Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

poniedziałek, 30 czerwca 2014

1.690. O służbowej głupocie

Być może mam w sobie wciąż obecny nawyk wychowywania innych związany z jednym ze swoich wyuczonych i dość długo wykonywanych zawodów, bo jakoś z ogromnym trudem przychodzi mi udawanie, że jestem jak te trzy małpki razem wzięte, które nie widzą, nie słyszą i nie mówią. Mąż ma podobnie - pewnie na skutek zbyt długiego przebywania w moim towarzystwie, a wiadomo, że "kto z kim przestaje, takim się staje".

Staramy się więc zwracać uwagę tym, którzy palą papierosy w miejscach niedozwolonych, czyli na przykład na przystankach autobusowych albo w autobusach właśnie. Tę drugą przypadłość mają kierowcy tychże pojazdów robiący sobie postój na końcu trasy. Oboje pisaliśmy maile w tej sprawie do Zarządu Transportu Miejskiego, z dokładnym podaniem numeru linii, godziny i ulicy. I co? I nic - jak palili, tak palą.

Przeszkadzają nam osiedlowe menele, notorycznie przesiadujące na ławce, bądź chowające się pod drzewami przed blokiem, którzy będąc już w stanie nietrzeźwości bez problemu kupują alkohol w dwóch pobliskich sklepikach. Dyrektor Wykonawczy niejednokrotnie dzwonił i do administracji, i na policję, i do straży miejskiej, a ostatnio również do GKRPA.

I co? Ano jedno wielkie NIC. Dlaczego? Ano dlatego, że prawo nie stoi po stronie uczciwego obywatela, który żyje zgodnie z jego literą, lecz chroni tych, którzy je nagminnie łamią, a jak ten uczciwy obywatel chce, to sam sobie może śledzić, namierzać, szukać i ganiać owych łamaczy. Potem wystarczy, że poda wszystkie swoje dane odpowiednim służbom i będzie mógł dostąpić zaszczytu bycia wysłuchanym, a namiary na niego zostaną przekazane tym, w sprawie których dzwoni.

Przykłady? Bardzo proszę. Jest tego trochę. Wszystko zanotowałam w głowie i jako jednostka altruistyczna, podzielę się i tutaj.

Telefony do straży miejskiej z prośbą o interwencję w sprawie przesiadujących pod oknami (nawiasem mówiąc na placu zabaw dla dzieci), pijanych, nadal pijących i hałasujących meneli kończyły się jednym krótkim tekstem: "nie mamy wolnego patrolu". Pewnie, że nie mają, bo ów patrol w samochodzie służbowym stoi sobie spokojnie na tyłach sklepu, a dwaj siedzący w nim panowie w mundurach w najlepsze spożywają lody.

Mąż nie dał za wygraną i podszedł do strażników, którzy wcale nie czuli się zmieszani i bez pośpiechu delektowali się deserem. Opowiedział im o tym, co dzieje się zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej. Usłyszał, żeby osobiście pofatygował się do dzielnicowego lub zadzwonił na policję, bo straż miejska takimi błahostkami się nie zajmuje.

Jeśli błahostką jest handel "białkiem", czyli amfetaminą, który notorycznie odbywa się - nomen omen - w biały dzień ("sto złotych za działkę" - usłyszałam wieszając pranie), na tym samym placu zabaw lub pod drzewem pod blokiem, a owo białko jest legalnie i wcale nie w ukryciu zażywane na klatce schodowej przez mieszkającego na niej dilera (podczas gdy widzą to inni mieszkańcy - również ci z dziećmi, mijający leżącego na schodach owego pana), czymże więc można zainteresować odpowiednie służby, by uznały to za rzecz wartą ruszenia swoich czterech liter oraz interwencji?

Co można powiedzieć o pracy policji, która jakimś cudem przyjechała na miejsce zdarzenia, z którego większość meneli zdążyła już uciec, a reszta towarzystwa butelki z piwem i wódką schowała w krzakach i koszu na śmieci (z balkonu naprawdę świetnie wszystko widać) i we dwoje (drobniutka funkcjonariuszka i niewiele wyższy funkcjonariusz) stali bezradnie nad leżącym na ziemi pijanym w trupa gościem nie wiedząc zupełnie co z nim począć?

Kilka dni temu, już prawie w nocy, podeszłam do okna akurat w chwili, gdy jadący z nadmierną prędkością samochód wpadł w poślizg i zatrzymał się na żywopłocie. Doskonale było widać wyskakującego z niego kierowcę, który zdążył jeszcze przekazać dokumenty siedzącemu obok koledze i przybić mu piątkę, po czym szybko uciekł z miejsca wypadku, a po kilkunastu minutach i telefonie od rzekomego "sprawcy" pojawił się i odegrał scenkę rodzajową teatru jednego aktora rozpaczając i klnąc nad rozbitym autem.

Nie dalej jak wczoraj do naszych drzwi zapukała policjantka. Nie bardzo mogłam się skoncentrować na zadanym mi pytaniu o spaloną w nocy altankę śmietnikową, bo cała moja uwaga skupiona była na jej iście sylwestrowym makijażu i niesamowicie długich sztucznych rzęsach oblepionych czarnym tuszem, który to makijaż jakoś niekoniecznie korespondował z mundurem, czapką, kajdankami i bronią.

Okazało się, że pani, która zadzwoniła do straży pożarnej, musiała oczywiście wyspowiadać się ze wszystkich swoich danych, więc strażacy zawiadomili policję, która przysłała do tej pani patrol, by ją przesłuchać, a przy okazji by policjanci przepytali wszystkich sąsiadów czy coś wiedzą w tej sprawie.

Jak funkcjonuje Gminna Komisja Rozwiązywania Problemów Alkoholowych? Trzeba napisać do nich oficjalne pismo (oczywiście z podaniem wszelkich swoich danych osobowych oraz namiarów na konkretny sklep) i złożyć je w ich siedzibie. Po urzędowym czasie odleżenia się owego pisma, GKRPA poinformuje Urząd Miasta albo Urząd Gminy, który wydaje koncesje na sprzedaż alkoholu o tym, że taki i taki sklep sprzedaje alkohol osobom nietrzeźwym. Potem UM lub UG skontaktuje się policją i razem ustalą termin ewentualnej kontroli takiego sklepu. Aby cofnąć koncesję, trzeba na gorącym uczynku złapać kupującego i sprzedawcę. Ciekawe jak to możliwe w momencie, gdy ten ostatni jest w zmowie z menelami i nawet wystawia im za blokiem specjalne wiaderko na puste puszki i butelki, którego zawartość jeszcze po nich sprząta.

Pomimo moich szczerych chęci, jak również wspomnianego na początku notki nawyku wychowywania, o wiele cenniejsze jest dla mnie moje i Męża zdrowie oraz życie, więc z całym szacunkiem dla litery prawa, ale nie zamierzam narażać ani siebie, ani osoby, którą kocham na pobicie, gwałt, podpalenie mieszkania, czy nawet śmierć.

