Wykonawczego i po minie poznaję, że on też podziela moje odczucia. Co więcej - i my spodobaliśmy się właścicielce, która nie kryje, że ona się już zdecydowała. Czeka tylko na naszą decyzję. Umawiamy się na poniedziałkowe przedpołudnie na podpisanie umowy i przekazanie kluczy. Pani zaprasza nas do siebie do domu.

Idziemy na mszę do kościoła, w którym ślubowaliśmy sobie miłość, wierność i uczciwość małżeńską. Kazanie wygłasza jeden z dwóch naszych ulubionych zakonników. Na kanwie tamtej Ewangelii, której fragment podlinkowałam w niedzielę (klik), słyszymy słowa, z których każde jest dla nas znakiem, że podjęta kilka chwil wcześniej decyzja jest tą właściwą. 

Płynie opowieść o ludziach, którzy mieszkają z rodzicami, bo tak jest im wygodniej i taniej. I o tym, że czasem warto jest zaryzykować, bo zawsze jest coś za coś, ale jeśli nie działamy pod wpływem emocji, lecz rozważamy, analizujemy, zastanawiamy się, wybieramy świadomie to, co dla nas najlepsze. I o tym, że trzeba mieć odwagę, by podjąć ryzyko i zostawić to miejsce, w którym jeszcze jesteśmy. Jak ci, którzy NATYCHMIAST poszli za Nim. Łzy same płyną mi po policzkach i tak bardzo namacalnie czuję parasol ochronny, jaki trzyma nad nami Bóg.

Po mszy idziemy spotkać się z ulubionym proboszczem. Od niego pożyczamy pieniądze potrzebne do zapłacenia kaucji w poniedziałek. On zdaje sobie sprawę, że oddamy dopiero wtedy, kiedy będziemy mieli. Dobrze zna naszą sytuację - od samego początku, bo nic przed nim nie ukrywaliśmy i byliśmy szczerzy. On rozumie i poczeka.

Wracamy do rodziców. Wchodzimy na stronę naszego operatora usług internetowych. Sprawdzamy, czy możemy je przenieść na nowy adres. Akurat ten blok, w którym znajduje się tamto mieszkanie, ma taką opcję. Dzwonię na infolinię. Bardzo miła pani umawia mnie z instalatorem na najbliższy piątkowy poranek w celu podłączenia nowego modemu i bezprzewodowego wi-fi. Prędkość wzrośnie z 20 do 60 Mb, za to cena spadnie o kilka złotych.

W poniedziałkowe przedpołudnie odwiedzamy właścicielkę mieszkania w jej domu. Witamy się z jej sporo starszym mężem, który okazuje się być przemiłym, przesympatycznym i przezabawnym człowiekiem. Przy kawie, herbacie i ciasteczkach spędzamy czas na wspólnej rozmowie. Bez skrępowania, na luzie. Potem przekazujemy kaucję, podpisujemy umowę, dostajemy dwa komplety kluczy i wznosimy toast kieliszkiem przepysznej nalewki z aronii własnoręcznej roboty.

Na do widzenia starszy pan całuje mnie w rękę! Kto teraz tak się jeszcze zachowuje w stosunku do obcej kobiety? Oboje sprawiają wrażenie jakby byli starej daty, wyjęci z innej epoki, a przy tym strasznie ciepli, mili, otwarci i tacy normalni. Życzą nam wszystkiego dobrego w nowym miejscu, a mnie znalezienia pracy. Przeżywam kolejny szok, gdy dowiaduję się od nich, że nie wyglądam na więcej niż trzydzieści lat, a pani na początku sądziła nawet, że jesteśmy studentami...

Wracam do domu. Mąż idzie do pracy. Bez żadnego problemu dostaje od szefa urlop na czwartek i piątek. Plus firmowy samochód i kolegę do pomocy, by przewieźć nasze rzeczy.

Wciąż nie wierzę, że to wszystko dzieje się naprawdę. Wciąż nie dociera do mnie fakt, że w piątek będziemy już spać w nowym mieszkaniu. Dzielę się tymi wrażeniami z garstką bliskich mi osób. 

Od jednej dostaję SMS: "UWIERZ. Dobrym ludziom spełniają się marzenia i przytrafiają dobre rzeczy".

Druga pisze w mailu: "Zawsze trzeba wierzyć w dobro, nie rezygnować. Tak właśnie miało być. A ludzie tacy jak Wy przyciągają innych dobrych ludzi. Trafiliście tam, gdzie jest Wasze miejsce. I teraz wszystko się powoli ułoży i będzie dobrze".

A ja, pisząc tę notkę, siedzę z oczami pełnymi łez - niedowierzania, radości, szczęścia...


1.483. Wrażenia i doświadczenia

Prawie dokładnie cztery lata temu (gdyż brakuje zaledwie kilku tygodni) wynajęliśmy z Mężem mieszkanie. Tydzień wcześniej dostałam się bowiem na półroczny staż dla osób długotrwale bezrobotnych z Urzędu Pracy. Nie mieliśmy za bardzo doświadczenia w kwestii najmu, nie licząc dwóch sytuacji z czasów pobytu w Anglii, ale to całkiem inny kraj i może kiedyś o tym napiszę, bo było ciekawie.

