Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

sobota, 31 maja 2014

1.655. Jego plan

Czasem trudno mi zrozumieć Jego plan wobec mnie. Czasem nie wiem po co i dlaczego dzieje się tak, a nie inaczej.

Każde zdarzenie ma sens i jest po coś. Wystarczy, że wierzę i czekam. Nawet jeśli zdaję sobie sprawę, że ta moja wiara jest słaba, a cierpliwość niewystarczająca.

Potem, nagle i niespodziewanie pojawiają się znaki i wszystko staje się jasne. Jak dzisiaj.


piątek, 30 maja 2014

1.654. Damy radę

Mało mnie tu w ostatnich dniach, bo i w domu jestem prawie gościem. Wychodzę rano, wracam popołudniami. Spowodowane jest to cyklem szkoleń, w których uczestniczę. Dają mi one bardzo dużo - w kontekście wiedzy dla siebie samej, ale także takiej, którą mogę się podzielić z innymi.

Jak pielęgnować osobę chorą, co robić, a czego absolutnie nie w kwestii motywowania jej do działania, jakie metody stosować - w tych kilkunastu słowach zawiera się masa informacji - zarówno teoretycznych, jak i praktycznych.

Jeśli ktoś z Was ma w rodzinie kogoś, kto wymaga całodobowej opieki, polecam darmowy poradnik "Jak opiekować się osobą przewlekle chorą w domu" (w PDF lub w formie papierowej z filmami instruktażowymi na płycie DVD) do ściągnięcia tutaj

Generalnie cała strona Damy radę jest kopalnią wiedzy, która może przydać się każdemu, bo przecież nigdy nie wiemy czy my sami lub ktoś z naszych bliskich nie będzie potrzebował z niej w pewnym momencie życia skorzystać.


czwartek, 29 maja 2014

1.653. Okulary

Widzę! Wszystko widzę! Wyraźnie!

U optyka pani podała mi taki specjalnie wydrukowany tester wielkości czcionek, a ja mogłam swobodnie przeczytać nawet tę najmniejszą. Hurra!

Poszłam po odbiór nowych okularów z etui, które kupiłam zanim jeszcze dowiedziałam się, że będę musiała sprawić sobie patrzałki do czytania.

Wybierając oprawki kierowałam się wygodą i tym jak się w nich czuję i jak wyglądam. Miały pasować do mojego typu urody, koloru włosów i osobowości.

I co? Jak widać na załączonych obrazkach - okulary pięknie komponują się kolorystycznie ze swoim domkiem.


środa, 28 maja 2014

1.652. Supełki

Czasem jak na czymś mi zależy, to jakoś mi to umyka. A jak przestanę o tym myśleć, wtedy się realizuje. Nawet w sprawach tak małych i przyziemnych jak choćby rozmowa z sąsiadką, na którą "polowałam" od kilku dni. Dzisiaj natknęłyśmy się na siebie przy wejściu do bloku.

Mogłabym do niej zastukać, bo wiem gdzie mieszka, ale prawie jej nie znam i przyznam, że wolałabym jej nie zaskakiwać kiedy coś w domu robi i może niekoniecznie ma ochotę na pogawędkę z obcą osobą, która mówi jej "dzień dobry". To ta pani, która ma psa, nosi spódnice i sukienki zamiast spodni i często rozmawia przez telefon. To także ta sama, która była inicjatorką protestu przeciwko hałasującym panom w remontowanym mieszkaniu. 

Teraz już wiemy jak obie mamy na imię i mało tego - wyszłam z zaproszeniem na kawę/herbatę do naszej kawalerki. Spotkało się ono z wdzięcznością i uśmiechem, propozycją rewizyty i obietnicą zastukania do drzwi za kilka dni, gdyż sąsiadka niebawem wyjeżdża, ale po powrocie mam nadzieję się z nią spotkać.

Wczoraj rozmawiałam z Mężem o pani Em i jej ustawicznych próbach przekraczania granic oraz dzwonienia do mnie pod byle pretekstem. Tym razem chodziło o zakup rajstop (tylko nie z lycrą, za to z dwoma szwami z tyłu, a jednym z przodu, w opalonym kolorze w liczbie dwóch sztuk) i wyprawę na drugi koniec miasta na targ po spodnie dla mojej podopiecznej, na który to wyjazd absolutnie nie mam ochoty - ze względu na odległość, bilety autobusowe, tłok, ścisk, złodziei, panującą tam duchotę, bycie tragarzem oraz z powodu pani Em, która na mój widok nagle zapomina jak się samodzielnie porusza, a przecież sama świetnie sobie radzi, co razem z Dyrektorem Wykonawczym mieliśmy okazję widzieć kiedy ją spotkaliśmy na ulicy. Z siatką pełną zakupów, a ponoć dźwigać nie może.

Zbieram się w sobie, by z nią poważnie porozmawiać, bo zauważam u siebie dość niepokojące objawy, czyli nazywając rzeczy po imieniu - złość na starszą panią z powodu jej telefonów i zawracania mi głowy pomiędzy cotygodniowymi spotkaniami. Wkurza mnie także jej marudzenie i kręcenie nosem na to, co na wyraźne jej życzenie, chodzę, szukam i kupuję w ramach swojego prywatnego czasu.

Delicje, które przyniosłam nie miały logo "Wedel", więc uznała, że ją oszukałam, bo ona chciała wedlowskie. Musiałam jej tłumaczyć wszystkie zawiłości związane ze zniknięciem znaku firmowego - klik, a i tak miałam wrażenie, że powątpiewa w moje słowa. Potem chciała dwa metry jasnoniebieskiego bawełnianego okrągłego cienkiego sznurka, którego szukałam w kilku pasmanteriach. Niestety - sznurki były, ale nie bawełniane, lecz gumowe lub jakieś sztuczne i nie w odcieniach niebieskiego. Wzięłam więc bawełnianą tasiemkę. I znowu nie taka - bo nie okrągła i nie jasnoniebieska tylko ciemniejsza. Zapewne rajstopy, które jej zaniosę, też będą niewłaściwe.

Mam wrażenie, że popełniłam jeden, ale poważny błąd, którego skutki ciągną się za mną cały czas. Pani Em potrzebowała wolontariusza, który będzie wypożyczał jej książki z biblioteki. I może tylko tego trzeba było się trzymać. Ale nie, przecież ja jestem wrażliwa i mam za dobre serce (tak stwierdził Mąż), więc zaproponowałam starszej pani rozmowę, potem spacer, później jeszcze wspólne wyjście na zakupy, czy do fryzjera i przeznaczenie na to nie półtorej godziny tygodniowo, ale dwie, a bibliotekę dodatkowo jeszcze poza tym czasem.

Dyrektor Wykonawczy powiedział mi wczoraj, że lepiej jest robić coś z dobrego serca (nawet jeśli druga strona próbuje przekraczać granice i manipulować) i nie mieć potem wyrzutów sumienia, niż być jak robot, mechanicznie wykonujący jakieś zadania. Zgadzam się z nim, bo przecież odbieram świat podobnie, ale czasem jest mi trudno być wręcz zmuszoną walczyć o swoje, by nie zostać marionetką w rękach pani Em.

Złoszczę się nie tylko na starszą panią. Jestem też (a może przede wszystkim) zła na siebie, że - choć potrafię - najwyraźniej i najwidoczniej z jakichś powodów nie chcę jej powiedzieć: "nie". Zaczęłam się nad tym zastanawiać i doszłam do wniosku, że chyba boję się, iż z drugiej strony będzie albo foch, albo obraza, albo próba szantażu emocjonalnego, albo wszystko razem.

