Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

poniedziałek, 31 marca 2014

1.573. Niemoc

Niemoc mnie ogarnęła. Fizyczna, cielesna i przyziemna. Zmęczona, senna, obolała, goniąca ostatkiem sił. Tak wyglądam dzisiaj.

Psychicznie jest dobrze. Nawet bardzo. Wczoraj dostałam mail w odpowiedzi na swój i teraz od samego źródła wiem gdzie mam iść, kiedy i po co. Czwarte drzwi, do których zapukałam w końcu się uchyliły, dając nadzieję.

Obiecałam sobie, że nie zacznę czytać żadnej książki póki nie przebrnę przez zaległe numery Wysokich Obcasów - pieczołowicie gromadzonych dla mnie przez matkę od grudnia. Udało się, ale zajęło mi to prawie całe popołudnie.

Oswajam się z myślą o krótkich włosach. Jeszcze "tylko" znalezienie odpowiedniego fryzjera i mogę siadać na fotel. Dwa adresy już mam. Pozostaje je sprawdzić.

A za dziewięć tygodni przyjedzie do mnie pewna bardzo fajna babka ze stolicy, chociaż o tej porze będzie już wracać do siebie.


niedziela, 30 marca 2014

1.572. Nasze niedziele

Niedziele u nas są takie niespieszne, bezstresowe, spokojne, domowe i zwyczajne. Tak właśnie chciałam, żeby było. Od samego początku jak tylko tu zamieszkaliśmy. Do tej pory ów plan realizujemy w stu procentach.

Wstajemy kiedy chcemy (tym razem gdzieś po ósmej, bo zmiana czasu była w nocy), jemy wspólnie śniadanie, pijemy kawę, potem kąpiel (plus strzyżenie Męża maszynką - jak choćby dzisiaj), obiad, a po nim idziemy na spacer i do kościoła.

Czasem stajemy na wiadukcie i czekamy na pociąg, a potem mamy niesamowitą radochę machając do kierującego lokomotywą maszynisty, a jeśli i on do nas zamacha (albo zatrąbi) cieszymy się jak małe dzieci. Albo idąc przejściem podziemnym (jak nikogo tam nie ma) urządzamy sobie zabawy z echem naszych głosów.

Kiedy jest ciepło delektujemy się lodami, siadamy na wolnej ławce i jak koty wygrzewamy się w promieniach słońca - przytuleni do siebie, wpatrzeni w ten sam kierunek. Nakręcamy się w swoim łakomstwie kupując ciastka albo czekoladki, a przecież mieliśmy tylko wejść do sklepu po śmietankę do kawy.

Okna mamy od południa, więc temperatura w naszej malutkiej kuchni wysoka - stąd ten dość osobliwy strój Męża pilnującego zawartości garnka i patelni.



sobota, 29 marca 2014

1.571. Spacerowa sobota

Wszystko jasne - przed naszym blokiem rośnie kasztanowiec! Tak więc za kilka tygodni pod samym oknem zakwitną nam kasztany. Wciąż jednak nie wiemy jakiego koloru.

Dzisiaj było pięknie, słonecznie, spacerowo... Znaleźliśmy z Mężem to, czego szukaliśmy, czyli kolejne potwierdzenie obecności wiosny. Byliśmy też u rodziców po lżejsze odzienie wierzchnie (czerwony trencz dla mnie i kurtka dla Dyrektora Wykonawczego) oraz buty. Zabraliśmy także tortownicę i mikser, gdyż Głos Rozsądku zażyczył sobie sernik na zimno w moim wykonaniu.



piątek, 28 marca 2014

1.570. Drgnęło

Byłam u fryzjera. Tym razem jednak jedynie jako "dama do towarzystwa" pani Em, bo to ona siedziała na fotelu i to jej obcinano na krótsze i tak dość krótkie włosy. Ale nie powiem - kusiło, oj kusiło mnie, by zająć jej miejsce. Na razie na chęciach się skończyło.

Dla pani Em każde wyjście ze swojego, dzielonego ze współlokatorką, pokoju w DPS jest zastrzykiem świeżego powietrza. Szybko przyzwyczaiłam się do panującego tam zaduchu, ale na samym początku przeżyłam szok, na który teraz przygotowuję Męża, bo mamy zamiar razem odwiedzić moją podopieczną.

Gdyby tylko pani Em miała fizyczną możliwość pokonania schodów na trzecie piętro naszej kawalerki, nawet przez moment nie wahałabym się, żeby ją zaprosić do nas na Wielkanoc. Pomysł ten wciąż nie daje mi spokoju i siedzi w głowie, choć wiem, że nie da się go zrealizować.

Spacerując z panią Em widzę ile trudu, wysiłku, chęci i czasu zabiera jej przejście krótkiego odcinka, który zdrowy i sprawny człowiek pokonuje w kilka minut. Stajemy co kilkanaście metrów, bo brakuje jej siły. Za to humoru ma pod dostatkiem. Podziwiam ją za nastawienie i podejście do życia.

Niebieskie skarpetki, które jej podarowałam wywołały na jej twarzy tyle radości, że naprawdę warto było ich dla niej szukać. Następnym razem czeka mnie wycieczka do biblioteki po kolejne książki, gdyż pani Em pochłania je w iście ekspresowym tempie.

A poza tym coś wreszcie drgnęło w kwestii innych spraw wolontaryjnych. Rozmowa telefoniczna z jednym z koordynatorów zaowocowała wiadomością o szkoleniu, na które wybieram się za tydzień, a także telefonem od pracownika socjalnego i umówieniem się na konkretny dzień na wprowadzenie mnie do mieszkania pani Ka - pierwszej podopiecznej, której jeszcze nie poznałam z powodu jej długiej hospitalizacji. W międzyczasie znalazłam jeszcze jeden adres mailowy kogoś, kto prowadzi kursy z psychoonkologii. Moja wiadomość jest już w jego skrzynce odbiorczej.

Z tak dobrymi wieściami mogę spokojnie i radośnie oczekiwać przyszłego tygodnia. Pogoda sprzyja, a jak słońce świeci od razu więcej mogę, więcej chcę, więcej potrafię.


czwartek, 27 marca 2014

1.569. W codzienności

Mija kolejny dzień, a ja wciąż nie przestaję dziękować i być wdzięczną za to, co mam, gdzie jestem i jak się czuję. W takich zwykłych, prostych i przyziemnych czynnościach, które dla wielu są niezauważalne, normalne, zwyczajne. No bo na dobrą sprawę czym się tu zachwycać?

Mnie wystarczy cisza i spokój w czterech ścianach i poza nimi. Wystarczy zjedzone przy stole śniadanie i wypita przy nim kawa. Wystarczy możliwość decydowania o tym co, gdzie, kiedy i jak chcę zrobić - pranie, kąpiel, odkurzanie, sprzątanie, zmywanie. Wystarczy świadomość, że nikt mnie nie kontroluje, nie klnie, nie awanturuje się.

Jestem wdzięczna za poranny śpiew ptaków za oknem. Za wieczorne światła uliczne. Za nowy liść geranium, na który wciąż czekam. Za kolejne spotkanie z panią Em. Za to, że jestem zdrowa, mam co jeść, gdzie spać. Za miłość Męża. Za dobrych ludzi wokół. Za życie. I za to, że umiem i chcę się z niego cieszyć. W codzienności.