Wracając jednak do tamtego mieszkania. Oglądaliśmy wtedy dwa, zdecydowaliśmy się na jedno. Na parterze, w wieżowcu, tuż przy windzie. Mieliśmy nauczkę na przyszłość i solennie obiecaliśmy sobie, że nigdy więcej ani parteru, ani wieżowca, ani przy windzie. Zimno od piwnicy i od drzwi wejściowych do klatki. Hałas, bo każdy musiał przejść obok naszego mieszkania, poza tym trzaskające w tę i z powrotem drzwi do windy. Smród papierosów pochodzący od szemranego towarzystwa stojącego pod klatką schodową. Wyjący pies za ścianą. I ludzie z ulicy zaglądający w nasze okna. Właścicielem był dość osobliwy człowiek, który mieszkał z chorą psychicznie matką. Wszystkie sprawy najmu załatwiał zaś jego brat i bratowa. Byliśmy regularnie nachodzeni przez tę pierwszą parę (solo i w duecie) albo śledzeni przez wystającego pod oknami właściciela. Interweniowaliśmy zawsze u jego brata.

Kilka dni temu zadzwonił do mnie Mąż i powiedział, że znalazł ogłoszenie wynajmu. Podesłał mi link, obejrzałam zdjęcia. Brakowało mebli, ale Dyrektor Wykonawczy umówił nas na spotkanie z właścicielem, bo cała reszta wyglądała przyzwoicie. Bardzo dobra lokalizacja i cena. Mieliśmy tam iść w ubiegłą sobotę. Dobrze, że w piątek sprawdziłam na portalu tamten anons. Okazał się być usunięty. Głos Rozsądku kilkakrotnie próbował dzwonić do pana, który nie odbierał. W końcu, po iluś tam próbach, jegomość wysłał SMS z innego numeru, że oferta jest nieaktualna. A co gdybyśmy przyjechali i czekali na właściciela o umówionej godzinie?

Przez kilka wieczorów z rzędu, pomiędzy podanymi w anonsie godzinami, usiłowałam skontaktować się z pewną panią. Bezskutecznie. Wysłałam więc SMS z pytaniem, czy ogłoszenie jest nadal aktualne. Nie odpisała, natomiast chwilę potem zdjęła anons z portalu. Chociaż tyle, a przecież wystarczyło napisać jedno słowo - nie.

Wreszcie miałam wrażenie, że to może być to. Zadzwoniłam, telefon odebrała kontaktowa, otwarta i komunikatywna kobieta. Pani psycholog, jak się potem okazało. Umówiłam nas na oglądanie jej mieszkania. Przyszliśmy z Mężem pod podany adres, a na miejscu zastaliśmy starszą dystyngowaną panią w czapie z lisa i takim samym futrze, która była matką tej, z którą rozmawiałam dzień wcześniej. Za chwilę zjawił się mąż damy, czyli ojciec mojej rozmówczyni. A spodziewaliśmy się kogoś całkiem innego. 

Syf i malaria - oto co zobaczyliśmy po wejściu do środka. Brudne, odrapane ściany, poobijane i stare szafki. Zardzewiała lodówka i takie same palniki w kuchence oraz żabki przy firankach i zasłonach oraz brodzik w łazience. Brak szafy, zaworu do pralki i odpływu wody, ale za to obleśna plastikowa zasłonka. Rozłożone łóżko, z którym nie da się nic zrobić. Pęknięta szyba w oknie. I sąsiedztwo - sklepy i agencja ochrony, czyli panowie rzucający bluzgami na cały głos. Cena za te obskurne warunki przyprawiła mnie o ciarki na plecach. Całość tego, co zobaczyłam i usłyszałam kontrastowała z wyglądem owej pani w futrze - właścicielki całej kamienicy, jak się potem okazało. Ciekawe czy sama chciałaby tam zamieszkać.. Wyszliśmy stamtąd zniesmaczeni i nawet nie mieliśmy problemu z podjęciem decyzji.

Niepoważne traktowanie potencjalnego najemcy, nieodpowiedzialność, brak poczucia przyzwoitości, pazerność i brak wstydu - oto główne wady tych, z którymi mieliśmy wątpliwą przyjemność rozmawiać - czy to telefonicznie, czy osobiście. Więcej było telefonów, po których nawet nie chciałam poznawać właściciela. Intuicja wciąż podpowiadała, że to nie to. I nie chodziło absolutnie o jakieś moje kaprysy, fanaberie i kręcenie nosem, czy szukanie dziury w całym.

Jak więc trafiliśmy do miejsca, na które się zdecydowaliśmy? O tym jeszcze dzisiaj, w kolejnej notce.


poniedziałek, 27 stycznia 2014

1.482. Kropla

Jedna kropla może przepełnić czarę goryczy. Jedna kropla może też drążyć skałę. Obu doświadczyłam.

Swojego czasu (wcale nie tak odległego, bo w którychś tam archiwalnych notkach na tym blogu) robiłam postanowienia noworoczne, z których większości nie byłam w stanie spełnić. Nie dlatego, że nie chciałam, czy że zmieniłam zdanie. Okoliczności zewnętrzne, czyli rzeczy, na które nie miałam żadnego wpływu, skutecznie blokowały realizację moich planów i marzeń.

Nauczyłam się jednego - życia tu i teraz, brania się za bary z tym, co jest obecnie, a nie malowania przyszłości czarnym kolorem. Nie oznacza to wcale, że się nie martwię i nie przejmuję, ale przynajmniej staram się nie tworzyć problemów póki ich jeszcze nie ma i nic na to nie wskazuje. Będzie problem, będę się zastanawiać jak go rozwiązać.

