Wciąż mam mieszane uczucia jeśli chodzi o pracę wolontaryjną z dziećmi u sióstr zakonnych. Nazywanie niektórych spośród nich "dziećmi" też nie jest na dobrą sprawę odpowiednie, gdyż są wśród nich także osoby dorosłe, dwudziestokilkuletnie. W tej samej grupie, razem z gimnazjalistkami.
Od samego początku podeszłam dość sceptycznie do pomysłu jednego z moich koordynatorów, ale stwierdziłam, że spróbuję. Do trzech razy sztuka, więc w przyszłym tygodniu ponownie odwiedzę ośrodek. I wtedy podejmę ostateczną decyzję.
Jakie są moje dylematy? Tak naprawdę nie bardzo wiem co konkretnie mam robić, bo na bieżąco wychodzą różne kwestie. Trochę pomocy w nauce, ale też wyjście z kilkoma podopiecznymi na plac zabaw. Tyle, że ja się nie bardzo widzę ani w jednym, ani w drugim.
Odkąd zaczęłam uczyć, zawsze wolałam dorosłych. Wolę tłumaczyć i dyskutować, niż grać i bawić się. Starsi są bardziej konkretni, a młodsi idą na żywioł, którego ja nie miałam (i nadal nie mam) cierpliwości okiełznać.
Poza tym, wolę kontakt osobisty - jeden na jeden, a nie ja kontra grupa. Mam za sobą naprawdę traumatyczne przeżycia z pracy w pewnej szkole i od tamtej pory nie czuję się bezpiecznie kiedy dookoła mnie widzę dzieci w liczbie mnogiej. Odruchowo i nerwowo oglądam się za siebie, bojąc się, że znowu dostanę czymś w głowę.
Grupa u sióstr jest różnorodna. Jedyną cechą wspólną jest upośledzenie umysłowe dziewczynek. U każdej w innym stopniu, zakresie i na innej płaszczyźnie. Ciężko jest nawiązać jakikolwiek indywidualny kontakt, kiedy mam przed sobą dziesięć osób, a każda ma niepowtarzalny charakter, osobowość, problemy.
Nie bardzo wiem co moja obecność ma wnosić do ich funkcjonowania w ośrodku. Nie wiem jakie są oczekiwania. Z siostrami ciężko się porozumieć, bo one odbierają na wyższych falach niż ja. Świetnie sobie radzą z podopiecznymi, które wcale nie kryją swojej sympatii dla nich. Nie widzę tam dla siebie miejsca. Mam wrażenie, że jestem całkowicie zbędna i że o wiele bardziej czułabym się spełniona gdzie indziej.
Dużo o tym myślę, ale im dłużej to robię, tym bardziej jestem przekonana, że od samego początku intuicja mnie nie myliła. Dzieci budzą we mnie uczucia opiekuńcze i zbyt emocjonalnie do nich podchodzę. Jeśli chodzi o seniorów, nie mam problemu z potrzebnym i koniecznym dystansem.
Moja pierwsza wizyta u pani Em w domu pomocy społecznej była strzałem w dziesiątkę. Moje obie wizyty u sióstr tylko potęgują coraz więcej wątpliwości.
Pukam do wielu drzwi, które (mam nadzieję), w końcu zaprowadzą mnie do tych najważniejszych. Dwaj różni koordynatorzy w dwóch różnych ośrodkach wiedzą o mojej chęci uczestnictwa w kursie dla wolontariuszy medycznych, gdyż tylko taka forma pomocy mnie interesuje.
W sieci znalazłam też kontakt do kogoś jeszcze, kto właśnie umieścił mnie na liście chętnych. Teraz czekam tylko na termin dwóch szkoleń - medycznego oraz psychologicznego. Ich brak uniemożliwia mi bowiem otwarcie hospicyjnych drzwi i spełnienie marzenia o pracy z pacjentami.
Najważniejsze, że jestem już na dobrej drodze. Co będzie dalej? Tego jeszcze nie wiem, ale wiem, że chcę nią podążać.