1.568. Spod strzechy

We wtorek się przeforsowałam. Poszłam za daleko, byłam za słaba i wracając modliłam się w myślach, bym gdzieś po drodze nie zemdlała. Na szczęście dałam radę samodzielnie dojść do domu. Na powrót sił, by zrobić sobie coś do picia i jedzenia musiałam jednak poczekać.

Całą środę przesiedziałam w mieszkaniu. Nawet nie wyszłam po pieczywo do sklepu na dole. Wszystko mnie bolało, a chęci do zrobienia czegokolwiek nie było żadnych. Nie podobałam się sobie w takim stanie lenia, ale cóż - czasem tak bywa.

Za to dzisiaj od samego rana mam masę energii. Wstawiłam i rozwiesiłam dwa prania, dwa razy wyszłam do dwóch różnych sklepów. Zjadłam obiad, pozmywałam naczynia. I nawet udało mi się garnka nie przypalić. Mąż się ucieszy jak wróci, bo staram się wcielać w życie jego złotą zasadę - trzy razy "m", czyli mały garnek, mały palnik, mały gaz. Codziennie mnie z niej przepytuje, żebym sobie utrwaliła.

Żonkilom wystarczyła jedna noc, by wszystkie pięknie się rozwinęły. Pachną tak, że trudno przy nich usiedzieć. Wypiłam kawę, swoje ciastko zjadłam, a w lodówce na Dyrektora Wykonawczego czeka identyczne.


środa, 26 marca 2014

1.567. Znowu o włosach

Mąż mnie podpuszcza, prowokuje, przekonuje i pokazuje korzyści, jakie będę miała, gdy zetnę na krótko swoje włosy. Robi to wprost, bezpośrednio, ale także w sposób podprogowy i zawoalowany. W formie pytań, próśb oraz manipulacji.

Oto jak (mniej więcej) to wygląda w praktyce, czyli na co dzień - w różnego rodzaju scenkach sytuacyjnych.

- Namyśliłaś się już?
- Na kiedy mam wziąć urlop, żeby iść z tobą do fryzjera?
- Ciekawe jakbyś wyglądała w krótkich i zielonych włosach...
- Będzie ci wygodniej i lżej.
- Nie będą ci wchodzić do oczu, nosa i ust.
- Widzisz, jakbyś je obcięła, nie byłoby problemu z tym, że ci je przygniatam w łóżku.
- Popatrz ile twoich włosów jest w odkurzaczu i rurze.
- Woda z wanny by szybciej spływała.
- Zaoszczędzisz na grzebieniach, szamponie, odżywce, prądzie, suszarce, wodzie i czasie.
- Będę miał nową żonę.
- Nie będziesz musiała nosić opaski, klamry, frotki i gumki.
- Opaska na oczy do spania nie będzie ci się zsuwać z włosów.

W sumie chyba ze wszystkimi wyżej wymienionymi przez Męża korzyściami się zgadzam. Jest jednakże kilka istotnych dla mnie "ale" - część z nich to oczywiście zwykłe wymówki, których się (póki co) trzymam jak tonący brzytwy.

- A co będzie jak fryzjer mnie źle obetnie?
- A jeśli będę się źle czuła w krótkich włosach?
- A jeśli nie będę się sobie podobała?
- A jeśli włosy nie będą mi się chciały ładnie układać?

Poza tym, w grę wchodzą także dodatkowe i nadprogramowe kwestie finansowe:

- Trzeba byłoby zapłacić za obcięcie.
- Trzeba byłoby zainwestować w dobrą gumę do włosów.
- Trzeba byłoby iść do fotografa i zrobić nowe zdjęcie do CV.

Dyrektor Wykonawczy nie ustępuje. Jego słowa: "zawsze będę cię kochał - w krótkich, długich, blond, czy zielonych włosach" niczego mi nie ułatwiają/nie utrudniają...

A tak na koniec - cieszę się, że Polska to nie Korea Północna. Dlaczego? Bo moja ewentualna fryzura nie znalazłaby się raczej na liście tych, które są aprobowane przez tamtejszy rząd - klik.

wtorek, 25 marca 2014

1.566. Kwiatowo

- Czy ty mnie rozumiesz? - pytam nieraz Męża.
- Nie zawsze.
- A nie przeszkadza ci to? - drążę temat.
- Nie.
- Czemu? - wciąż nie daję za wygraną.
- Bo cię kocham, więc nie muszę cię rozumieć. Wystarczy, że cię kocham.

W imię tej miłości i dla niej Dyrektor Wykonawczy robi dla mnie różne rzeczy. Namacalne i nie. Materialne i nie. Szalone, zwariowane, normalne, praktyczne, zwyczajne, dziwne, zaskakujące, przyziemne, nieoczekiwane...

Nasze rachityczne geranium dokonało swojego żywota podczas przeprowadzki, czyli nazywając rzecz po imieniu - przemarzło. Ostatnie liście zwiędły, a w doniczce stał zasuszony kikut, który systematycznie podlewałam, mając nadzieję, że wypuści choć jeden malutki listek, który będzie zwiastunem odrodzenia.

Obok bloku jest mała kwiaciarnia. Mąż zszedł na dół i kupił tam worek ziemi. Przyniósł go na górę i poszedł do sąsiedniego bloku, w którym na klatce stoi wysokie geranium (widzę je z okna). Zadzwonił domofonem i powiedział starszej pani o co chodzi. Ta otworzyła mu drzwi na klatkę schodową. Urwał zaszczepkę i wrócił do domu. Całą akcję obserwowałam z balkonu.

Razem posadziliśmy tych kilka listków. Ciekawe czy się przyjmą. Ponoć marzec to dobry miesiąc na przesadzanie i sadzenie roślin. Zobaczymy.

Żonkile kupiłam wracając z zakupów. Nie dlatego, że Dyrektor Wykonawczy nie przynosi mi kwiatów. Co to, to nie. Czasem tak mam, że lubię się dopieścić choćby takimi zwykłymi, ale jakże pięknymi i pierwszymi w tym roku żółtymi oznakami wiosny.


1.565. Myślenie

Posiedziałam trochę sama ze sobą. Porozmyślałam nad tym introwertyzmem. Podzieliłam się wnioskami z Mężem. I przyznaję, że chyba faktycznie coś w tym jest.

Otwartość to jedno. Gadulstwo to drugie. A co we mnie siedzi w środku to trzecie. Sięgam w swoje głębiny i schodzę coraz niżej. Czasem nawet tam zostaję i nie wystawiam głowy na powierzchnię.

Niekiedy straszliwie ciężko jest mi o czymś mówić, pisać, opowiadać, dzielić się. Nie dlatego, że mam problem z nazwaniem i ubraniem w słowa tego, co czuję i co przeżywam, lecz z tym, że mało kto mnie rozumie...


poniedziałek, 24 marca 2014

1.564. Mentor razy dwa

Najpierw ten test zrobiłam ja. Przyznam, że jego wynik mnie zaskoczył. No bo jak to tak? Jestem introwertyczką??

