Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

piątek, 28 lutego 2014

1.526. Na drodze

Wciąż mam mieszane uczucia jeśli chodzi o pracę wolontaryjną z dziećmi u sióstr zakonnych. Nazywanie niektórych spośród nich "dziećmi" też nie jest na dobrą sprawę odpowiednie, gdyż są wśród nich także osoby dorosłe, dwudziestokilkuletnie. W tej samej grupie, razem z gimnazjalistkami.

Od samego początku podeszłam dość sceptycznie do pomysłu jednego z moich koordynatorów, ale stwierdziłam, że spróbuję. Do trzech razy sztuka, więc w przyszłym tygodniu ponownie odwiedzę ośrodek. I wtedy podejmę ostateczną decyzję.

Jakie są moje dylematy? Tak naprawdę nie bardzo wiem co konkretnie mam robić, bo na bieżąco wychodzą różne kwestie. Trochę pomocy w nauce, ale też wyjście z kilkoma podopiecznymi na plac zabaw. Tyle, że ja się nie bardzo widzę ani w jednym, ani w drugim.

Odkąd zaczęłam uczyć, zawsze wolałam dorosłych. Wolę tłumaczyć i dyskutować, niż grać i bawić się. Starsi są bardziej konkretni, a młodsi idą na żywioł, którego ja nie miałam (i nadal nie mam) cierpliwości okiełznać. 

Poza tym, wolę kontakt osobisty - jeden na jeden, a nie ja kontra grupa. Mam za sobą naprawdę traumatyczne przeżycia z pracy w pewnej szkole i od tamtej pory nie czuję się bezpiecznie kiedy dookoła mnie widzę dzieci w liczbie mnogiej. Odruchowo i nerwowo oglądam się za siebie, bojąc się, że znowu dostanę czymś w głowę.

Grupa u sióstr jest różnorodna. Jedyną cechą wspólną jest upośledzenie umysłowe dziewczynek. U każdej w innym stopniu, zakresie i na innej płaszczyźnie. Ciężko jest nawiązać jakikolwiek indywidualny kontakt, kiedy mam przed sobą dziesięć osób, a każda ma niepowtarzalny charakter, osobowość, problemy.

Nie bardzo wiem co moja obecność ma wnosić do ich funkcjonowania w ośrodku. Nie wiem jakie są oczekiwania. Z siostrami ciężko się porozumieć, bo one odbierają na wyższych falach niż ja. Świetnie sobie radzą z podopiecznymi, które wcale nie kryją swojej sympatii dla nich. Nie widzę tam dla siebie miejsca. Mam wrażenie, że jestem całkowicie zbędna i że o wiele bardziej czułabym się spełniona gdzie indziej.

Dużo o tym myślę, ale im dłużej to robię, tym bardziej jestem przekonana, że od samego początku intuicja mnie nie myliła. Dzieci budzą we mnie uczucia opiekuńcze i zbyt emocjonalnie do nich podchodzę. Jeśli chodzi o seniorów, nie mam problemu z potrzebnym i koniecznym dystansem.

Moja pierwsza wizyta u pani Em w domu pomocy społecznej była strzałem w dziesiątkę. Moje obie wizyty u sióstr tylko potęgują coraz więcej wątpliwości.

Pukam do wielu drzwi, które (mam nadzieję), w końcu zaprowadzą mnie do tych najważniejszych. Dwaj różni koordynatorzy w dwóch różnych ośrodkach wiedzą o mojej chęci uczestnictwa w kursie dla wolontariuszy medycznych, gdyż tylko taka forma pomocy mnie interesuje. 

W sieci znalazłam też kontakt do kogoś jeszcze, kto właśnie umieścił mnie na liście chętnych. Teraz czekam tylko na termin dwóch szkoleń - medycznego oraz psychologicznego. Ich brak uniemożliwia mi bowiem otwarcie hospicyjnych drzwi i spełnienie marzenia o pracy z pacjentami.

Najważniejsze, że jestem już na dobrej drodze. Co będzie dalej? Tego jeszcze nie wiem, ale wiem, że chcę nią podążać.


czwartek, 27 lutego 2014

1.525. Niewiele

Pamiętam jak na jednym ze szkoleń dla wolontariuszy, w którym uczestniczyłam, koordynator podał przykład pewnej pensjonariuszki domu pomocy społecznej, mającej problemy z poruszaniem się, która marzyła o kimś, kto przyjdzie do niej chociaż raz na dwa tygodnie i pójdzie z nią na spacer dookoła budynku.

Dla zdrowego, sprawnego człowieka takie marzenie starszej pani może być z pewnością dziwne, a kto wie czy nawet nie niedorzeczne. Ale takie są niestety realia. Personel wielu podobnych placówek w kwestii swoich podopiecznych dba o porządek w ich pokojach, czystość ich ubrań, higienę osobistą, regularność posiłków, przyjmowanie leków oraz zabiegi rehabilitacyjne i kontrolne wizyty u lekarzy.

Kilka tygodni temu, kiedy pełna werwy, zapału i dobrych chęci szłam do jednego z takich domów, już przed wejściem zauważyłam kilka starszych osób. Część na wózkach inwalidzkich, część o kulach lub laskach. Łączyło ich jedno - ten sam wyraz twarzy. Zrezygnowanie, zniechęcenie, apatia, smutek - tyle wyczytałam w ich oczach.

Sama zderzyłam się z murem niechęci pracownika działu socjalnego. Do dzisiaj nie doczekałam się na obiecany telefon od jego kierowniczki. Tylko dlatego, że nie jestem fizjoterapeutką, bo takie pytanie padło na wstępie, zaraz po tym jak oznajmiłam po co przyszłam. Nie omieszkałam poinformować o całym zdarzeniu swojego koordynatora, który podziękował mi za powiadomienie go o tym, jak zostałam potraktowana i obiecał sprawę wyjaśnić.

Potrzeby ciała zdają się przeważać szalę. Ważne, by ta spod dwójki i ten spod dziesiątki byli umyci, przebrani, mieli założony pampers, zjedli, wypili, połknęli leki i żeby pielęgniarz lub fizjoterapeuta zajął się nimi od strony ruchowej. Personel domu pomocy społecznej, w którym miałam swój falstart nie ma czasu zajmować się bzdurami, czyli dbaniem o psychikę pensjonariuszy. Po co "dziadkom" i "babciom" (bo tak ich nazywają) spacer? Po co czytać im książki, czy gazety? Po co usiąść i posłuchać co mają do powiedzenia? Lepiej włączyć im telewizor albo zamknąć w pokojach. Szkoda czasu na jakieś fanaberie.

Jest mi przykro. Nawet bardzo. To, co kilka tygodni temu wyczytałam w oczach tamtych pensjonariuszy przed wejściem, poczułam kilka chwil później od środka. Empatycznie. Już domyślam się co kryło się za tamtym zrezygnowaniem, zniechęceniem, apatią i smutkiem.

Poznałam dziś swoją nową podopieczną, która mieszka w innym domu pomocy społecznej. Na własnej skórze doświadczyłam jej radości, szczęścia i "wniebowzięcia", jak to sama nazwała. A nie zrobiłam absolutnie nic, poza tym, że przyszłam, usiadłam na krześle i zaczęłam uważnie słuchać, co miała do powiedzenia. Na propozycję wyjścia ze mną na spacer przy najbliższej nadarzającej się okazji, zareagowała tak entuzjastycznie, że aż oczy się jej zaświeciły.

Dla mnie to niewiele - zaledwie dwie godziny spędzonego z nią czasu. Dla niej - z pewnością o wiele więcej. "Pan Bóg nade mną czuwa, że mi panią zesłał" - usłyszałam na odchodne.