Tak czy inaczej rozmowa z moją podopieczną jest nieunikniona. Ponowne postawienie granic również. Póki co, przez najbliższe dwa tygodnie się nie zobaczymy. Zupełnie niespodziewanie i nieoczekiwanie dostałam bowiem zaproszenie na szkolenie, którego tematyka bardzo mnie interesuje i chcę wziąć w nim udział. No i mam już umówione dużo wcześniej pewne ważne spotkanie, od którego może zależeć moja zawodowa przyszłość. Zarówno jedno, jak i drugie są dokładnie w terminach przeznaczonych na wizytę u pani Em, która w tym czasie będzie musiała radzić sobie sama.


1.651. Styl życia

Dobrze pamiętam słowa Czarodzieja kiedy dzielił się swoimi przeżyciami z rozmów, jakie odbył z terminalnie chorymi pacjentami, którzy zdawali sobie sprawę, że nie da się ich wyleczyć. Poza śmiertelną chorobą łączyło ich coś jeszcze - olbrzymie fortuny i majątki, jakie w ciągu całego życia zgromadzili. W obliczu nieuniknionego wyznali Czarodziejowi, że gdyby mogli być ponownie zdrowymi ludźmi, nigdy nie popełniliby błędu, polegającego na trwonienie czasu na pogoń za dobrami materialnymi. Zamiast tego zdecydowaliby się spędzić go z bliskimi im ludźmi.

Dobrze pamiętam też inne słowa Czarodzieja, które odnosiły się do niego samego i dotyczyły jego stosunku do pieniędzy, a miało to miejsce kiedy ktoś dziwił się, że nie ma on własnego mieszkania, czy samochodu. Odpowiadał im zawsze to samo - że żaden kawałek muru, ani blachy nie jest wart fundowania sobie życia w permanentnym stresie, który w większości przypadków doprowadza jego właściciela na oddział onkologiczny lub kardiologiczny.

Bardzo wiele z tego, co mówi Czarodziej wpasowuje się w moje podejście do pewnych kwestii i pokrywa się z systemem wartości, któremu staram się być wierna. Dlatego cieszę się ogromnie i czekam na spotkanie twarzą w twarz z tym wyjątkowym człowiekiem. Choć przyszło mi na nie dość długo czekać (dobry terapeuta ma kalendarz wypełniony na kilkanaście tygodni do przodu), jego termin powoli się zbliża.


wtorek, 27 maja 2014

1.650. Wolne od życia

W ostatnim czasie czyjeś zachowanie bardzo mnie rozczarowało. Poczułam się bowiem jak obywatel drugiej kategorii. Coś w rodzaju "Murzyn zrobił swoje, Murzyn może odejść". Nie omieszkałam o tym powiedzieć głośno samemu zainteresowanemu. Spokojnie, merytorycznie, konkretnie. Wyraziłam swój smutek i wspomniane na początku rozczarowanie tamtym konkretnym działaniem.

Człowiekowi zbierało się już od jakiegoś czasu. Zlekceważenie kilku wiadomości, brak jakiegokolwiek odzewu oraz odpowiedzi na zadane (i ważne) pytania, jawne unikanie niektórych tematów, za to koncentrowanie się jedynie na tych, z których sam czerpie korzyści, niedotrzymywanie wcześniejszych obietnic, bycie akuratnym i "od linijki" w sprawach wymagających otwartego podejścia - oto najważniejsze składowe. Miarka się przebrała, a mleko wylało. 

Nie rozumiem ludzi, którzy z jednej strony zachowują się jak pies ogrodnika, obawiając się, że ktoś może być od nich lepszy, więc celowo zachowują pewne wiadomości dla siebie, a z drugiej łapią przysłowiowe sto srok za ogon, uważając, że nikt nie wywiąże się lepiej z powierzonych zadań od nich samych, gdy tak naprawdę z powodu ich nadmiaru zawalają większość z nich. Przy tym wszystkim kreują obraz samego siebie jako idealnego, perfekcyjnego i wiecznie zajętego człowieka, który nie ma na nic ani dla nikogo czasu.

Trochę zbyt długo siedział mi ten temat w głowie i nie jest to dla mnie powód do dumy, ale sama jestem sobie winna, gdyż dokarmiałam myśli z nim związane. Już wystarczy. Nie warto. Szkoda mojego czasu. Szkoda energii. Szkoda emocji. Warto zająć się czymś, co daje radość - jak choćby obserwowaniem burzy za oknem, piorunów i padającego rzęsiście deszczu.


1.649. Zwyczajnie

Wybrałam się do optyka i w pierwszym, do którego weszłam (tam, gdzie wcześniej powiedziano mi, że za 150 zł będę mieć całość) okazało się, że to ściema - najtańsze oprawki kosztowały bowiem około setki. No to poszłam tam, gdzie cenowe informacje się pokryły i za niecałe 190 zł zrobią mi na czwartek moje nowe patrzałki do czytania i do komputera.

Chyba jakieś ćwiczenia w ratownictwie musiały się odbywać w powietrzu, bo co jakiś czas krążył nad nami helikopter z sześcioma osobami zawieszonymi na linie. Przyznam, że widok ludzi, którzy przypominali powiewające na wietrze lalki był dość przerażający...

Kasztanowiec przekwita i pojawiają się już pierwsze zielone owoce. I pomyśleć, że dawno temu na ustnej maturze zdawałam biologię - tyle, że naukę o roślinach odpuściłam sobie całkowicie, gdyż nie byłam w stanie ogarnąć tych wszystkich nago i okrytonasiennych.

Wymyśliłam dzisiejszy obiad dla Męża - taki, który jest prosty, a on (w przeciwieństwie do mnie) go uwielbia - ziemniaki ze zsiadłym mlekiem. Dyrektor Wykonawczy zrewanżował się pomysłem na mój posiłek - ryż ze śmietaną i świeżymi truskawkami.


poniedziałek, 26 maja 2014

1.648. Mamom nie mamom

"Wszystkiego najlepszego mamusiu od Adasia w niebie" - usłyszałam życzenia z ust Męża. Łza mi się zakręciła w oku, bo są takie dni jak ten, że wracają emocje związane ze stratą. Już nie tak gwałtowne i silne, ale jednak.

Myślę, że po części rozumiem i potrafię się wczuć w stan, jaki towarzyszy dzisiaj wielu kobietom - tym, które nie poznały swoich nienarodzonych dzieci; tym, które choć tak bardzo by chciały, wciąż nie zobaczyły upragnionych dwóch kresek na teście ciążowym; tym, które matkami były zaledwie przez chwilę...

Dzisiaj szczególnie wszystkim mamom nie mamom życzę ogromnej siły, by dawały radę każdego dnia stawiać czoło życiu.



1.647. Kłótnia

Miałam ambitny plan, żeby pójść dzisiaj do optyka, ale na "miałam" się skończyło. Wystarczył mi kilkunastominutowy pobyt na balkonie, by przekonać się na własnej skórze, że to nie jest dobry pomysł. Przynajmniej nie w taką pogodę.

Podczas remontu ocieplili nam blok grubszym styropianem, a jako że na balkonie leżała wykładzina, zdecydowałam się ją przyciąć o te kilkanaście centymetrów, bo się wywijała we wszystkie strony. Zrobiłam to kiedy Mąż był w sklepie. Celowo, gdyż w pewnym sensie był to sabotaż, bo Dyrektor Wykonawczy był przeciwny mojemu działaniu. Ale cóż - jak każda kobieta swoje sposoby mam i skutecznie z nich korzystam.

Umyłam okna z zewnątrz, żeby do jednego z nich można było przyczepić moskitierę. I tu się zaczęły schody, gdyż sama nie dałabym rady, więc musieliśmy zrobić to w duecie, a wiadomo jak to jest z nami i z jakąkolwiek wspólną robotą. Każde ciągnie w swoją stronę i ma inny pomysł.