Potem ten sam test zrobił Mąż. I wyszedł mu prawie ten sam wynik - jedynie z niewielkimi odchyleniami na pajęczynie.

Mentorem jestem ja, mentorem jest Mąż. Hm...


Tak wygląda moja pajęczyna


A tak pajęczyna Męża


Opis dotyczy nas obojga

1.563. Reminiscencje

Przeglądałam zdjęcia na dysku i trafiłam na ten bakaliowy talerzyk. Kilka lat temu, przez jakiś czas, to była moja codzienna porcja zdrowia - zamiast słodyczy. Może warto do niej wrócić?

Póki co, naszą kuchnią zajmuje się Mąż. Tak, tak, to on we własnej osobie. Ma bardzo gustowny fartuszek w owoce, który niestety odrobinę mu się przekrzywił, za to obiad był pyszny.

Pojechałam dziś do rodziców. Między innymi po swój tęczowy parasol. Pamiętam jak nasz ulubiony proboszcz zobaczył mnie z nim po raz pierwszy. Stwierdził, że wyglądam jakbym się urwała z Love Parade.

Odwiedził nas bliżej niezidentyfikowany obiekt latający w kolorze zielonym. Zapozował Dyrektorowi Wykonawczemu na tle brudnej balkonowej szyby i zakurzonej bambusowej rolety. Nic to - idą święta, będą porządki.


niedziela, 23 marca 2014

1.562. Siedem tubek

Czasem słońce, czasem deszcz - aż mi się ciśnie na usta tytuł pewnego filmu - tak a propos weekendowej pogody.

Sobota bardzo, bardzo ciepła. Mąż twierdził, że prawie upalna. Zdejmował kurtkę i szedł w samym T-shircie. Ja taka odważna nie byłam. Poprzestałam jedynie na rozpięciu nap i guzika.

W samym centrum galerii handlowej podziwialiśmy piękne (i obłędne pachnące) hiacynty oraz forsycję. A potem, pod jednym z balkonowych okien napotkaliśmy krokusy wprost z Holandii (przynajmniej tak twierdziła pani, która o nie dba) oraz niebieskie (!) przebiśniegi.

Dyrektor Wykonawczy obłowił się jeśli chodzi o przedmioty. Ma nową torbę do pracy i jedną parę dżinsów. Te ostatnie ciężko kupić, bo Głos Rozsądku jest niewymiarowy - 38 cali w pasie (łakome brzuszysko wraz z oponką), ale jedynie 30 w długości nogawek (na metodę wydłużania kończyn Ilizarowa nie chce się zgodzić).

Ja z kolei nabyłam niebieskie skarpetki dla pani Em i poszukiwany wcześniej przez nią jak najbardziej jedyny i konkretny krem do stóp. A skoro jestem już w temacie tego ostatniego... Podczas towarzyszenia mojej podopiecznej w drogerii, na jej wyraźne życzenie włożyłam do koszyka cztery tuby (po 130 ml każda) kremu do rąk (glicerynowego z cytryną). Wczoraj pani Em zadzwoniła do mnie i poprosiła, czy nie byłoby dla mnie problemem dokupić jej jeszcze trzy identyczne. No i odbyłyśmy taki krótki dialog w tym temacie:

- Ile? Przecież ostatnio kupiła pani aż cztery - wypaliłam naprawdę zdumiona.
- No tak, ale ja lubię mieć zapas.
- Siedem tubek???? A może pani będzie tym kremem chleb smarować? Albo ciasto nim przekładać? - zaczęłam żartować.
- Jak zajdzie taka potrzeba, kto wie, kto wie - zaśmiała się.




sobota, 22 marca 2014

1.561. Kolejny kwiatek

"Klub zatrudni osobę, która chciałaby pomóc w popularyzacji lokalu. Praca polega na zapraszaniu potencjalnych gości do lokalu.

OFERUJEMY:
- szkolenie, które przygotuje Cię do pracy
- umowę na czas nieokreślony
- darmowy kurs języka angielskiego
- atrakcyjne wynagrodzenie (2-3 tysiące złotych) + prowizje
- mieszkanie służbowe

WYMAGANIA:
- podstawowa znajomość języka angielskiego
- silna motywacja do pracy
- otwartość i pozytywne nastawienie na nowe doświadczenia"

Jak ja lubię takie kwiatki. To kolejny pachnący (a raczej śmierdzący - nazwijmy rzecz po imieniu) okaz do sporego już bukietu...

piątek, 21 marca 2014

1.560. Niebieskie skarpetki

Pani Em już na mnie czekała. Zostawiła otwarte na oścież drzwi do pokoju zalanego południowym słońcem. Gotowa do wymarszu - poznałam po założonych butach. Nie słuchała mnie wcale kiedy wręcz zakazywałam jej zakładania trzeciego swetra i trzeciej pary spodni, a także szalika, czapki, rękawiczek z jednym palcem i długiego płaszcza na polarze. Uparta tak samo jak ja.

- Będzie pani za gorąco.
- Ty jesteś młoda, to jest ci ciepło. A ja już stara jestem i inaczej odczuwam temperaturę.
- Jaka młoda? Przecież pani Ha mówiła, że stara. Będzie pani za gorąco - jestem tego pewna.
- Nie będzie.
- Zobaczymy - dodałam.

Zauważyłam również, że już tak nie utyka na nogę jak ostatnim razem. Zażartowałam więc:

- Już niedługo nie będę pani potrzebna w charakterze laski.
- Kochana, z taką laską jak ty to sama przyjemność chodzić.

Potem obie zaczęłyśmy się śmiać.

Poszłyśmy do siecówki drogeryjnej. Spacerkiem, wolniutko. Gdyby zobaczył mnie wtedy Mąż, pewnie by nie uwierzył, że tak potrafię, bo zwykle zasuwam jak lokomotywka.

Pani Em wie czego chce. Zupełnie jak ja. I to mi się bardzo w niej podoba. Krem do rąk tylko glicerynowy z cytryną. Do twarzy nawilżający, ale z jednej konkretnej firmy. Dezodorant jedynie w sztyfcie. Gąbka dwustronna - gładka i szorstka. Skarpetki najchętniej gładkie i niebieskie, bo to jej ulubiony kolor.

W drodze powrotnej, na wyraźne życzenie mojej podopiecznej, wstąpiłyśmy do cukierni, gdyż okazało się, że niezły z niej łasuch i ma ochotę na coś słodkiego. Nie było przeproś - dostałam polecenie wybrania także czegoś dla siebie i nie miałam wyjścia.

Pani Em bardzo dba o to, by ludziom, z którymi dobrze żyje, było miło i przyjemnie. Za każdym razem kiedy ją odwiedzam, czekają na mnie albo ciasteczka, albo wafelek, albo banan, albo drożdżówka z cukierni. Nurkuję potem w szafce, gdzie na dolnej półce leży herbata malinowa i nie ma mowy, żebym poszła do domu bez jej wypicia.

Bardzo ją lubię. Chyba z wzajemnością. Nie czuję żadnej różnicy wieku. Mam wrażenie, że rozmawiam z koleżanką. Widzę między nami sporo podobieństw - jak choćby łakomstwo, podobne poczucie humoru, zorganizowanie i poukładanie, upór (patrz kwestia ilości warstw ubrania), no i konkretne wymagania w kwestii koloru i rodzaju różnych rzeczy.