1.524. Kup pączka

Taki dzień. Tłusty Czwartek. Większość z Was pewnie kupi dziś pączka, a może nawet kilka. No chyba, że ktoś ich nie lubi. Jak na ten przykład ja. Nic to - Mąż zje za nas dwoje - wszak on znany pączkoman jest.

Jest taki jeden kapucyn, misjonarz - Benedykt Pączka - twórca wielu akcji charytatywnych. Zapoczątkował także i tę, do uczestnictwa w której gorąco Was zachęcam - Wyślij pączka do Afryki.

Można zjeść o jeden pączek mniej (wyjdzie i na zdrowie, i na figurę), a zaoszczędzone w ten sposób dwa złote przelać na konto. Dokładnie taka kwota wystarcza bowiem na dzienne utrzymanie dwojga dzieci w Republice Środkowoafrykańskiej.

Zamiast kupować pączki gdziekolwiek, można też rozejrzeć się w okolicy i nabyć je w konkretnej, wspierającej powyższy pomysł, cukierni. Listę tych ostatnich znajdziecie na podlinkowanej przeze mnie stronie.

Smacznego!


środa, 26 lutego 2014

1.523. A dlaczego nie?

Przyznam, że ostatnio dość często słyszałam zdziwienie (a czasem i szok) kiedy wspominałam w czyjejś obecności o chęci podjęcia się wolontariatu hospicyjnego. I zawsze potem padało to samo pytanie: "ale dlaczego akurat tam?"

Zaczęłam się zastanawiać od kiedy tak naprawdę ta idea zakiełkowała w mojej głowie. Chyba już wiem. Nie było to jednak jakieś konkretne wydarzenie, lecz raczej zbieg różnych okoliczności na przestrzeni całego mojego życia.

Nigdy tak naprawdę nie pożegnałam się ani z moimi babciami, ani z dziadkiem. Nawet nie wiedziałam, że umierają. Nikt ze mną o tym nie rozmawiał, choć w przypadku śmierci pierwszej babci miałam osiemnaście lat. Dopiero kilkanaście miesięcy temu (z listu do stryja) dowiedziałam się jak zginął mój drugi dziadek, bo przez tyle lat żyłam w nieświadomości. Jeden wujek, drugi wujek, kuzyn - ich też nie miałam sposobności pożegnać.

Śmierć mojej przyjaciółki i zarazem przyszywanej babci, którą poznałam w szpitalu i z którą utrzymywałam kontakt przez następnych kilkanaście lat - aż do czasu jej pogrzebu.

Niespodziewana śmierć mojego przyjaciela chorego na raka, z którym nie zdążyłam się już zobaczyć po powrocie z Anglii, choć udało mi się z nim porozmawiać przez telefon.

Potem trafiłam na trzy książki pewnej szwajcarskiej lekarki, która dogłębnie zajęła się tematem śmierci, umierania i była chyba pierwszą osobą, która tak odważnie dotykała tak trudnych tematów. Przeczytałam jej trzy książki. W ubiegłym tygodniu zamówiłam kolejne trzy, z których o jednej z nich napisałam tutaj. Poszukuję jeszcze "Życiodajnej śmierci", gdyż tylko tej mi brakuje, a póki co nie jest nigdzie dostępna w normalnej cenie.

Strata Adasia była chyba ostatnim kamyczkiem wrzuconym do hospicyjnego ogródka. Na zadawane wciąż to samo pytanie: "ale dlaczego akurat tam?" mogę odpowiedzieć: "a dlaczego nie?"

Coś mnie ciągnie do hospicjum. Nie umiem tego nazwać, ani wytłumaczyć. Czuję, że to jest to miejsce. Nie wiem czy dam sobie radę, ale jestem przekonana, że chcę spróbować.

Temat śmierci nie jest dla mnie żadnym tabu. Nie uciekam od niego. Nie uważam, że ona mnie nie dotyczy. Chcę o niej rozmawiać. Szczerze i otwarcie. Jestem empatyczna i wrażliwa. Umiem słuchać. I być.

Dzisiaj dostałam mail z propozycją bezpłatnego szkolenia "streetworking w środowisku osób bezdomnych". W tym się nie widzę i nie odnajduję. Wciąż czekam na to moje wymarzone, hospicyjne szkolenie.

A w tak zwanym międzyczasie zadzwoniłam do pewnej pensjonariuszki domu pomocy społecznej, która bardzo ucieszyła się z tamtego telefonu, wcale się z tym faktem nie kryjąc, i - jak sama powiedziała - "z utęsknieniem" będzie na mnie czekać.


wtorek, 25 lutego 2014

1.522. Prawdziwa bieda




Obejrzałam w sieci zdjęcia z tego całego przepychu, luksusu i dobrobytu, jakim otaczali się oligarchowie na Ukrainie. Złote krany, złote toalety, obrazy i co tam jeszcze dusza zapragnie. Popatrzyłam i przyznam, że czegoś tu nie rozumiem.

Gust jak gust, o nim nie powinno się dyskutować, bo każdy ma prawo mieć inny. Mój ewidentnie jest dziwny, gdyż nie dostrzegłam nic wartego uwagi. Kicz, kicz i jeszcze raz kicz. Może dlatego, że moja dusza wciąż chce zbliżyć się do ideału minimalizmu? Może dlatego, że nie widzę sensu gromadzenia jakichkolwiek durnostojek, durnowiszek i durnoleżek? Bez względu na to ile by one nie kosztowały.

Ani się tym, co ujrzałam, nie podniecam. Ani mi to nie imponuje. Ani bym tego wszystkiego mieć nie chciała. Zastanawia mnie tylko jedno - jak puste musi być wnętrze człowieka, którego poczucie własnej wartości rośnie wprost proporcjonalnie do ilości złota oraz drogocennych kamieni gromadzonych dookoła siebie. Ile potrzeba pieniędzy, by pozbyć się własnych kompleksów?

Ale wróćmy na nasze rodzime podwórko. Nie dalej jak wczoraj przeczytałam pewien tekst - Ile to dla mnie dużo pieniędzy?

"Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia" - oto jeden wniosek, jaki nasunął mi się po słowach ludzi, którzy się w powyższym artykule wypowiadali. Śmieszy mnie ten cały wyścig szczurów, ta wieczna gonitwa za bożkiem mamoną, to przechwalanie się jeden przed drugim, te próby zaimponowania innym czego to ja nie mam.

I coś jeszcze. A właściwie ktoś - małżeństwo w wieku moich rodziców. Ludzie, których dobrze znam. Według mnie bardzo bogaci (wiadomo - każdy mierzy swoją miarką), według nich samych - bardzo biedni. Mężczyzna od lat zbiera znaczki, kartki pocztowe oraz monety. Ma tego kolekcję wartą prawdziwą fortunę. Zupełnie jak bohaterzy filmu Krzysztofa Kieślowskiego "Dekalog X". Całe dnie spędza na oglądaniu, przekładaniu i polerowaniu swoich skarbów w specjalnie przeznaczonym do tego celu pokoju własnego domu.

Owa para ma dwoje dorosłych dzieci, mieszkających w innych miastach, mających swoje rodziny. Chyba jeszcze bogatszych niż para siedemdziesięciolatków i totalnie niezainteresowanych hobby nestora rodu, które dla niego samego jest majątkiem i dorobkiem całego życia.

Małżonka tamtego pana chodzi w starych ubraniach, oszczędza na gazie i prądzie, a także na jedzeniu. Marzy o podróży do Hiszpanii. Wciąż wzdycha jacy inni są bogaci, a ona taka biedna. Niestety, domu opuścić nie można - wszak pełno w nim zabytkowych obrazów, ikon, srebra, złota, no i oczywiście słynna kolekcja męża.