Było mi słabo i duszno, więc nie zdecydowałam się na wchodzenie na stołek, by dosięgnąć ramy okiennej od góry. Długie kończyny górne (i dolne też) w zupełności mi wystarczyły, ale Mąż uparł się, żeby stanąć wyżej. W jednej ręce trzymał nóż kuchenny, którym podważał dwustronną taśmę, by można było oderwać od niej ten zewnętrzny pasek, by później do tego, co zostanie przykleić moskitierę.

Dyrektorowi Wykonawczemu bardzo często wiele przedmiotów "leci" z rąk. Tym razem nie było wcale inaczej. Miałam szczęście, że wspomniany nóż nie trafił mnie ani w głowę, ani w stopę, a było naprawdę blisko. Cała w nerwach oskarżyłam go o zamach na swoje życie, ale zbytnio się nie przejął i tradycyjnie zaczął zrzucać winę na mnie, że mu na ręce patrzę, a on się denerwuje. I kłótnia gotowa.

Zawiesiliśmy jeszcze jeden sznurek na bieliznę, bo okazało się że brakuje miejsca na wywieszanie prania, a że przywiozłam z domu rodzinnego nasze emigracyjne kolorowe spinacze, wreszcie miałam czym przypiąć ubrania, które dość szybko zdejmowałam kiedy zaczęło padać, grzmieć i wiać. Przynajmniej zrobiło się chłodniej i jest czym oddychać.

A optyk nie zając, nie ucieknie. Jak nie jutro, to pojutrze, albo w czwartek się do niego wybiorę. Tyle czasu mam problem ze wzrokiem, więc kilka dni nie zrobi większej różnicy.


niedziela, 25 maja 2014

1.646. Niedzielny poranek

Mniej więcej co jakieś trzy (rzadziej cztery) tygodnie robię za domową (i darmową) fryzjerkę obcinając Męża maszynką. Co jak co, ale włosy i paznokcie rosną nam obojgu w zastraszającym wręcz tempie.

Kiedy poznałam Dyrektora Wykonawczego chadzał on do pewnego osiedlowego zakładu, gdzie urzędowała Zocha Cycocha (nazywana tak przez swoich klientów płci męskiej) z powodu "dużych niebieskich oczu", na które panowie lubili sobie popatrzeć, gdyż ich właścicielka gustowała w bluzkach z głębokimi dekoltami.

Dzisiaj rano był dzień "strzyżenia owcy". Tak właśnie Głos Rozsądku nazywa moją działalność twórczą, bo czasem nie mam do niej tak zwanej melodii, a poza tym robię to bardziej na czuja, gdyż najzwyczajniej w świecie z bliska nie widzę ostro i wyraźnie, co ma szansę się niebawem zmienić, gdyż matka w ramach prezentu na Dzień Dziecka dała mi pieniądze na zakup przepisanych okularów.

Obcinam Męża raz po razie, staram się, żeby było równo, ale jakoś ręka mi poleciała i przycięłam go w ucho. Krew się na szczęście nie polała, lecz Dyrektor Wykonawczy okazał werbalnie swoje niezadowolenie.

- Założyłaś okulary?
- A po co? Przecież i tak nic w nich nie widzę.
- Tak jak mnie obcinasz?
- Na czuja.
- Przypominam ci, że nie jestem owcą.
- Czy to moja wina, że mam  problemy ze wzrokiem?
- Zobaczysz, że następnym razem pójdę do Zochy Cycochy.
- O nie! Jeszcze by tego brakowało!
- Jak nie chcesz, żebym poszedł do Zochy Cycochy, to pójdę do Tereski Deski.
- Następnym razem to ja już będę miała okulary, a jeśli chodzi o ścisłość, to biust też mam niczego sobie.


sobota, 24 maja 2014

1.645. Coś dobrego

Zaczęły się upały, więc logiczne, że do mnie jak bumerang powróciła migrena. Drugi dzień z rzędu funkcjonuję od jednej dawki medykamentu do drugiej. Z krótkimi przerwami na przycichnięcie bólu, bo o jego całkowitym zaniku mogę tylko pomarzyć. W najgorszych momentach mam wrażenie, że ktoś wypycha mi od środka lewe oko, gdyż tym razem zaatakowało mi właśnie lewą część twarzy.

Przed południem pojechaliśmy z Mężem do mojej rodzicielki. Z życzeniami na Dzień Matki, z prezentem i z bukiecikiem konwalii, które Dyrektor Wykonawczy kupił prawie bladym świtem w drodze ze sklepu do domu. Ja w tym samym czasie oczywiście leżałam i czekałam aż ból trochę zelżeje, by potem zwlec się z łóżka i wsiąść do autobusu.

Po powrocie z rodzinnego domu zjedliśmy obiad i poszliśmy spać. Dokładnie tak - spać, czyli naprawdę musiało być ze mną niedobrze, gdyż normalnie w ciągu dnia się nie kładę, a o spaniu w ogóle nie może być mowy - chyba że jestem albo bardzo zmęczona, albo bardzo źle się czuję.

Na szczęście (i to jest ogromny plus) w naszej wynajętej kawalerce nie jest wcale gorąco. Maksymalnie temperatura dochodzi do 25 stopni, a ja późnym popołudniem zakładam skarpetki, bo jest mi zimno w stopy. Kiedy jestem na zewnątrz, na samą myśl o przekroczeniu progu mieszkania, robi mi się chłodniej.


piątek, 23 maja 2014

1.644. Głos Rozsądku

Dobrze jest być żoną takiego Męża. Z wielu bardziej i mniej ważnych powodów. Jednym z nich jest głos rozsądku, który u Dyrektora Wykonawczego przeważa (stąd wzięła się jedna z jego blogowych ksywek). Nie żeby mnie go brakowało. Różnica między nami małżonkami polega na tym, że ja najpierw czuję i doświadczam, a dopiero potem myślę i analizuję. Znowu się więc uzupełniamy, co mnie cieszy, gdyż zawsze mogę (o ile oczywiście chcę) się czegoś nauczyć od Drugiej Połówki.

Słucham tego, co ma mi do powiedzenia Mąż. Czasem uważnie, nieraz niekoniecznie. Słucham, bo wiem (niejednokrotnie się już o tym przekonałam), że Dyrektor Wykonawczy jest świetnym obserwatorem i często widzi coś, na co ja nie zwracam początkowo uwagi, będąc w tym samym miejscu i czasie zbyt emocjonalnie zaabsorbowana kimś lub czymś.

Ta konkretna sprawa, którą mam na myśli, dotyczy nie kogo innego, jak pani Em. Trochę się zbierałam, by o tym napisać, gdyż chciałam sama ze sobą, w środku, pozałatwiać pewne kwestie i wątpliwości. 

Otóż bardzo dobrze się stało, że przed świętami odwiedziliśmy moją podopieczną w duecie i to aż trzy razy. Dzięki temu Głos Rozsądku i starsza pani mogli się wreszcie poznać, a ja dostałam solidną pracę domową (zadaną przez Męża) do odrobienia w samotności.

Kiedy zobaczyłam dość gwałtowną i niespodziewaną reakcję Dyrektora Wykonawczego na ciągłe telefony i SMS-y od pani Em w tamtym okresie, na początku posądzałam go wręcz o zazdrość. No bo co innego mogłam pomyśleć słysząc od kogoś, kto jest moim najlepszym przyjacielem takie słowa: "ona za bardzo chce ingerować w nasze życie", "okręciła sobie ciebie wokół małego palca", "tańczysz tak, jak ona ci zagra", "jesteś na każde jej skinienie", "ona tobą manipuluje, a ty się dajesz"?

Jako że ufam Głosowi Rozsądku i wiem, że jak już coś mówi (a do gadatliwych nie należy), przeważnie ma rację. W skrytości ducha zakodowałam sobie tamte zacytowane powyżej stwierdzenia Dyrektora Wykonawczego i gryzłam się z nimi jakiś czas.