Ostatnio pokazałam jej miniaturki kilku ślubnych zdjęć, na których jestem z Mężem. Bo mam taki niecny plan, że jak już się zrobi ciepło, będziemy z Dyrektorem Wykonawczym zabierać panią Em na weekendowe spacery do pobliskiego parku. No więc chciałam, żeby chociaż poprzez fotki (póki co) poznała Głos Rozsądku.

Moja podopieczna założyła okulary, wzięła do ręki lupę i patrzyła, patrzyła, a potem powiedziała: "podoba mi się, bo to jest dobry człowiek, ma taki uśmiech od środka, z głębi serca, a razem bardzo do siebie pasujecie". Na mój pomysł wspólnych spacerów we troje nie posiadała się wręcz z radości. Hurra!

Na koniec przekroiła kupioną dla siebie szarlotkę na pół i dała mi ją w prezencie dla Męża. Na nic się zdały moje protesty, że on i tak jest za gruby. W pojedynku na to, kto jest bardziej uparty, poległam, gdyż pani Em z tą swoją stanowczością i ogromną klasą nie dała się przekonać. Trzeba było potem widzieć minę Dyrektora Wykonawczego kiedy otworzył pudełko, w którym znajdowało się jego ulubione ciasto. Spałaszował je razem z kawą.

Zaoferowałam się też, że kupię pani Em krem do stóp, którego nie było w tamtej drogerii. Oczywiście z konkretnej firmy, nawilżający. Żeby uniknąć ewentualnej pomyłki, zrobiłam tubce zdjęcie komórką. A od siebie, w prezencie, podaruję jej niebieskie skarpetki, bo rozmiar już znam.

A jeśli chodzi o tamtych kilka warstw ubrań, o których wspomniałam na początku - po powrocie do DPS, już siedząc na łóżku w pokoju moja podopieczna powiedziała:

- Zgrzałam się w tych ciuchach. Za grubo się ubrałam. Powinnam teraz pójść pod prysznic.
- Ostatnim razem mówiła pani to samo. Trzeba było mnie słuchać - zripostowałam z szelmowskim uśmiechem.
- Następnym razem obiecuję wziąć pod uwagę twoje rady, a jak nie posłucham, możesz mi dać klapsa w tyłek.
- Nic z tego. Nie stosuję przemocy. Następnym razem, zanim gdziekolwiek wyjdziemy, dokładnie obejrzę co pani ma na sobie.

I znowu obie zaczęłyśmy się śmiać.


1.559. Metr lektury

Pakując się, wzięłam ich mniej więcej z metr długości. Bo gdyby ktoś jeszcze się nie zorientował, mierzę książki w metrach. Tak jest mi łatwiej i praktyczniej. U rodziców zostawiłam ich około dziesięciu.

Większość z tych, które stoją na półce w naszej wynajętej kawalerce, wciąż czeka na tę chwilę, kiedy wezmę je do ręki i zacznę czytać. Kilka jest takich, których treść już znam, ale i tak do nich wrócę. Bo warto.

Takie klimaty lubię. Takie mnie interesują. Takie Wam pokazuję.



1.558. Holandia

21. marca przypada światowy dzień osób z zespołem Downa. Chyba każda przyszła mama jest pełna obaw co do zdrowia swojego dziecka. Ta, która oczekuje narodzin maluszka z zespołem Downa, w szczególności ma prawo się lękać jak potoczy się jego życie i czy będzie ono szczęśliwe. Zachęcam Was do posłuchania i obejrzenia wyjątkowego listu...






Coś jeszcze - znaleziony w sieci tekst autorstwa Emily Kingsley - matki dziecka z zespołem Downa...

Witamy w Holandii

Jestem często proszona o to, aby opisać przeżycia związane z wychowywaniem niepełnosprawnego dziecka – aby móc wyobrazić sobie, jakie są to uczucia. To jest tak:

Kiedy planuje się mieć dziecko, to jest tak jakby się planowało wspaniałe wakacje we Włoszech. Po miesiącach oczekiwania ten dzień nadchodzi. Samolot ląduje. Stewardessa przychodzi i mówi:

- Witamy w Holandii.

- W Holandii? – pytasz. Jak to w Holandii? Ja miałam lecieć do Włoch! Ja powinnam być we Włoszech! Całe życie marzyłam o wyjeździe do Włoch!

Ale była zmiana planu lotu. Samolot wylądował w Holandii i tu musisz zostać. Najważniejsze, że nie zabrano cię do jakiegoś okropnego, brudnego miejsca, pełnego zaraz, głodu i chorób. To jest po prostu inne miejsce. Musisz kupić nowy przewodnik. Musisz nauczyć się nowego języka. I spotkasz tam wiele osób, których gdzie indziej byś nie spotkała.

To jest po prostu inne miejsce. Jest powolniejsze. Mniej rzucające się w oczy niż Włochy. Po jakimś czasie, kiedy złapiesz oddech i rozejrzysz się dookoła, zauważysz że Holandia ma piękne wiatraki, Holandia ma tulipany. Holandia ma nawet Rembrandty.

Ale każdy, kogo znasz, jest „zajęty” wyjazdami do Włoch, i wszyscy chwalą się, jak wspaniale spędzili czas we Włoszech. I do końca życia będziesz mówić: „tak, ja tam miałam pojechać; ja tak planowałam".

Ale jeżeli spędzisz całe swoje życie, użalając się nad tym, że nie pojechałaś do Włoch, nie będziesz mieć czasu, aby docenić piękno i osobliwość Holandii.

I kolejny film - tak a propos szczęścia, o którym wspomniałam na samym początku notki...




Ciepło myślę dzisiaj o A. i jej ręce wsuniętej pod moje ramię. Wciąż mam też przed oczami widok starszej pani pokazującej małemu chłopczykowi korę i objaśniającej mu jak poznać wiek drzew, których kiedyś mijałam na ulicy. 

Szczególnie gorąco pozdrawiam również T. oraz jej prześliczną i pełną radości wnuczkę o cudnie długich włosach i ogromnych ciemnych oczach, która podobnie jak ja jest przekonana o wyjątkowości, jaką obdarzeni są ludzie z zespołem Downa. 

czwartek, 20 marca 2014

1.557. Wiosna!

Dzisiaj, punktualnie o 17:57 Słońce znajdzie się w punkcie Barana i rozpocznie się astronomiczna wiosna. Faktycznie - słońce grzeje, że hej. Gdyby nie wiatr, byłby niezły upał.

A jaka jakaś taka bez sił, bez apetytu, senna, zmęczona i bardzo słaba. Nie wiem co się dzieje, ale nie podoba mi się mój stan.

środa, 19 marca 2014

1.556. O włosach

Od kilku tygodni myślę intensywnie o swoich włosach. Bo czasem mam już ich serdecznie dość. Odkąd pamiętam były takie od linijki, równiutkie, strasznie długie (albo krótsze, czyli do ramion), gęste (jak dla mnie o wiele za bardzo), ciężkie i niewygodne. Jak byłam piękna i młoda, często miałam wrażenie, że większość ludzi kojarzy mnie po wzroście i włosach - jakby to one odwracały uwagę od całej reszty mnie. "Ta wysoka blondynka z długimi włosami" - tak o mnie przeważnie mówiono.