Służby mundurowe (jak sama nazwa wskazuje) POWINNY służyć ludziom - szczególnie tym przestrzegającym prawa, więc dopóki nie będzie prawdziwej anonimowości w informowaniu o przestępstwie, nie zamierzam żadnemu funkcjonariuszowi odbierać możliwości samodzielnego zarobienia na swoją pensję, czy premię za wyniki.

W związku z powyższym, podsumowując swój przydługi wywód, pozostaję przy przesłaniu, jakie niesie ze sobą zdanie znalezione na ścianie w gabinecie Czarodzieja.



niedziela, 29 czerwca 2014

1.689. Zapowiedź

Mąż jako kurier zabrał kawał śmietanowca i pojechał rano do matki. Wrócił z gołąbkami na wymianę i wieścią, że ktoś w nocy podpalił altankę śmietnikową przy bloku, która wcześniej wyglądała tak, jak jej klon na zdjęciu po lewej stronie, a obecnie prezentuje się tak, jak na tym po prawej.




A oto i wspomniany wyżej śmietanowiec. Plus moja niedawna kolacja, czyli sałatka w wersji minimalistycznej (ser feta, sałata lodowa, truskawki) oraz koktajl truskawkowy na bazie jogurtu naturalnego.




Do sprawy podpalenia altanki, pracy policji, straży miejskiej, straży pożarnej, anonimowym sposobie informowania tychże służb oraz o GKRPA, okolicznych menelach i narkomanach napiszę w następnym poście, bo i tak już jakiś czas temu obiecałam wspomnieć o tym, co działo się pewnej nocy za oknem.

sobota, 28 czerwca 2014

1.688. Co za noc!

Co to była za noc chciałoby się rzec... Poszliśmy wczoraj z Mężem na pokaz kuglarstwa ogniowego, do którego zapałałam uczuciem po tym jak poznałam możliwości tego oto człowieka.




Tym razem ogniste fotki zrobił Dyrektor Wykonawczy. Niewyraźne, bo raz, że noc, a dwa, że do takich ujęć potrzebny jest dobry sprzęt na statywie, a nie aparat telefoniczny.




A dzisiaj premierę w naszej kuchni miał bób w dwóch postaciach - klasycznie ugotowany oraz w formie pasty do smarowania pieczywa - wystarczy go dobrze rozdrobnić, dodać sprasowany ząbek czosnku, trochę oliwy z oliwek oraz bazylię.




Udoskonaliłam też samowolnie smak klasycznej sałatki greckiej przełamując ją truskawkami, których słodycz świetnie skomponowała się z ostrym serem i specyficznym aromatem oliwy oraz grzanek z czosnkiem i oliwek.

Śmietanowiec wyszedł jeszcze lepszy niż ostatnio. Zmieniłam kolor wierzchniej galaretki na bardziej wyrazisty. Te trzy dodane do ubitej śmietany pokroiłam drobniej, a Mąż zamiast łyżką wymieszał je dokładnie trzepaczką do jajek, dzięki czemu kolory rozłożyły się w miarę równomiernie.




Byliśmy też na spacerze, z którego Dyrektor Wykonawczy przytargał wielką butlę kwasu chlebowego, za którym wprost przepada jak jest gorąco. Podejrzałam pszczołę na lawendzie, a także odkryłam nową uliczkę w jednej z bram. No i nie mogłam nie sfotografować uroczego psa z bloku naprzeciwko, który z balkonu uwielbia obserwować to, co dzieje się na dworze.


piątek, 27 czerwca 2014

1.687. Wymiana

Ledwo wczoraj wsiadłam do autobusu, którym jechałam do rodziców, zaczęło mnie dusić w klatce piersiowej - klasyczny objaw związany z oddychaniem, któremu poświęcona jest jedna tabelka w Excelu otrzymana od Czarodzieja.

Matka nasmarowała moje bolące "skrzydło" Amolem i na jakiś czas pomogło. Nawet chciała mi go trochę przelać, żebym wzięła ze sobą, ale stwierdziłam, że przecież w domu mamy nalewkę bursztynową, zrobioną po powrocie znad morza, więc można wypróbować jak działa.

Wieczorem Mąż przetestował brązowo-złocisty płyn, ale rano znowu obudziłam się z bólem. Chyba zioła są skuteczniejsze niż amber. Zakupiłam zatem ów specyfik, a teraz czekam na powrót Dyrektora Wykonawczego z pracy, bo sama nijak nie jestem w stanie zaaplikować go sobie na dające się we znaki miejsce.

Żeby mi się nie nudziło, mam doskonale znaną mi towarzyszkę, czyli migrenę. Wystarczyło, że poszłam do centrum, gdzie wszędzie ludzi pełno - wszak zakończenie roku szkolnego, więc szykują się jego obchody. Od tłumów trzymam się z daleka. Uciekałam bocznymi uliczkami jak się da, ale ból głowy i tak mnie dopadł w nagrodę.

Wróciłam do domu, łyknęłam tabletkę i zajęłam się prozą życia, by nie zastanawiać się czy lewe oko mi wyleci, czy też nie. Odkamieniłam czajnik. Zrobiłam trzy galaretki (cytrynową, truskawkową oraz agrestową), przelałam je na talerze i wstawiłam do lodówki. Niech tężeją w spokoju. Pozmywałam naczynia. Umyłam truskawki.

Śmietanowiec w toku. Mężowi tak bardzo smakował nasz wspólny pionierski, iż pytał kiedy robimy następny. A jako że matka sama zaproponowała nam własnoręcznie robione gołąbki w weekend, więc będzie wymiana - nasze "dzieło" na jej.

Dyrektor Wykonawczy w niedzielę zamieni się w kuriera i przetransportuje co trzeba w pojemniku, zmieniając jedynie jego zawartość w drodze powrotnej. Będziemy mieć obiad, a rodzicielka deser. Tymczasem wracam do kuchni - czas wreszcie coś zjeść - w piątek serwuję ryż z truskawkami i ze śmietaną.


czwartek, 26 czerwca 2014

1.686. W kałuży

Po raz pierwszy nie usłyszałam dziś rano kiedy Mąż wstał. Nic, żadnego odgłosu - nawet jak szykował sobie kanapki, robił kawę i gotował ryż do pracy. Obudziłam się, a jego już nie było. Na stole stał tylko talerz z trzema kawałkami chałki posmarowanej masłem - śniadanie dla mnie.

Za oknem pada deszcz i wieje wiatr. Dobrze, że wczoraj wstawiłam pranie - zdążyło wyschnąć na balkonie. Moje lewe rosnące "skrzydło" daje mi się coraz bardziej we znaki, ale postaram się je rozprostować i rozchodzić.