Potem zaczęłam przyglądać się pani Em z pewnego emocjonalnego dystansu, który z trudem, bo z trudem, ale wypracowałam. I stety (albo niestety) wyszło, że Mąż się nie pomylił. Fakty są niezaprzeczalne, a dowody niezbite.

Kiedy po raz pierwszy zadzwoniłam do swojej podopiecznej, telefonicznie ustaliłyśmy konkretny dzień i godzinę, który nam obu pasował na cotygodniowe spotkania. Pani Em nie ma absolutnie żadnych dodatkowych zajęć w DPS. Poza wyznaczonymi porami posiłków. Nikt jej nie odwiedza, ona do nikogo nie chodzi. Jest więc dyspozycyjna.

Niebawem moja podopieczna zmieniła godzinę wizyty na późniejszą. W porządku. Niedługo potem chciała, żebym przychodziła w inny dzień. Nie do końca mi to pasowało, ale zgodziłam się. W tym tygodniu zadzwoniła z pytaniem, czy nie mogłabym zamiast po śniadaniu, odwiedzać jej po obiedzie, bo jest za gorąco w pokoju, w którym mieszka ze współlokatorką. Kiedy grzecznie (i chyba po raz pierwszy) odmówiłam, żachnęła się i powiedziała: "no cóż, skoro masz inne plany w takim razie spotkamy się w przyszłym tygodniu". Przyznam, że poczułam się jakby ona robiła mi łaskę...

A potem przypomniały mi się słowa Męża o próbach manipulacji i wreszcie do mnie dotarło, że starsza pani jest miła i grzeczna do momentu, kiedy inni spełniają jej zachcianki i prośby, dostosowując się do niej. 

Przed oczami wciąż mam też scenę, której byłam niemym świadkiem podczas ostatniej wizyty u pani Em. Naszą wspólną pogawędkę przerwało wejście drugiej mieszkającej w tym samym pokoju kobiety, która chciała wziąć sobie jakieś rzeczy do ubrania, a że trochę wolno jej szło, moja podopieczna podniesionym głosem nakazała jej wyjść z pokoju i zostawić nas same. A przecież to był też i jej pokój, więc miała prawo tam przebywać. Próbowałam potem uświadomić ten fakt pani Em, ale nie chciała mnie słuchać. Stwierdziła jedynie: "zobacz z jakimi prostakami przyszło mi tu żyć".

Gorzka to była dla mnie pigułka do przełknięcia. Pełna pogardy dla pensjonariuszy tamtego DPS, gdyż starsza pani zaczęła opowiadać historie o innych współmieszkańcach, stawiając ich w bardzo niekorzystnym świetle. Okazało się, że nikt jej tam nie pasuje; z nikim nie może porozmawiać i z nikim nie chce mieć do czynienia, a wszystkich musi znosić.

Nie wchodząc w historię życia pani Em napiszę tylko, że znalazła się w tamtym DPS z własnej i nieprzymuszonej woli. Nikt jej do tego nie zmuszał, nikt jej nie kazał, nikt jej znikąd nie wyrzucał i nikt nie czyhał na jej dobytek. Sama, świadomie i dobrowolnie, podjęła taką, a nie inną decyzję. 

Podejrzewam, że gdzieś tam w głębi ducha tego żałuje, a jedynymi oznakami takiego stanu rzeczy jest narastająca w niej frustracja, złość i agresja skierowana na tych Bogu ducha winnych ludzi, z którymi zetknął ją los w domu pomocy.

Nadal będę odwiedzać panią Em. To się nie zmieni. Zmianie ulega jedynie moje do niej podejście - na bardziej zdystansowane, mniej emocjonalne i z pewnością już nie takie samo jak na początku naszej znajomości. Wszystko po to, by chronić siebie przed próbami manipulacji ze strony starszej pani.

I pomyśleć, że gdyby nie Mąż, byłabym dalej tak ufna, naiwna i łatwowierna jak małe dziecko...


czwartek, 22 maja 2014

1.643. Pozew

Wczoraj trafiłam na pewien materiał, którego treść zatrzymała mnie na długi czas nie dając spokoju. Zanim o tym napiszę, dobrze by było dowiedzieć się o co chodzi. Dlatego właśnie zachęcam do obejrzenia krótkiego filmu oraz wywiadu. Oba dostępne TUTAJ. A jeśli ktoś woli poczytać - KLIK.

Obejrzałam, posłuchałam, przeczytałam. I mam bardzo mieszane uczucia, którymi nie mogę się nie podzielić, bo we mnie siedzą i nie pozwalają zapomnieć. 

Z jednej strony tak po ludzku, empatycznie, potrafię wczuć się w upokorzenia, cierpienie i ból, jakiego tamten człowiek doświadczył w dzieciństwie od osób najbliższych, czyli własnych rodziców. W końcu świetnie znam ten temat z autopsji - dowód nr 1 oraz dowód nr 2. I nie tylko ja, bo takich osób jak bohater reportażu jest mnóstwo.

Patologia była, jest i będzie - czy tego chcemy, czy nie. Temat rzeka, której wir niezwykle łatwo może wciągnąć człowieka pod jej powierzchnię. Patologiczne warunki i środowiska są dookoła - wystarczy się rozejrzeć i poobserwować.

Najbardziej rozśmieszyło mnie chyba nawet całkiem prawdziwe (?) zdziwienie i zdumienie prowadzącej wywiad pod jego koniec. No bo jak to tak - XXI wiek, Unia Europejska, a tu takie rzeczy się dzieją w tej Polsce? Fakt, z okna luksusowych samochodów i zza wysokich murów rezydencji patologii nie widać. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. A "patrzeć" nie musi być równoznaczne z "zobaczyć".

Z drugiej strony chciałabym zrozumieć motywy, które kierowały tamtym mężczyzną w momencie podjęcia decyzji o złożeniu pozwu przeciwko rodzicom za zniszczone dzieciństwo, jednocześnie absolutnie nie negując i nie kwestionując jego prawa do takich działań.

Zastanawiam się nad dwiema sprawami. Jedna dotyczy tego co będzie w przypadku, gdy wyrokiem sądu pan Adam wygra sprawę i otrzyma pieniądze, o które się ubiega? Czy nagle sądy nie zostaną zasypane pozwami od innych pokrzywdzonych przez rodziców?

Druga związana jest bezpośrednio z bohaterem reportażu - czy jakiekolwiek pieniądze będą w stanie zwrócić mu zniszczone dzieciństwo, zrekompensować zaniedbania, wynagrodzić upokorzenia, wyleczyć choroby, ukoić ból, czy przywrócić utraconą godność?

Na koniec coś osobistego, emocjonalnego, z głębi serca - ode mnie. 

Nie uważam (jak niektórzy), że "rodzina to świętość" i że "na rodziców złego słowa nie można powiedzieć". Byłoby to czystą hipokryzją, obłudą, zakłamaniem i dawaniem sobie prawa do życia w iluzji. Ale - mimo wszystko - nie zdecydowałabym się pozwać rodziców za swoje dzieciństwo, gdyż żadna kwota nie sprawiłaby, że zniknęłoby poczucie doznanej krzywdy, bo tego nijak nie da się przeliczyć na pieniądze. 

Każdy wybiera swoją drogę. Moją była terapia. 


środa, 21 maja 2014

1.642. Smaczki

Jest cieplej. Przynajmniej odrobinę. Oczywiście mam na myśli temperaturę w naszych wynajmowanych czterech ścianach, bo na dworze prawie lato. Różnica jest na tyle duża, że w domu siedzę w wełnianych getrach i swetrze Męża, a kiedy wychodzę na zewnątrz najpierw jest mi chłodno, a dopiero po dłuższej chwili ciało przyzwyczaja się do gorąca.