Poza tamtym epizodem, w październiku 2010 roku, kiedy z blondynki o włosach za ramiona w ciągu zaledwie kilku minut stałam się ostrzyżoną na centymetrowego jeża naturalną szatynką z masą równie naturalnych siwych nitek, żadnych innych tak drastycznych zmian nie poczyniłam. Choć nie, zdarzyło mi się mieć włosy blond do pasa, na które fryzjerka położyła mi farbę w odcieniu ciemnego blondu. Wyszedł kasztan, a ja prawie przypominałam Anję Orthodox, czując się fatalnie. Tamten eksperyment skutecznie odstraszył mnie od zmieniania koloru. Szczególnie, że powrót do blond zajął mi kilka miesięcy codziennego mycia, a potem osiem długich godzin na fotelu u fryzjera, półtora kilograma rozjaśniacza i dwie tuby farby tonującej. O pieniądzach nie wspomnę, bo fryzjerka i tak policzyła mi "tylko" za materiał i normalny czas pracy.

Jedyna zmiana, jaka wchodzi więc teraz w grę, dotyczy długości. Pewnikiem mogę pójść po bandzie, bo marzą mi się krótkie kosmyki. Po to, by oszczędzić wodę, szampon, odżywkę, suszarkę, prąd i czas potrzebny do wyjścia z domu po kąpieli. Po to, by wreszcie nic nie wchodziło mi do oczu, uszu, nosa i nie przeszkadzało normalnie ruszać głową. Po to, by nie musieć nosić opaski, w której wyglądam jak dziewczynka z pierwszej klasy podstawówki. Po to, by nie czesać się wiecznie tak samo, czyli w kitkę, która siłą swojej ciężkości opada mi na kark. Po to, bym wreszcie mogła eksponować moje kolczyki, które zawsze skutecznie są schowane pod zasłoną z włosów.

Ja (rocznik 1969) mam bardzo podobną karnację jak Małgorzata Kożuchowska (rocznik 1971) i Joanna Racewicz (rocznik 1973) - ich zdjęcia ściągnęłam z grafiki wujka Google (żeby nie było wątpliwości co do źródła pochodzenia) i obecną fryzurę taką, jaką miały one przed obcięciem (grzeczną, jednej długości, bez grzywki), więc myślę, że jest szansa, iż wyglądałabym mniej więcej tak samo. Tylko czy się odważę?

Mąż zachęca mnie do realizacji mojego szalonego pomysłu i jak tylko o nim usłyszał, wręcz mnie podpuszcza, bym słowa zamieniła w czyny. A ja - póki co - rozważam za i przeciw, lecz dzisiaj (podczas comiesięcznego farbowania) wspomniałam na głos swojej fryzjerce o tym, co zaprząta mi (nomen omen) głowę...


Źródło - grafika Google

Źródło - grafika Google


A poniżej dowód w sprawie - co prawda z tyłu, ale to wciąż ja - jako Jeżynka - tak pieszczotliwie nazywał mnie wtedy Dyrektor Wykonawczy.


wtorek, 18 marca 2014

1.555. Czekam

Zauważyłam, że od jakiegoś czasu oczekuję na coś, co nie jest w ogóle zależne ode mnie i na co nie mam żadnego wpływu.

Czekam na telefon od pracownika socjalnego w sprawie mojej pierwszej podopiecznej, której jeszcze nie poznałam, gdyż nadal przebywa w szpitalu.

Czekam na mail lub telefon od ważnego człowieka z informacją o szkoleniu psychoonkologicznym, które bardzo chcę zacząć i ukończyć.

Czekam na dokończenie budowy stacjonarnego hospicjum, które z braku wystarczających funduszy nie może przyjąć pacjentów.

Czekam na koniec lipca, by umówić się na spotkanie w sprawie pracy, którą wczoraj mi zaproponowano i obiecano.

Czekam na pewien czerwcowy poniedziałek, w który przyjedzie do mnie w odwiedziny pewna bardzo fajna babka ze stolicy.

A pomiędzy tymi oczekiwaniami żyję i cieszę się z tego, co mam, bo nawet na chwilę nie zapominam za co i komu jestem wdzięczna.


poniedziałek, 17 marca 2014

1.554. Zawiało nowiną

Wieje tak, że aż wata z okna w kuchni wypada. Idę tam, upycham, by po jakimś czasie zauważyć, że moje działania zdają się psu na budę. Przez kratkę wentylacyjną w łazience wpadają do wanny kawałki styropianu pewnikiem zgromadzonego gdzieś w przewodach kominowych przez budujące gniazda kawki.

Pojechałam rano na kolejne bardzo ważne spotkanie z tą samą wciąż osobą. Wyszłam z tamtego gabinetu dość szybko, ale z pewną obietnicą. Co prawda czas jej realizacji może się wydłużyć do prawie pół roku, ale przynajmniej w perspektywie jest jakaś szansa i nadzieja na zmianę statusu osoby bezrobotnej. Kolejna wizyta w tej sprawie na początku sierpnia.

W międzyczasie szukam, wertuję, czytam, wysyłam. Ostatnio nawet natknęłam się na dość niespotykanie sformułowane ogłoszenie - "pracownik biurowy - mężatka, w wieku 45-55 lat". Po raz pierwszy w życiu bym się kwalifikowała, gdyby nie fakt, iż nie posiadam prawa jazdy, nie znam się na sprawach kadrowych i księgowości. Ale stan cywilny i PESEL pasowałby jak ulał.

Wróciłam do domu, a Mąż, który był w sklepie po pieczywo, nakazał mi zjeść drugie śniadanie, wypić kawę i wyjść z aparatem zrobić zdjęcia krokusom w deszczu, z kroplami wody na stulonych płatkach. Jak grzeczna i przykładna żona posłuchałam Dyrektora Wykonawczego i dałam się zaprowadzić w dwa miejsca, by pstryknąć poniższe fotki.


niedziela, 16 marca 2014

1.553. Ulewny foch

Wczoraj Głos Rozsądku przegiął pałę, że tak brzydko się wyrażę, ale słów mi brak. Nie dość, że musiał iść do pracy; nie dość, że obiecał, iż wróci najpóźniej przed dwudziestą pierwszą, to oczywiście nie byłby sobą (czytaj: niepozbieraną, nieposkładaną i zapominalską gapą), gdyby stojąc już na przystanku i czekając na autobus, nie zauważył braku parasola, który zostawił w pracy. Wrócił po niego, ale jak to mówią "za gapowe się płaci", więc nie inaczej było w jego przypadku. Autobus odjechał, a że w sobotę jeżdżą one o wiele rzadziej, musiał czekać na następny i koniec końców w domu był dopiero przed dwudziestą drugą.

Strzeliłam klasycznego małżeńskiego focha, gdyż Dyrektor Wykonawczy takie numery odwala w miarę regularnie, a ja (choć może po dziewięciu latach znajomości i pięciu małżeństwa powinnam) jednakże wcale nie mam zamiaru się do nich przyzwyczajać. Myślałam, że zaczepiony od środka łańcuch uniemożliwi Głosowi Rozsądku wejście do mieszkania, ale nie przewidziałam, że można się do niego dobrać z zewnątrz.