Zaczęłam działać. W tym kierunku idzie moja energia, czas i chęci. Nie opowiadam o tym, co mam zamiar zrobić, tylko biorę się do dzieła. Oczywiście, że niekiedy jestem zmuszona odpuścić, wycofać się i zrezygnować, bo nic na siłę. Ale robię coś konkretnego, a nie tylko o tym mówię.

Ograniczenia tak naprawdę są w głowie. Często wystarczy zmiana myślenia, nastawienia i podejścia, by cały mechanizm funkcjonował inaczej - sprawniej, lepiej, wydajniej, bardziej twórczo. Nieraz wystarczy ta jedna przysłowiowa kropla, która przepełni czarę goryczy. Zamiast siedzieć i płakać, myślę i zastanawiam się co, gdzie, kiedy i jak zrobić.

Dziesięć lat temu ową kroplą była sytuacja, w której mój ojciec ganiał mnie po domu z siekierą, po czym otworzył okno i powiedział: "skacz!" Wtedy coś we mnie pękło i zobaczyłam, że nie chcę tak żyć. Zaczęłam szukać rozwiązania. I znalazłam je - psychiatra, psycholog, terapeuta, grupa dla DDA. Powoli zaczęłam zmieniać myślenie, nastawienie i podejście. Czasochłonny, koszmarnie trudny i bolesny proces. Dałam radę. Emocjonalnie jestem wolna.

Kilka dni temu ową kroplą nie była jedna konkretna sytuacja, której głównym bohaterem (niezmiennie) był mój ojciec, lecz cały ciąg przyczynowo-skutkowy. Wtedy też coś we mnie pękło i zobaczyłam, że nie mam innego wyjścia jak tylko zostawić to wszystko, bo w przeciwnym razie cofnę się do stanu sprzed dziesięciu lat, a nie po to pracowałam nad sobą, by zaprzepaścić już nie tylko własne życie, lecz nasze wspólne - małżeńskie.

Doszłam do ściany w momencie, w którym nie mogłam zaspokoić swoich najbardziej podstawowych potrzeb, czyli możliwości snu, picia, jedzenia, umycia się i skorzystania z toalety. Trudno sobie czasem wyobrazić jak jeden człowiek (czytaj: mój ojciec) potrafi znęcać się psychicznie nad własną córką i zięciem. Jest naprawdę źle i będzie coraz gorzej - nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości.

Był taki dzień, w którym spojrzeliśmy na siebie z Mężem i oboje wiedzieliśmy (bo już wcześniej niejednokrotnie o tym rozmawialiśmy) - że choćbyśmy mieli żyć o chlebie i wodzie, świadomie dokonujemy tego wyboru, odpowiedzialnie podejmujemy taką decyzję i zmieniamy nasze życie. 

Znalazłam ogłoszenie. Zadzwoniłam. Umówiłam nas na spotkanie. Poszliśmy razem. Obejrzeliśmy dokładnie. Spytaliśmy o warunki. Wszystko nam pasowało. Pożyczyliśmy pieniądze. Podpisaliśmy umowę najmu. Wpłaciliśmy kaucję. Dostaliśmy dwa komplety kluczy. Pod koniec tygodnia się wyprowadzamy.


niedziela, 26 stycznia 2014

1.481. Natychmiast



Czasem, choć bardzo czegoś chcę, pragnę i potrzebuję, mam wrażenie, że wszystkie okoliczności zewnętrzne są przeciwko mnie i nic z moich planów, marzeń, czy zamierzeń nie wychodzi. I gdybym nie była osobą wierzącą, wkurzałabym się na cały świat, rzucałabym bluzgami na prawo i lewo albo użalałabym się na niesprawiedliwość losu. Ale tak nie jest. Wiara bowiem sprawia, że wiem, iż cokolwiek mnie spotyka, ma swój sens i jest po coś. I chociaż często nie rozumiem dlaczego tak się stało, po jakimś czasie okazuje się, że opłacało się zawierzyć Bogu. Pokora jest tu słowem-kluczem.

Zdarzają mi się takie sytuacje, kiedy nic nie idzie jakbym chciała. Wtedy, nauczona życiowym doświadczeniem, odpuszczam i swoją energię wkładam w coś zupełnie innego. Dochodzę bowiem do wniosku, że widocznie coś nie było mi przeznaczone. Koncentruję się więc na czymś nowym. I tak do skutku. Nieraz cały ten proces trwa dość długo, jest trudny, męczący i bolesny, lecz jakże potrzebny. Zrozumienie przychodzi po czasie.

Póki co bardzo enigmatycznie i tajemniczo układam słowa w zdania, składające się na tę notkę. Może jutro napiszę więcej, dłużej, dokładniej. O braku odpowiedzialności, o niepoważnym traktowaniu drugiego człowieka, o poczuciu przyzwoitości, o pazerności, o braku wstydu. Ale także o tym, że czasem warto zadzwonić trzy razy, żeby cała reszta poszła jak z płatka, a wszystkie elementy układanki można było ułożyć z właściwą osobą, we właściwym miejscu i czasie. Będzie też o dzisiejszej mszy i Ewangelii, której ten najistotniejszy fragment zostawię na sam koniec. I o kazaniu, którego treść była tak wymowną serią znaków, powodujących napływ łez do moich oczu, pieczętujących podjętą zaledwie kilka chwil wcześniej decyzję. Natychmiast, odwaga, ryzyko, zostawić, coś za coś, rozmowy, przemyślenia - oto podpowiedzi tego, co (mam nadzieję) wkrótce nastąpi.