Kiedy oglądam, czytam i słucham takich historii, jak te, o których wspomniałam, przypominają mi się słowa ojca Jakuba Kołacza SJ:

"Są różne stopnie biedy:

- gdy ktoś ma wiele, ale wydaje się mu, że ma za mało;
- gdy ktoś ma wystarczająco, lecz gryzie się, bo chciałby mieć więcej;
- gdy ktoś ma mało, lecz zazdrości temu, kto ma więcej.

Ale prawdziwa bieda jest wtedy, gdy niezależnie ile się ma, nie ma się Boga".

1.521. Niewypowiedziane

Odkąd się tu wprowadziliśmy nie mam problemów ani z pęcherzem, ani z nerkami, ani z jelitami. Nie jest mi duszno, nie jestem przeziębiona, nawet kataru nie mam.

Ojciec podczas naszych czterdziestopięciominutowych odwiedzin u rodziców siedzi zamknięty w pokoju i widzi nas tylko przez szybę w kuchni. Na moje "dzień dobry" i "do widzenia" coś tam mamrocze, ale nie lekceważy mnie jak kiedyś.

Matka jest w fazie pomocowej i w niej już zostanie. Wciąż dopytuje czy czegoś nam nie kupić, nie dać, nie pożyczyć pieniędzy. Grzecznie odmawiam, ale nie walczę z nią kiedy wręcza mi kilka mandarynek, czy częstuje czekoladkami albo ciastem. 

Ona tak już ma, że w inny sposób nie potrafi okazywać miłości. Tylko poprzez jedzenie, karmienie, załatwianie spraw. Ona potrzebuje czuć się potrzebna. I robi to najlepiej jak umie, jak potrafi. Chociaż nie tak, jak ja bym tego chciała i potrzebowała.

Dzwoniła do mnie któregoś dnia w ubiegłym tygodniu. Ponieważ trudno mi wytłumaczyć jej o co chodzi z puszczaniem sygnałów, a nie chcę, by płaciła za te rozmowy (ze stacjonarnego sporo wychodzi, a komórki żadne z rodziców nie ma i nie potrzebuje), więc odrzucam połączenie, po czym zaraz oddzwaniam. Wyglądało to mniej więcej tak:

Matka: Dzwoniłaś do mnie wcześniej?
Ja: Nie.
Matka: A bo mnie nie było i myślałam, że może dzwoniłaś.
Ja: Nie, nie dzwoniłam.
Matka: A teraz dzwonisz.
Ja: Oddzwaniam, bo ty zadzwoniłaś do mnie i myślałam, że coś się stało.
Matka: Nie, nic się nie stało.
Ja: A co - stęskniłaś się za mną?
Matka: No.

I tak jestem w szoku, że się w końcu przyznała do tej tęsknoty i niewypowiedzianej potrzeby usłyszenia mnie, bo wcześniej zdecydowanie zaprzeczała kiedy zadawałam to samo pytanie.

Dobrze znam swoją matkę i wiem, że na cokolwiek innego z jej strony nie mogę liczyć. Teraz już mnie to nie boli, bo rozumiem jej zachowanie. Ona nie potrafi nazwać swoich emocji - poza złością, bo ta jest akurat najprostsza i najłatwiejsza. Szuka jakiegokolwiek pretekstu, żeby zadzwonić. Jak choćby wczoraj, kiedy spytała czy zostawić mi gazetę z Rossmanna.

Ani mnie te jej podchody i gierki nie denerwują, ani mi nie przeszkadzają. Czasem tylko uśmiecham się do siebie, bo wiem, co się za nim tak naprawdę kryje. Ale cóż - za nikogo nie wypowiem pewnych słów, za własną rodzicielkę również. 

Pewnie, że wolałabym, gdyby zadzwoniła i powiedziała prosto z mostu: "wiesz co, stęskniłam się za tobą, może byś wpadła na kawę?", ale doskonale zdaję sobie sprawę, że nigdy tego nie usłyszę. Podobnie jak z jej ust nie padnie pytanie jak się czuję, czy w jakim jestem stanie psychicznym. Ona zawsze spyta o to, czy mam co jeść i czy mam pieniądze.

Z kolei ja nie mam żadnej potrzeby opowiadania jej o tym, co robię i dzielenia się tym, co przeżywam. Matka nie ma bladego pojęcia o ukończonych przeze mnie obu kursach dla wolontariuszy, o moich planach dotyczących pracy w hospicjum i o wielu sprawach, które dla mnie są sensem i treścią życia.

Jesteśmy na różnych etapach, w różnych miejscach. Każda z nas idzie swoją drogą. Ani lepszą, ani gorszą. Po prostu inną.


poniedziałek, 24 lutego 2014

1.520. Szczęście

Podobno "szczęśliwy ten dom, gdzie pająki są"... Od czasu jak się tu wprowadziliśmy, miałam okazję spotkać się oko w oko z trzema ich przedstawicielami. Niestety, zostali spacyfikowani, z czego wcale dumna nie jestem, ale wszak pająk nie mucha i sam z mieszkania raczej się nie ewakuuje. Na całe szczęście owych trzech egzemplarzy nie widział Mąż, który łagodnie rzecz nazywając, nie przepada za takimi stworami. Też się na początku dziwiłam tej fobii Dyrektora Wykonawczego, ale przecież każdy się czegoś boi lub brzydzi. Ja, na ten przykład, aż się otrząsam jak tylko zobaczę jakąkolwiek gąsienicę - bez względu na jej kolor, czy wielkość. Uciekam z krzykiem i żądaniem zabrania owada z pola mojego widzenia.

Wciąż jesteśmy z Głosem Rozsądku w temacie genogramu, który przybrał już formę i kształt ostateczny, rozrastając się do długości trzech metrów osiemdziesięciu centymetrów. Spisane przekazy wyniesione z domu rodzinnego również zajmują kilka ładnych kartek dokumentu tekstowego.

Aż boję się cieszyć tym, gdzie jestem, jak tu jest i co mam. Każdego dnia dziękuję Bogu, za każdą spędzoną tu chwilę jestem wdzięczna, każdy dzień jest dla mnie wyjątkowy. Stół, przy którym mogę usiąść i zjeść w spokoju posiłek. Łazienka, z której mogę skorzystać o każdej porze dnia i nocy. Pralka, w której mogę uprać nasze rzeczy kiedy tylko mam na to ochotę. Aneks kuchenny, gdzie bez względu na godzinę robię, co chcę.

Nikt mnie nie śledzi, nikt nie podsłuchuje, nikt nie robi na złość, nikt nie budzi o czwartej rano głośnymi przekleństwami, nikt nie blokuje dostępu do wc i wanny, nikt niczego nie zabrania, nikt nie rozkazuje, nikt nie krytykuje, nikt nie mówi co, jak, gdzie i kiedy mam robić.

Kilka razy byliśmy z Mężem w mieszkaniu rodziców, którego nigdy nie traktowałam jak swój dom. Teraz też jadę tam tylko po to, by zabrać rzeczy, które są mi potrzebne. Dla mnie tamto miejsce jest jedynie przechowalnią i magazynem tych przedmiotów, które tam zostawiłam i których z powodu małej powierzchni, nie mogę mieć tu przy sobie.

Najważniejsza jest miłość. I zdrowie. Bezcenny jest także spokój ducha i komfort psychiczny. Cała reszta to jedynie niedogodności, a nie problemy.


niedziela, 23 lutego 2014

1.519. Wiosna?

Wczoraj było zbyt późno, by zrobić fajną fotkę tulipanów, jakie dostałam od R., ale dzisiaj rano światło w sam raz, więc oto i one - piękne, wiosenne, słoneczne...