A dzisiaj siąpi, kropi, pada, leje - i tak na okrągło, od samego rana, dookoła Wojtek lub w koło Macieju - jak kto woli. Zdeterminowani wczorajszym zepsutym przez deszcz planem dnia, dzisiaj nie odpuściliśmy wyjścia na zaległe urodzinowe pierogi Męża i z parasolkami w dłoniach poszliśmy "z buta" do centrum.

Dyrektor Wykonawczy zamówił pół na pół, czyli ruskie plus wiejskie, a ja klasycznie, przewidywalnie i nieodmiennie - z bobem i boczkiem. Plus gorąca herbata z cytryną, którą pijemy tylko w tamtym miejscu. Zapłaciliśmy wysoką cenę za nasz wyjściowy obiad - dwie przemoczone kurtki, moje botki z chlupiącą wodą w środku i skarpetki, które można było wyżymać.


sobota, 15 marca 2014

1.552. Świętowanie

My naprawdę nie jesteśmy z Mężem całkiem normalni. No bo kto o zdrowych zmysłach dobrowolnie i z własnej woli wstaje w sobotę o godzinie szóstej rano, by znaleźć się na przystanku autobusowym i pojechać do gabinetu dentystycznego na piaskowanie (skaling okazał się nie być potrzebny)?

Dzisiaj są urodziny Dyrektora Wykonawczego, więc tym bardziej mógłby sobie pospać, poleniuchować, zjeść coś dobrego. A tu co? Jednodniowy zakaz spożywania potraw kolorowych, czekolady, zakaz picia wina, kawy, herbaty i soków podczas gdy oboje niewyspani marzymy o kubku takiej czarnej, mocnej i słodkiej. Wszystko po to, byśmy nie mieli przebarwień na ładnie oczyszczonych zębach.

Wracaliśmy do domu w największą ulewę. Przemokliśmy do przysłowiowej suchej nitki - kurtki, buty, skarpetki, bo o parasolkach nie ma co pisać. Po jakichś kilkunastu minutach od przekroczenia progu domu zobaczyliśmy słońce na niebie, a deszcz oczywiście przestał padać. To nasza pierwsza ulewa w nowym mieszkaniu.

Pogoda całkowicie pokrzyżowała nam szyki. Mieliśmy iść na targ poszukać jakiejś torby do pracy dla Męża, bo w starej ma już dziury. Mieliśmy iść do supermarketu na zakupy, żeby zrealizować kupony lojalnościowe. I na "mieliśmy" się skończyło. Na dodatek Głos Rozsądku musi iść po południu do pracy na jakieś pięć albo i sześć godzin, bo w firmie jest tyle roboty, że szef prosił go o pomoc.

I jak tu świętować skoro ani wina, ani kolacji, ani nawet spaceru nie mogę zaproponować Dyrektorowi Wykonawczemu?


piątek, 14 marca 2014

1.551. Trudny wybór

Czasem trzeba podjąć jakieś wyzwanie, żeby się przekonać, iż to nie jest ta właściwa droga do przejścia. Czasem robi się coś dla kogoś, a wbrew sobie samemu, przeganiając intuicję jak natrętną muchę, zamiast posłuchać jej głosu.

Długo biłam się z własnymi myślami. Rozważałam "za" i "przeciw". W końcu jednak podjęłam decyzję, co do słuszności której jestem stuprocentowo pewna. Zadzwoniłam do jednej z sióstr zakonnych i powiedziałam, że nie będę już przychodzić do ośrodka, gdyż moja obecność i pomoc bardziej przyda się komuś innemu - osobom starszym, schorowanym i samotnym. Usłyszałam wtedy słowa, których się nie spodziewałam: "dziękuję za ten telefon i bardzo się cieszę, że mogłam panią poznać; proszę pamiętać, że nasze drzwi są dla pani zawsze otwarte".

Czasem trzeba dokonać wyboru komu chce się pomagać, bo nie da się pomóc wszystkim. Czasem jest to strasznie trudny wybór, ale - będąc odpowiedzialnym człowiekiem - nie można od niego uciec.

Pamiętam jak dziś tamtą rozmową ze swoim koordynatorem, który namawiał mnie do podjęcia współpracy z dzieciakami u sióstr. Opierałam się i tłumaczyłam, że lepiej czuję się w towarzystwie osób dorosłych. Opowiedziałam o traumie, jaką przeżyłam w szkole i o powodach odejścia od nauczania kogokolwiek. Dałam się jednak przekonać i spróbowałam.

Może gdybym zobaczyła, że dzieci w ośrodku nie są uśmiechnięte, radosne, pogodne i zadbane łatwiej byłoby mi tam zostać? Bardzo możliwe, że tak właśnie by się stało. Ale siostry dają im tyle ciepła, troski, uwagi i miłości... Poza tym, dookoła mają swoich rówieśników, z którymi mogą spędzać czas. I rodziców, do których jeżdżą co weekend.

Widziałam siostrę w habicie jak ścigała się na rolkach z chłopakami. Druga bujała się na huśtawce w towarzystwie dziewczynek. Trzecia siedziała przy stole i malowała farbkami obrazki - razem z tym uroczym imiennikiem Męża. Czwarta grała z dzieciakami w siatkówkę na placu zabaw.

W oczach małych podopiecznych obserwowałam radość, której trudno się dopatrzeć na twarzach ludzi, których za każdym razem widzę w domu pomocy społecznej, w którym odwiedzam panią Em. Dzieciaki dopiero wchodzą w życie. Pensjonariusze DPS-u powoli zbliżają się już do jego końca.

Praktycznie z każdego kąta pokoju starszych ludzi wyziera samotność, której próżno szukać w ośrodku wychowawczym. DPS najczęściej jest ostatnim miejscem pobytu człowieka, podczas gdy dzieciaki pewnego dnia opuszczą mury internatu, wyfruwając z niego jak ptaki z gniazda.

Po namyśle i w pełni świadomie wybrałam starość, samotność, smutek, bo wiem, że mogę wnieść w tamto miejsce choć odrobinę uśmiechu, radości i ciepła, których tak bardzo tam brakuje.


czwartek, 13 marca 2014

1.550. Szok dnia

Poszłam do pani Em, ale najpierw musiałam się wpisać do książki wejść i wyjść. Pokój, w którym się ona znajduje, jest na wprost tego, w którym urzęduje Oko Cyklonu. Przyuważyła mnie od razu i z uśmiechem na ustach przyszła, sprawdzając co tam robię. Wpisałam oba nazwiska i imię - bez problemu. OC była dla mnie tak miła, że aż się zdziwiłam. Zagadywała, pytała co słychać.

Chwilę potem pani Em wyjaśniła mi wszystko. Otóż, okazało się, że wywarłam na OC tak pozytywne wrażenie, że ta podzieliła się tym z panią Em zaraz po moim wyjściu. Mój wygląd zewnętrzny, osobowość, charakter - wszystko, ale to absolutnie wszystko spodobało się OC. No i że jestem taka sympatyczna, i otwarta. Hm... Szok dnia jak dla mnie.