"(...) Gdy Jezus przechodził obok Jeziora Galilejskiego, ujrzał dwóch braci: Szymona, zwanego Piotrem, i brata jego, Andrzeja, jak zarzucali sieć w jezioro; byli bowiem rybakami.
I rzekł do nich: «Pójdźcie za Mną, a uczynię was rybakami ludzi».
Oni natychmiast zostawili sieci i poszli za Nim.
A gdy poszedł stamtąd dalej, ujrzał innych dwóch braci: Jakuba, syna Zebedeusza, i brata jego, Jana, jak z ojcem swym Zebedeuszem naprawiali w łodzi swe sieci. Ich też powołał.
A oni natychmiast zostawili łódź i ojca i poszli za Nim (...)"

sobota, 25 stycznia 2014

1.480. Szalikowcy

Zamawiałam mróz. Zamawiałam śnieg. Zamawiałam zimę. No to dostałam. Z rekompensatą za tamte wszystkie zbyt ciepłe, bezopadowe i bezwietrzne dni.

Myślałam, że policzki mi odpadną - tak mnie piekły na dworze. Poszliśmy z Mężem do supermarketu na piechotę, lecz z powrotem zdecydowaliśmy się wsiąść do autobusu. Na całe szczęście kilka dni temu kupiliśmy sobie grube czapki pilotki, które jakimś cudem weszły na nasze dwie duże głowy i są całkiem luźne, a przy tym jest w nich bardzo ciepło.

Potem musieliśmy jeszcze raz wyjść z domu na zakupy do dyskontu i wtedy Dyrektor Wykonawczy poprosił mnie o wyjęcie jego szalika (!), rozważając też opcję założenia getrów pod dżinsy. Mało brakowało, a miałabym faceta w rajtuzach.

Wykrzyknik w poprzednim akapicie postawiłam nie bez powodu, gdyż Głos Rozsądku obywa się bez wyżej wymienionej części garderoby, której nie darzy sympatią. Jak widać, jednak można się z nią przeprosić kiedy mróz za szyję ściśnie.

Jeśli chodzi o opcję wyboru wiązania szalika - raz wokół (Mąż), koneser 2 (ja). Ciekawa jestem czy w którymś z poniższych dwunastu sposobów odnajdziecie swój ulubiony.


piątek, 24 stycznia 2014

1.479. Desperacja

W końcu zrobiłam dziś coś, co "wisiało" nade mną od długiego czasu - przejrzałam albumy ze zdjęciami aż od czasów swojej młodości. Z ośmiu zrobiło się pięć i mniej raczej nie będzie. Wyrzuciłam fotki, których nie chciałam już mieć. A jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o byłych facetów. Jakoś tak niestosownie się czułam z ich podobiznami wciąż patrzącymi na mnie. Co prawda nie mam przed Mężem żadnych tajemnic także w damsko-męskiej kwestii, a Dyrektor Wykonawczy nie należy do panów zazdrosnych o przeszłość, lecz mimo to podjęłam taką, a nie inną decyzję. I nie żałuję, bo do wszystkiego trzeba dojrzeć w odpowiednim czasie.

Moja desperacja w szukaniu pracy sięga już zenitu. Wczoraj wysłałam ofertę do klubu go-go. Na tancerkę erotyczną raczej się nie nadaję, na kierowniczkę nocnej zmiany również nie, na rekruterkę skąpo odzianych pań tym bardziej, ale szukali też pracownika biurowego, więc złożyłam aplikację - licząc się co prawda z tym, że może to jakiś wątpliwej jakości chwyt marketingowy i okaże się, że ładna nazwa stanowi przykrywkę do czegoś mniej fajnego. Coś jak z telemarketerami ubranymi w najwymyślniejsze slogany.

Ostatnio znalazłam ogłoszenie, w którym potrzebna była para do pracy na fermie kurzej. Napaliłam się, bo opcja z zakwaterowaniem. Czar prysł kiedy Mąż uświadomił mnie w kwestii wymagań zawartych w anonsie - palenie w piecu, praca z użyciem myjki ciśnieniowej no i to, w czym Głos Rozsądku jest świetny, czyli wchodzenie w kupę. Tym razem w całkiem pokaźną i całkowicie bezkarnie. Tyle że z widłami i taczką. Dyrektor Wykonawczy wybił mi z głowy mój genialny pomysł na upieczenie dwóch pieczeni przy jednym ogniu, polegający na jednoczesnym znalezieniu pracy i wyprowadzce od rodziców.

Wypatrzyłam też coś ciekawego dla Drugiej Połówki. Co prawda w Jaśle, ale oferowali bardzo dobre wynagrodzenie i rodzinne mieszkanie, więc moglibyśmy się śmiało tam przenieść. Blisko mielibyśmy w góry, lecz los i tym razem obszedł się z nami okrutnie. Mąż wykonuje dość specyficzny zawód, więc pierwszy człon stanowiska niby ten sam, ale specjalizacja do niego przypisana już niekoniecznie. Wymagane było kilkuletnie doświadczenie, a przyuczenie nie wchodziło w grę.

I znowu jesteśmy w jednej wielkiej czarnej d..... Grunt, że poczucie humoru i nadzieja mnie nie opuszczają.

Nic to - jutro jest nowy dzień. Zobaczymy co nam przyniesie.