Pierwszy prawdziwy spacer w nowym miejscu (czyli tak zwany zwiad lokalizacyjny) za nami. Tereny bardziej jak z poprzedniej epoki, więc mało fotogeniczne. I jak na złość żaden pociąg akurat nie przejeżdżał...


sobota, 22 lutego 2014

1.518. Dom

W tym naszym obecnie uwitym gniazdku jest mi tak dobrze, że aż nie chce mi się z niego wychodzić, a wracam tu jak na skrzydłach. Chyba nigdy jeszcze nigdzie tak się nie czułam. Nie byłam (i wciąż nie jestem) przyzwyczajona, by czegoś podobnego doświadczać.

Stres jak powietrze z balonu zszedł ze mnie i z Męża, bo przestaliśmy się wreszcie kłócić o bzdety. W nasze życie wkroczyła harmonia, aczkolwiek czasem urozmaicamy je sobie, żeby miało wyrazisty smak.

Wczorajszy wieczorny spacer do paczkomatu został uwieńczony powodzeniem. Z trzema książkami pod pachą wróciliśmy do domu.

A dzisiaj tradycyjnie - całotygodniowe większe zakupy, małe sprzątanie, wizyta u rodziców i zabranie kolejnych rzeczy, a potem czekanie na odwiedziny R. (tej od kota lubiącego sernik).

Czasem jest tak fajnie, że aż nudno i za bardzo pisać nie ma o czym...


piątek, 21 lutego 2014

1.517. Brudasy

Są ponoć tacy, którzy chodzą i zaglądają do śmietników gwiazd, gdyż po wyrzucanych przez nich rzeczach, można sporo ciekawego dowiedzieć o ich właścicielach. Ze swojej strony dodałabym jeszcze coś od siebie - to, co pozostawiają po sobie lokatorzy w wynajmowanych mieszkaniach, też pokazuje nie zawsze piękny obraz kim oni są.

Cztery lata temu wynajęliśmy z Mężem nasze pierwsze małżeńskie lokum. Kuchenne szafki pełne były pustych butelek po piwie oraz słoików. Przed nami najemcami byli bowiem studenci. Chyba w nagrodę za nasze poświęcenie w sprzątaniu ich śmieci, głęboko na jednej z półek zobaczyliśmy domowej roboty konfiturę z wiśni, której nie potrafiliśmy się oprzeć. Była pyszna.

W obecnej kawalerce zawartość szafek jako pierwszy sprawdzał Dyrektor Wykonawczy. Dzwonił wtedy do mnie i pytał co ma zrobić ze swoimi znaleziskami. A było tego naprawdę dużo. O zgniłych ziemniakach i burakach w kuchni, a potem podobnych w worku na balkonie, już wspominałam. Kiedy stopniał śnieg, oczom moim ukazało się jeszcze plastikowe wiaderko z uchem (wielkości podobnej do tych, w których sprzedają farby). Po przeczytaniu etykiety dowiedziałam się, że był w nim smalec wieprzowy. Poza tym, klasycznie - puste słoiki oraz butelki po piwie, sporo rozpoczętych przypraw (z przewagą tej do gyrosa i kebaba), nowe opakowanie spaghetti, ledwo rozpoczęty kilogram cukru, herbata owocowa, słoiki z kawą mieloną i rozpuszczalną, a także folia aluminiowa, wkłady do WC, płyn do mycia naczyń, drugi do szyb, granulki do udrożniania rur, papierowe ręczniki oraz paczka zapałek.

Od naszej pani wynajmującej dowiedzieliśmy się, że przed nami mieszkała tu młoda mężatka, która wyprowadziła się od męża ze wsi po tym, jak ten zaczął ją zdradzać. Była ponoć osobą bardzo otyłą (sądząc po tym, co jadła, wcale się nie dziwię), a na dodatek pracowała w cukierni. Długo tu nie zabawiła, bowiem po niecałych dwóch miesiącach życia w samotności dała się udobruchać małżonkowi i wróciła do niego na wieś.

Na pewno gościła u siebie Świadków Jehowy, gdyż zaraz w pierwszym tygodniu po naszej przeprowadzce do drzwi zastukało dwoje młodych ludzi z pytaniem o panią Beatkę. Skoro znali ją z imienia, musieli zdążyć się zaznajomić z nią już wcześniej. Zgodnie z prawdą odpowiedzieliśmy, że wróciła do męża na wieś, a adresu niestety nie znaliśmy.

Poprzednia lokatorka niekoniecznie umiała obsługiwać znajdującą się w łazience pralkę, gdyż komora, do której wlewa się płyn do płukania do tej pory (mimo wielogodzinnych prób jej moczenia, przepychania oraz innych dziwnych rzeczy, jakie Dyrektor Wykonawczy wyprawiał, próbując ją wyczyścić) jest na amen zapchana skamieniałym proszkiem do prania, z którym nie da się już nic zrobić.

Wnioskujemy, że pani Beatka musiała lubić ciepło, bo przez niecałe dwa miesiące wynajmu zdążyła nabić na podzielniku wiszącym na kaloryferze w pokoju ponad pięćset pięćdziesiąt jednostek i ponad dwieście trzydzieści w kuchni. Niezbyt też przejmowała się tym, co spada jej na podłogę, gdyż za sofą znalazłam kilka wsuwek do włosów oraz pojedyncze chipsy. Zdążyła także wyrwać zawias w drzwiczkach komody oraz drewnianą gałkę w jednej z kuchennych szafek oraz spalić jedną z dwóch żarówek w przedpokoju.

Czemu o tym wszystkim piszę? Bo dziwię się ludziom, którzy wyprowadzając się z cudzego przecież mieszkania, nie potrafią (lub nie chcą) po sobie posprzątać. Może i ja, i Mąż jesteśmy dziwni, ale nigdy nie zdarzyło nam się zostawiać czegokolwiek w szafach, szafkach, czy pawlaczach. Zawsze dokładnie sprawdzaliśmy ich zawartość, wynosząc niepotrzebne rzeczy na śmietnik. Odkurzaliśmy też całe lokum, myliśmy zlew, kuchenkę i lodówkę w kuchni oraz wanną, umywalkę i sedes w łazience. Nie wyobrażamy sobie, żebyśmy mogli zostawić po sobie brud. Byłoby nam najzwyczajniej i po ludzku wstyd.


1.516. Dyskont

Jest takie jedno miejsce, gdzie znajduje się całkiem sporo książek, choć wielu wciąż tam brakuje. Ja jednakże nie patrzę na szklankę jako do połowy pustą, lecz do połowy pełną, więc postrzegam inaczej i z radością dostrzegam to, co jest.

W takim choćby EMPiK-u, przy składaniu zamówienia przez Internet, ceny są niższe od tych w salonach. I co z tego, skoro za dwie książki (przy darmowej dostawie) wydałabym u nich tyle, co w owym tajemniczym miejscu zapłaciłam za trzy pozycje - i to z dostawą.

Przedwczoraj późnym popołudniem złożone zamówienie dzisiaj w południe jest już do odbioru w paczkomacie InPost. Wieczorem, razem z Mężem znowu będziemy mieli nasz kolejny pierwszy raz - nie wsadzając (jak w przypadku modemu UPC), lecz wyjmując ze skrytki moje książki.

Aros.pl - krótko, konkretnie, solidnie. Z czystym sumieniem polecam sprawdzone przez siebie miejsce dla czytaczy.


Żródło - klik

czwartek, 20 lutego 2014

1.515. Inny świat

Nie wiem czy lepszy. Nie wiem czy gorszy. Nie wiem co byłoby lepsze, czy gorsze. Nie znam sytuacji tamtych dzieciaków, a nawet gdybym ją znała, nie mogłabym o niej napisać. Dla ich dobra.