Wczoraj zadzwoniła matka i zaprosiła mnie na naleśniki z serem, które ma zamiar usmażyć. Miły gest z jej strony. Doceniam i cieszę się, że czasem udaje się jej przełamać i powiedzieć wprost o co tak naprawdę chodzi - bez owijania w bawełnę.



środa, 25 czerwca 2014

1.685. Napisy końcowe

Mam na pasku zakładek taką długą listę linków. Wśród nich są książki, nad kupnem których się zastanawiam; kolczyki, które mi się marzą, ale także sporo artykułów i tekstów, do których chcę wrócić na spokojnie, gdyż wrzucam je tam, żeby o nich nie zapomnieć.

Mąż się śmieje, że owa lista jest tak długa jak napisy końcowe w dobrym filmie. Jak tylko zobaczy mnie w akcji jej przewijania, proponuje mi utworzenie oddzielnych folderów i segregację, ale ja się nie zgadzam. Choć lubię porządek i organizację, mam jednakże ogromny sentyment do swoich linków.

Od czasu do czasu zdarza mi się zrobić tam porządek. Nie na długo, bo za chwilę przybywa coś nowego. Są też rzeczy absolutnie nie do ruszenia. Jest kilka filmów czekających w kolejce na sprzyjającą okazję, by je obejrzeć. Ostatnio zobaczyliśmy dwa - kontrowersyjne, bo osadzone w całkiem innych realiach - Osama oraz Paradise Now.

Dzisiejsze motto jest (niestety) wielce adekwatne w odniesieniu do powyższych obrazów. W takich chwilach tym bardziej doceniam kraj, w którym się urodziłam.



wtorek, 24 czerwca 2014

1.684. Dotyk

Czasem bywa o wiele skuteczniejszy niż niejeden medykament. Nie ma skutków ubocznych, nie wchodzi w interakcję z innymi lekami. Nic nie kosztuje i jest dostępny non stop.

Przytulajmy się więc na zdrowie! Dzisiaj szczególnie.


poniedziałek, 23 czerwca 2014

1.683. Praca domowa

Ostatnio byłam u pani Em. W umówionym miejscu zostawiła mi książki do wymiany, z którymi poszłam do biblioteki, a kiedy wróciłam czekałam na starszą panią, która była na zabiegach rehabilitacyjnych w przychodni. Koniec końców nie zobaczyłam się z nią, gdyż nie pojawiła się przed upływem naszego czasu. Porozmawiałam sobie za to z pewnym młodym człowiekiem, który pytał mnie o podróże samolotem i pociągiem, a także był żywo zainteresowany wysyłką paczek.

Po powrocie do domu dostałam SMS od pani Em z podziękowaniem za wypożyczenie książek. Wychodzi więc na to, że koordynator musiał dobitnie uświadomić jej, że mam prawo do swojego życia i prywatności (albo coś w tym rodzaju), gdyż od tamtej pory przestała do mnie wydzwaniać. W tym tygodniu wybieram się do niej i mam nadzieję, że będę miała szansę powiedzieć jej jak ja odbieram tamte uporczywe telefony.

Pilnuję kwestii dotyczących hospicjum, czyli trzymam rękę na pulsie. Czekam na specjalny kurs dla wolontariuszy, którego termin nie został jeszcze podany, ale wiem z pewnego źródła, że ma być zorganizowany jeszcze w tym roku.

Żeby móc pomagać innym nie robiąc ani im, ani sobie krzywdy, sama poddaję się terapii u Czarodzieja. Za nami trzecie już spotkanie indywidualne, z którego wyszłam z pracą domową do odrobienia. Trzy tabelki w Excelu czekają na wypełnienie. Jedna dotyczy problemów z oddychaniem, druga związana jest z odrzuceniem oraz lekceważeniem moich potrzeb, a w ostatniej odniosę się do kwestii nasłuchiwania odgłosów z zewnątrz.

Trzy tabelki i trzy tygodnie czasu na ich przygotowanie. Wiek, stres, wydarzenie, przekonanie, emocje, lokalizacja - oto ich części składowe. O większości traum opowiedziałam już na dwóch poprzednich spotkaniach, ale i tak potrzebna jest ich dokładna systematyzacja, bo wciąż coś mi się przypomina. Najważniejszych jest dziesięć pierwszych lat życia - to one najbardziej wpływają na człowieka i jego sposób reagowania jako dorosłego.

Problemy z oddychaniem nie wzięły się znikąd, a uczucie zatykania w klatce piersiowej jest jedną z typowych reakcji na stres. Chodzi o znalezienie pierwszego wydarzenia, które ją spowodowało. Odrzucenie i lekceważenie moich potrzeb wracało jak bumerang przez całe dzieciństwo. Tutaj też trzeba odszukać tę pierwszą sytuację. Nasłuchiwanie odgłosów z zewnątrz towarzyszy mi odkąd pamiętam. I w tym przypadku potrzebny jest ten pierwszy raz.

Jestem zaangażowana i pomagam (to słowa profesjonalisty), więc nasza wspólna praca idzie sprawnie naprzód. Dużo rzeczy wychodzi pomiędzy i w trakcie, a ja mam świadomość co z czego wynika i skąd się bierze - dlatego odnalezienie tych wszystkich pierwszych razów, o których wspomniałam powyżej, nie było dla mnie trudne.

Czarodziej jest geniuszem, więc nie dziwne, że mam do niego zaufanie i czuję się z nim bezpiecznie. On o to dba jak nikt nigdy wcześniej, a przecież miałam do czynienia z wieloma terapeutami. Nie wypuszcza mnie z gabinetu bez pytania o samopoczucie. Nie mogę wyjść od niego w gorszym stanie niż przyszłam, a przeważnie i tak jest mi lepiej.

W podziękowaniu za jego bezinteresowną pomoc, troskę oraz za to, czego już razem dokonaliśmy, ale także w oczekiwaniu na to, co wciąż przed nami, zaniosłam mu porcję śmietanowca. 

"Już dawno nie jadłem czegoś równie pysznego, a uwielbiam słodkości" - usłyszałam na odchodne. Dla kogoś, kto uważa, że ma dwie lewe kuchenne ręce to naprawdę komplement. Może więc nadszedł czas, by wreszcie zmienić przekonanie na swój temat wprowadzając w życie Racjonalną Terapię Zachowań stosowaną przez Czarodzieja?


1.682. Ranny ptaszek

O tym, że Mąż lunatykuje (albo coś z pogranicza) już kiedyś pisałam. Chyba nawet kilkakrotnie o ile mnie  pamięć nie myli. Czasem przez kilka nocy jest względny spokój, a nieraz następuje cała seria.

Dyrektor Wykonawczy byłby idealnym pacjentem dla kiedyś bardzo słynnego i znanego pana o nazwisku Kaszpirowski. "Adin, dwa, tri" i Głos Rozsądku odpływa w ramiona Morfeusza podczas gdy ja potrzebuję kilkunastu minut, by się wyciszyć, uspokoić i zasnąć.