Wczorajsze popołudnie było pełne chmur, wychodzącego zza nich słońca, grzmotów, piorunów i deszczu. Jako że Dyrektor Wykonawczy wrócił wcześniej z pracy stwierdziliśmy, iż mamy ochotę na wieczorny spacer. Jak się okazało, była to najkrótsza przechadzka, jaką kiedykolwiek odbyliśmy - dookoła bloku i z powrotem. Ledwo wyszłam z klatki, zaczęłam trząść się z zimna, a po chwili pojawiły się wielkie krople deszczu.

Weszliśmy do mieszkania, zrobiliśmy sobie kawę, zjedliśmy po naturalnym jogurcie na kolację i zajęliśmy się mocowaniem linki do suszenia prania na balkonie. Niby nic takiego, ale jak robimy takie rzeczy wspólnie, trzeba by nas nagrać, by potem boki zrywać ze śmiechu. I tak jest za każdym razem.

Tak było po wizycie kominiarza kiedy jedno mówi drugiemu jak ma przyczepić zdjętą kratkę wentylacyjną, a to drugie upiera się, by zrobić po swojemu, a koniec końców i tak wychodzi na to, że to pierwsze miało rację. Pierwsze, czyli ja, a drugie, czyli Mąż. Podobnie było z linką na balkonie, ale i z nią sobie poradziliśmy - nawet obeszło się bez kłótni.

Zapomniałam napisać, że sobotni wieczór i kawałek nocy mieliśmy pełen wrażeń. Jak już kiedyś wspominałam, prawie nie wiemy kto tu mieszka, ale prawda wychodzi na światło dzienne jak szydło z worka i stopniowo dowiadujemy się kto rezyduje w sąsiednich dziuplach.

Wracając do soboty - siedzieliśmy sobie i coś tam oglądaliśmy na laptopie, kiedy co rusz dobiegały do naszych uszu dość dziwne odgłosy. Niby damskie chichy śmichy, o które podejrzewałam mieszkającą nad nami kopcącą papierosy staruszkę o wyglądzie pokurczonego babochłopa. Myślałam, że odbywa się u niej jakaś impreza. Potem Dyrektor Wykonawczy stwierdził, że to chyba jednak nasz sąsiad z boku urządza sobie seksualne ekscesy z jakąś kobietą.

Przyznam, że nie czuję się komfortowo gdy słyszę jak ludzie zza ściany uprawiają seks, gdyż trąci mi to jakimś podglądactwem i podsłuchiwaniem - tyle, że w tym konkretnym przypadku totalnie niezamierzonym. Jednakże owe odgłosy były na tyle dające się we znaki i nietypowe, że Głos Rozsądku założył buty i pod osłoną ciemności (nie palił światła na klatce) poszedł na zwiad.

Nie było go dość długo, a kiedy wrócił zdradził w czym rzecz. Nie było żadnej imprezy u staruszki nad nami. Nie był to też nasz sąsiad z boku. Prawda była zgoła całkiem inna. W mieszkaniu pod nami był trójkącik, czyli dwie panie na jednego pana, a że ów mężczyzna jest głuchoniemy, to i dźwięki, które wydawał, były inne niż te, które dotychczas znałam.


wtorek, 20 maja 2014

1.641. Wyglądasz, nie wyglądasz

"Nie wyglądasz na kogoś, kto nie ma pracy", "wyglądasz na bardzo bogatą kobietę", "nie wygląda pani na kogoś, kto ma aż takie problemy zdrowotne", "nie wygląda pani na osobę, która chciałaby pracować za najniższą krajową", "nie wyglądasz i nie zachowujesz się jak typowa Polka", "nie wyglądasz na swoje lata"...

Jakże wiele razy padały podobne stwierdzenia z ust obcych i znanych mi ludzi, z którymi zetknęło mnie życie, krzyżując nasze ścieżki w różnym okresie czasu, miejscu i okolicznościach.

Tamte stereotypowe podejścia, kierujące się jedynie tym, co widać na zewnątrz były i nadal bywają dla mnie strasznie krzywdzące i pozbawiają mnie szans zaraz na wejściu - czy to w staraniach o pracę, czy kiedyś w przeszłości w życiu osobistym. Tak do końca nawet nie wiem czym spowodowane są takie oceny. Mogę tylko domniemywać i przypuszczać. 

Staram się o siebie dbać - zarówno jeśli chodzi o ubiór, makijaż, fryzurę, ale przede wszystkim o uśmiech i życzliwy stosunek do innych ludzi. I będąc w temacie trzech pierwszych - absolutnie nie wydawałam i nie wydaję na nie dużych pieniędzy.

Ubrania najczęściej kupuję w ciucholandach lub na bazarze (bardzo rzadko w "normalnym" sklepie, a jeśli już jest to naprawdę tania sieciówka), buty na wyprzedażach w obuwniczych sieciówkach, kosmetyki z niższej (niezmiernie rzadko ze średniej) półki tylko w promocji - również w sieciówkach. Farbę do włosów zamawiam w internetowej hurtowni, a za jej położenie płacę znajomej fryzjerce połowę tego, co normalnie w salonach. Teraz jedynie doszedł mi wydatek comiesięcznego podcinania krótkiej fryzury, ale przekładając go na znacznie mniejsze zużycie suszarki i prądu oraz szamponu i odżywki, wyjdzie niewiele więcej niż przy długich włosach.

Dlaczego o tym wszystkim wspomniałam? Ano dlatego, że dzisiaj znowu doświadczyłam podobnego podejścia i oceniania po wyglądzie. Wybrałam się bowiem wreszcie na rekonesans do zakładów optycznych, żeby dowiedzieć się o cenę przepisanych mi przez okulistkę okularów. Z mety darowałam sobie renomowane salony położone przy głównej ulicy, gdyż tam ceny są z kosmosu.

"Dzień dobry. Chciałam zapytać ile kosztowałoby zrobienie okularów do czytania w najzwyklejszych plastikowych oprawkach z soczewkami +1.25 pokrytymi powłoką antyrefleksyjną" - mniej więcej ten sam tekst powtarzałam jak mantrę w kilku miejscach.

"To dla pani?", "jak dla pani to musiałyby być jakieś droższe oprawki", "jeśli również do komputera to z lepszym antyrefleksem", "polecam pani lepsze soczewki", "jak dla pani to z górnej półki" - a to przykładowe reakcje sprzedawców po uprzednim zlustrowaniu mnie od stóp do głów (a nie miałam na sobie miliona dolarów).

Jestem odporna na te wątpliwej jakości wyżej wymienione sugestie. Droższe wcale nie znaczy lepsze (przekonałam się wielokrotnie), a z górnej półki wcale nie musi oznaczać najwyższej jakości, bo klient płaci za reklamę, marketing, znaną twarz danej marki i całą masę rzeczy, o których sporo ludzi nawet nie ma pojęcia, ale daje się wpuścić w przysłowiowe maliny.

Mnie naprawdę wystarczą najzwyklejsze i najprostsze plastikowe oprawki (byle bym tylko się sobie w nich podobała oraz czuła komfortowo); soczewki, przez które będę mogła wyraźnie widzieć co czytam i piszę oraz skuteczna powłoka AR, która ochroni moje oczy przed refleksami i odbiciami z monitora i sztucznego światła.

A teraz ceny. Rozpiętość jest ogromna. Taniej niż za 150 złotych za całość (z tak zwaną robocizną) nie znalazłam, a byłam w ośmiu zakładach. U najdroższego rekordzisty same soczewki wahały się od 80 do 200 za parę, oprawki od 150 wzwyż plus jeszcze usługa 35-45 złotych. Wzięłam ze sobą notes i po wyjściu z każdego salonu na bieżąco wpisywałam do niego kwoty, by nie zapomnieć gdzie, co i za ile.