Nie mnie oceniać i ferować wyroki. Nie wiem jak to jest urodzić dziecko. Nie wiem jak to jest kiedy się je wychowuje. Nie wiem czy byłabym dobrą matką. Nie wiem czy dałabym radę jako rodzic.

Dom rodzinny czy ośrodek wychowawczy? Więzy krwi czy siostry zakonne? Zaniedbanie, przemoc, głód czy opieka, spokój i regularne posiłki? Dwa różne światy.

Poznałam ich sześcioro. Trzy dziewczynki i trzech chłopców. W wieku od dwunastu do czternastu lat. Z każdym spędziłam zaledwie kilkanaście minut. Niby krótko, ale wciąż mam przed oczami ich twarze.

Wycofane, zalęknione, nieśmiałe, zakłopotane. Niektóre chętne do rozmowy, nad innymi musiałam trochę popracować, żeby się otworzyły. Trochę nauki przeplatanej z zabawą i budowaniem zaufania, bo przecież byłam dla nich obcą i nową osobą.

Problemy z pisaniem, czytaniem, mówieniem, przyswajaniem wiedzy, zapamiętywaniem, kojarzeniem, myśleniem. Tyle zauważyłam i wychwyciłam. W końcu jestem z zawodu dyplomowaną nauczycielką.

Był tam też chłopiec, który nie odrabiał ze mną lekcji, ale wciąż szukał pretekstu, by wejść do pokoju, w którym siedziałam z innymi dziećmi. Wręcz łaknął zainteresowania i uwagi. Grzeczny, uśmiechnięty, kontaktowy. I miał na imię identycznie jak Mąż.

Od samego początku jak tylko myślałam o wolontariacie i zastanawiałam się nad tym komu chciałabym pomagać, dzieci zajmowały ostatnie miejsce. Największym moim lękiem i obawą jest bowiem emocjonalne zaangażowanie się w ich problemy i zbyt silne związanie się z nimi, a tego mi nie wolno. Dla dobra obu stron. Mówiłam o tym uczciwie i otwarcie koordynatorowi podczas rozmowy.

Głos Rozsądku zawsze twierdził, że idealnie dogaduję się z dziećmi i że to właśnie z nimi powinnam pracować. Nie wiem czy ma rację. Na razie daję sobie czas. Dobrą stroną wolontariatu jest to, że decyzję o podpisaniu porozumienia podejmuje się dopiero po trzecim spotkaniu z podopiecznymi. Przede mną jeszcze dwa.


1.514. Ę

Zziębnięta jestem od wczoraj. Może przez dwie poranne przymusowe pobudki? Zauważyłam, że jak jestem niewyspana, marznę. Zimne dłonie, zimne stopy, zimny nos. Gorąca kawa i herbata pomagają tylko na chwilę. Potem znów to samo.

Postępy nastąpiły jeśli chodzi o kładzenie się spać. Prześcieradło świetnie spełnia swoją rolę i się nie ześlizguje, więc tym samym nie mamy styczności ze sztuczną skórą, z jakiej wykonana jest sofa. Dzięki temu od dawna nie śpimy już ani w getrach, ani podwójnych skarpetach (to ja), ani w bluzach, tylko w T-shirtach oraz jednej parze skarpet (niezmiennie tylko ja).

Po trzech tygodniach wydzwaniania do UPC w sprawie błędu, jaki popełniła ich konsultantka, a którego konsekwencje do dzisiaj ponoszę ja jako osoba, której nazwisko widnieje na umowie, po kilkunastu rozmowach z tamtejszymi pracownikami i po stracie około trzech godzin z pakietu darmowych minut (jedna rozmowa trwa średnio 10-15 minut), powiedziałam "dość!"

Głośno i dobitnie oznajmiłam Mężowi, że więcej dzwonić tam nie zamierzam. I w nosie mam, że umowa jest na mnie. On też korzysta z sieci, więc niech wreszcie weźmie inicjatywę w swoje ręce, przejmie pałeczkę i wykorzysta własne limity rozmów na rozwiązywanie tego wielkiego supła zawiązanego przez to jedno wielkie gie zwane szumnie i dumnie UPC, którego niedouczona konsultantka wciąż powtarzała mi dzisiaj: "ja rozumiĘ".

A ja, w przeciwieństwie do owej pani, nijak takiego traktowania klienta nie rozumiEM. Głupoty tak naprawdę nie da się bowiem zrozumi.


środa, 19 lutego 2014

1.513. Skoro świt

Jak dobrze wstać skoro świt... Bez przesady - no może tak nie do końca jest to miłe doświadczenie, ale czasem warto, czasem trzeba, czasem tak się zdarza. Swoją drogą, stałam tak sobie w oknie i patrzyłam na pierwszych przechodniów, na samochody i autobusy... Byłam i tak w o wiele lepszej sytuacji od tamtych ludzi - oni bowiem musieli wstać jeszcze wcześniej ode mnie.

Z domu wyszliśmy razem. Mąż pojechał do Urzędu Skarbowego dostarczyć nasz małżeński PIT, a ja do innej instytucji na pewne spotkanie. Wczorajsze prasowanie się przydało. W czekoladowej spódnicy za kolano, prawie identycznych kolorystycznie skórzanych kozakach (które przeleżały w szafie trzy lata, a dzisiaj doczekały się wreszcie swojej premiery), pięknie opinających łydki oraz białej bluzce koszulowej w delikatne pomarańczowe i brązowe paski prezentowałam się chyba całkiem nieźle skoro pewien znajomy, którego przypadkowo spotkałam, na mój widok uśmiechnął się i rzekł: "jeju, jak ty ślicznie wyglądasz".

Natychmiast przypomniały mi się czasy pracy w korporacji, kiedy właśnie taki wygląd jak ten dzisiejszy był codzienną normą i wymogiem miejsca oraz stanowiska. Teraz prawie się tak nie ubieram, ale - jak widać - są wyjątki. Nie wiem czy nienaganna prezencja mi pomogła, czy też moje słowa były na tyle przekonujące, ale ponoć zostałam zapamiętana i poproszona o umówienie się na kolejne spotkanie za kilkanaście dni.

Tak więc rozliczenie podatkowe zostało opieczętowane i teraz pozostaje nam czekać na zwrot nadpłaconych przez Męża pieniędzy, które bardzo się nam przydadzą w gabinecie dentystycznym u doktora "proszę pacjentki", do którego chcemy się wybrać na usuwanie kamienia oraz przegląd stanu naszego uzębienia.

Moja sprawa natomiast wciąż ma otwarte drzwi, więc chyba powinnam się cieszyć, gdyż stracić nie mam co, a zyskać mogę wiele.


wtorek, 18 lutego 2014

1.512. Post na "nie"

Chińczyk razem ze sobą chyba przywlókł jakieś paskudztwo, bo najpierw on sam dokonał żywota, potem padł Różowy, a wczoraj Narcyz. W akwarium Męża jest tylko woda i żwirek. I na innych lokatorów nie ma raczej co liczyć. Co prawda, w ramach czarnego humoru, Dyrektor Wykonawczy zaproponował mi wrzucenie do środka puszki z sardynkami, zrobienie im zdjęcia oraz umieszczenia go na blogu, ale jakoś niekoniecznie tamten pomysł wydał mi się odpowiednio śmieszny.

Przeprosiłam się dzisiaj z żelazkiem i deską do prasowania. Po tylu latach posuchy fajnie było przypomnieć sobie jak to jest. Sytuacja mnie zmusiła, gdyż czasem w pewne miejsca trzeba założyć coś, co wymaga odświeżenia na gorąco. Nie żebym nie lubiła prasować. Wręcz przeciwnie. Tylko zawsze jakoś zakładałam inne ubrania, a nie takie "ą", "ę".