A propos tego ostatniego - jest taki moment, kiedy sen nadchodzi i robi się wtedy tak błogo, że nie pozostaje nic innego jak tylko temu przyjemnemu uczuciu się poddać. I właśnie w takiej chwili Mąż zaczyna swój lunatyczny monolog albo próbuje przejść do czynów.

Najczęściej domaga się ode mnie wtedy prawdziwego małżeńskiego pocałunku. Albo wyznaje mi miłość. Albo chce się do mnie przytulić. Albo gada coś, czego nie słyszę, bo raz, że w uszach mam zatyczki, a dwa, że w tym moim półśnie wszystkie odgłosy są przytłumione.

Ostatnio leżę sobie spokojnie i nagle nad sobą widzę twarz Dyrektora Wykonawczego, który nakazuje mi: "nie drap się!", a na moje oburzenie, że przecież tego nie robię nie reaguje, lecz dalej idzie w zaparte mówiąc: "przecież widzę, że się drapiesz!"

Jako że Głos Rozsądku usypia natychmiastowo po przyłożeniu głowy do poduszki, budzi się też odpowiednio wcześniej. Co dziwne - o ile tuż po zaśnięciu, jak i w środku nocy żaden hałas nie jest w stanie go obudzić, o tyle nad ranem budzi go przejeżdżający pociąg i świecące w okna słońce.

U mnie jest odwrotnie - czasem dość długo nie mogę usnąć (a jak Mąż mnie rozbudzi swoim lunatykowaniem ten okres się jeszcze wydłuża), ale rano lubię sobie pospać tak do siódmej albo i ósmej. Zdarza mi się nad ranem wstać do toalety, lecz potem zaraz wracam do łóżka.

Dzisiaj w okolicach 6:30 otworzyłam oczy i trochę po omacku skierowałam się do łazienki. Wchodzę i co widzę? Na zamkniętej klapie od sedesu siedzi Dyrektor Wykonawczy, a na jego kolanach leży laptop podłączony do gniazdka na suszarkę do włosów. Dobrze, że byłam na tyle przytomna, że zauważyłam, iż coś jest nie tak, ale i tak powiedziałam co myślę.

Kiedyś zastałam Głos Rozsądku przy stole, buszującego w sieci, a że on czasem ma tendencje do bycia takim przysłowiowym słoniem w składzie porcelany, więc jak nie potrzeba, zawsze coś zrzuci, potrąci i narobi hałasu. Wtedy dostał ode mnie solidny ochrzan za szuranie mi nad głową zasilaczem i kablem od modemu, więc najwidoczniej zmienił miejsce pobytu na tron w łazience.

- Co ja mam zrobić jak nie śpię od piątej rano? Ile można leżeć i patrzeć jak ty śpisz? Gdzie mam sobie pójść? - tłumaczył się Mąż.

Faktycznie, w sumie trudno nie przyznać racji Dyrektorowi Wykonawczemu - jedyne drzwi w naszej dziupli to wejściowe i właśnie te od łazienki.


niedziela, 22 czerwca 2014

1.681. Lato!

Rozpoczęło się - przynajmniej to kalendarzowe, bo pogoda jak kobieta - niezmiennie zmienna. Kusi ciepłem, muska promieniami słońca, by za chwilę zachmurzyć swe oblicze, dmuchnąć wiatrem i wylać rzęsiście wodę na głowę.

Miałam szczęście, bo choć przez moment musieliśmy z Mężem rozłożyć parasol i dobrze zapiąć kurtki pod samą szyję, po chwili doświadczyliśmy łagodności i piękna życzliwej nam aury.

Po powrocie z kościoła ja zajęłam się przygotowaniem sałatki greckiej na kolację, a Dyrektor Wykonawczy poszedł do sklepu po bardzo niezdrowe jedzenie, które pochłoniemy podczas naszego kolejnego małżeńskiego wieczornego seansu filmowego.





1.680. Dzielę się

Malowany welon i Lokatorka to filmy, które ostatnio obejrzeliśmy z Mężem. Śmiało mogę je polecić, bo choć tak różne od siebie, są dość klimatyczne i naprawdę warto się w nie zagłębić.

Jeśli chodzi o kosmetyki, odkryłam dwa nowe produkty. Szampon do włosów oraz balsam do ciała. Tego pierwszego używam na spółkę z Dyrektorem Wykonawczym, a ten drugi na razie nie podrażnia mojej bardzo wrażliwej skóry.

Śmietanowiec jest smaczny i bez żelatynowych grudek, więc znowu sprawdziło się powiedzenie, by nie oceniać po wyglądzie. Na galaretki pomału już patrzeć nie mogę. Za to koktajl z truskawek jeszcze mi się nie znudził. Tym razem Głos Rozsądku zrobił go z większych i jaśniejszych od tradycyjnych truskawek ananasowych.


sobota, 21 czerwca 2014

1.679. Prawie osiem

Śmietanowiec w fazie końcowego zastygania pomarańczowej galaretki stał sobie w lodówce. Z tych trzech na talerzach, które pozostały (wykorzystałam zaledwie połowę) zrobiłam jeszcze cztery miseczki różnokolorowych i nieregularnie pokrojonych. 

Pranie wstawione, a potem rozwieszone na balkonie i w łazience. Wiatrem smagane schło dość szybko. Słońce i ciemne chmury na zmianę na niebie. Kropi deszcz, przestaje. I tak przez całe przedpołudnie, a później okazało się, że i później też.

Wychodzimy czy zostajemy? Szkoda tak pięknie rozpoczętego dnia, więc szybka decyzja - idziemy. Na szczęście wcześniej posililiśmy się drugim śniadaniem, a na drogę zabraliśmy przezornie butelkę wody oraz parasol.

Ubrani na cebulkę i w kurtki przeciwdeszczowe, które a to zdejmowaliśmy, a to zakładaliśmy (i tak przynajmniej kilkakrotnie) podczas naszego dzisiejszego prawie ośmiokilometrowego (!) spaceru, bo na taki nieopatrznie się wybraliśmy.

Było warto. Obeszliśmy zalew dookoła (kolejny nasz pierwszy wspólny raz), podziwialiśmy piękno przyrody i rybne okazy złowione przez sporą grupę wędkarzy na brzegu, spotkaliśmy pływającą kaczą rodzinę, odpoczęliśmy przez chwilę na ławce i wróciliśmy do domu padnięci jak muchy.




1.678. Śmietanowiec

Jeszcze wczoraj zrobiliśmy z Mężem trzy galaretki - ja gotowałam wodę i zalewałam, on mieszał. Wzięliśmy cytrynową, agrestową i wiśniową. Przelane do trzech głębokich talerzy pięknie stężały w lodówce do rana, a że i tak mieliśmy zarwaną noc (o tym napiszę oddzielnie), więc wstaliśmy prawie skoro świt i o godzinie 7:30 byliśmy już po śniadaniu, więc zadecydowałam o robieniu śmietanowca.