Po cichu i w skrytości ducha rozważam opcję zakupu wysuwanej z etui lupy, który to patent podpatrzyłam niedawno u pewnej kobiety podczas zakupów w dyskoncie. Tania, łatwa w obsłudze, kieszonkowa i spełnia swój cel, bo powiększa litery - a przecież głównie o to mi chodzi.



poniedziałek, 19 maja 2014

1.640. Zastój

Gdyby przez cały czas przyszło mi żyć na najwyższych obrotach, w ekspresowym tempie organizm by mnie sprowadził do parteru. Choć nie powiem - tęsknię za tym, by coś się działo - oczywiście pozytywnego, rozwijającego, motywującego do działania i wykorzystującego moje umiejętności oraz doświadczenie.

Na razie jest stagnacja, która czasem mnie przygniata, przybija, dopada i generalnie usiłuje zepsuć mi humor. Funkcjonuję więc jak Wańka Wstańka. Wolę przeczekać gorszy dzień albo może bardziej adekwatne będą jednak ciche minuty po wybuchu złości na Męża, który wmawiał mi, że powiedział coś, czego nie powiedział. Z oczami mam problem, ale ze słuchem i z pamięcią jeszcze nie.

Prawie jeszcze ciepłe siuśki otulone kołderką z dwóch chusteczek, uszczelnione gumką i woreczkiem foliowym zaniesione zostały dziś rano przez Dyrektora Wykonawczego do laboratorium. Wyniki odczytała mi telefonicznie moja ulubiona pielęgniarka. Są dobre, więc raczej nie będę musiała odwiedzać doktora Tomasza.

Wykonałam telefon umawiając się na spotkanie z pewną bardzo ważną osobą, od której dużo zależy i za kilkanaście dni się jej osobiście przypomnę w wiadomej sprawie zawodowej. Niepewność, zawieszenie w próżni i czekanie akurat w tej kwestii nie są łatwe. Szczególnie jak brakuje na jedzenie. O okularach nie wspomnę.


niedziela, 18 maja 2014

1.639. Kwiatowo

Właśnie tak upływa nam niedziela. Kwiatowo, słonecznie, ciepło, przytulaśnie, miło, blisko, spacerowo, smacznie...



sobota, 17 maja 2014

1.638. Pod obstrzałem

Pada. Nie pada. Słońce świeci. Granatowe chmury. Grzmi. Błękitne niebo. Przejaśnia się. Błyskawica. Leje. I tak w koło Macieju. W dowolnej kolejności, gdyż po którymś tam razie straciłam już rachubę.

Najpierw wyszedł Mąż. Do osiedlowego sklepu. Wstrzelił się w posuchę na niebie. Potem zjedliśmy obiad i poszliśmy razem po biedronkowe zakupy. Deszcz złapał nas po drodze. Wróciliśmy, a kiedy znowu zaświeciło słoneczko, wyszliśmy ponownie. Dyrektor Wykonawczy w ramach gwarancji wymienił parasol z powyłamywanymi drutami na nowy (bardzo dziękujemy miłej pani z Rossmanna), który za chwilę zdążył przetestować w warunkach opadowych.

W tak zwanym międzyczasie (korzystając z chwilowego przejaśnienia) zdołałam zrobić parę fotek - nawet wał przeciwpowodziowy się załapał oraz okoliczne koty dokarmiane przez właścicielkę ciucholandu. 

Nie obyło się jednakże bez przygód, czyli niedyspozycji Męża (mało brakowało i by zasłabł), która zakończyła się w aptece, na krzesełku, z kubkiem wody w dłoni i moimi pytaniami o stan zdrowia Głosu Rozsądku oraz chęcią wykonania telefonu na pogotowie.

- Jak się czujesz? - pyta zatroskana żona, czyli ja.
- Jak na wojnie - odpowiada Mąż.
- Czemu?
- Bo pod ciągłym obstrzałem twoich pytań.






1.637. Pokoloruj deszcz

Lubię deszcz. Nawet bardzo. Ale wszystko ma swoje granice. Moje właśnie zostały przekroczone. Bo ile można? Waniliowe ptasie mleczko z Milki też lubię (i to bardzo), lecz gdybym miała jeść je dzień w dzień, szybko znienawidziłabym jego smak. Z deszczem mam podobnie. Szczególnie gdy leje (nie pada, nie siąpi, nie mży) bez chwili przerwy odkąd tylko otworzyłam rano oczy.

Siedzimy więc z Mężem w domu. Jak w więzieniu. Oczywiście, że możemy wyjść. Pytanie brzmi: "czy warto mieć mokre buty i resztę ubrania?" Moje zareklamowane (bo cuchnące) kalosze czekają na odbiór w salonie obuwniczym od kilku miesięcy. Raczej ich stamtąd nie zabiorę, gdyż śmierdzą tak, że głowa boli.

Na domiar złego przedwczoraj Dyrektor Wykonawczy złamał druty w parasolu (żeby było śmieszniej i raźniej okazało się, że i matce w ten sam dzień przydarzyło się dokładnie to samo). Pewnie nie zrobił sabotażu. Bardziej obwiniam wiatr, ale fakt jest faktem. Parasol spróbujemy zareklamować, bo kupiliśmy go w kosmetycznej sieciówce i mamy paragon. Żeby tam się dostać, trzeba wyjść z domu.

Głos Rozsądku przy stole pisze post na swoim blogu, a ja tutaj. Potrzebuję kolorów kiedy za oknem jest szaro, buro i ponuro. Miniaturki zielonego i szafirowego lakieru kupiłam w ubiegłym roku. Fajnie wyglądają na paznokciach u stóp. Niedawno zdecydowałam się na niebieski i koralowy, które pięknie prezentują się na moich bladych dłoniach.


piątek, 16 maja 2014

1.636. Dwie żarówki

- Co czujesz i z czym wychodzisz po dzisiejszym spotkaniu? - takie pytanie zadał Czarodziej każdemu z uczestników kolejnego szkolenia. 
- Niedosyt - odpowiedziałam kiedy zwrócił się do mnie.
- Bardzo mnie to cieszy, bo on świadczy o chęci dalszego rozwoju - usłyszałam.

Już kilka tygodni temu, po pierwszej prezentacji, podeszłam do Czarodzieja i powiedziałam mu, że od czasu grupy terapeutycznej dla DDA jest to najlepsze, co mogło mi się w życiu przydarzyć jeśli chodzi o warsztaty bazujące na psychologicznym podejściu do tematu.

Uwielbiam to uczucie (o którym pewnie już pisałam) kiedy siedzę i chłonę wiedzę jak gąbka wodę, uśmiechając się do samej siebie od środka (a czasem smucąc - gdy dotykam jakiegoś zranienia), odkrywając nowe obszary i rejony, o istnieniu których nie miałam jeszcze pojęcia.

Lubię słuchać odpowiedzi na pytania, które chciałabym zadać w danym momencie (lecz milczę jak zaklęta, nie przerywając), a które Czarodziej wyczuwa telepatycznie i podaje mi je gotowe jak na tacy.

Fantastyczne jest utwierdzanie się w przekonaniu o słuszności swoich poglądów, myśli, czy zachowań podczas przeglądania się w słowach wypowiadanych przez prowadzącego. Świadomość, że coś już wiem jest ogromną siłą do dalszego rozwoju, pobudzającego wspomniany na początku niedosyt.

Tym razem było o poczuciu humoru, motywacji, o ograniczeniach w nas samych. O roli psychologa i psychiatry. O tym kiedy, jak i dlaczego system immunologiczny nie pracuje tak, jak powinien. O tym kto najczęściej choruje na nowotwór i co zadziało się w jego życiu w ciągu ostatnich dwóch lat od czasu diagnozy. O roli stresu, który nie zawsze jest zły. O obniżeniu na niego tolerancji, o słabszym psychicznie społeczeństwie, o braku przygotowania na zaistniałe przemiany związane z pracą, mieszkaniem i poczuciem bezpieczeństwa. 