Głos Rozsądku po cichu i w skrytości ducha liczył na to, że jak będę miała kuchnię do własnej dyspozycji i bez matczynej kontroli tego co, jak, gdzie, po co i dlaczego robię, polubię gotowanie. Nie, nie i jeszcze raz nie. To jest naprawdę ostatnie miejsce i ostatnia czynność, jaką wykonuję. Nie jestem w stanie ogarnąć dwóch garnków naraz, gotującej się wody w czajniku, wyjmowania talerzy, sztućców i kubków plus jeszcze nakładać surówkę. W domu mogę zrobić absolutnie wszystko, ale bariery kuchni nie potrafię w sobie przełamać. Zła jak osa, wkurzona na maksa, a z nerwów wszystko leci mi tam z rąk. W takim stanie nie powinnam przekraczać progu tego pomieszczenia, bo mogę tylko zaszkodzić, zepsuć i zniszczyć.

Od trzech tygodni, systematycznie co kilka dni, dzwonię do UPC w celu wyjaśnienia i zakończenia sprawy z transferem usług internetowych z adresu rodziców na ten nowy. Co dyżur to inna konsultantka, udzielająca innych informacji. I komu wierzyć? Sił już nie mam, za to posiadam dwa konta abonenckie z dwoma różnymi numerami oraz usługami, w dwóch różnych miejscach i w obu jestem winna pieniądze za comiesięczny abonament. Brawa dla niekompetencji i bałaganu panującego pod szyldem UPC!

Ratuje mnie moje dość specyficzne poczucie humoru. Dobrze wiem, że to, o czym napisałam, to bzdety i bzdury. Nawet problemami ich nazwać nie można, bo grzech. Ale dobrze, że coś takiego się pojawia, żeby nie było za mdło. W końcu jak ktoś dzień w dzień pracuje przy taśmie z czekoladkami, pewnego dnia nie może już na nie patrzeć, prawda?


poniedziałek, 17 lutego 2014

1.511. Wieści

Gdyby ktoś potrzebował pomocy w tworzeniu swojego genogramu, mogę się przydać. Oczywiście nie za darmo, bo to naprawdę ciężka praca, choć z pozoru wcale tak nie wygląda. Mam już podwójne doświadczenie - przy moim rysunku, a teraz doszedł do tego jeszcze ten mężowski - świeży i cieplutki.

Kilka ładnych i weekendowych godzin wyrwanych z życiorysu. Dyrektor Wykonawczy przed monitorem dziadka "bawił" się programem graficznym, a ja na drugim laptopie przeczesywałam zasoby wujka Google, wyszukując dla niego informacje na temat jego rozsianej po całej Polsce i świecie rodzinie. Na całe szczęście są portale społecznościowe i sporo ludzi z nich korzysta, nie blokując w ogóle swoich profili, więc sprawę miałam zdecydowanie ułatwioną. A że Mata Hari ze mnie z prawdziwego zdarzenia, więc mało kto się uchował przed moim palcem i okiem.

Rysunek gotowy, a ja tylko zastanawiam się jak Mąż rozwinie te trzy metry trzydzieści centymetrów i zaprezentuje je na grupie. Dobrze, że sala jest spora, więc istnieje też szansa, iż wystarczy szerokości. Ciekawa jestem czy ktoś przebije długością genogramu ten, który przyniesie Głos Rozsądku.

Teraz zostały jedynie do spisania przekazy wyniesione z domu oraz skrypty, schematy, scenariusze i relacje panujące wewnątrz rodziny. Trochę pracy przez Dyrektorem Wykonawczym, ale najgorsze już za nim. I za mną także, bo tylko ja wiem ile kosztowało mnie zagonienie go do pracy. Leń jest i jak się nad nim nie stanie z metaforycznym bacikiem, motywacja ucieka mu w siną dal. Robiłam więc kanapki, podsuwałam kubki z kawą i herbatą, karmiłam ciasteczkami i czekoladkami - byle zainteresowany siedział i rysował.

Już kiedyś pisałam, że dziewięć lat temu jeszcze jako nie Mąż tak pięknie sporządził mój genogram. Cieszę się, że mogłam mu się odwdzięczyć przy podobnej czynności jako poszukiwaczka informacji i detektyw w spódnicy oraz skrupulatny kronikarz w jednym.

Poszłam dziś na spotkanie z pewną siostrą zakonną, aby porozmawiać o wolontariacie w ośrodku, w którym wraz z innymi siostrami zajmuje się ona dziećmi i młodzieżą niepełnosprawną intelektualnie. Umówiłam się już na konkretny dzień i godzinę. Wtedy poznam inną siostrę i od niej dowiem się dokładnie na czym ma polegać moja pomoc, a także zacznę wreszcie coś robić.


1.510. 4:30

Dokładnie dwadzieścia lat temu, po wielu miesiącach takiej zwykłej wymiany odręcznie pisanych listów i pocztówek, poznałam osobiście kogoś, kto przyleciał do mnie z bardzo odległego i egzotycznego kraju. Kogoś, z kim spędziłam prawie dwa miesiące non stop, pokazując mu moje miejsca tutaj, a także odwiedzając w tym czasie jego dom rodzinny w Syrii, poznając tam jego siostrę, przyjaciół i znajomych, zwiedzając meczety i zabytki. Kogoś, kto w tamtym okresie wydawał mi się być miłością mojego życia. Kogoś, kogo zachowanie w końcu doprowadziło mnie do sięgnięcia po telefon i umówienia się na spotkanie z pewnym psychologiem, a później do zerwania tamtej toksycznej i wyniszczającej mnie relacji.

Długo, długo potem dowiedziałam się o wybuchu wojny domowej w Syrii - w kraju, który zaledwie kilka lat wcześniej wydał mi się tak spokojnym i bezpiecznym miejscem, że aż niewiarygodne. Patrzyłam na przesuwające się w telewizorze kadry z jakże znajomych mi obrazów Damaszku, Aleppo, Hamy, Hims i nie mogłam uwierzyć własnym oczom w to, co widziałam. Jak domki z kart - wszystko było jedną wielką ruiną, a oczy ludzi przepełnione nienawiścią.

Dzisiaj wreszcie doczekałam się na najświeższy i najnowszy teledysk do utworu 4:30, pochodzącego z filmu "Kamienie na szaniec", którego wykonawcą jest Dawid Podsiadło. Oglądając go, ale także wracając pamięcią do samej książki i losów Alka, Zośki oraz Rudego, zadumałam się na dłuższą chwilę nad tym, jakie mamy szczęście, żyjąc tu i teraz, w takich, a nie innych czasach i jak bardzo niejednokrotnie nie doceniamy pokoju, zamiast tego koncentrując się na narzekaniu i utyskiwaniu na przyziemne niedostatki.


niedziela, 16 lutego 2014

1.509. Niespiesznie

Już raz zagraliśmy w tym mieszkaniu w scrabble, ale jeszcze nie dane nam było obejrzeć żadnego filmu. Wczorajszy wieczór i dzisiejsze popołudnie Mąż spędził i nadal spędza przed ekranem laptopa rysując swój genogram, a że rodzina u niego liczna, więc i czasu, aby wszystkich ulokować w odpowiednich miejscach, potrzeba sporo. 

Dla zaspokojenia Waszej ciekawości napiszę jedynie, że mój rysunek (po wydruku) miał wymiary 90 cm x 90 cm. Ten, który tworzy Dyrektor Wykonawczy, nie zejdzie poniżej 80 cm x 330 (!) cm. A w grę wchodzą przecież tylko cztery pokolenia - dziadków, rodziców, wnuków i prawnuków.