Spaceru nie było, buszowania w drogerii też nie. Pani Em trochę przeziębiona, nie chciała ryzykować wyjścia na dwór. Miejmy nadzieję, że następnym razem i pogoda, i zdrowie dopiszą. Za to ja odbyłam samotną wędrówkę do biblioteki po nowe książki dla pani Em. Tak poza konkursem, czyli naszymi wspólnymi dwiema godzinami gadulstwa.

To jest tak ugodowa i spokojna kobieta, że aż trudno uwierzyć. Nie chce sprawiać żadnych problemów, więc znowu uświadomiłam ją, że te dwie godziny są dla niej i jeśli ma ochotę, możemy iść na spacer, do sklepu, na lody, do wesołego miasteczka, czy gdzie tylko sobie życzy - inwencja twórcza może być nieograniczona. A biblioteki nie mam zamiaru wliczać do tego czasu, bo idę tam sama i w obie strony zajmuje mi to prawie godzinę.

Czas czasem, ale warto być elastycznym. Nie tylko wolontariuszem, lecz przede wszystkim człowiekiem.

środa, 12 marca 2014

1.549. Traktowanie

Fryzjerka, do której chodzę raz na pięć tygodni, ma za wspólnika kosmetyczkę - kobietę, której nie trawię z kilku powodów. Głośna, hałaśliwa, tonem nieznoszącym jakiegokolwiek sprzeciwu wygłasza swoje teorie w każdym temacie, a wszystko, o czym rozprawia, nie podlega żadnej dyskusji. Wiem, że nie jestem jedyną osobą, która unika jakiegokolwiek kontaktu z tamtą panią.

Zniosłabym i zdzierżyłabym powyżej opisane zachowania, gdyż generalnie mam dystans, ale dwa razy babka podpadła mi na całej linii. W tej samej kwestii - nie wiem nawet jak to nazwać - głupotą, ignorancją, brakiem szacunku?

Siedziałam kiedyś z farbą na głowie, a że wspomniana kosmetyczka nie miała co robić, zdecydowała, że fryzjerka podetnie jej grzywkę. "Tylko żebym nie wyglądała jak ten Down!" - poleciła mojej znajomej. Kolejnym razem relacjonowała opieszałość aptekarza, który dość długo ją obsługiwał. "No i wiesz, stoję jak ten Down i czekam".

A teraz opiszę coś, czego sama doświadczyłam podczas ostatniego spotkania z grupą wychowawczą u zakonnic. Razem z siostrą opiekunką i grupą dziewcząt oraz kobiet (najstarsza miała 26 lat) szłyśmy na plac zabaw. Na końcu dwudziestopięciolatka A. z zespołem Downa, która utykała na nogę. We dwie zamykałyśmy stawkę.

Przed nami dziewczynki przekomarzały się z siostrą wychowawczynią, prawie "walczyły" o to, która weźmie ją pod rękę. Spontanicznie powiedziałam do A.: "siostrze to dobrze, bo ma powodzenie". Chwilę potem poczułam rękę wsuwającą się pod moje ramię. Tak dotarłyśmy na plac zabaw. W drodze powrotnej było dokładnie tak samo.

Intuicyjnie i namacalnie wyczułam ogromną wrażliwość i empatię A. Wrażliwość i empatię, której mam wrażenie, iż pozbawiona jest opisana przeze mnie kosmetyczka, stawiająca siebie o wiele wyżej niż drugiego człowieka - szczególnie tego z zespołem Downa.

Po doświadczeniu z A. obiecałam sobie jedno - jeśli jeszcze raz usłyszę z ust tamtej kobiety tekst w stylu "jak ten Down", dobitnie i stanowczo powiem jej co myślę o takim lekceważącym traktowaniu. I nie obchodzi mnie czy się obrazi, czy nie.


1.548. Na spacerze

Samotnie wyszłam na spotkanie wiośnie. Z aparatem w torbie i obwarzankiem w dłoni. Szukałam dowodów w trawie i na drzewach. A kto szuka, ten znajduje.




Nogi same zaniosły mnie do biura jednego z moich koordynatorów, z którym podpisałam porozumienie o współpracy i od którego dostałam kartę pracy wolontariusza. Przy okazji porozmawialiśmy sobie o sytuacji w domu pomocy społecznej, w którym odwiedzam panią Em. Jak się okazało, nie jestem odosobniona w swoich spostrzeżeniach jeśli chodzi o tę placówkę. Inni wolontariusze mają podobne zdanie na temat Oka Cyklonu i reszty personelu, który zdaje się nie szanować pensjonariuszy. Ba, nawet mój koordynator na własnej skórze doświadczył impertynencji ze strony OC.

W drodze powrotnej trafiłam na jakąś uliczną wystawę talerzy oraz innej ceramiki. Nie mogłam się powstrzymać od pstryknięcia im kilku fotek - szczególnie temu z chyba niewidocznym na kolażu (lecz dość przewrotnym) napisem: 'very nice to be small' oraz z gołym biustem - jak znam życie, zapewne przypadnie ona do gustu Mężowi.

A potem przyszłam do domu, odebrałam pocztę, znajdując w niej zdjęcie potwierdzonej rezerwacji (i kupionych biletów) autorstwa bardzo fajnej babki ze stolicy, która za niecałe trzy miesiące przyjedzie do mnie w odwiedziny.


wtorek, 11 marca 2014

1.547. W domu

Pąki na drzewie za oknem są już tak nabrzmiałe i błyszczą się w słońcu, jakby tylko czekały na sposobność pęknięcia i uwolnienia młodych, zielonych listków.

Ziemia czuje wiosnę. Powietrze się zmienia. Ludzie masowo wylegli na miejskie targowisko w poszukiwaniu lżejszych ubrań.

Pojechałam do rodziców po korespondencję, jaka przyszła do Męża. Matka się ucieszyła, bo miała pretekst, by mnie "zwabić". Ojciec na moje "dzień dobry", a potem "do widzenia" wyraźnie odpowiedział "cześć".

Zszedł ze mnie i z Dyrektora Wykonawczego stres związany z wieloletnim mieszkaniem pod jednym dachem z teściami. Wreszcie cieszymy się całym sercem (i bez bezsensownych kłótni) z tego, gdzie jesteśmy, czyli w domu. Głos Rozsądku dodatkowo odetchnął z ulgą po prezentacji genogramu, który też podświadomie go męczył i dręczył psychicznie.

W Dzień Kobiet zadzwonił do mnie z życzeniami dawny sąsiad z Anglii i obecny właściciel naszego kota w dzierżawie. W życiu bym się nie spodziewała tamtego telefonu, choć w miarę regularnie kontaktuje się on z nami przez komórkę.

A jak jedna bardzo fajna babka (z samej stolicy) się nie rozmyśli i kupi jutro bilety, a potem w pewien czerwcowy poniedziałek zjawi się Polskim Busem na mojej prowincji, to pójdziemy we dwie "w miasto", mając w perspektywie jedenaście godzin obopólnego gadulstwa.


poniedziałek, 10 marca 2014

1.546. Wolontariat hospicyjny

Poniżej trochę wiedzy fachowej, skopiowanej przeze mnie z dwóch podlinkowanych pod tekstami źródeł.

