Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

środa, 30 kwietnia 2014

1.617. Instrukcja obsługi

Klasycznie - jak ruchy wskazówek zegara, czyli zaczynając od lewego górnego rogu, na kwadratowo tym razem, od pierwszego do dwunastego, z kulminacją i kwintesencją przypisaną środkowej trzynastce - oto instrukcja obsługi przygotowywania przeze mnie najważniejszych momentów z historii narodzin pionierskiego sernika na zimno.

Zrobiłam go całkiem sama (nie z proszku z torebki, ale z prawdziwych składników) i na dodatek w absolutnej tajemnicy przed Mężem (plan pierwotny zakładał wspólne i dwuosobowe wykonanie deseru dopiero jutro), nie zdradzając się przez telefon ani słowem co też porabiałam w trakcie kilku godzin bytności w pracy Głosu Rozsądku.

Czy zjadliwy? Okaże się nazajutrz - no chyba, że Dyrektor Wykonawczy nie da rady się powstrzymać i zacznie degustować zaraz po powrocie z fabryki. Już się boję i z duszą na ramieniu oczekuję werdyktu kubków smakowych mojego ślubnego łakomczucha.

No i wreszcie - po około siedmiu latach od nabycia, nasz zakupiony w Anglii mikser został użyty po raz pierwszy!


1.616. Chęci

Przed świętami, korzystając z faktu, iż Mąż miał urlop, poprosiłam go o wejście ze mną do jednego ciucholandu, bo już od dłuższego czasu poszukiwałam dżinsowej spódnicy. Nie wiem czy to obecność Dyrektora Wykonawczego, czy po prostu zwykłe szczęście i traf, ale po przymierzeniu około dziesięciu różnych znalazłam dokładnie to, co chciałam. Nawet podwójnie, bo w wersji krótszej i grubszej na wiosnę/jesień oraz dłuższej i cieńszej na lato. Głos Rozsądku utargował jeszcze kilka złotych, gdyż akurat było po dostawie i cena za kilogram dość wysoka. Koniec końców wyszłam ze sklepu z dwiema spódnicami i od tamtej pory praktycznie chodzę non stop w tej wiosenno-jesiennej. I czuję się świetnie - sportowo i kobieco zarazem.

Poczyniliśmy dziś rano większe zakupy spożywcze - jako że jutro święto i wszystko będzie zamknięte. Przygotowałam się poważnie do operacji pod nazwą "sernik na zimno", budząc tym samym zdziwienie i niedowierzanie własnego Męża, że nie żartowałam obiecując mu zrobienie tego deseru na długi weekend. Słowa dotrzymam, choć za efekt smakowy nie ręczę, gdyż to mój debiut, a ze zdolnościami kucharskimi u mnie dość słabiutko. Ale chęci się liczą, ot co.


wtorek, 29 kwietnia 2014

1.615. Wtorkowe przemyślenia

Mieszkamy w tej naszej wynajętej kawalerce już prawie trzy miesiące, a mnie co jakiś czas śni się ojciec bluzgający na prawo i lewo, awanturujący się z byle powodu i matka, która wiecznie się o coś czepia. Jak bardzo tamten stres zapadł we mnie, że cyklicznie powraca w snach, które zamieniają się w koszmary, a ulga nadchodzi po przebudzeniu, kiedy uświadamiam sobie gdzie jestem.

Matka dopiero po raz drugi (odkąd się tu przeprowadziliśmy) przekroczyła próg tego miejsca. Chyba trochę weszłam jej na ambicję podczas rozmowy telefonicznej i nagadałam dość przekonująco skoro się jednak zdecydowała na ten krok. Ile można ją zapraszać i ponawiać to samo pytanie? Obcy szybciej by nas odwiedził, a przecież tu chodzi o własną (i do tego biologiczną) rodzicielkę.

Z powodu nadchodzącego długiego weekendu (Mąż wziął urlop na naszą rocznicę ślubu) będę miała przerwę w spotkaniach z panią Em. I choć w pierwszej chwili przemknęła mi przez głowę myśl, byśmy razem z Dyrektorem Wykonawczym poszli z nią na spacer, po rozmowie z Głosem Rozsądku uznałam, że dwutygodniowa posucha dobrze zrobi mojej podopiecznej.

Wtedy przed świętami i w wielkanocną niedzielę nieopatrznie widzieliśmy się z panią aż Em trzy razy w ciągu czterech dni. Do tego jeszcze codziennie miałam od niej przynajmniej jeden telefon plus kilka SMS-ów. Nic niepokojącego się nie działo, a ona pewnie potrzebowała towarzystwa i w pełni ją rozumiem. Problem polega jedynie na tym, że nadmierna częstotliwość tamtych kontaktów zaczęła mi przeszkadzać. I co gorsza nie tylko mnie, bo i Mąż miał już dość dzwoniącego telefonu.

Kilka dni temu, zupełnie przypadkowo spotkaliśmy panią Em na ulicy. Ponieważ dostrzegliśmy ją z daleka, szliśmy za nią, a ona nas nie widziała. Szła całkiem sama, żwawo, nie utykając, a laska trzymana w dłoni wydawała się być całkiem zbędnym rekwizytem. W ręce trzymała siatkę z zakupami. Czyli wychodzi na to, że jak nikt nie patrzy, pani Em świetnie sobie radzi. Kiedy pojawiam się ja (sama lub z Dyrektorem Wykonawczym) ona nagle zaczyna utykać i nie potrafi poruszać się samodzielnie, a także nie może nic nosić.

Dla swojego własnego dobra, ale także dla dobra Męża postanowiłam, że nie będę wychodziła przed szereg, bo nadgorliwość nie jest wskazana. Jedno spotkanie w tygodniu - na to się umawiałyśmy i niech tak pozostanie. Czuję, że to właściwa decyzja. Szczególnie w kontekście ostatnio usłyszanych od niej słów o traktowaniu mnie jak wnuczki lub córki. Zbyt duży ładunek emocjonalny zawiera się w tamtych rolach, w które się nie wcielę.

Musiałam także zaprzestać przytulania i ściskania jakimi na "dzień dobry" i "do widzenia" raczyła mnie moja podopieczna. Kurtka, w której ją odwiedzałam na wysokości pleców oraz na rękawach miała tłuste plamy spowodowanie nadmiernym afektem, jakim pani Em darzy krem do rąk - glicerynowy z cytryną. Na całe szczęście plamy zeszły całkowicie chociaż dopiero po drugim praniu.

Mam zamiar (po raz pierwszy w życiu) zrobić na ten weekend sernik na zimno. Przepis już jest - bardzo prosty i chyba powinnam dać sobie z nim radę. Jakby co Mąż na pewno pomoże - wszak ktoś będzie musiał zjeść zawartość całej tortownicy.

Włosy też mają się dobrze. Dzisiaj uczesałam się jeszcze inaczej i coś czuję, że to nadal nie koniec moich z nimi eksperymentów. Nawet matce moja fryzura przypadła do gustu, a komplement w jej ustach należy naprawdę do rzadkości.


poniedziałek, 28 kwietnia 2014

1.614. Wystarczająco

Po mailowych i telefonicznych konsultacjach z inną przedstawicielką płci pięknej doszłam do podnoszącego mnie na duchu wniosku. A mianowicie - że nie wiem jak bardzo bym się starała i próbowała, za żadne skarby nie jestem w stanie odtworzyć na swojej głowie tego, z czym wyszłam z salonu. I okazuje się, że nie tylko ja mam z tym problem.