1.478. Opatrywanie ran

Będąc w podstawówce tak niefortunnie uderzyłam prawym kciukiem o kant ławki, że wylądowałam u chirurga. Dość kiepskiego, jak się potem okazało, bo zamiast złamać i nastawić, unieruchomił mi palec w szynie. Skutków tamtej decyzji doświadczam do dzisiaj - kciuk się nie zgina i zginać nie będzie. Delikatnie utrudnia mi to życie, ale od czego ma się lewą rękę - ona wykonuje to, czego nie może prawa. Poza tym, przez tyle lat zdążyłam się już przyzwyczaić i na co dzień nawet o tym nie myślę. Przypomniałam sobie teraz, bo zdarzenie z kciukiem wplata mi się metaforycznie w treść tej notki.

Nasza psychika jest ciągle wystawiana na próbę. Jedno zranienie, drugie, trzecie, dziesiąte, setne... Ranię ja, ranisz ty, rani on, rani ona, ranią oni. Wszyscy się ranimy. Każde odrzucenie, każde upokorzenie, każda niesprawiedliwość sprawiają ból i cierpienie. I tak sobie z tymi zranieniami chodzimy. Rok, dwa, pięć, dwadzieścia, nieraz całe życie. Nie wywołujemy wilka z lasu, milczymy jak grób, staramy się o nich nie myśleć, robimy wszystko, by zapomnieć. Z przyzwoleniem innych, którzy nam radzą: nie rozpamiętuj, zajmij się czymś, weź się w garść, to nic takiego, nie wracaj do przeszłości itp., itd.

Wybór jak zawsze należy do nas. Wyjścia są bowiem dwa - albo zostawić, jak jest i dać sobie usztywnić swoje własne emocje niczym kiedyś pan doktor potraktował mój prawy kciuk albo dać się złamać i nastawić. Skutki pierwszego łatwo przewidzieć - będzie jeszcze gorzej niż było wcześniej. 

Wybór drugiej opcji pociąga za sobą emocjonalne rozpadnięcie się na milion kawałków i rozgrzebanie ran, które jako tako się zabliźniły, ale wciąż bolą przy najmniejszym dotyku. W tym przypadku trzeba liczyć się z wejściem w tak zwane "cztery kręgi" - lęk, cierpienie, gniew i smutek. Niekoniecznie w takiej kolejności, ale z pewnością po wiele razy do każdego. Cel jest jeden - dokładne oczyszczenie rany, bo tylko wtedy będzie można ją opatrzyć bez ryzyka niezagojenia.

Na "grzebanie" we własnej psychice (w przeciwieństwie do ciała) nigdy nie jest za późno. Nieważne ile masz lat.





Jeśli ktoś z Was jest zainteresowany pogłębieniem wiedzy na temat "czterech kręgów", gorąco polecam słowa Jerzego Mellibrudy w tekście O poczuciu krzywdy osobistej, który jest zarazem fragmentem książki wyżej wymienionego autora.

czwartek, 23 stycznia 2014

1.477. Refleksje

Zimowy płaszcz, zakupiony ponad rok temu, dopiero dzisiaj doczekał się swojej premiery. I zdał egzamin na szóstkę, bo zamiast zmarznąć, jeszcze się zgrzałam. Może trochę z powodu tempa spaceru, jakie sobie narzuciłam w tę i z powrotem, a może też z emocji, które były moim udziałem.

Tak zwane pierwsze wrażenie bywa fałszywe. Kilka razy się o tym przekonałam podczas tego popołudnia. W stosunku do czterech nieznanych mi osób. Fajne jest w tym wszystkim to, że trzem spośród nich o tym powiedziałam, a jednego człowieka przeprosiłam za to, co o nim pomyślałam. Mogłam nikomu nic nie mówić, bo i tak w żaden sposób by się tego nie dowiedzieli, ale czułam, że chcę się do pewnych rzeczy przyznać, bo tylko tak będę miała czyste sumienie i spokojne sny.

Opowiem zatem o jednej z tych sytuacji. Przechodzę na światłach przez ulicę. Obok mnie kilka osób. Po drugiej stronie widzę wysokiego i młodego mężczyznę palącego papierosa. Wyglądał tak, jakby czekał na jedną z kobiet, które szły razem ze mną. Kiedy zbliżałam się do niego zauważyłam, że wyjmuje słuchawki z uszu. Po chwili zorientowałam się, że będzie coś ode mnie chciał. Pierwsza myśl, jaka mi przemknęła, dotyczyła drobnych na wino. A on spytał gdzie jest taka a taka ulica. Byliśmy tuż obok niej, więc pokierowałam go we właściwą stronę. Sama jednak poszłam równolegle do niego, trochę obawiając się, że może coś jeszcze ode mnie chcieć. Wtedy przemknęła mi kolejna myśl - będzie numer jak się okaże, że idziemy w to samo miejsce. I tak właśnie się stało.

Razem z nim, w grupie kilku innych osób, spędziłam ładnych parę godzin na szkoleniu dla wolontariuszy. Wiadomości teoretyczne, praktyczne, przykłady, spotkanie z psychologiem, scenki sytuacyjne, aspekty prawne - dużo tego było. W fajnej, miłej i przyjaznej atmosferze. Ze słodkościami na przegryzkę i gorącymi napojami na rozgrzanie zmarzniętych dłoni.