Oczywiście były problemy natury werbalnej, bo w kuchni (jak i na statku) sternik powinien być jeden, a u nas wiadomo - jedno mądrzejsze od drugiego i forsuje swoje racje. Teksty w stylu: "za wolno mieszasz", "nie gadaj tyle", "jak było napisane w przepisie?" i tak dalej to nasza małżeńska norma podczas wspólnego wykonywania wielu prac domowych.

Zajęłam się śmietaną z cukrem pudrem, które miksowałam, a Dyrektor Wykonawczy w tym samym czasie podgrzewał mleko i rozpuszczał w nim żelatynę. Tym razem (dla pewności i braku grudek jak przy serniku na zimno) przecedziliśmy ją jeszcze przez sitko.

Potem Głos Rozsądku wlał żelatynowe mleko do ubitej z cukrem pudrem śmietany i mieszał, a ja w międzyczasie pokroiłam galaretki, które po chwili dodałam do całości, a Mąż je w miarę równo wymieszał. Masa wyłożona na biszkopty w tortownicy i do lodówki.

Pozostało jeszcze przygotowanie ostatniej galaretki (pomarańczowej), odczekanie aż ostygnie, wstawienie do lodówki, a jak już zaczęła tężeć, wylałam ją na śmietanowca, który zdążył zrobić się sprężysty i twardy jak nie powiem co. 

Całość może nie zachwyca (zdjęcie środkowe), ale mam nadzieję, że będzie smakować lepiej niż wygląda. Poza tym jak na kogoś, kto ma dwie lewe kuchenne ręce i tak uważam, że całkiem nieźle mi/nam poszło, bo do rozwodu nie dojdzie.



piątek, 20 czerwca 2014

1.677. Długi weekend

Ostatnio przywiozłam sobie od rodziców nowiutkie (choć zachomikowane od dawna w szafie) białe trampki, które wreszcie dzisiaj doczekały się na premierę. Pogoda w sam raz - chłodno, wiało, tylko czasami słońce wychodziło zza chmur, ale momentami jakoś tak parno i duszno było. Nawet musiałam sobie usiąść na ławce, bo zaczęłam odczuwać kłucie w sercu (!), a Mąż ratował mnie kubkiem wody przyniesionym z pobliskiej apteki. 

Wczoraj wieczorem też coś mnie połamało między łopatkami i spać nie mogłam. Dyrektor Wykonawczy posmarował tamto miejsce jakimś żelem przeciwbólowym, ale nie pomogło. Za to rano obróciłam wszystko w żart mówiąc, że pewnie rosną mi skrzydła. Jak się ma poczucie humoru i umiejętność śmiania samej z siebie, jest naprawdę super.

Mamy wspólny długi (czterodniowy) weekend, więc staramy się spędzać ten czas razem - a to spacerując, a to pisząc posty (każde na swoim blogu), a to pijąc jeszcze smaczniejszy niż ostatnio koktajl truskawkowy - dla odmiany zrobiony na jogurcie naturalnym. W planach mamy też śmietanowca na zimno z czterema kolorami galaretek, ale to już jutro, bo z nim jest sporo pracy.






Aktualizacja sprzed chwili - sprawdziłam na wyblakłym już paragonie, że owe białe trampki zakupiłam dokładnie 20 lipca 2010 roku za zawrotną kwotę PLN 19,00. A mówią, że jak się czegoś nie założy przez dwa lata, nie ma szansy, by się jeszcze przydało...

czwartek, 19 czerwca 2014

1.676. Zbaraniała ryba

Jak ja nie lubię kiedy ktoś mi coś wmawia i jeszcze się wykłóca, że nie mam racji kiedy jestem stuprocentowo pewna, iż jest zupełnie odwrotnie. Wczoraj wieczorem Mąż zaliczył podpadziochę na całej linii. A poszło o światło w kościele, które według mnie paliło się w środku, a według Dyrektora Wykonawczego pochodziło z ulicznej latarni. No to z pidżamy w trymiga przebrał się Głos Rozsądku w normalne ciuchy i tuż przed dwudziestą trzecią przespacerował pod sam kościół, by na własne oczy przekonać się, że kto jak kto, ale ja się nie myliłam, a potem wrócił i przepraszał mnie za napaści słowne pod moim adresem kierowane.

Dzisiaj rano, podczas śniadania, też próbował swoich złośliwości (czasem wychodzi z niego taka WFM, czyli Wredna Francowata Menda) i oślego uporu zbaraniałej ryby (urodził się na pograniczu obu znaków jako wcześniak), ale głośno i wyraźnie powiedziałam, iż sobie wypraszam i nie życzę takich tekstów z jego ust i się (na szczęście) uspokoił.

Potem było już sielsko, anielsko, pokojowo i spacerowo.



środa, 18 czerwca 2014

1.675. Na kozetce

Czuję się wyczerpana po pięciogodzinnym spotkaniu ze swoją znajomą. Nie samą wizytą, ale raczej ciężarem gatunkowym jej treści.

Już od pewnego czasu unikam odpowiedzi na pytanie: "a co byś zrobiła na moim miejscu?", bo chcąc być uczciwą wobec samej siebie i wobec drugiej strony, nie potrafię i nie chcę podawać gotowego (i mojego) rozwiązania. Nie dlatego, że chcę je zatrzymać tylko i wyłącznie dla siebie, ale dlatego, iż jesteśmy różne, mamy odmienne doświadczenia i przeżycia, żyjemy w innej konfiguracji i dzieli nas jeszcze cała masa podobnych kwestii.

Poza tym, jest coś jeszcze, co wynika właśnie z doświadczenia i wyciągniętych z nich wniosków. Mnie zapaliłaby się czerwona lampka już na samym wstępie, podczas gdy moja znajoma nawet jej nie zauważyła i weszła w jedno wielkie szambo, przez które straciła kilkanaście lat ze swojego życia.

Widzę coś, czego ona nie dostrzega. Widzę, bo stoję z boku. Widzę, bo przeżyłam podobne sytuacje. W tym konkretnym dzisiejszym przypadku mogłam zrobić tylko jedno - wysłuchać, dać jej się wygadać i zachęcić ją do pozostania na terapeutycznej drodze u specjalisty, na jaką zdecydowała się wejść. Po to, by w przyszłości mogła samodzielnie rozpoznawać zagrożenie i go unikać.


wtorek, 17 czerwca 2014

1.674. Asekuranci

Trawię w sobie wiele rzeczy, o których albo nie piszę, albo wspominam zaledwie szczątkowo. Niewielka liczba słów jest wprost proporcjonalna do ogromu emocji, jakie odczuwam. Zarówno tych z gatunku krainy szczęśliwości, jak również z pogranicza niezrozumienia poprzez wbijające mnie w ziemię przerażenie i wszechobecną głupotę.