W czasie, gdy Głos Rozsądku ślęczał (i wciąż ślęczy) przed dziadkiem, zdążyłam skończyć czytanie "Miłości oraz innych dysonansów" Janusza Leona Wiśniewskiego oraz Irady Wownenko - niniejszym, tamtym wpisem, reaktywując mój blog o książkach. Czyli niebawem przyjdzie też pora na Makrofotografkę.

Wyspaliśmy się na sofie nakrytej nowym błękitnym prześcieradłem i muszę przyznać, że wyśmienicie spełnia ono swoją rolę. Wreszcie nic nam nie spada, nie ześlizguje się i nie majta po podłodze. Taka mała rzecz, a jaka wielka ulga.

Przepełnia mnie wdzięczność za to, co mam. Pamiętam, dziękuję, doceniam, cieszę się i raduję. Każdego dnia i w każdej chwili. Niespiesznie.


sobota, 15 lutego 2014

1.508. Zwykła sobota

Tak to jest jak się ufa facetowi (a własnemu Mężowi w szczególności) i wierzy mu się na słowo. Kupione wczoraj zielone prześcieradło okazało się być za wąskie. A mówiłam, że trzeba wziąć na 140 cm, ale Dyrektor Wykonawczy już w ubiegłą niedzielę wykłócał się ze mną w jednym ze sklepów, że nie, bo na 120 cm w zupełności wystarczy. Wyszło na moje - jak prawie zawsze. 

Zamiast przesłodzonego romantyzmem wieczoru walentynkowego była małżeńska sprzeczka - i to po dwudziestej drugiej. Prześcieradło dopełniło bowiem czary goryczy. Mąż nagrabił sobie jeszcze tym, że przez własną głupotę spóźnił się na autobus powrotny z pracy, a na następny musiał czekać pół godziny. Dostało mu się więc podwójnie.

A rano, zamiast dłuższego spania i leniuchowania w pieleszach, poszedł na przystanek i po moich dość mętnych tłumaczeniach dotyczących lokalizacji stoiska na bazarze, gdzie kupiłam owo nieszczęsne prześcieradło, pojechał, trafił do odpowiedniej pani i po kolorystycznej konsultacji telefonicznej ze mną wymienił zieloną trawkę na błękit nieba o większej szerokości. Naciągnęliśmy je na łóżko od razu, żeby sprawdzić jak wygląda i rozmiar jest idealny.

Pojechaliśmy do rodziców zabrać deskę do prasowania i żelazko, z którymi to sprzętami jednak mam zamiar się przeprosić po kilkuletnim ich niedotykaniu, gdyż czasem jednak wypadałoby włożyć na siebie coś, co wygląda lepiej niż psu z gardła wyjęte. Historia naszej deski jest dość prosta - kupiona w Anglii, gdzieś w okolicach lipca lub sierpnia 2007 roku i nigdy, ale to przenigdy nie została przez nas użyta. Podobnie jak drugie żelazko, które stoi w szafie w naszym pokoju w mieszkaniu rodziców.

Pogoda była piękna - słońce, przyjemnie łaskoczące po policzkach i ciepło - czułam już wiosnę w powietrzu, choć mam wrażenie, że zima nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Założyłam swoją nową kurtkę, odwieszając gruby płaszcz do szafy. Podobnie zrobiłam z kozakami, chowając je do pudełka, a z drugiego wyjmując lżejsze botki. Od razu było mi lepiej.

Tradycyjnie, zrobiliśmy cotygodniowe większe spożywcze zakupy. A potem codzienność, która wciąż mnie cieszy - wspólny obiad, w tle odgłosy wirującej pralki, potem niespieszna kawa, razowy chleb z twarożkiem ze szczypiorkiem i rzodkiewką na kolację, herbata, ciastko i Mąż wypełniający PIT za 2013 rok.


piątek, 14 lutego 2014

1.507. Deszcz serc


Źródło - klik


Co prawda odkąd sięgam pamięcią, czerwony był (i nadal jest) moim ukochanym kolorem, ale dzisiaj z ulgą otworzyłam wreszcie drzwi naszego mieszkania, gdyż przemykając przez miasto, miałam dość nachalnych i rzucających się w oczy serduszek, misiaczków, lizaczków oraz innych nietrwałych, bo zaledwie jednodniowych, gadżetów.

Kto chce, niech świętuje. W sumie może to i lepiej chociaż raz w roku, prawie pod przymusem i presją otoczenia, okazać drugiej osobie miłość? Osobiście jednak wolę codzienność, w której nie brakuje ani miejsca, ani możliwości, by kochać.

Życzę Wam przede wszystkim pokochania siebie, bo bez tego chyba nikt nie jest w stanie obdarować miłością innych ludzi - i nie mam tu na myśli jedynie drugich połówek pomarańczy (lub jabłek), ale absolutnie każdego spotykanego na Waszej drodze człowieka.

A na koniec zostawiam autentyczną modlitwę do patrona dzisiejszego święta.

"Święty Walenty, opiekunie tych, którzy się kochają, Ty, który z narażeniem życia urzeczywistniłeś i głosiłeś ewangeliczne przesłanie pokoju, Ty, który - dzięki męczeństwu przyjętemu z miłości -zwyciężyłeś wszystkie siły obojętności, nienawiści i śmierci, wysłuchaj naszą modlitwę: W obliczu rozdarć i podziałów w świecie daj nam zawsze kochać miłością pozbawioną egoizmu, abyśmy byli pośród ludzi wiernymi świadkami miłości Boga. Niech ożywiają nas miłość i zaufanie, które pozwolą nam przezwyciężać życiowe przeszkody. Prosimy Cię, wstawiaj się za nami do Boga, który jest źródłem wszelkiej miłości i wszelkiego piękna, i który żyje i króluje na wieki wieków. Amen".

1.506. Inne odcienie

Butelkowo zielone są oba bilety do kina (na dowolnie wybrany seans, dzień i godzinę), które dostałam w prezencie od koordynatora wolontariatu. 

Jasnozielony jest kolor czcionki, w jakiej ten sam człowiek napisał do mnie mail z informacją o dwóch spotkaniach, na jakie (za moją zgodą) umówił mnie w przyszłym tygodniu. 

Zielone jak trawa jest prześcieradło frotte z gumką, które właśnie przyniosłam do domu. 

Miętowo-seledynowa jest bluzka, jaką kupiłam u swojej stałej sprzedawczyni na bazarze, która od dawna daje mi dwudziestoprocentowy rabat.

Kolor nadziei, spokoju, budzącego się życia. Przypadek? Nie, z pewnością nie.


czwartek, 13 lutego 2014

1.505. Prywatność

Wyciszam się i uspokajam. Na tyle, że zmienił mi się całkowicie gust muzyczny. Płyty CD, które ze sobą zabrałam i zaczęłam ich słuchać, wydały mi się smętne, nijakie i nudne. A jeszcze kilkanaście lat temu muzyka relaksacyjna (oraz instrumentalna w ogóle) idealnie wpasowywała się w mój depresyjny wówczas nastrój. Teraz zdecydowanie potrzebuję i łaknę życia, energii i radości.

Wczoraj wróciłam do jeszcze jednej swojej ulubionej czynności, czyli czytania książek. Jest więc szansa, że drugi mój blog zostanie wkrótce reaktywowany. Niebawem pewnie przyjdzie też pora na uaktualnienie zdjęć (których mam całą masę) na trzecim wirtualnym "dziecku".