Ale żeby nie było tak wesoło, kolorowo i optymistycznie, przyznam się do czegoś, czego oczywiście teraz się wstydzę - zepsułam i sobie i Mężowi pół niedzieli. Nie, nie poryczałam się. Poszło mi w klasycznego focha, wkurzenie (mało powiedziane) na siebie, fryzjerkę, gumę do modelowania, suszarkę, szczotkę i generalnie na wszystkich i wszystko.

Umyłam bowiem włosy, które wróciły na swoje miejsce i nijak nie chciały się ułożyć inaczej. A ja czułam się brzydka, beznadziejna i felerna, że mam dwie lewe ręce, do niczego się nie nadaję, bo nawet nie umiem się uczesać. Ze środka co prawda słyszałam głos, który mówił mi, że przecież to tylko jakaś tam fryzura, a nie koniec świata, ale widocznie musiałam posiedzieć w wykopanym przez siebie dołku, żeby wreszcie się z niego wydostać na powierzchnię.

Desperacja była jednak tak ogromna, że chciałam wziąć maszynkę Dyrektora Wykonawczego i dokonać dzieła. Na szczęście zdrowy rozsądek wrócił w samą porę i na chceniu się skończyło. W sumie dwa razy myłam jeszcze włosy, suszyłam i próbowałam różnych sposobów, żeby się upodobnić do nie wiem po co zrobionego zdjęcia w salonie, tuż po obcięciu.

Żeby była jasność - absolutnie nie żałuję decyzji o krótkich włosach, bo czuję się rewelacyjnie - lekko, zwiewnie, wygodnie. W idealnym momencie poszłam do fryzjera, gdyż byłam na tę drastyczną zmianę gotowa. I wiem, że nie chcę już wracać do długości, jaką miałam wcześniej na głowie.

Ktoś może mi pokazać jak się rysuje. Ktoś inny zaprezentuje kroki taneczne. Jeszcze ktoś jak się śpiewa. Tyle, że ja nie będę w stanie tego odtworzyć i odwzorować - jeśli nie mam takich zdolności, umiejętności, czy predyspozycji.

Patrzyłam na ręce fryzjerki - jak suszy, modeluje i używa gumy. Próbowałam tamte ruchy naśladować, ale nie wyszło. Nie jestem w stanie spojrzeć na siebie z góry, czy z boku tak, jak ona. Nie odkręcę sobie głowy, żeby coś na niej zdziałać, a potem nie przykręcę jej z powrotem.

To, że czegoś nie umiem, nie potrafię i nie jestem w stanie zrobić, nie powinno jednakże wpływać na tak paskudne ocenianie samej siebie i przyklejanie sobie etykietek, o których wspomniałam wcześniej. Na tym się skoncentruję, bo jak widać sporo pracy przede mną.


1.613. Motywy

Czasem jedna niewłaściwa decyzja zmienia życie już na zawsze. Nieodwracalnie. Czasem jest tak, że ktoś nie dostrzega, iż zawsze jest jakieś inne wyjście. Nie wiem czy trudniejsze, czy łatwiejsze. Inne. 

Wciąż jestem pod wrażeniem dwóch ostatnio obejrzanych wspólnie z Mężem filmów...

Maria łaski pełna przeraża, a jednocześnie zmusza do zastanowienia się nad motywami, jakie kierują główną bohaterką. Ona wyciągnęła wnioski i odrobiła lekcję, ale ile istnieje podobnych do niej osób, które skuszone wizją szybkiego zarobku nie zatrzymają się w porę?

Lilja 4-ever bulwersuje, wstrząsa i długo nie daje o sobie zapomnieć. Zaledwie trzy miesiące z życia szesnastolatki (obraz inspirowany prawdziwą historią) wystarczą, by świetnie zrozumieć motywy postępowania dziewczyny. Film naprawdę wbija w fotel.

Seks, władza, pieniądze - ponoć to one rządzą światem i wszystko się kręci wokół nich. Niby rozumiem, a pojąć nie mogę...


sobota, 26 kwietnia 2014

1.611. O miłości

Wczoraj w mailu przeczytałam słowa od bliskiej memu sercu kobiety, która nie ma problemu ze swoją kobiecością i poczuciem własnej wartości, bo przecież gdyby tak nie było, nie byłaby w stanie wyrazić takiej opinii w temacie moich włosów - "Pięknie! Kobieco i młodzieżowo zarazem. Delikatnie i jednocześnie z pazurem. Dziwnie sprzeczne wrażenia, ale bardzo pozytywne. Świeżo. Cudnie!"

Mąż zwariował albo oszalał. No bo jak inaczej nazwać jego nieustanne powtarzanie mi, że jestem piękna? Teraz jeszcze usłyszałam: "kocham cię, bo jesteś ciepła - emocjonalnie ciepła".

Wychodzi na to, że sobotę spędzimy w domowych pieleszach, gdyż na dworze leje od samego rana i nie zanosi się, że przestanie przed wieczorem. Pogoda iście barowo-kanapowo-filmowa. A propos tego ostatniego - robimy sobie kolejne seanse. 

Dzisiaj polecam dwa filmy. Oba o miłości, lecz w innym aspekcie, świetle, ujęciu, czasie, miejscu i konfiguracji. Niebo nad Saharą przeniesie nas o kilkadziesiąt lat wstecz, na pustynię. Poszukiwanie uczucia niespełnionego i wyidealizowanego zdaje się być tak samo niemożliwe jak policzenie wszystkich ziarenek piasku. Take this waltz może da do myślenia tym, którzy nie doceniają tego, z kim są i co mają, lecz szukają mocniejszych wrażeń, które po kilku latach zamieniają w identyczną rutynę jak poprzednio.


piątek, 25 kwietnia 2014

1.610. Okaleczeni

Słowa, które zapewne w innych okolicznościach czasu, przestrzeni, czy miejsca byłyby usłyszane od innej osoby, pewnie zabrzmiałyby i zostałyby odebrane inaczej...

Trudno jest mi wejść w rolę, która nie jest dla mnie napisana z jednej prostej przyczyny - nie jestem ani córką, ani wnuczką pani Em.

Być najbliższą osobą dla starszej pani, która mówi, że nigdy dotąd nie spotkała się z taką serdecznością ze strony innego człowieka, jaką dostaje ode mnie - to niezwykle emocjonalna deklaracja.

Tak sobie czasami myślę o swojej podopiecznej i zastanawiam się jak trudne i zagmatwane bywają niejednokrotnie relacje w rodzinach skoro ktoś obcy jest często bliższy sercu niż ci, z którymi łączą nas więzy krwi.

Samotność czająca się w kącie korytarza, samotność śpiąca na łóżku, samotność spożywająca posiłek - samotność wśród wielu podobnie samotnych i okaleczonych w tłumie...


1.609. Beczka miodu i łyżka dziegciu

"Weszła pani bibliotekarka, wyszła gwiazda - co za metamorfoza!" - powiedziała druga, pracująca na tej samej zmianie koleżanka obcinającej mnie fryzjerki patrząc na końcowy efekt na mojej głowie.

"Twoja żona wygląda tak fajnie i seksownie w krótkich włosach" - stwierdził kolega Męża, który mnie wczoraj widział i ze mną rozmawiał.

"Kochana, pięknie - jeszcze z dziesięć lat młodziej" - usłyszałam od  pani Em.