Ostoją, opoką i skałą jest Mąż, który słucha, wspiera, doradza, rozbraja mnie swoim poczuciem humoru, ale także traktuje poważną rozmową. Ogromnym szczęściem jest być żoną kogoś takiego. Kogoś, kto choć ideałem nie jest i swoje wady posiada, jednakże jego zalety rekompensują wszystkie niedociągnięcia.

Historie o kobietach, których poczucie wartości nie jest zerowe, lecz wręcz minusowe, które to niewiasty tak bardzo nie szanują siebie pozwalając na takie, a nie inne traktowanie ze strony wątpliwej jakości panów, z którymi się wiążą (a przynajmniej tak im się wydaje, bo co poniektórzy wciąż tkwią w nierozerwalnych i sakramentalnych związkach małżeńskich) wołają wręcz o pomstę do nieba. Przerażenie i głupota pomieszane ze sobą jak ziarenka maku i piasku, których cała armia Kopciuszków nie zdoła rozdzielić.

Schematy zachowań obserwowane przez dzieci takich par, które pewnego dnia opuszczą dom rodzinny, w którym bogactwa sporo, ale wieje emocjonalnym chłodem, że hej. Strach się bać jak będzie wyglądać ich życie, bo pewnych mechanizmów (szczególnie bez świadomości ich istnienia) oszukać się nie da, a które odbijać się będą czkawką aż do znudzenia.

Eskalacja jadu, nienawiści, zawiści i braku tolerancji z ust tych, którzy wydają się być orędownikami w jedynej i słusznej sprawie przeraża swoim ogromem i masową skalą. Nagonka i obława trwa. Oby tylko nie okazało się, że pewnego dnia role się odwrócą i to myśliwy stanie się ofiarą.

Świata nie zmienię. Ludzi nie zmienię. Zmienić mogę siebie i swój sposób postrzegania tego, co widzę. Dlatego mówię "nie!" kiedy myślę "nie!" i mówię "tak!" kiedy myślę "tak!" Odważnie, głośno i wyraźnie. Nie oglądając się na tych, którzy tkwią gdzieś pomiędzy, asekuracyjnie bojąc się pozamykać pewne furtki.


poniedziałek, 16 czerwca 2014

1.673. No właśnie

Uwielbiam ich. Ilekroć się obawiam, że dostanę po uszach, zaczynają mnie głaskać. Mówię, że za słaba ta moja wiara, a słyszę, że nieprawda, bo bardzo silna. I jeszcze się śmieją rubasznie z moich słów.

Siedzę i czytam o charyzmatach. Dowiedziałam się bowiem dzisiaj, że na pewno jestem jakimś obdarzona. Tym razem to brat zakonny po drugiej stronie kraty usłyszał mój śmiech.



niedziela, 15 czerwca 2014

1.672. Sercem

Wystarczyło, że już rano, ale jeszcze wciąż leżąc w łóżku usłyszałam od Męża: "żonka, napijesz się ze mną kawy z ekspresu?", a cały dzień rozpoczął się tak błogo, słodko i miło...

I naprawdę nieważne, że za oknem pochmurno, ponuro, zimno i wietrznie. Najważniejsze jest to, co mam w sercu, bo nim staram się patrzeć łapiąc chwile w kadrze...



sobota, 14 czerwca 2014

1.671. Zakazany ogród

Przez kilka lat zrobiłam zapewne kilkanaście tysięcy zdjęć w kilkuset miejscach. W większości kwiatów i roślinek. Nigdy w życiu nie zdarzyła mi się sytuacja, w której ktokolwiek zabroniłby mi fotografowania przyrody - tym bardziej, że nie wchodzę na prywatne posesje, nie łamię prawa, nie niszczę flory, nie zrywam i nie kradnę. Uwieczniam tylko piękno tego, co widzę - oto całe moje "przestępstwo".

Poszliśmy z Mężem na krótki osiedlowy spacer. Przy jednym z  wolnostojących tam bloków zauważyliśmy sporo fajnych kwiatów. Wyjęłam więc aparat i zabrałam się do roboty. Najpierw zostaliśmy namierzeni przez starszą kobietę stojącą na balkonie, która zaczęła na nas krzyczeć. Potem dołączyła do niej druga, która po chwili nawet pofatygowała się do nas osobiście.

Usłyszałam, że nie mam prawa robić zdjęć kwiatom, bo nie ja je posadziłam i nie należą do mnie, więc jak SOBIE posadzę coś koło SWOJEGO bloku, wtedy będę mogła je fotografować. Starsza i wysuszona na wiór siwa pani o wyglądzie Baby Jagi, z teatralnie przerysowanym makijażem na twarzy kazała nam opuścić JEJ teren, za który uważała kawałek najzwyklejszego i absolutnie niczym nieogrodzonego trawnika przed JEJ blokiem. Dodała jeszcze, że nie mamy pozwolenia na fotografowanie JEJ roślin, bo ona zakazuje nam wstępu na JEJ trawę. Czekałam tylko kiedy poszczuje nas psem albo wezwie policję.

Tyle hałasu było o ten jeden jedyny kolaż poniżej...




Zniesmaczeni wróciliśmy do domu, zjedliśmy obiad i wyszliśmy na drugi spacer - tym razem dłuższy i dalszy. Żadnej Baby Jagi już nie spotkaliśmy i nikt nie zabronił mi fotografowania tego, co zdołałam uwiecznić na kolejnych kolażach.





piątek, 13 czerwca 2014

1.670. Więź

Trzynastki bardzo lubię. Piątki tym bardziej, bo oznaczają, że weekend, czyli Mąż w domu, więc można się o coś pokłócić, z czego czasem skorzystamy oboje. Gorzej, że po chwili nie pamiętamy o co nam poszło i sami się z siebie śmiejemy, przekomarzając się słowami "bo ty zawsze", "a ty nigdy". Bez poczucia humoru nie wyobrażam sobie już życia.

Dzisiaj się ochłodziło, więc jak tu nie lubić piątkowej trzynastki? Wreszcie mogłam odetchnąć pełną piersią i nawet udało mi się odrobinę zmarznąć. Co prawda do Dyrektora Wykonawczego mi daleko, gdyż jego pomysłowość pobiła wszystko - wrócił do domu w podwójnym T-shircie, ale w jednych spodenkach - mniemam, że brzuszysko nie pozwoliło mu na wbicie się w drugą parę. A na jutro zamówił sobie u mnie dżinsy.

Z tymi ostatnimi (i generalnie z ubraniami) jest u nas tak jak z odpowiedzią na pytanie "skąd się bierze mleko?", na które sporo pociech z rozbrajającą szczerością reaguje zdziwieniem: "jak to skąd? - z supermarketu". W naszym domu ciuchy bierze się z półki, bo cały proces segregowania, wkładania do pralki, wstawiania prania, rozwieszania, prasowania, składania i układania w szafce lub szafie jest poza zasięgiem wzroku i działalności Męża.