Świat jest mały. Mniejszy niż nam się wydaje. Dzisiaj dwukrotnie tego doświadczyłam. I wciąż pamiętam lekcję, jaką będę teraz odrabiać - że pierwsze wrażenie może być bardzo mylne. Niesamowitym doznaniem było również naoczne uświadomienie sobie, że wszędzie znajdą się osoby, które chcą pomagać obcym ludziom. Bezinteresownie i za darmo.


środa, 22 stycznia 2014

1.476. Wybór, decyzja, zmiana

Pewien psychiatra powiedział, że "często przeżywamy swoje życie tak, jakbyśmy czytali powieść i czekali jak ona się skończy". Zapominając (albo nawet nie uświadamiając sobie), że przecież to my jesteśmy jego autorami i od nas zależy co z naszym życiem zrobimy i jak je przeżyjemy.

Wybór, decyzja, zmiana. Trzy słowa, które są nierozerwalne. Łączy je szczególna więź. Jak trojaczki.

Oto zaledwie niewielki fragment (i jednocześnie przykład) pochodzący z książki "Jak sobie poradzić z życiową tragedią", którą napisała Jennifer Guntzelman:

"Codziennie dokonujemy wyborów, które albo prowadzą do duchowego wzrastania i nowego życia, albo nas w jakiś sposób degradują. Przyjrzyjmy się na przykład dwóm braciom, z których każdy wybrał inny styl życia. Starszy, Phil, ukończył college, napisał pracę magisterską, uzyskał dyplom nauczyciela, uczył w szkole średniej. Miał żonę i dwójkę dzieci, które były dla niego źródłem wielkiej radości. Pracował nad rozwojem swojego małżeństwa i starał się być dobrym ojcem.

Młodszy brat, Jerry, miał do czynienia z narkotykami i nadużywał alkoholu. Opuścił college w pierwszym roku nauki i nie miał ochoty do niego wrócić. Potem był zatrudniony w kilku miejscach, ale dłużej nigdzie nie pracował. Jego szefowie uważali, że nie można na nim polegać i że okazuje brak zainteresowania pracą.

Kolega obu braci zapytał kiedyś Phila, czemu zawdzięcza to, co osiągnął w życiu. Phil bez namysłu odpowiedział: ,,Mój tata był alkoholikiem i bił nas, gdy byliśmy dziećmi. Wiedziałem, że nie chcę żyć tak, jak on". Potem ten sam kolega natknął się gdzieś na Jerry'ego i zadał mu podobne pytanie. Jerry także długo się nie zastanawiał: ,,Cóż, mój tata był alkoholikiem i bił nas, gdy byliśmy dziećmi. Nie dał mi żadnej szansy na to, żebym stał się kimś".

Obaj bracia doświadczyli w życiu tego samego zła. Żaden z nich nie miał wpływu na to, co spotykało go w dzieciństwie, ale każdy z nich postanowił poradzić sobie z tym na swój sposób. Jeden wybrał życie, drugi śmierć".

Ostatnio w pewnej psychologicznej ankiecie zobaczyłam pytanie: "co jest dla ciebie największym osiągnięciem w życiu?" I pierwsza myśl, jaka mi się pojawiła, dotyczyła mojej relacji z Dyrektorem Wykonawczym. Gdybym to ja miała udzielić na nie odpowiedzi, na pewno powiedziałabym, że moim największym osiągnięciem w życiu jest świadomy wybór Męża, z którym udaje mi się tworzyć związek oparty na miłości, szczerości, zaufaniu i szacunku - pomimo wzorca, skryptu i schematu wyniesionego z domu rodzinnego, które mogłam powielić, ale zdecydowałam inaczej.

Każdy wybór związany jest z podjęciem jakiejś decyzji, która przyniesie zmiany. Dobre lub złe. Na lepsze lub na gorsze. Na wszystkie z nich potrzebna jest gotowość.

Często zdarza się tak, że nie można zmienić okoliczności, sytuacji, innych ludzi, czyli tego wszystkiego, na co nie mamy żadnego wpływu (np. dzieciństwa). Jednakże w każdym z wyżej wymienionych przypadków możemy zrobić jedno - już jako osoba dorosła dokonać wyboru swojej postawy i podejścia do tego, czego nie byliśmy i nie jesteśmy w stanie kontrolować.

Wybory zależą od nas. Brak decyzji to też decyzja. Każdy jest autorem swojej własnej powieści życia. Może nie od samego początku, ale z pewnością do samego końca.


1.475. Luźne myśli

Wstałam rano, odsunęłam zasłonę i z radością krzyknęłam: "śnieg!", a Mąż tylko się do mnie uśmiechnął, bo wiedział jak zareaguję. Tym bardziej, że od dawna mu powtarzałam, iż czekam na taki poranny widok jak ten dzisiejszy.

Pożegnaliśmy nasze stare, zniszczone i mocno wysłużone kurtki jesienne. Dosłownie, bo Dyrektor Wykonawczy wrzucił je do pojemnika Caritasu stojącego przed blokiem. Wczoraj zaczęłam przeglądać swoje ubrania i kilka rzeczy wciąż jeszcze czeka na wyniesienie. A szafy i pawlacze nadal pełne.