"No i po coś się tak wystrzygła? Pewnie ci brzydko" - spytała i jednocześnie oceniła matka przez telefon, nawet nie widząc moich włosów (i pewnie też nie wiedząc) co mówi.

"Żonka, jesteś piękną kobietą i jeszcze bardziej mi się podobasz w krótkich włosach" - od wczoraj wciąż powtarza mi Dyrektor Wykonawczy.


czwartek, 24 kwietnia 2014

1.608. Z głowy

Już dawno się tak nie denerwowałam jak przez kilka ostatnich dni. Im bliżej, tym gorzej i bardziej. Wyszłam z domu, a chciałam zawrócić. Nawet do kościoła wstąpiłam na chwilę, żeby się wyciszyć, uspokoić i pomodlić.

Potem otworzyłam drzwi, siadłam na fotel, raz jeszcze pokazałam zdjęcia, wytłumaczyłam o co mi chodzi i oddałam się w fachowe (jak się za chwilę okazało) ręce fryzjerki, która obcinała moje włosy przez ponad półtorej godziny.

Szok, niedowierzanie, głupawka - różnych stanów doświadczałam, ale dałam radę. Zresztą i tak nie miałam już wyjścia - ucieczka nic by mi nie dała - szczególnie w trakcie używania nożyczek przez sprawne damskie dłonie. Wytrwałam i było coraz lepiej i kształtniej.

Podobam się sobie i jestem bardzo zadowolona z efektu końcowego. Innym (parę znajomych osób już mnie zdążyło zobaczyć) moja krótka fryzura również przypadła do gustu. Potrzebuję jedynie trochę czasu, by się do nowej siebie przyzwyczaić, gdyż oczami wyobraźni wciąż widzę się w długich włosach.

Nieporównywalnie jest mi lżej i chłodniej (na upały w sam raz). Żaden włos nie wchodzi mi do oczu, nosa, czy ust i nie lata dookoła twarzy rozwiany wiatrem. Klamry, gumki i frotki poszły w odstawkę. No i wreszcie mogę eksponować kolczyki, które uwielbiam.

Idąc, łapałam swoje odbicie we wszystkich możliwych wystawach sklepowych oraz szybach samochodów. Odwiedziłam Męża w pracy, bo nie chciałam czekać aż do wieczora na jego reakcję. Uśmiech i radość w tamtych oczach mówiły same za siebie.

Znajoma sprzedawczyni w sklepie też się uśmiechnęła na mój widok i skomplementowała fryzurę. Nawet kolega Dyrektora Wykonawczego, który mnie zobaczył, powiedział później Głosowi Rozsądku, że ładnie wyglądam.

Jutro rozejrzę się tylko za gumą do modelowania, bo bez niej ani rusz. Włosy trzeba poczochrać, by stworzyć coś na kształt tego, co ma na głowie Małgorzata Kożuchowska.

A Mąż jest kochany, cierpliwy i bardzo wspierający. Nie dość, że od samego początku był jak najbardziej za zmianą fryzury, a do tego jeszcze dzisiaj rano, tuż przed wyjściem do pracy, rozwiał moje wątpliwości jednym zdaniem: "nie martw się - jesteś ładna i będziesz ładnie wyglądać, a ja i tak zawsze będę cię kochał - nawet jak będziesz mieć zielone, czy różowe włosy, bo dla mnie najważniejsza jesteś ty i twoje serce".


środa, 23 kwietnia 2014

1.607. Z okna

Chce się żyć - grzmoty, burza, wiosenny deszcz i piękne drzewa rosnące pod oknami - wystarczy otworzyć balkon. Nie dość, że jest kasztanowiec, dzisiaj odkryłam także kilka krzaków bzu. Już nie mogę się doczekać na ten oszałamiający zapach jak pączki rozkwitną.


1.606. Filmoterapia

Jak w niedzielę nawet (prze)jedzeniowo nie odczułam świąt, tak w poniedziałek daliśmy z Mężem równo do wiwatu. Dogadzaliśmy sobie, że hej. Rezultaty widać na wadze, ale dziwnym trafem tylko u Dyrektora Wykonawczego - z 82 kg wskazówka skoczyła do 85. U mnie za to bez zmian - 70 kg - nieważne ile zjem.

Zapasy jako takie skonsumujemy do ostatniego okruszka jeszcze dzisiaj, no może najpóźniej jutro. W związku z powyższym tradycyjne poświąteczne przykazanie "jedz, bo się zmarnuje" zupełnie nas nie dotyczy.

Wreszcie usiedliśmy i co prawda w ratach, ale jednak obejrzeliśmy Cyrulika syberyjskiego. Tak sobie potem pomyślałam czy te wszystkie rosyjskie historie miłosne muszą być tragiczne, smutne i nieodwracalne? A może to samo życie, tylko realia i czasy inne?

Podążając tropem oglądaczy filmowych skusiliśmy się jeszcze na Włoski dla początkujących. Chciałam dać mu szansę i udało się - mimo podejmowanych prób rezygnacji ze strony Męża. Dość specyficzny obraz, ale fajnie pokazuje zagubienie, nieśmiałość i nieporadność dorosłych i straszliwie samotnych ludzi.

Potem, niesiona na fali tego, co zobaczyłam (a jednocześnie odpowiadając na pytanie Głosu Rozsądku o to czy takie osoby naprawdę istnieją), wróciłam w swoich myślach i rozmowie z Dyrektorem Wykonawczym do czasów kiedy dawałam ogłoszenia do lokalnych gazet w poszukiwaniu swojej drugiej połówki.

Na koniec coś do poczytania, czyli Magia filmowych emocji - słów kilka o terapeutycznych funkcjach filmów.


wtorek, 22 kwietnia 2014

1.605. Tradycji stało się zadość

Jako uparta i zadziorna koza za wodą nie przepadam i nie przypominam sobie, by kiedykolwiek było inaczej. Zapewne w przyszłości też się to nie zmieni.

Wczoraj był ten dzień, w którym lanie wody jest ponoć dozwolone i nawet pożądane, by zapewnić dobrobyt i powodzenie - szczególnie przedstawicielkom płci pięknej.

Od samego rana zastrzegłam głośno i wyraźnie, że nie życzę sobie jakiegokolwiek polewania mnie czymkolwiek. I był spokój. Aż do późnego popołudnia, kiedy Dyrektor Wykonawczy zawołał mnie do łazienki, by mu pomóc. Niczego nie przewidując poszłam, bo przecież dobra żona jestem. No i zostałam opryskana ciepłą wodą.

Opanowałam nerwy, uspokoiłam się i czekałam na odpowiednią okazję. Siedzieliśmy cały dzień w domu, więc w pewnym momencie Mąż stwierdził, że musi chociaż na balkon wyjść, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Ostrzegłam go przed mieszkającą nad nami starszą panią, która może wylać mu na głowę wiadro wody.

Wyszedł, popatrzył do góry, a we mnie wstąpił psotnik i chochlik w jednym. Kiedy Głos Rozsądku tak stał grzecznie oparty o barierkę, wzięłam szklankę do połowy pełną wody (mineralnej - żeby nie było) i chlust w okolice pleców.

Trzeba było słyszeć ten nagły wrzask - "Jezus Maria!!!!" - wydobywający się z ust Męża, który nie wiedział co się dzieje. Moja mina bezcenna. A wodna zemsta jaka słodka...


poniedziałek, 21 kwietnia 2014

1.604. Żurek

Czasem mam przesyt - przede wszystkim ludzi - ich gadania, hałasu, dźwięków, spojrzeń. Dlatego potrzebuję ciszy, spokoju i śpiewu ptaków dobiegającego zza okna. 