Nieporównywalnie więcej jest jednakże obszarów, w których się spotykamy w połowie drogi, wychodząc naprzeciw swoim potrzebom - własnym oraz wspólnym - jak choćby dzisiejsze całkiem niedawne (bo zaledwie sprzed kilkunastu minut) picie koktajlu truskawkowego.


czwartek, 12 czerwca 2014

1.669. Obserwator

Lubię wiedzieć co, z czego, po co, na co, dlaczego, kiedy, skąd, jak, gdzie i czemu. Szczególnie jeśli w grę wchodzi drugi człowiek i jego zachowanie. Najbardziej interesują mnie motywy czyjegoś postępowania. Jak już mogę sobie to wszystko wytłumaczyć, mam jasność obrazu i prościej jest mi się odnieść do tego, co widzę przed oczami. O wiele łatwiej mogę też zrozumieć - i kogoś, i swoje postrzeganie takiej osoby.

Wczoraj czterokrotnie odebrałam telefon od swojej znajomej. Za każdym razem usłyszałam cztery różne wersje. I przyznam, że odpuściłam sobie odpowiedź na pytanie - gdzie jest prawda? Trudno bowiem wymagać jej od kogoś, kto przez kilka ładnych lat tak bardzo pogubił się w swoich kłamstwach, że chyba nawet teraz nie rozpoznaje jeszcze gdzie przebiega ta cienka granica.

Nie moje małpy, nie mój cyrk. Jej historie i opowieści - bez względu na to czy są prawdziwe, czy fałszywe, w żaden sposób ani mnie nie krzywdzą, ani na mnie nie wpływają, ani nie obciążają mojej psychiki oraz myśli. Słucham, a potem zapominam i zajmuję się swoim życiem.

Ciężki orzech do zgryzienia dla terapeuty, do którego trafiła. Porozwiązywać te wszystkie zapętlone supełki, znaleźć początek i koniec, a potem od nowa nawinąć tę włóczkę na kłębek - tu potrzeba procesora w mózgu, wyostrzonej intuicji oraz ogromnego doświadczenia fachowca.

Ja sobie popatrzę, posłucham i poczekam. Czasem bycie obserwatorem jest naprawdę wielkim komfortem.


1.668. Morał na dziś

"Wpłynęłam na suchego przestwór oceanu..." O nie, nie - nie ten rodzaj, nie to miejsce, nie ten czas i nie te okoliczności. Niech będzie normalnie, czyli jeszcze raz od nowa - wyszłam z aresztu na wolność. I co? Ano w więzieniu było mi o niebo lepiej, bo chłodniej i przyjemniej, więc po niezbyt długim czasie wróciłam do domowych pieleszy.

Gdyby nie fakt, iż potrzebowałam odwiedzić drogerię i kupić parę niezbędnych, a będących na wykończeniu rzeczy, wolałabym nie wyściubiać nosa za drzwi. A jak już poszłam, z pustymi rękoma nie przyszłam. Chałka z ulubionej piekarni na jutrzejsze wspólne małżeńskie śniadanie, bułki cebulowe i pizza wenecka do pracy dla Męża oraz świeże pieczywo i pomarańcze na galaretkę, która zdążyła już zastygnąć w lodówce.

Dyrektor Wykonawczy kłamczuchem jest i wraca (nie wiem czy na dobre, czy jednorazowo mu się zdarzyło) do swoich kawalerskich zwyczajów potajemnego kupowania batoników oraz słodkich napojów. A im bardziej on chce coś ukryć, tym bardziej owo działanie wychodzi na jaw. I to całkiem przypadkowo, bo ja nie śledzę i kieszeni nie przeszukuję.

Nie wchodząc w szczegóły jedzeniowego przestępstwa Głosu Rozsądku sprawa się rypła, a prawda wyszła na jaw. Nie kto inny, jak własny Mąż mówi na mnie Mata Hari, więc sam powinien się mieć na baczności, ale wiadomo, że szewc bez butów chodzi.

Abstrahując od elementów humorystycznych, a pozostając przy poważnych aspektach - nie lubię być okłamywana, bo kłamstwem się brzydzę i wychodzę z założenia, że lepsza najgorsza prawda, niż zatajanie pewnych faktów.

Tak więc do przemyślenia - ze specjalną dedykacją dla Dyrektora Wykonawczego, ale także dla innych potencjalnych kłamczuchów - morał na dziś brzmi następująco:


środa, 11 czerwca 2014

1.667. Areszt

Trzeci dzień z rzędu nie wychodzę z aresztu domowego. No, może nie do końca, bo w poniedziałek zmuszona byłam zejść na dół, by otworzyć Mężowi drzwi. Zepsuł się bowiem domofon na klatce, a Dyrektor Wykonawczy akurat tego dnia nie wziął kluczy od mieszkania. No i jeszcze wychodzę na balkon, żeby powiesić pranie, które schnie w mgnieniu oka, więc korzystam z okazji. Słońce też nie pozostaje mi dłużne - natychmiast następuje wyrzut czerwonych plam na moich przedramionach, których nie posmarowałam kremem z filtrem, ale kto by wpadł na to, że trzeba to zrobić w takiej sytuacji?

Jako ogromny plus odnotowuję fakt, iż w domu jest fajnie. Cień i raczej w miarę chłodno. Maksymalnie temperatura sięgnęła dwudziestu sześciu kresek, więc jest w porządku. Promienie słoneczne mamy przez dłuższą chwilę przed południem, a potem spokój.

Usnąć trudno - szczególnie, że coś za coś. Okno na noc zostawiamy na mikrowentylację. W przeciwnym bowiem razie hałas pociągów nie daje nam spać. Rano dosypiam jeszcze - tak mniej więcej do ósmej, a kładziemy się po dwudziestej pierwszej, gdyż oboje jesteśmy osłabieni.

Upały są dla mnie najgorsze i szczerze ich nie cierpię. Bardzo ciężko mi się oddycha, łatwo się męczę i dusi mnie w klatce piersiowej. Z jedzeniem też mam problem, bo nie przyswajam niczego ciepłego (nawet kawę piję dopiero jak przestygnie). Musi być coś chłodnego, miękkiego i mokrego. Dlatego dzisiaj na obiad (specjalnie dla samej siebie) przygotowałam sałatkę grecką. A na deser truskawkowa truskawka - tym razem wersja lżejsza, bo bez bitej śmietany.


wtorek, 10 czerwca 2014

1.666. Gąbka

Niektórzy ludzie uczą mnie jak z nimi postępować. Sami dają tego najlepszy przykład i wzór do naśladowania. A że ja pilną uczennicą jestem, więc wchłaniam tę naukę jak gąbka wodę.

Rzucasz słowa na wiatr? Obiecujesz i nie dotrzymujesz? Podejmujesz za mnie decyzje? Mówisz jedno, a robisz drugie? Jesteś egoistą pozbawionym empatii?

Cóż - Twoje życie, Twój wybór. Ale już bez mojej w nim obecności.