O tym, że najważniejsza jest miłość do bliźniego i relacja z drugim człowiekiem. O byciu ludzkim i o najpiękniejszej satysfakcji, jaką jest uśmiech chorego. O elastyczności terapeuty, gdyż nie ma uniwersalnej metody na wszystko. O tym, że nic na siłę, bo nie da się zbawić świata. O słowach Artura Schopenhauera - "trzeba dojrzeć, aby dojrzeć"

O lęku, który jest najtrudniejszym ograniczeniem w kontakcie z chorym na nowotwór, ale także o przeciążeniu, wypaleniu, zmęczeniu, bezradności i zniechęceniu. O tym, że dobrze jest mieć w takich chwilach swoje "coś" - niezależne od innych osób, lecz jedynie od nas samych. O tym jak ważne jest wsparcie osób bliskich. O odcinaniu się z momentem wyjścia od pacjenta. O tym, że to, co dotyczy chorego (nadzieja, lęk, sens), dotyczy również i nas.

O relacji w rodzinie na płaszczyźnie dziecko - rodzice. O tym, że przyczyną większości cierpień jest bałagan wyniesiony z domu. O mętliku, który tworzy się w głowie pociechy, gdy dostaje zbyt dużo rzeczy materialnych. O stosunku do pieniędzy. O tym, że decydowanie się na dziecko to wielka odpowiedzialność. O umiejętności (która albo jest, albo jej nie ma) radzenia sobie w życiu.

O historiach, które są najbardziej obciążające dla terapeuty. O tym, że tylko wyjątkowi pacjenci chcą pomocy. O "trawiących" w sobie problemy, którzy najczęściej chorują na nowotwory i choroby serca. O instynkcie pierwotnym, czyli powonieniu.

O normalności, otwartości, serdeczności i życzliwości wobec pacjenta, który jest bardzo wyczulonym i świetnym obserwatorem - jak każdy człowiek będący w kryzysie, czy stanie zagrożenia życia. O unikalnej więzi między wspierającym a wspieranym.

O stronniczości oraz intymności w kontakcie terapeuty i pacjenta. O kontrakcie. O dystansie i kontroli. O uzupełnianiu się. O tym, że terapeuta podąża za pacjentem i pomaga mu iść właściwą drogą. O podróży do zdrowia. O dawaniu pacjentowi przestrzeni.

O nakładach finansowych i czasowych, jakie są potrzebne, by zdobyć wszelkie uprawnienia terapeutyczne. O studiach, terapii własnej, superwizji. O odwadze i doświadczeniu. O Bożej iskrze. O programie Simontona i zadaniach dla pacjenta w ramach RTZ. O nadzorowaniu postępu. O lęku przed zmianą przekonań i przed dopytywaniem o stan psychiczny pacjenta. O tym, że w obliczu choroby stajemy się jak dzieci wymagające troski, opieki i poczucia bezpieczeństwa.

I o tym, że na STO chorych na nowotwór osób, które ma pod opieką Czarodziej, tylko DWIE wyrażają chęć pracy terapeutycznej.



czwartek, 15 maja 2014

1.635. Jesz jak zarabiasz

Gdyby każdy narysował genogram swojej rodziny i podszedł do niego szczerze, otwarcie i prawdziwie, jestem pewna, że rezultaty takiej prezentacji mogłyby wprawić autora w osłupienie. Znam z autopsji, gdyż wiem jak to jest. Po części towarzyszyłam też Mężowi podczas pracy nad swoim rysunkiem.

Kilka dni temu spotkałam się ze znajomą. Historia, która dotyczyła jej dalszej rodziny, mogłaby być idealnym przykładem schematów w kwestii roli kobiety i mężczyzny - schematów powielanych z pokolenia na pokolenie.

Ciężko było mi nawet wyobrazić sobie sytuację, w której starszy i chory raka nestor rodu ląduje w szpitalu, a lekarze stwierdzają u niego zagłodzenie - nie dlatego, że jest biedny, ani nie dlatego, że odmawia przyjmowania pożywienia, lecz dlatego, że jego żona mu go nie daje argumentując ten fakt jednym zdaniem: "jesteś zerem, do niczego w życiu nie doszedłeś, więc nie zasługujesz na to, by cię żywić".

W szpitalu nie odwiedza go ani wspomniana wyżej małżonka, ani żadna z dwóch córek. Codziennie przychodzi za to zięć, który w swoim własnym domu przeżywa dokładnie to samo, co jego teść. Słowa, które słyszy od własnej żony brzmią podobnie: "mężowie moich koleżanek mają własne firmy, a ty jesteś tylko zwykłym kierownikiem, więc jesz tak, jak zarabiasz".

Dziwnym zbiegiem okoliczności owa kobieta zapomniała, że jej druga połówka po urodzeniu się dzieci zajął się ich wychowaniem, żeby ona mogła realizować się zawodowo i dojść do takiego stanowiska, jakie piastuje obecnie. Do tej pory to on odrabia z nimi lekcje, wozi je do szkoły i spędza z nimi czas. Żona jest niedzielną mamą, która ładnie je ubiera, wsadza do samochodu i zabiera do własnej matki. Oczywiście bez męża, który w samotności spędza także każde święta.

Kilkuletnia córka jest wpatrzona w matkę jak w obrazek, zabiegając o jej miłość, akceptację i zainteresowanie. A mamusia przekazuje latorośli mądrość życiową w postaci: "masz być dobrą partią, a nie wyjść za byle kogo jak ja".

Podobna sytuacja ma miejsce w czterech ścianach, gdzie mieszka druga córka z rodziną. Jej mąż nie ma prawa usiąść ze wszystkimi przy stole. Czeka grzecznie w kuchni aż inni domownicy skończą posiłek, by dostać na byle jakim talerzu resztki tego, czego nie zjedli najbliżsi. Bo w oczach małżonki jest życiowym nieudacznikiem, który nie zasługuje na to, by go żywić.

U tych wszystkich mężczyzn zastanawia mnie konsekwentna bierność, uległość i godzenie się na bądź, co bądź przemoc psychiczną ze strony kobiet. Każdy z nich przecież pracuje i zarabia. Co prawda nie tyle, ile chciałyby ich żony i nie na takich stanowiskach, jakich one by oczekiwały, ale jednak.

Na zadane przeze mnie pytanie "dlaczego ci faceci tkwią w takich chorych relacjach?" dowiedziałam się, że panowie boją się jednego - a mianowicie tego, że ich małżonki odbiorą im dzieci, więc dla ich dobra siedzą cicho, są grzeczni i potulni. Aż strach pomyśleć z jakim bagażem pewnego dnia wyfruną z gniazd ich pociechy...


1.634. Strachy

Ciekawe czy doczekam się chwili, w której w tej naszej kawalerce poczuję ciepło, a może nawet upał? Jest mi nieustannie zimno i wcale nie narzekam, lecz stwierdzam fakt. W nocy śpię w spodniach od dresu i bluzie z długim rękawem, a w dzień siedzę owinięta szczelnie polarowym kocem. Za oknem wieje, dmie i co tam kto jeszcze chce. A dodatkowo zapowiadają ulewne deszcze. Brak słońca jest równoznaczny z wysoką wilgotnością, która powoduje uczucie chłodu, czyli koło się zamyka.

Podobnie jak w wielkanocną sobotę tak i wczoraj doświadczyłam migrenowego bólu głowy przed i po wizycie w mieszkaniu rodziców. Gdyby nie matka, która prawie wprost zaprosiła mnie na herbatę (!) oraz kilka potrzebnych rzeczy, które chciałam zabrać z szafy, wolałabym nie musieć tam jeździć. Stanowczo lepiej czuję się kiedy rodzicielka zawita w nasze progi - ostatnio nawet taka sytuacja miała miejsce, co naprawdę mnie cieszy.