Fajnie jest nieraz posiedzieć w domu, z Mężem, po raz pierwszy w życiu ugotować razem małżeński żurek z białą kiełbasą, być ze sobą, ale zajmować się czymś innym, a jednocześnie mieć kochanego człowieka na wyciągnięcie ręki. Dokładnie tak, jak właśnie dzisiaj.


niedziela, 20 kwietnia 2014

1.603. Wielkanoc

Obudziliśmy się o 5:40. Sami z siebie, dobrowolnie, wyspani. Przez okno zdążyliśmy zobaczyć procesję rezurekcyjną dookoła kościoła, a także pewnego starszego pana, który tuż za ogrodzeniem świątyni, mimo poważnych problemów z poruszaniem (nerwowo rozglądając się wokół siebie) odpalił petardę, rzucił ją na trawę i oddalił się z miejsca zdarzenia na tyle szybko, na ile pozwalały mu własne niezbyt sprawne nogi. Staliśmy za roletą i przez dłuższą chwilę zastanawialiśmy się z Mężem czy zamiarem staruszka było uczczenie Zmartwychwstania Jezusa, czy też próba zakłócenia uroczystości kościelnej. W każdym razie widok był dość niecodzienny - tym bardziej, że w pierwszej chwili pomyśleliśmy, iż ów jegomość spieszył się na mszę.

Złożyliśmy sobie życzenia wielkanocne, podzieliliśmy się zawartością koszyczka ze święconką, skosztowaliśmy po trochu wszystkich przygotowanych i kupionych smakołyków, po czym udaliśmy się na spacer połączony z pójściem na cmentarz na groby moich dziadków, wujka oraz przyszywanej babci, na której pogrzebie byłam w pierwszych dniach stycznia.

Pogoda taka sobie - chłodno, nieprzyjemnie, wiał wiatr, na niebie mleko, słońce nie mogło się przebić przez chmury, a światło było dość ostre i zdjęcia niekoniecznie się nadają. Nie licząc mordki pewnego pięknego psa, który już kiedyś zaskarbił sobie moje serce i cieszę się, że mogłam go dzisiaj spotkać po raz kolejny.

Byliśmy także na poobiednim spacerze z panią Em, a potem już sami udaliśmy się na mszę. Jutro siedzimy w domu, gdyż już od lat nie wychodzę na dwór w ten dzień - nie chcę ryzykować bycia oblaną wiadrem wody, a odkąd znajoma mojej matki (samotna pani dobrze po sześćdziesiątce) została w ten sposób potraktowana, nie wierzę w cuda w tej materii.



1.602. Wielka Sobota

Migrena, migrena i jeszcze raz migrena - oto plon prawie całej Wielkiej Soboty. Z małymi przerwami na chwilowy jej zanik po zażyciu uderzeniowej dawki kwasu acetylosalicylowego.

Głos Rozsądku tym razem sam (chyba po raz pierwszy odkąd jesteśmy małżeństwem) poszedł z koszyczkiem do kościoła, a ja oszczędzałam siły na to, co miało nastąpić potem, czyli wizytę u rodziców i "wymianę towarową" - sałatka jarzynowa zrobiona przez Męża za kawałek upieczonego przez matkę schabu.

Półtorej godziny (w weekendy niestety autobusy rzadko kursują) spędzonej w tamtym miejscu plus patrzenie na ojca, który przez dobrą godzinę na kolanach potrafił zamiatać dywan, rzucając na prawo i lewo niecenzuralnymi słowami na "k...." nie należały do przyjemności. Gdyby nie fakt, iż wciąż w mieszkaniu rodziców mamy trochę swoich rzeczy, po które trzeba pojechać, wolałabym zaprosić matkę do nas, a nie musieć przy okazji oglądać ojca, którego najwidoczniej nasza chwilowa obecność (dwa razy w miesiącu) doprowadza do białej gorączki.

Z ulgą, głębokim oddechem, westchnieniem i wielką radością wyszłam z tamtego lokum i przekroczyłam próg naszej kawalerki. Cisza i spokój. Nareszcie. Wspomniana na początku notki migrena była ceną za mój stres. Jestem o tym przekonana, bo znam trochę swój organizm i wiem jak funkcjonuje.

W międzyczasie zadzwoniła pani Em z informacją o zielonym świetle i wolnym od współlokatorki pokoju. Zabraliśmy więc porcję sałatki jarzynowej dla mojej podopiecznej, kawałek sernika i pomarańczę, po czym zaledwie po kilku minutach siedzieliśmy już u niej w pokoju. Dla Dyrektora Wykonawczego był to pierwszy raz kiedy zobaczył jak DPS wygląda od środka. Szok, szok i jeszcze raz szok. Przeżył dokładnie to samo co ja, kiedy prawie dwa miesiące temu pojawiłam się w tamtym miejscu.

Trzy i pół godziny - tyle czasu spędziliśmy z panią Em, a ja - jak zwykle - wcale nie czułam upływających minut. Żarty, żarciki, opowieści różnej treści, na wesoło i smutno, życzenia świąteczne i podzielenie się święconym jajkiem, herbatka malinowa, delicje i ptasie mleczko. Plus wspólne fotki, na których obie z panią Em wyglądamy jak po spożyciu trunków wysokoprocentowych. Przynajmniej tak uwiecznił nas Mąż. Zdjęcia oczywiście do powtórki, bo żadne nie przeszło naszej babskiej cenzury.


sobota, 19 kwietnia 2014

1.601. Jedna na "s"

Kto mnie uważnie czyta ten pamięta, że jeśli chodzi o jedzenie, na świątecznym stole wystarcza mi reguła trzy razy "s" - schab, sernik i sałatka. Ten pierwszy piecze nam matka, ten drugi kupujemy w cukierni, tę trzecią robimy z Mężem, a ściślej rzecz biorąc on siedzi i kroi, a ja robię to, co mi najlepiej w życiu wychodzi, czyli mieszam (najwygodniej w wyparzonej w gorącej wodzie łazienkowej misce) i dodaję smaku na oko i język (dużo majonezu, trochę mniej chrzanowej musztardy oraz łyżkę cukru).

Składniki widoczne na zdjęciach (po dwie puszki zielonego groszku i kukurydzy, sześć marchewek, cztery pietruszki, jeden średni seler, cztery jabłka, sześć ogórków kiszonych, dwie cebule, sześć ziemniaków i cztery jajka na twardo) obowiązują w przypadku dwóch łakomych głodomorów (czytaj: Karioka i Dyrektor Wykonawczy) oraz dwóch normalnych zjadaczy (czytaj: rodzicielka i pani Em).

Potrzebny jeszcze będzie stół, spora deska do krojenia (tę szklaną w owoce przywieźliśmy z Anglii), ze dwa ostre noże, wygodne krzesło, ocean cierpliwości głównego wykonawcy (czyli Męża) i ktoś, kto przyniesie chusteczkę (w razie łez wywołanych cebulą), a także poda coś do picia i jedzenia (czyli Karioka). 

Czas na wykonanie wynosi około dwóch godzin uporczywego i rutynowego machania nożem plus tyle, ile trzeba gotować wspomniane wyżej marchewki, pietruszki, seler, ziemniaki i jajka. Mieszanie i doprawianie (połączone oczywiście z obowiązkową degustacją) są już czystą przyjemnością i zajmują zaledwie chwilę.