Mam takie dwa sny, które co jakiś czas mi się śnią. Bohaterem jednego jest mój aparat fotograficzny. Ilekroć chcę zrobić nim zdjęcie i naciskam spust, napotykam na opór i niemożność wykonania fotki. Drugi związany jest z pakowaniem i przeprowadzką - zmieniają się tylko miejsca i okoliczności. Problem, jaki się w nim przewija, jest ten sam - niewystarczająca ilość czasu na spakowanie wszystkich rzeczy, brak transportu, którym mogłabym je przewieźć i nadmiar przedmiotów, które są jeszcze niezapakowane.

Czasem czuję się jak zasuszony motyl w muzealnej gablotce, przyszpilony do tylnej ścianki. O czym nie pomyślę i czego nie zrobię, nic się nie zmienia. Codzienność i dość częsty brak zaspokojenia dwóch pierwszych (podstawowych i fundamentalnych) potrzeb z całej pięciostopniowej hierarchii Maslowa powodują, że zderzam się już nie ze ścianą, lecz z murem - czasem bezsilności, a kiedy indziej "jedynie" bezradności.


wtorek, 21 stycznia 2014

1.474. Emocjonalna wolność

O poczuciu wartości pisałam niejednokrotnie. Najbardziej i dogłębnie wyjaśniłam tę kwestię w notce W punkt. Ale ono wraca jak bumerang. Od niego prawie wszystko się zaczyna. Ono jest sednem, źródłem i esencją. Jeśli jego brakuje, nie ma fundamentu, by cokolwiek budować.

Ludzie wciąż się obserwują, oceniają, krytykują. Nie do końca świadomie filtrują to, co widzą i słyszą. Kto czytał ten post wie o co chodzi. A potem, zamiast wyrazić swoje niezadowolenie z powodu konkretnego zachowania, przypinają odpowiednią łatkę temu, kto je reprezentuje.

Nie mam wpływu na to, co o mnie myślą inni, bo przeważnie myślą to, co chcą. Nie mam wpływu na to, jak jestem przez nich postrzegana i co o mnie mówią. To są ich myśli, ich odbiór mojej osoby oraz ich słowa.

Wiem, że nie każdy mnie lubi; nie każdy chce ze mną być, rozmawiać, spotykać się; nie każdemu się podobam, nie każdy akceptuje wartości jakie wyznaję, co robię i jaka jestem. Nie mam z tym wszystkim żadnego problemu, bo i ja nie każdego darzę sympatią, nie z każdym chcę być, rozmawiać, spotykać się; nie każdy mi się podoba itp., itd. Takie jest życie. Nie z każdym jest mi po drodze i nie każdemu jest po drodze ze mną.

Na tym właśnie polega emocjonalna wolność - kiedy moja samoocena nie zależy od zewnętrznych opinii innych ludzi i bez względu na to, co oni myślą na mój temat, jak mnie postrzegają i co mówią, ich krytyka nie ma na mnie wpływu. Moje uczucia nie są uzależnione od łaski czy niełaski innych.

"Nikt nie może sprawić, że poczujemy się gorsi, jeżeli sami na to nie pozwolimy" - Eleanor Roosevelt. Poczucia w sobie mocy tych słów Wam życzę.


1.473. Skute lodem

Trzeszczą drzewa. Trzeszczy trawa pod stopami. Wszystko skute lodem. Cudnie jest! Kto nie był, niech żałuje takich widoków...



poniedziałek, 20 stycznia 2014

1.472. Zachowania

- Denerwujesz mnie!
- Wkurzyłeś mnie!

Pierwsze z brzegu przykłady, które przyszły mi na myśl. Nie, nie - nie z naszego małżeńskiego podwórka. Z głowy, z pamięci.

Ocena konkretnego zachowania a ocena człowieka. Przenoszenie odpowiedzialności za swoje emocje na drugą osobę. O tym chcę napisać.

Jakże często wrzucamy powyższe kwestie do jednego worka i traktujemy je na równi. Zamiast mówić wprost, używając komunikatów zaczynających się od "ja", mamy tendencję do przerzucenia winy na rozmówcę, stosując komunikaty rozpoczynające się od "ty". Żeby wyglądały i brzmiały ładniej, stosujemy podmiot domyślny.

- Denerwujesz mnie!
- Wkurzyłeś mnie!

Kim jest ta druga osoba, że sami dajemy jej władzę nad naszymi emocjami? Przecież one należą do nas i tylko od nas zależy co z nimi zrobimy.

- Denerwuję się na ciebie!
- Wkurzyłam się na ciebie!

Tu już lepiej. W domyśle mamy bowiem "ja", a nie "ty". Choć do ideału jeszcze trochę brakuje. Jest uogólnienie, nie ma konkretów.

- Denerwuje mnie kiedy nie wkładasz brudnych ubrań do pralki.
- Wkurzyłam się, bo zobaczyłam, że zostawiłeś niepozmywane naczynia.

Sedno, czyli zachowanie - jedno, szczególne, którego nie możemy zaakceptować. Plus wzięcie odpowiedzialności za swoje emocje. Jasno, zwięźle, zrozumiale. Dla obu stron.

Każdy ma swoje zachowania. Całą masę zachowań. Jedne lubimy, inne tolerujemy, ale są takie, których nie znosimy. Wzbudzają w nas skrajnie negatywne emocje, lecz to wciąż są nasze emocje i nasza za nie odpowiedzialność.


1.471. Zawierzenie chwili

Coś z czegoś wynika. Coś jest skutkiem czegoś i ma wpływ na coś innego. Coś nie może istnieć bez czegoś. Taki system naczyń połączonych. Albo efekt domino. Jak kto woli.

Dosłowność i metafora. Wprost lub w woalce. Powierzchnia i drugie dno.