Źródło - klik

poniedziałek, 9 czerwca 2014

1.665. Na upały

Wczoraj wieczorem prawie udało mi się zasłabnąć w kościele, więc jeśli nie muszę (a dzisiaj nie ma takiej potrzeby), wolę zostać w domu niż wychodzić prosto pod strumień tego lejącego się z nieba żaru. Po co Mąż ma mnie szukać po szpitalach? W mieszkaniu przynajmniej jest o wiele chłodniej niż na dworze.

Jak już siedzę w areszcie domowym, robię co się da i co potrafię. Wstawiłam dwa prania, wywiesiłam na balkon, zdjęłam, poskładałam i pochowałam to, co już zdążyło wyschnąć, a sporo tego nazbierałam. Podgrzałam obiad i chyba nawet nie przypaliłam garnka, czym zapewne ucieszę Dyrektora Wykonawczego kiedy przyjdzie z pracy.

Na upały dobre jest to, co mokre i chłodne. Zrobiłam więc pomarańczową galaretkę z kawałkami pomarańczy. Na wierzch odrobina (no dobrze - dużo więcej niż odrobina) bitej śmietany i gotowe. Jutro będzie truskawkowa truskawka, gdyż zostanie nam trochę owoców z kolejnej porcji koktajlu, którego chęć przygotowania zgłosił już Głos Rozsądku.


niedziela, 8 czerwca 2014

1.664. Doceniam

Mam nadzieję, że nigdy nie przestanę doceniać wszystkich tych zwykłych, drobnych i przyziemnych rzeczy, z jakich składa się moje życie.

Już piąty miesiąc wynajmujemy tę kawalerkę, a radość jest coraz większa. Nadal cieszę się tym, co mam i gdzie jestem. Nie traktuję tego jako czegoś oczywistego, co mi się należy, do czego się przyzwyczaiłam i wciąż chcę więcej.

Jestem wdzięczna za ciszę, spokój, swobodę, niezależność i prywatność; za możliwość zrobienia herbaty nawet w środku nocy; za łazienkę, z której korzystam kiedy tylko zechcę; za podejmowanie własnych decyzji i wyborów w każdej, nawet najdrobniejszej kwestii.

Za upraną pościel wywieszoną na balkonie, wysuszoną słońcem i wiatrem. Za koktajl truskawkowy na kefirze zrobiony przez Męża blenderem, którego hałas tym razem nikomu już nie przeszkadzał. Za piersi z kurczaka usmażone w papirusie na dowolnym z czterech palników na kuchence.


sobota, 7 czerwca 2014

1.663. Odrzucenie

Przyznam, że wiele historii, które opowiadają mi ludzie brzmi tak niewiarygodnie, iż gdyby nie fakt, że ufam swoim rozmówcom, mogłabym pomyśleć, że są wyssane z palca.

Życie ponoć pisze najlepsze scenariusze. "Najlepsze" jednakże nie zawsze muszą oznaczać "najłatwiejsze" i "najpiękniejsze". Czasem wręcz przeciwnie.

Niejednokrotnie podkreślałam, że jeśli chodzi o zachowanie drugiego człowieka raczej niewiele jest mnie w stanie zdziwić. Przerazić, zszokować, zastanowić, zasmucić owszem, ale nie zdziwić.

Mam ogromny dystans do tego, co słyszę. Nie dlatego, że jestem nieczuła i niewzruszona. O nie. Powód jest bardzo prosty - uodporniłam się, zdystansowałam emocjonalnie, bo sama w sobie i ze sobą wiele rzeczy przepracowałam i dzięki temu wyraźniej i szybciej wyłapuję pewne kwestie u innych. Kto mnie zna, ten wie co mam na myśli i o co mi chodzi.

Wczoraj przez bite sześć godzin do moich uszu docierały takie informacje, że gdyby nie ów dystans, o którym wspomniałam, pewnie nie udźwignęłabym tego ciężaru albo nie mogłabym przestać o nim myśleć. Na całe szczęście moja rozmówczyni trafiła już w fachowe ręce i jest szansa, że uporządkuje bałagan i zapanuje nad chaosem, w jakim była i którego skutki odczuwa obecnie.

A co u mnie? Odbyłam dwa osobiste spotkania z Czarodziejem, przede mną kolejne i zapewne nie ostatnie. Proces myślowy się zapętla, sama się diagnozuję, ułatwiam pracę drugiej stronie, bo wielu rzeczy jestem świadoma - co, kiedy, dlaczego, z czego wynika i czym skutkuje. Wydaje się też, że odnalazłam słowo kluczowe, czyli odrzucenie. Aż się boję myśleć jaka będę do przodu po tym, co mnie czeka, czyli po "hazia bazia", bo tak na własny użytek nazwałam metodę pracy, jaką zastosuje do mnie Czarodziej. Ale najpierw musimy trochę podrążyć i pogrzebać w przeszłości. Wszystko po to, bym ani sobie, ani moim przyszłym podopiecznym w hospicjum nie wyrządziła krzywdy.

Pani Em nie dawała za wygraną, a że ja twardo nie odbierałam telefonu zadzwoniła do koordynatora, a on do mnie. Opowiedziałam jak to starsza pani nie daje mi odetchnąć i zawraca głowę byle czym o każdej porze. Mądry człowiek nie dość, że mnie wsparł, to jeszcze obiecał oddzwonić do mojej podopiecznej i poinformować ją, że jestem zajęta, nie mam czasu i przyjdę do niej tak, jak się umawiałyśmy. I od tamtej pory mam spokój. Pani Em przestała do mnie wydzwaniać. Jeszcze tylko będę musiała z nią porozmawiać w cztery oczy i po raz kolejny głośno, wyraźnie i dobitnie wyartykułować gdzie kończą się moje granice. Jeśli je przyjmie, w porządku. Jeśli nie, będzie musiała poszukać sobie innego wolontariusza, a z tym może być problem, bo koordynator świadomy problemu niekoniecznie może chcieć "uszczęśliwiać" kolejną potencjalną ofiarę posyłając ją do na pozór niewinnie wyglądającej staruszki.

Długo czekałam, jeszcze dłużej rozważałam, ale wreszcie mogłam zamówić tytuły, które mnie interesują. Z powodu braku okularów i problemów z ostrością widzenia nie mogłam czytać książek i gazet, ale teraz szybko się to zmieni. Znowu przywitałam się z paczkomatem i tym razem cała operacja odbioru zajęła mi dwadzieścia jeden sekund, więc idę na rekord jak stwierdził Mąż. 


piątek, 6 czerwca 2014

1.662. Podsumowanie

Obawiam się, że po tym, czego się nasłuchałam przez ostatnie kilka godzin od mojej znajomej, nie napiszę nic sensownego, więc zostawię jedynie wielce adekwatne do sytuacji podsumowanie, które tak naprawdę wszystko wyjaśni.