1.600. Wypłyń na głębię



Pokonywania swoich słabości i nieustającego zawierzenia, że to możliwe, a także bezbrzeżnej radości z każdego, nawet najmniejszego, wypłynięcia na głębię - tego wszystkiego wielkanocnie życzę sobie i Wam. Z całego serca.

czwartek, 17 kwietnia 2014

1.598. Słonecznie

Jest i słońce. Zobaczyłam je spod przyłbicy (tak Mąż nazywa moją opaskę na oczy do spania) i od razu miałam lepszy humor. Ostatnie dni pełne były chmur, zimna, deszczu, wiatru i generalnie nie nastrajały optymistycznie. Nie to, co dzisiaj.

Wypiłam wodę z cytryną i miodem, a potem kawę ze śmietanką (płatki owsiane czekały jeszcze ze dwie godziny na stole), wzięłam do ręki płyn do mycia okien, papierowe ręczniki i zabrałam się za szybę w kuchni i zewnętrzne na balkonie. Jutro przyjdzie pora na wewnętrzne, ale najpierw Dyrektor Wykonawczy musi wyczyścić z kurzu rolety bambusowe.

Głos Rozsądku ma dwudniowy urlop, więc dzięki temu nie musimy się ani spieszyć, ani stresować, ani denerwować. Nic na siłę. Luz i spokój. Taki jak na spacerze z panią Em, po którą poszliśmy oboje do DPS. Już nie tylko ja wzbudzam tam sensację. Teraz i Mąż może poczuć na własnej skórze co to znaczy być na cenzurowanym.

Jesteśmy (znowu z Dyrektorem Wykonawczym) umówieni z moją podopieczną na świąteczne jajeczko, którym podzielimy się z nią po obiedzie, ale wtedy jest szansa, że będzie miała cały pokój dla siebie, gdyż prawdopodobnie jej współlokatorka wyjeżdża do rodziny na święta. Czekam niecierpliwie na telefon z informacją o zielonym świetle i wolnej drodze.

Jarzyny potrzebne do zrobienia sałatki leżą na podłodze w kuchni. Kupiliśmy też malutką babeczkę do koszyczka. Jedno pranie już się suszy, drugie właśnie się pierze. Jutro odkurzanie, mopowanie, mycie dwóch rolet i okien w pokoju. No i zakup mojego ulubionego serniczka z wiśniami i kakao.

Wciąż zapominam napisać, że dwa albo trzy dni temu zaobserwowałam wschodzący w doniczce szczypiorek, który początkowo wzięłam za małe, białe robaczki - bez okularów z bliska już mało co widzę. Dzisiaj pojawiły się pierwsze zielone niteczki.

Mąż pstryknął mi parę pożegnalnych fotek, bo jak dobrze pójdzie, za równiutki tydzień będę już miała krótkie włosy...


1.597. Coś do zarzucenia

Bzdety i bzdeciki. Bzdury i bzdurki. Od nich najczęściej się zaczyna, a skończyć się może nawet i rozwodem.

Co mam do zarzucenia Mężowi? Poza tym, o czym już wielokrotnie pisałam, odkąd tu mieszkamy, zaobserwowałam jeszcze kilka rzeczy.

Notorycznie zostawia pustą rolkę po papierze toaletowym (przezornie dbam, by w łazience leżały dwie - jedna rozpoczęta, a druga całkiem nowa). Nie wkłada torebek z przyprawami w to samo miejsce (trzymamy je w plastikowych koszyczkach, ułożone alfabetycznie, by łatwiej można je znaleźć). Wyjmuje różne przedmioty na wierzch, po czym zapomina o nich, bo idzie robić coś innego. Nie zauważa worka ze śmieciami na podłodze i potrafi w niego wejść.

Co ma do zarzucenia Karioce Dyrektor Wykonawczy?

Notorycznie przypala garnki jak podgrzewa sobie obiad, bo nudzi jej się stać, pilnować i mieszać, więc zajmuje się czymś innym, zapominając o odkręconym gazie. Jak śpi, praktycznie co noc (przez sen) tak się mości na łóżku, że wchodzi na drugą (nie jej) połowę sofy twierdząc, że jest ciasno, bo ma za długie nogi i się nie mieści. Chodzi i się czepia, że coś nie jest tak, jak ona chce. Matkuje, napomina, przypomina, upomina.

Jak się chce, zawsze można znaleźć haka na tę drugą stronę. Zawsze przecież jedno drugiemu może coś zarzucić, bo w realnym życiu ideały wszak nie istnieją. 

A może, zanim rozpęta się prawdziwa burza, lepiej zaproponować rozwiązanie jak na poniższym obrazku?


środa, 16 kwietnia 2014

1.596. Hasłowo

Mało piszę o tym, co w mej duszy słychać. Od czasu uczestnictwa w grupie prowadzonej przez Czarodzieja wciąż ważę słowa. I wolę nie mówić nic lub bardzo mało.

Uderzyła mnie chyba najmocniej i najdobitniej siła semantyki. Jak ważna jest i jak istotna. Zamyśliłam się nad nią od tamtego momentu i tak sobie w tym stanie trwam.

Wiele rzeczy odniosłam do siebie, choć ktoś inny i w innym kontekście o nich wspominał. O wyrzucaniu piskląt z gniazda, o wystawianiu walizek za drzwi. O poczuciu winy, ale też i wyższości. O byciu terapeutą, a nie przyjacielem.

O tym dlaczego u kobiety będącej pod wpływem stresu macica zrobi wszystko, by nie dopuścić do zagnieżdżenia się w niej zarodka. I o tym dlaczego pod żadnym pozorem nie wolno stać się koleżanką własnego dziecka.

O decyzjach, które zawsze podejmujemy. O stadiach zmiany. O motywacji, której motywatorami jest nadzieja, lęk, złość lub konfrontacja powyższych. O tym, że "nic nas nie motywuje, my sami się motywujemy".

O ABC(D) emocji - zdarzenie, myśl, emocje, działanie. O powinnościach - tych moralistycznych i tych zdrowych. O tym, że nasze ograniczenia mogą być także naszymi zasobami.

O tym, że wrażliwość nie jest cechą wspierającą...

O terapii prowokatywnej i programie Simontona. O tym jak chorzy fantastycznie potrafią manipulować otoczeniem i czerpać korzyści z własnej choroby.

Siedzę, myślę, czytam i tak w kółko. Prezentacja RTZ wciąż na pulpicie - łatwo dostępna, w każdej chwili pod ręką.

Wszystko to tylko hasła, ale w nich zawiera się cały ogrom i ciężar.


1.595. O jedzeniu

Tym razem to nie zmyłka. Będzie o tym, co jem, czego nie jem i czy w ogóle jem. Ostatnio bowiem zauważyłam u siebie mocno niepokojące objawy - brak apetytu i chęci na jedzenie czegokolwiek - nawet czekoladowych łakoci. Trwa to już chwilę, a ja bacznie się obserwuję.

Nie oszczędzam, choć o to posądzał mnie jeszcze dzisiaj Mąż. Zawsze kiedy kończą się nam pieniądze, pada to samo pytanie z ust Dyrektora Wykonawczego. Czasem potwierdzam, ale rano zaprzeczyłam, bo akurat ostatnia stówka, która pozostała nam w portfelu do końca miesiąca, nie jest wymówką.