Czasem łączę kilka naraz. Niekiedy wybieram tylko jedną możliwość. Zawsze w jakimś celu. Zawsze po coś. Świadomie.

Codzienność i przyziemność przeplata się z głębszymi rozterkami. Nieraz przypomina to patrzenie przez wizjer i podglądanie innych. Najczęściej jednak jest wglądem w samą siebie.

Kto lubi układać puzzle, połączy to, co już było z tym, co dopiero będzie. Bo wszystko o czym piszę, ma sens. Wystarczy go poszukać. Nie zawsze tylko w słowach.


niedziela, 19 stycznia 2014

1.470. Przyrodniczo

Kończący się weekend upłynął nam filmowo i raczej monotematycznie, gdyż oglądaliśmy różne mniejsze i większe żyjątka. Niestety nie na żywo, ale za to z bardzo bliska.

Do trzech płytek, które kiedyś kupiłam z jakąś gazetą, wracamy z Mężem co jakiś czas. Oboje lubimy zwierzęta i nie przechodzimy obok nich obojętnie, szanując to, że na ich terytorium jesteśmy jedynie gośćmi. Czasem pozwalają się nawet sfotografować, za co jestem im ogromnie wdzięczna.

Rozpoczęliśmy od Mikrokosmosu z 1996 roku, czyli jednego dnia z życia łąki - jak wygląda i co ciekawego piszczy w trawie oraz jak funkcjonuje cały ekosystem. A działo się tam, oj działo. Był pociąg z gąsienic, współczesny Syzyf toczący swój kamień, sceny miłosne ślimaków, wejście komara i wiele, wiele innych. Poetycko przedstawiony obraz urzeka naturalnymi odgłosami. 

Zanim obejrzeliśmy Makrokosmos z 2001 roku, zapoznaliśmy się z tym jak on powstawał. Przyznam, że jestem pod ogromnym wrażeniem poświęcenia i pasji ludzi, którzy dokonywali rzeczy prawie niemożliwych, aby inni mogli podziwiać tak fantastyczne zdjęcia okraszone piękną muzyką. Najbardziej zazdroszczę twórcom tak bliskiego i rodzicielskiego kontaktu z ptakami. Scena z wtulającym się w opiekuna pelikanem jest moją ulubioną. Makrokosmos od kuchni - tutaj i tutaj.

Dzisiaj wybraliśmy się do kina na film o pszczołach zatytułowany Więcej niż miód z 2012 roku. Sala była prawie pełna seniorów - nie wiem czy wszyscy z nich to pszczelarze, ale część z pewnością. To, co zobaczyłam, zmusza do myślenia, które nie jest zbyt optymistyczne. Obawiam się bowiem, że ingerencja człowieka w środowisko naturalne i chęć zysku zgotują piekło nie tylko pszczołom, ale także i  ludziom. Trochę do poczytania tutaj.



Mąż także nie przeszedł obojętnie wobec filmu o pszczołach. Jeśli jesteście zainteresowani jego wpisem, polecam przeczytanie historii Pokonany przez słodkie wspomnienia.

sobota, 18 stycznia 2014

1.469. Dla zainteresowanych

CELE I ETAPY TERAPII DOROSŁYCH DZIECI ALKOHOLIKÓW:

1. ROZSTANIE SIĘ Z DZIECIŃSTWEM - Uporać się z cierpieniem

Aby rozstać się z dzieciństwem trzeba:

1. zmienić przekonania na temat swojego dzieciństwa,
2. uświadomić sobie doznane krzywdy i niezaspokojone potrzeby,
3. odreagować urazy z dzieciństwa,
4. uporządkować, pozamykać sprawy z rodzicami (pozwolić sobie na skontaktowanie się, przeżycie i wypowiedzenie tłumionych, skrywanych i niedokończonych spraw emocjonalnych, uczuć do rodziców, czasem rodzeństwa, czy dziadków),
5. zrewidować nierealne oczekiwania,
6. spojrzeć na swoje krzywdy z pozycji osoby dorosłej i zaakceptować swoje dzieciństwo, rodziców i samego siebie,
7. rozstać się z rodzicami (przebaczyć - lęk, cierpienie, złość, smutek, akceptacja).

2. ZMIANA OBRAZU SAMEGO SIEBIE - Poczuć własną siłę i niezależność

Aby zmienić obraz samego siebie na bardziej realistyczny i bardziej pozytywny (u DDA musi to pójść w tym kierunku) trzeba:

1. oddzielić przekonania nabyte od rodziców od własnych,
2. zakwestionować złą samoocenę,
3. otworzyć się na nowe informacje o sobie,
4. połączyć myślenie o sobie z oceną obecnego działania i własnymi sukcesami,
5. zaakceptować siebie.

UPORZĄDKOWANIE OBECNEGO ŻYCIA - Wprowadzenie porządku

Aby móc uporządkować obecne życie i wprowadzić w nim konstruktywne zmiany trzeba:

1. nauczyć się innego, satysfakcjonującego kontaktowania się z ludźmi,
2. nauczyć się tworzenia trwałych, bliskich związków,
3. poszukać własnych celów życiowych,
4. stworzyć nową hierarchię wartości,
5. zaplanować konkretne zmiany w różnych sferach życia.

Joanna Dudniczenko
Certyfikowany specjalista psychoterapii uzależnień 
psychoterapeuta dla osób uzależnionych i ich rodzin