Historycznie, pojęcie hospicjum zostało ukształtowane w Szkocji, jako nazwa miejsca przyjmującego i otaczającego opieką podróżnych. Wywodzi się od łacińskiego słowa „hospes” oznaczającego gościa. Pierwsze instytucjonalne regulacje dotyczące przytułków dla ubogich znajdują się wśród uchwał soboru nicejskiego z 325 roku.

Współczesny model opieki hospicyjnej stworzyła Cicely Saunders – Angielka, która w 1967 roku otworzyła w Londynie specjalistyczny ośrodek opieki nad chorymi umierającymi – Hospicjum Świętego Krzysztofa. Urodzona w 1918 roku Cicely pragnęła zostać pielęgniarką, jednak sprzeciw rodziców sprawił, że udało się jej zrealizować to marzenie dopiero w 1944 roku. Pracując jako pielęgniarka w londyńskim szpitalu Świętego Łazarza opiekowała się nieuleczalnie chorym polskim lotnikiem - Dawidem Taśmą. Z rozmów, jakie z nim przeprowadziła, zrodziła się idea miejsca przeznaczonego dla ludzi umierających. Miejsca, w którym będą mogli, otoczeni opieką, wolni od bólu, uporządkować swoje sprawy oraz przygotować się do odejścia. Realizacja tej idei trwała 19 lat, w trakcie których Cicely Saunders ukończyła studia medyczne oraz odbyła praktykę lekarską w szpitalu Świętego Józefa, którego specjalizacją była opieka nad chorymi umierającymi.

Hospicjum Świętego Krzysztofa stało się modelem tego typu instytucji, znanym na całym świecie, obecnie prowadzącym także szeroką działalność edukacyjną.

Dr Cicely Saunders odwiedziła kilka razy Polskę, a jej wizyta w 1978 roku przyczyniła się do powstania 3 lata później pierwszego w Polsce Hospicjum Świętego Łazarza w Krakowie prowadzonego przez stowarzyszenie Towarzystwo Przyjaciół Chorych.

Hospicjum jest instytucją, której celem jest objęcie opieką medyczną, psychologiczną, duchową i społeczną osób znajdujących się w terminalnej (poprzedzającej śmierć) fazie choroby oraz niesienie podobnej pomocy rodzinom tych osób. Celem opieki hospicyjnej  jest umożliwienie choremu najpełniejsze przeżycie terminalnego okresu choroby poprzez leczenie objawowe, pielęgnację oraz towarzyszenie choremu i jego rodzinie. Hospicja nie próbują więc wyleczyć pacjenta np. z choroby nowotworowej, dążą jednak do tego, by uśmierzyć towarzyszący chorobie ból fizyczny, psychiczny i duchowy. Do tego celu dąży wspólnie zespół hospicyjny, składający się z lekarzy, pielęgniarek, psychologów, kapelanów, salowych, pracowników socjalnych oraz wolontariuszy medycznych i niemedycznych. 

Istnieją dwa zasadnicze rodzaje działania hospicjum:

Pierwszy z nich, najbardziej typowy, to hospicjum domowe, czyli opieka hospicyjna prowadzona w domu chorego. Zespół hospicyjny współpracując z rodziną roztacza opiekę nad chorym w jego domu, zwykle w sytuacji, gdy jest on już wypisany ze szpitala, po ostatnich zabiegach zwalczających chorobę, jakie można było przeprowadzić z medycznego punktu widzenia. Hospicja takie zajmują się również wypożyczaniem specjalistycznego sprzętu, szkoleniem rodziny w pielęgnacji i postępowaniu z chorym.

Drugi model opieki hospicyjnej odnosi się do prowadzenia opieki w szpitalu, w którym przebywa pacjent bądź w hospicjum stacjonarnym, czyli osobnym budynku, przeznaczonym tylko do tego typu opieki. Hospicjum stacjonarne jest przeznaczone głównie dla pacjentów, którzy wymagają – ze względu na ciężki przebieg nowotworu – stałej specjalistycznej opieki medycznej (dotyczy to głównie pacjentów z tzw. nowotworami płynnymi, jak białaczka, choć nie wyłącznie). Ten rodzaj opieki może być stosowany również wobec osób samotnych, nieposiadających bliskich. 

Źródło - Wikipedia

W hospicjach rozróżniamy wolontariat medyczny i akcyjny.

Wolontariat medyczny - wolontariuszem medycznym może zostać osoba pełnoletnia, która ukończy kurs wolontariatu medycznego. Kursy takie organizuje wiele hospicjów i trwają one zwykle kilka miesięcy. Podczas kursu wolontariusz nabywa umiejętności pomagające mu w opiece nad pacjentem, ale też uczy się rozmawiać z chorym i jego rodziną.

Wolontariusz medyczny niesie bezpośrednio pomoc choremu i jego rodzinie, wspiera chorego i jego rodzinę, do zadań wolontariusza należy między innymi: pomoc przy pielęgnacji pacjenta, towarzyszenie pacjentowi, organizowanie czasu wolnego podczas pobytu na oddziale (rozmowa, czytanie, spacery, małe formy terapii zajęciowej). Pomoc wynika z aktualnych potrzeb chorego i rodziny. Wolontariusz uzupełnia pracę lekarza, psychologa i pielęgniarki.

Wolontariat akcyjny - wolontariuszem akcyjnym może zostać osoba, która nie ukończyła 18 lat lub osoba pełnoletnia. Wolontariusz akcyjny korzystając ze swej motywacji, zaangażowania czy doświadczenia pośrednio pomaga chorym i ich rodzinom w hospicjum. Wykonuje  prace wspomagające codzienne funkcjonowanie hospicjum. Pomoc takiego wolontariusza jest szczególnie przydatna podczas wszelkiego rodzaju akcji promocyjnych i charytatywnych. Przygotowywanie i dystrybucja materiałów promocyjnych i zaproszeń, przygotowywanie i przeprowadzenie akcji, szukanie sponsorów – to tylko przykłady czynności wykonywanych przez wolontariuszy przy okazji takich akcji.


Jak się zapewne domyślacie, jeśli chodzi o mnie, docelowo zainteresowana jestem wolontariatem medycznym. Dlatego właśnie wciąż czekam na specjalistyczny kurs, w programie którego znajdują się między innymi zagadnienia psychoonkologiczne, socjalne oraz etyczno-moralne dotyczące:

- historii idei hospicjum i opieki paliatywnej - opieka psychopaliatywna,
- filozofii postępowania z chorymi w stanie terminalnym - reakcje psychiczne „normalne”, 
- umysłu w walce z chorobą – zastosowanie Metody Simontona, Racjonalnej Terapii Zachowania (RTZ) i Eye Movement Desensitization and Reprocessing (EMDR) w chorobach przewlekłych,
- przystosowania do choroby (psychoterapia – pomoc psychologiczna), 
- integrowania zdrowia i choroby, życia i śmierci, 
- wypalenia zawodowego,
- problemów komunikacji (wywiad medyczny, rozmowa terapeutyczna), 
- udoskonalenia systemu wsparcia i umiejętności komunikacji z pacjentem i jego rodziną, 
- roli wyobraźni w zdrowieniu, czyli jak przekształcić lęk w spokój umysłu, 
- indywidualnej drogi pacjenta do zdrowia i jego utrzymania.