Po obejrzeniu dwóch krótkich wywiadów z panią psychodietetyk, które tu kiedyś podlinkowałam, zaczęłam czekać na moment, w którym poczuję głód fizyczny. I albo ja mam problemy z jego rozpoznaniem, albo on mi zanikł - w myśl powszechnie znanego powiedzenia o nieużywanym organie.

Wczorajsze śniadanie zjadłam gdzieś około południa, a i tak zrobiłam to bardziej z rozsądku niż chęci, o głodzie w ogóle nie wspominając. Z dzisiejszym poszło mi trochę szybciej, ale chyba tylko dlatego, że Głos Rozsądku stał nade mną jak kat nad martwą duszą i marudził, więc dla świętego spokoju zjadłam codzienną porcję płatków owsianych z wodą, pestkami dyni, słonecznikiem, żurawiną i startym jabłkiem.

Jedyne na to naprawdę miewam ochotę to kawa. Ze śmietanką i cukrem. Jak mam dobry dzień, potrafię wypić zawartość trzech kubków, bo dwa to norma, którą wyrabiam bez problemu. A reszta najzwyczajniej w świecie mi nie wchodzi. Czekolada za słodka, chleb za suchy, wędlina za słona. A nie, zapomniałam o ogórkach kiszonych - jem po jednym każdego dnia.

Od razu rozwiewam ewentualne wątpliwości i podejrzenia, które mogły się w tym miejscu co poniektórym pojawić - to nie ciąża. Wykluczyliśmy ją z Mężem półtora tygodnia temu, bo faktycznie czułam się dość dziwnie i nietypowo. Jedna kreska na teście dała nam odpowiedź na nurtujące pytanie.

Kilka dni temu kupiłam na próbę zupę krem z pomidorów. Spróbowaliśmy ją w sobotę, z grzankami. Nie była zła, choć trochę kwaskowa. Wczoraj podgrzałam sobie podobną, ale z groszku. Jak dla mnie rewelacyjna i najlepsza z całej skonsumowanej trójki! Dzisiaj przyszła bowiem pora na marchewkę. Za ostra, ale wiem, że na pewno przypadnie do gustu Mężowi, bo zawiera pieprz cayenne. Istnieje też szansa, że skusi się on na buraczki, których ja nie lubię.

Wielkanoc tuż tuż. Czuję przez kratki wentylacyjne, gdyż to właśnie nimi wkradają się do naszego mieszkania różne zapachy. Zapasy z wiadomą adnotacją "nie rusz - to na święta" leżą na półce w lodówce i w szafce. To, co się nie zmieściło, stoi w kącie kuchni, na podłodze.

W piątek rano kupimy warzywa na sałatkę jarzynową. Dyrektor Wykonawczy jak zwykle drobno i pięknie pokroi wszystkie składniki w kosteczkę. W sobotę podzielimy się nią z matką, bo sama dla siebie jej nie zrobi. Weźmiemy upieczony przez nią schab, który uwielbiam i jadam jedynie z okazji Bożego Narodzenia i Wielkanocy. Zostanie nam jeszcze do kupienia sernik dla mnie i szarlotka dla Męża. Plus standardowo pieczywo i woda.

Może do świąt apetyt mi wróci. Póki co nawet myśli o tych wszystkich smakołykach na mnie nie działają. W domu zimno. Siedzę ubrana jak na peerelowskiej budowie - w pikowanym waciaku na suwak i kominie zamotanym wokół szyi. Gdzie to słońce?


wtorek, 15 kwietnia 2014

1.594. Bigos

No to się narobiło, a właściwie znowu wszystko (czyli winę) można zrzucić na mnie. Bo niby na kogo?

W niedzielę umówiłyśmy się z panią Em na telefon w sprawie moich u niej odwiedzin w tym tygodniu. Chodziło o uzgodnienie konkretnego dnia, bo wszak to Wielki Tydzień. Dzisiaj moja podopieczna (zgodnie z obietnicą) zadzwoniła do mnie.

- Kochana moja, czy pasuje ci czwartek o jedenastej?
- Pewnie.
- No to wspaniale.
- Mam przyjść sama czy z Mężem?
- A właśnie - a propos - miałam cię spytać - co on o mnie mówił?
- Że jest pani miła, sympatyczna i fajna.
- Oj to dobrze, bardzo dobrze. Wiesz, że twój Mąż w realu jest jeszcze fajniejszy niż na zdjęciu?
- Cieszę się, pani Em.
- Bo wiesz, muszę ci się do czegoś przyznać.
- Tak?
- Bo ja się w nim zakochałam. Szkoda tylko, że bez wzajemności.
- Czyli rozumiem, że mam przyjść z Mężem, pani Em?
- Jak tylko on będzie miał ochotę się ze mną spotkać, bo ja z nim - zawsze.

Niezły bigos zgotowała moja podopieczna. Nic to - trzeba będzie go zjeść. Jak zwykle nasze nowe, lecz cudowne trio da radę.


poniedziałek, 14 kwietnia 2014

1.593. Artystyczny nieład

Wczoraj Mąż prawie wygrałby ze mną w scrabble. Zabrakło mu zaledwie jedenastu punktów, więc i tak pobił wszystkie swoje dotychczasowe rekordy.

Odliczam dni do chwili, w której usiądę na fotelu u fryzjera. Odliczam nawet ile razy będę musiała jeszcze umyć włosy do czasu ich obcięcia.

Przyznaję, że mam dość tego, co rośnie mi na głowie. Nie mam bladego pojęcia jak będę wyglądać (chociaż się domyślam) i jak się będę czuć (na pewno lżej), ale wiem, że chcę tej zmiany.

A dzisiaj znalazłam jeszcze taką panią i z jej fotek zrobiłam kolejny kolaż. Zbyt poukładana jestem w środku, więc przekornie potrzebuję takiego artystycznego nieładu.


Źródło - klik

1.592. Srebro

Uziemiłam się dzisiaj w domu. Na własne życzenie, gdyż rano uprałam jedyną kurtkę na tę porę roku i z powodu deszczu, który ni stąd, ni zowąd lunął jak z cebra oraz pierwszej burzy w nowym miejscu.

Żeby się nie nudzić, postanowiłam zająć się wreszcie czyszczeniem srebrnej biżuterii. Sól, ciepła woda oraz folia aluminiowa używane już kiedyś nie poradziły sobie ze wszystkimi zabrudzeniami. Poza tym, boję się o kamienie w kolczykach. Poszperałam w sieci, bo przypomniało mi się, że dawno, dawno temu widziałam gdzieś specjalne płyny służące do usuwania zanieczyszczeń ze srebra.

Znalazłam, ale tylko na obrazku. W sobotę, razem z Mężem szukaliśmy jednego specyfiku gdzie się dało - we wszystkich możliwych siecówkach kosmetycznych i supermarketach. Wróciliśmy z niczym. Na osiedlu mamy taki sklep z gatunku "mydło i powidło". Dyrektor Wykonawczy wszedł dziś do środka i z głupia frant spytał o to, czego potrzebuję. Okazało się, że czasem malutkie sklepiki mają lepszy asortyment niż wielkie sieci.