Poczyniłam pewne postępy w swoim podejściu do zamykania drzwi wejściowych, co oznacza że w ciągu dnia staram się nie używać zabezpieczenia w postaci łańcucha. W mojej głowie nie ma też tej natrętnej myśli, która towarzyszyła mi bardzo długo, że jak wyjdę, ktoś może się nam włamać do mieszkania i powinnam jak najszybciej wracać.

Przymusowa potrzeba kontrolowania zewnętrznych hałasów powodowała też u mnie niechęć do zmywania naczyń, gdyż szum wody i piecyka zagłusza inne odgłosy, a ponadto będąc w kuchni nie widzę drzwi wejściowych. Pokonałam i tę przypadłość. Zmywam po sobie - nawet kilkakrotnie w ciągu dnia, czym wprawiam w osłupienie Męża.

Ograniczenia są we mnie i tak naprawdę ode mnie zależy czy chcę, czy nie być ponad nimi. Raz się potknę, lecz wstanę, by przewrócić się po raz kolejny. Radość znajduję w tym, że podnoszę się samodzielnie. Bez niczyjej pomocy. I walczę z tymi swoimi mniejszymi i większymi strachami.


środa, 14 maja 2014

1.633. Sprzedam

Doczekaliśmy się wreszcie z Mężem na wizytę kontrolną u okulisty. Zawsze umawiamy się jedno po drugim i staramy się sprawdzać wzrok raz w roku.

W poczekalni nasłuchaliśmy się historii rodzinnych opowiadanych na cały regulator przez starsze panie. Owe opowieści utwierdziły nas tylko w przekonaniu, że absolutnie w każdej familii zdarzają się chore sytuacje i ludzie, którzy je tworzą.

Z oczami Dyrektora Wykonawczego bez zmian. Za to ja dostałam okulary do czytania i do komputera. Poprzednie, które nawet w tej chwili mam na nosie, są już niestety za słabe, bo z bliska mało co (albo prawie nic) nie widzę.

Nawiasem mówiąc trzeba było mnie widzieć jak podczas szkolenia u Czarodzieja notowałam ważne rzeczy (niebawem o nich napiszę) w notesie. Robiłam to absolutnie na tak zwanego czuja, gdyż nie widziałam prawie nic. Potem oczywiście nie mogłam Dyrektorowi Wykonawczemu przeczytać swoich gryzmołów.

Od razu i na samym wstępie przyznałam się pani doktor do popełnienia przestępstwa, czyli kupna jakiś czas temu biedronkowych okularów o mocy +1.0. Okulistka westchnęła znacząco, a ja stwierdziłam, że wiem o co chodzi, ale używałam ich tylko doraźnie, bo naprawdę nic nie widzę.

Potem były testy, czyli jak daleko mogę wyciągnąć rękę, by przeczytać najmniejszy druk. Kobieta śmiała się razem ze mną, gdyż kończyna górna okazała się być za krótka. Prościej było więc przybliżyć tekst do oczu i dobrać właściwe soczewki, czyli +1.25 na jedno i drugie oko.

Na pytanie jak sobie radzę z czytaniem etykiet odparłam, że chodzę do sklepu z Głosem Rozsądku. Ponieważ był on w gabinecie przede mną, okulistka uśmiechnęła się mówiąc: "no tak, przecież państwo się uzupełniają, bo Mąż jest krótkowidzem".

No i teraz nie mam wyjścia - muszę zrobić rekonesans z gatunku: gdzie, kiedy, za ile i czy można nowe soczewki wstawić do starych oprawek, żeby uniknąć ponoszenia dodatkowego kosztu tychże. 

Ech, jak nie urok, to okulary. Tylko skąd na to wszystko wziąć pieniądze? Może ktoś chce kupić założony zaledwie kilka razy pozłacany szwajcarski zegarek? Bez obaw, nie jest kradziony, lecz mój własny, nieużywany i niepotrzebny.


1.632. Mężatka i mundur

Jako że przez kilka dni śmierdziało w naszej łazience papierosami stwierdziliśmy, iż byłoby dobrze, gdyby odwiedził nas kominiarz i sprawdził tak zwany ciąg.

Pan jak z obrazka - bardzo wysoki (o wiele wyższy ode mnie, więc na oko z metr dziewięćdziesiąt jak nic), pięknie ubrany (czapka z napisem "kominiarz" oraz góra munduru z błyszczącymi złotymi guzikami), konkretny, rzeczowy, pomocny, sympatyczny, fajny, grzeczny i miły.

Za naszym przyzwoleniem trochę naśmiecił w łazience, gdyż po zdjęciu rury od piecyka gazowego oraz kratki wentylacyjnej wymiótł nam stamtąd sporo gruzu, który spadł na podłogę i do wanny. Małym urządzeniem podobnym do wiatraczka sprawdził, że wszystko jest w porządku.

Potem usiadł w pokoju i zaczął spisywać protokół, który dał później do podpisu Mężowi. Nie chciał ani wody, ani herbaty, ani kawy, za to pogawędził trochę z nami i wyszedł zostawiając po sobie bardzo pozytywne wrażenie i słowa skierowane do nas, a mianowicie że jesteśmy normalni, mili i sympatyczni.

Wieczorem, jak już szykowaliśmy się do snu, Dyrektor Wykonawczy przeprowadził ze mną następującą rozmowę:

- Spodobałaś się panu kominiarzowi.
- Ja?
- A niby kto?
- Chyba sobie żartujesz.
- Wcale nie.
- Jaja sobie ze mnie robisz?
- Nie, mówię co widziałem.
- Niby co takiego?
- Uśmiechał się do ciebie, zerkał na ciebie, uderzał z tobą w gadkę i oczy mu się świeciły - zresztą tobie też.
- Wiesz co? Generalnie to prawie każdy człowiek, którego spotykam się do mnie uśmiecha, patrzy na mnie i rozmawia ze mną, a wcale to nie musi oznaczać, że każdemu się podobam.
- Tak, ale jestem facetem i wiem jak reaguje drugi facet, któremu podoba się jakaś kobieta, a ty zdecydowanie spodobałaś się kominiarzowi.
- Nieumalowana, z brudnymi włosami, ubrana w bezkształtny waciak na polarze, pod którym nawet biustu nie widać spodobałam się obcemu facetowi? Ty to masz wyobraźnię...
- A co sobie myślisz, że działasz na mężczyzn tylko wtedy kiedy jesteś wypacykowana?
- A nie?
- Nie. Przecież tyle razy ci mówiłem, że podobasz się facetom, ale ty w to nie wierzysz. Jak ja ci mówię, że jesteś ładna, to też mi nie wierzysz. 
- Bo mnie kochasz i nie jesteś obiektywny, ot co.
- W ogóle to myślisz, że jesteś za stara, żeby móc się komuś podobać, a to nieprawda.
- Prawda.
- Ale jak moi koledzy z pracy mówią, że jesteś seksowna i że niezła z ciebie laska, to im wierzysz.
- Pewnie, że tak, bo oni są obcy i nic do mnie nie czują. Poza tym, to miłe słyszeć takie komplementy. Ale z kominiarzem przesadzasz, bo nie zauważyłam jakiegoś zainteresowania z jego strony moją osobą.
- Ale ja zauważyłem, bo siedziałem bliżej.
- Mnie czy kominiarza?
- Kominiarza.
- A czy ty przypadkiem nie jesteś zazdrosny? Mam bowiem takie wrażenie, że odkąd ścięłam włosy jesteś bardziej wyczulony na innych facetów.
- Bo wyglądasz jeszcze ładniej i seksowniej. A poza tym pamiętasz, że "za mundurem panny sznurem?"
- Sił mi czasem do ciebie brakuje...