Obserwuję pozytywne zmiany w sobie. Niecałe dwa tygodnie mieszkania w innym miejscu i powoli, ale jednak schodzi ze mnie napięcie i stres. Powrót do muzyki i lektury jest tylko kolejnym etapem strząsania z siebie pozostałości współuzależnienia i toksycznej atmosfery, jakimi zbyt długo nasiąkałam.

Poszłam dzisiaj do fryzjerki ufarbować odrosty i podciąć końcówki. Stąd idę do niej spacerkiem niecałe dziesięć minut. Po kilku godzinach przekręciłam klucz w zamku i weszłam do miejsca, za którym zdążyłam się już stęsknić przez tamten czas pobytu w zakładzie.

Ktoś, kto pewnych rzeczy nie przeżył i nie doświadczył, nigdy tak naprawdę i do końca nie będzie w stanie zrozumieć uczuć, jakie mi towarzyszą od czasu wyprowadzki od rodziców. Gdybym miała spróbować je opisać, byłyby one i tak dość niezgrabnym połączeniem stanu zakochania, uniesienia, spełnienia i unoszenia się nad ziemią.


środa, 12 lutego 2014

1.504. Droga




Oto zapowiadane o wiele wcześniej ośmioelementowe puzzle, czyli:


Bez zapoznania się z nimi, dopasowania do siebie i odpowiedniego ich ułożenia, tytułowa "Droga" zamiast je połączyć i spiąć, nie będzie miała sensu. Dlatego zanim przeczytacie to, co dopiero chcę napisać, proszę, wróćcie raz jeszcze pamięcią do tamtych wpisów. Wtedy dopiero ten stanie się ozdobną klamrą.

Kiedyś myśląc o swoim życiu, natychmiast nasuwało mi się porównanie go do pociągu, którym jadę w nieznane. Sporo wagonów, jeszcze więcej przedziałów, cała masa osób, które odbywały ze mną tę podróż. Dłuższą lub krótszą. Każdy z nich miał przecież swój pociąg. I swoją historię. Podobnie jak ja.

Teraz - samoistnie - życie kojarzę z drogą, którą wędruję na szczyt. Na niej również spotykam inne osoby. Z niektórymi przystanę na chwilę, innych minę bez słowa, z wieloma przejdę niezły kawałek.

Droga w górę zaczyna się na dole. Najpierw łagodna i przyjemna, lecz im dalej, tym bardziej stromo i niebezpiecznie. Wspinaczka wymaga wysiłku, samozaparcia, cierpliwości i czasu. Bez takich trudności nie ma mowy o rozwoju.

Droga tak naprawdę jest samotną wędrówką w ciszy. Uczy ponoszenia odpowiedzialności za swoje zachowania, opatrywania swoich ran, budowania własnego poczucia wartości, radzenia sobie ze swoimi słabościami. Wymaga wglądu w siebie, wewnętrznej szczerości i prawdy.

Droga pozwala na spotkanie wielu ludzi, którzy z różnych względów nie będą umieli lub chcieli dotrzymać nam kroku. Osób, które będą próbowały podstawić nam nogę, szydzić z nas albo przekonywać, że powinniśmy zawrócić.

Z każdym napotkanym człowiekiem idziemy tylko przez jakiś czas, do jakiegoś miejsca, spędzając z nim zaledwie chwilę, po czym się rozstajemy, gdyż każdy z nas podąża w swoim tempie.

Samotność jest ceną, jaką płacimy za własny rozwój i chęć zdobycia szczytu. A do niego nie ma dróg na skróty. Potrzeba za to odwagi, niezłomności i hartu ducha.

Nie z każdym będzie nam po drodze. Tak samo jak nie każdemu będzie po drodze z nami. Dlatego właśnie jest tyle innych dróg, tyle innych miejsc i tylu innych ludzi...



1.503. Konieczne

Szaro, buro, ponuro i mokro. Tak wygląda świat za oknem. Po raz pierwszy odkąd się tu wprowadziliśmy, nie wyszłam dziś z domu. Nie chce mi się. Poza tym, przedwczoraj bardzo przemokły mi buty i wciąż nie mogę pozbyć się uczucia chłodu w stopy. Mimo grubych skarpet i kapci, mimo zawinięcia się w koc. Siedzę w samo południe przy zapalonym świetle, bo gdyby nie ono, w pokoju panowałaby ciemność jak wieczorem.

Mąż zrobił wyjątek i poszedł po chleb i kawałek kiełbasy dla siebie. Codzienne zakupy to bowiem moja działka - tak postanowiłam, chcąc odciążyć Dyrektora Wykonawczego. Razem chodzimy do dyskontu tylko w weekend. Drobne rzeczy przynoszę sama. Mam już wydeptane swoje ścieżki i ulubione osiedlowe sklepy.

Zarówno CCC, jak i Deichmann list od rzecznika konsumentów potraktowały odmownie. Przynajmniej próbowaliśmy i zrobiliśmy co w naszej mocy, by się odwołać. Za to UPC uznało swój błąd. Teraz czekam tylko na oficjalne pismo od nich, że nie jestem im nic winna jako abonent zameldowany u rodziców. Odesłaliśmy im stary modem. Znowu zrobiliśmy coś razem po raz pierwszy - paczkomat InPost przestał być dla nas tajemnicą, a nadanie przesyłki zajęło nam 42 sekundy - przynajmniej tak napisano na potwierdzeniu.

Skontaktował się ze mną pracownik socjalny opiekujący się moją przyszłą podopieczną, która wybiera się do szpitala, więc muszę spokojnie poczekać aż z niego wróci i dopiero wtedy będę mogła ją poznać. Spośród ofert kilku osób intuicyjnie wybrałam pierwszą zaproponowaną przez koordynatora, gdyż owa pani mieszka najbliżej naszego lokum i dzieli mnie od niej zaledwie kilkuminutowy spacer.

Trzymam też rękę na pulsie jeśli chodzi o wolontariat medyczny w hospicjum. Ci, którzy mogą mieć jakieś informacje w tej kwestii, wiedzą o mojej chęci uczestnictwa w specjalnym kursie, który jeszcze nie został zorganizowany. Zdaję sobie sprawę, że nie jest to proste i może potrwać nawet kilka miesięcy. Poczekam.

Poza tym, bardzo możliwe, że po drodze pojawią się jakieś inne szkolenia dla wolontariuszy oraz różne projekty, w których będę mogła partycypować. Wiem, że na razie takie działania nie przyniosą mi żadnych pieniędzy, ale niewykluczone, że ktoś przez kogoś komuś mnie potem poleci i może tym sposobem będę w stanie cokolwiek zarobić. Nic nie tracę, bo czasu mam aż nadto. Wykorzystuję go więc tak, jak potrafię - z jednej strony szukając płatnej pracy, z drugiej zaś angażując się w wolontariat, dzięki któremu wyjdę do ludzi i spełnię się w całkiem nowej dla siebie roli, o której marzę.

Dziewięć lat temu Mąż pomagał mi przy przeniesieniu mojego genogramu ze zwykłego rysunku na papierze do profesjonalnego wydruku w jednym z programów graficznych, o którym nie mam bladego pojęcia. Teraz sam wykorzysta tamten rysunek, aby przedstawić swoją rodzinę i panujące w niej zależności. Robiąc wtedy coś dla mnie nawet nie zdawał sobie sprawy, że sam obecnie będzie z tego czerpał dla siebie.

Odpoczywam psychicznie, pozbywając się stresu współuzależnienia, odnajdując siebie w sobie - dla siebie i dla Dyrektora Wykonawczego. Wciąż jednakże nasłuchuję - tego przyzwyczajenia trudno jest mi się pozbyć. Każdy inny i nieznany dźwięk budzi jeszcze mój niepokój i lęk. Mam nadzieję, że kiedyś mi to minie.