W gustownie zielonych rękawiczkach siedziałam przez nie wiem jaki czas (kiedy coś robię, tracę rachubę) i wyczyściłam wszystko, co tylko nawinęło mi się pod rękę. Efekty widać było od razu, ale żeby pozbyć się pozostałości emulsji, całą biżuterię namoczyłam dodatkowo w ciepłej wodzie z mydłem, przecedziłam przez sitko, opłukałam, osuszyłam, wypolerowałam i gotowe.


niedziela, 13 kwietnia 2014

1.591. Losy na loterii

Obejrzeliśmy wczoraj z Mężem genialny film, który gorąco polecam - Nad złotym stawem. Rok jego produkcji jest zarazem rokiem urodzenia Dyrektora Wykonawczego. Kapitalne dialogi dwójki głównych bohaterów, w których role wcielili się Katharine Hepburn (Ethel) i Henry Fonda (Norman) doprowadzały nas do wybuchów salw śmiechu. A temat niełatwy, bo dotykający starości.

Patrzyliśmy na Ethel i Normana i widzieliśmy siebie za jakiś czas. Oczywiście o ile dane nam będzie przeżyć tyle długich, wspólnych lat. Podobne poczucie humoru, podobne teksty, podobne charaktery. Z tym, że u nas to ja robię za Normana, a Mąż za Ethel. Bo my dziwni jesteśmy, ale o tym już przecież wszyscy wiedzą.

Dzisiaj dowiedziała się o naszej dziwności pani Em, z którą umówiliśmy się na spacer. Nareszcie doszło do osobistego poznania Głosu Rozsądku z moją podopieczną. Na "dzień dobry" Dyrektor Wykonawczy wyprzytulał starszą panią, a ona wcale mu się nie opierała, żartując jeszcze, że już dawno nie robiła tego z tak młodym mężczyzną.

Mąż usłyszał, że ma cudowną żonę, a ja, że jestem z cudownym człowiekiem. Oboje jesteśmy cudowni i wygraliśmy los na loterii poznając siebie. Pani Em też wygrała los na loterii w postaci mnie. Ja również wygrałam ją na tej samej loterii.

Wniosek z tego pierwszego (i na pewno nie ostatniego) wspólnego wyjścia naszego osobliwego trio jest taki, że wszyscy troje jesteśmy cudowni i wszyscy wygraliśmy siebie na loterii.


sobota, 12 kwietnia 2014

1.590. Potknięcia

Wynajmujemy nasze mieszkanko już trzeci miesiąc i co rusz odkrywamy w nim coś nowego, o istnieniu czego nie mieliśmy pojęcia, bo nawet na to nie wpadliśmy.

Kiedyś zaniepokoiła mnie niewielka przestrzeń pomiędzy pralką a ścianą. Poświeciłam tam latarką i zobaczyłam, że nie jest pusta. Z trudem (ze względu na brak dostępu), za pomocą kija od szczotki wyciągnęłam stamtąd dwie pary koronkowych majtek, dziecięcą skarpetkę oraz tekturowe opakowania po stopkach.

Dzisiaj rano odkryłam, że jedno z dwóch okien, które znajdują się w pokoju można wziąć na mikrowentylację i na uchylne. Sprawdzałam wcześniej to po  lewej stronie, a że dało się je otworzyć jedynie klasycznie na połówkę, pomyślałam, że i z prawym jest podobnie.

Święta tuż tuż. Poznaję po odgłosach trzepanych dywanów dochodzących zza okna. Mąż stwierdził, że wypadałoby wytrzepać nasz chodnik. Problem w tym, że nie posiadamy trzepaczki, a kija wolę mu nie dawać, gdyż boję się co z niego zostanie.

Okna mamy brudne. Rolety także. Jak będzie ładna i ciepła pogoda, zajmę się tym, a jak nie, świat się nie zawali. Zdrowie, miłość i bliskość są dla nas najważniejsze. Cała reszta może poczekać. Nie jesteśmy zwolennikami wpadania w wir przedświątecznego porządkowania i pucowania.

Próbujemy ograniczać spożycie słodyczy. W związku z tym zakupiliśmy dziś jedno ciastko na dwoje. Za to dosłownie przed chwilą Dyrektor Wykonawczy poszedł po biedronkowe chipsy solone - po jednej paczce dla każdego.

Zasiałam w pokojowej doniczce szczypiorek. Ciekawa jestem czy i kiedy wzejdzie. To taka namiastka ziołowego ogródka, jaki chciałam uprawiać odkąd sięgam pamięcią.


piątek, 11 kwietnia 2014

1.589. Mosty

Spokojnie i bez pośpiechu przemyślałam sobie kilka nurtujących mnie kwestii. Wsłuchałam się w siebie. W to, czego chcę, czego pragnę, co jest moim celem, marzeniem i do czego dążę. Tak naprawdę od samego początku wiedziałam, ale świadomie dałam sobie czas, by podjąć właściwą decyzję.

Wbrew swojej intuicji i przekonaniom dałam się namówić jednemu z koordynatorów wolontariatu na pomoc niepełnosprawnym umysłowo dzieciom u zakonnic, choć doskonale zdawałam sobie sprawę, że praca z dziećmi nie jest tą, którą chciałabym wykonywać. Podjęłam tamto wyzwanie i traktuję je jako kolejne doświadczenie życiowe oraz nauczkę, by podążać za głosem własnej intuicji i asertywnie mówić "nie" kiedy czegoś nie czuję i nie chcę.

Bardzo długo czekałam na poznanie pani Ka, do której skierowanie otrzymałam jako pierwsze. Wystarczyło zaledwie jedno z nią spotkanie, bym była pewna, że nie jestem w stanie swojego wolnego czasu spędzać z kimś, kto nie postępuje uczciwie w stosunku do instytucji, od której otrzymuje pomoc. Na dodatkowe i całkiem darmowe wdychanie smrodu papierosów też się nie pisałam i stanowczo przeciw takim praktykom protestuję. Mam więc za sobą następne życiowe doświadczenie, z którego wyciągnęłam jeden wniosek - że nie zawsze czyjeś łzy są szczere, a słowa prawdziwe.

Na czym najbardziej mi zależy? Dokąd zmierzam? Co jest moim celem i marzeniem? Czego chcę i pragnę? 

Bez wątpienia pomoc na rzecz ukochanej pani Em, z której sama nie zrezygnuję - no chyba, że moja podopieczna mnie pogoni, ale na to się raczej nie zanosi. Poza tym maksymalnie koncentruję się na wszelkich szkoleniach, na które będę miała możliwość się dostać jako aktywnie działający wolontariusz. Plus to najważniejsze - u Czarodzieja, które umożliwi mi najpierw wejście na oddział paliatywny na onkologii, a potem pozwoli na posługę w hospicjum.

Jestem świeżo po rozmowie i spotkaniu z jednym ze swoich koordynatorów, który proponował mi wejście w jeszcze jakieś inne środowisko (zamiast pani Ka), ale tym razem asertywnie odmówiłam, informując go dokładnie o swoich planach, priorytetach i zamiarach, o których wspomniałam w przedostatnim akapicie. W końcu nauczyłam się ufać intuicji i mówić "nie" jeśli czuję, że czyjaś wizja nie pokrywa się z moją.


czwartek, 10 kwietnia 2014

1.588. O zajadaniu

Jeśli o mnie chodzi jest to temat stary jak świat, ale warto popatrzeć, posłuchać, zastanowić się nad sobą, pomyśleć i wyciągnąć wnioski. Szczególnie, że pani kompetentna i klarownie tłumaczy w czym rzecz.


Obejrzałam ja, obejrzał Mąż. Odbyliśmy dość długą rozmowę. Problem mamy oboje. Różnica polega jedynie na tym, że on zajada emocje pochłaniając dosłownie wszystko, byle dużo, podczas gdy ja ograniczam się tylko do słodkości i też nie każdych - potrzebuję mlecznej czekolady albo takich samych batoników.

Nie wiem jakie emocje zajada Dyrektor Wykonawczy - to jego sprawa. Nie kontroluję, nie zamykam szafek, czy lodówki, nie wypominam. On sam decyduje co, gdzie, kiedy i jak je. Jednakże martwię się o jego zdrowie, gdyż zamiast systematycznie zrzucać kilkunastokilogramową nadwagę, wciąż tyje. Kocham go takim jakim jest, licząc na jego mądrość i zmianę sposobu odżywiania się.

Wiem jakie emocje wchodzą w grę u mnie. Posiedziałam, pomyślałam, zastanowiłam się i doskonale zdaję sobie sprawę z tego kiedy i co zajadam. Odróżniam głód fizyczny od emocjonalnego i od zwykłej zachcianki. Sporo jeszcze przede mną jeśli chodzi o pozbycie się tej paskudnej przypadłości.

Przywiozłam od rodziców matę do ćwiczeń. Dojrzewam do decyzji rozłożenia jej na dywanie i rozpoczęcia ćwiczeń. Nie chodzi mi absolutnie o utratę wagi, lecz o zadbanie o swoje ciało i wysmuklenie go. Bez szaleństw i uzależnienia się, bo wiem, że niezwykle łatwo jest z jednego nałogu wpaść w inny.


1.587. Spotkanie

Najpierw było cicho i sztywno, bo prawie nikt nikogo nie znał osobiście. A potem wystarczyła kartka papieru, długopis i rozpoczęły się gry i zabawy ludu polskiego. W przenośni i dosłownie. Okraszone śmiechem, popite kawą i herbatą, posmakowane ciastkami.

Było odgadywanie prawdy i fałszu (trafiłam dziewięć z dziesięciu!), dmuchanie kolorowych balonów, robienie statków z papieru, przekazywanie sobie nożyczek, machanie długopisem uwiązanym na sznurku przy krześle, pisanie wierszyków oraz zakaz porozumiewania się w języku polskim.

Nie zabrakło także spraw poważnych - problemów, trudności, ograniczeń, oczekiwań. Wszystkie opracowywane w podgrupach i prezentowane na forum. Dyskusja przebiegała burzliwie i w związku z tym nie mogło być mowy o ciszy z początku spotkania.

Przekrój wiekowy od nastolatków aż do emerytów. Ilość osób mocno przekraczająca dwudziestkę. O mały włos, a nie byłoby wolnych miejsc do siedzenia. Szkoda, że tak krótko, gdyż znowu pozostał niedosyt. I nie ukoiło go nawet kilka kawałków placka na wynos. Przynajmniej w moim przypadku.


środa, 9 kwietnia 2014

1.586. Na szybko

Moja druga wizyta u pani Ka tylko utwierdziła mnie w decyzji, że z tej mąki chleba nie będzie, a ja dłużej nie zniosę obłudy, hipokryzji i zakłamania w wykonaniu starszej kobiety. Poza tym, wstępnie skonsultowałam się już wcześniej z moim koordynatorem, który stwierdził, iż bardzo dobrze, że sygnalizuję mu problem, gdyż ponoć coraz więcej osób tak właśnie postępuje, o czym informują go również inni wolontariusze. A tak być nie może.

Napisałam mail do Czarodzieja z podziękowaniem i podzieliłam się w nim swoimi przemyśleniami oraz wrażeniami po szkoleniu. Dostałam odpowiedź i zaproszenie na spotkanie w cztery oczy, na którym bardzo mi zależało, bo będę mieć sporo pytań - szczególnie jak obejrzę przesłaną mi przez dobrą duszę poznaną na kursie prezentację dotyczącą Racjonalnej Terapii Zachowań (RTZ) oraz jak zapoznam się z otrzymanym od samego Czarodzieja skryptem z pozostałych zajęć, na których mnie nie było.

Zajrzałam tu na chwilę, bo zaraz wybieram się na spotkanie wspierające dla wolontariuszy, które będą prowadzić obaj moi koordynatorzy. Świetnie się składa, gdyż poszukuję chętnego (najlepiej mężczyznę) dla pewnego pana na wózku inwalidzkim z tego samego DPS, w którym odwiedzam panią Em. Ostatnio zagadał bowiem do mnie pytając o możliwość otrzymania pomocy wolontariusza w zawiezieniu go do biblioteki, wokół której jest rozkopana ulica, a ów pan sam nie daje rady wjechać pod górę. Potrzebne są silne ręce, które mam nadzieję jeszcze dzisiaj znaleźć. Oczywiście w komplecie z właścicielem.


wtorek, 8 kwietnia 2014

1.585. O współpracy

Ludzie maile piszą. Różne i różniste. Ostatnio w swojej blogowej skrzynce odbiorczej coraz więcej znajduję takich z propozycją współpracy. Każdy czytam uważnie, nawet nieraz poszperam w sieci, o coś jeszcze dopytam, wymienię kilka wiadomości i jak do tej pory zawsze odmawiam. Zaraz po grzecznym podziękowaniu na "nie" otrzymuję pytanie: "ale dlaczego?"

Wiem, że są blogerzy, którzy zareklamują wszystko, zawsze i wszędzie - choćby i przysłowiową psią kupę, byle tylko ktoś im za taką reklamę zapłacił niezłe pieniądze. Ich blog, ich decyzja, ich prawo. Nic mi do tego.

Prawo popytu i podaży. Pozycjonowanie, statystyki, marketing taki, owaki i jeszcze inny. Mnóstwo anglojęzycznych słów, które na stałe weszły do języka polskiego. Nie przekonują mnie, choć jako anglistce ich brzmienie nie jest mi obce. Wcale a wcale.

Jestem dziwna i nie dziwię się, że ludzie mi się dziwią, iż odmawiam. Mam swoje zasady i wartości. One nie mają ceny. Dlatego nie wklejam linków do czegoś, czego sama nie polecam, czego sama nie sprawdziłam, czego sama nie przetestowałam, czego sama nie przeczytałam, do czego sama nie mam przekonania i tak dalej.

Wiarygodność, szczerość, wolność - tym nie handluję. Poza tym, jakoś niespecjalnie lubię kiedy w sprawach profesjonalnej współpracy ludzie, którzy mogliby śmiało być moimi dziećmi, zwracają się do mnie na "ty". Nie żebym kreowała się na jakąś strasznie wielką "Panią", ale pewne normy chyba jeszcze obowiązują, prawda?

Zdziwienie moją odmowną reakcją ze strony potencjalnych reklamodawców wcale mnie nie dziwi. W świecie wyścigu szczurów oraz pogoni za kasą, w ich mniemaniu powinnam blog zamienić w jeden wielki słup ogłoszeniowy i być wdzięczną za bon do restauracji fast food albo parę dych gotówką za wpisanie w swoje notki słów kluczy, odsyłających do konkretnych stron.

Nic z tego. Nie ten adres, nie ta osoba, nie to miejsce, proszę Szanownych Pań i Panów. Jestem z innej bajki i podążam inną drogą. Swoją własną. Stromą, niemodną, darmową i pod prąd. Ale przynajmniej pozbawioną konkurencji.