Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

czwartek, 31 lipca 2014

1.747. Uff...





Odkąd tu mieszkamy tyle stopni co dzisiaj jeszcze nie odnotowaliśmy. A na weekend zapowiadają powyżej trzydziestki.

O mały włos nie uciekłam z salonu fryzjerskiego, ale z racji tego, iż poddałam się obcinaniu ponad dwa miesiące temu i wyglądałam już jak zarośnięta baba z lasu, zdecydowałam się zostać, by po godzinie wyjść lżejsza o sporą zawartość szufelki.

Wciąż się sobie dziwię po co i jak wytrzymywałam takie temperatury w tamtej długości. Ulga jest niesamowita. I kobiecość kwitnie, gdyż ona wcale nie tkwi w tym, co na głowie, lecz w niej. Ponoć najbardziej seksownym organem jest mózg.

środa, 30 lipca 2014

1.746. O byciu gorszym

Przyznaj się uczciwie przed samym sobą ileż to razy w życiu myślałeś lub mówiłeś: "jestem gorszy", "czuję się gorszy", "jestem zły", "jest źle"? 

To jak siebie odbierasz jest niczym innym jak niezdrowym dialogiem wewnętrznym, który nieświadomie prowadzisz ze sobą.

Drogą dochodzenia do negatywnego przekonania na swój temat mogą być pytania w stylu: "jak się czułeś?", "co wtedy o sobie pomyślałeś?"

Skąd się to wzięło i gdzie jest źródło? Jaka jest etiologia zjawiska poczucia niższości?

Mądrzy rodzice to tacy, którzy zachęcają, wspierają, umożliwiają dziecku rozwój, są obecni w życiu swojej pociechy i aktywni w procesie wychowawczym. Najistotniejsze jest dziesięć pierwszych lat.

Kiedy rodzic mówi do dziecka: "jesteś głupi", "nawet buta nie potrafisz porządnie zasznurować", "do niczego się nie nadajesz", mały człowiek zapamiętuje te z pozoru "niewinne" stwierdzenia, a potem jak się już wykształci, czerpie z tamtych zasobów. I staje się bezradny wobec wielu sytuacji, które go spotykają.

Kiedy rodzic blokuje w dziecku radość i skutecznie uniemożliwia mu cieszenie się mówiąc: "nie wyobrażaj sobie za dużo", "koszykarzem to ty nie będziesz", potencjał małego dziecka zostaje skutecznie tłamszony, a on sam w przyszłości zacznie się zamartwiać: "nic mi się nie uda", "jestem do niczego", "jestem gorszy". Wtedy pojawi się smutek, żal i depresja, bo nie będzie jakości życia.

Tylko gorsi ludzie popełniają błędy - prawda czy fałsz? Oczywiście, że to drugie. Każdy popełnia błędy. Każdy ma do nich prawo. Chodzi jedynie o to, by z tych błędów wyciągnąć wnioski, podnieść się i odnaleźć sens, czyli co dobrego (mimo wszystko) dzięki nim się zadziało?

Często z niedoskonałości pojawiają się zasoby. Wystarczy umiejętnie porażkę przekuć w sukces.

"Nie bierz pieniążków do buzi, bo są brudne" - słyszy maluch. "Pieniążków się nie bierze do buzi, pieniążkami płaci się w sklepie" - słyszy inny. Niby to samo, a jednak nie to samo. Bo nie to, co mówisz, ale jak mówisz w stosunku do dziecka jest najważniejsze.

Poczucie niższości jest niczym innym jak szczerym przekonaniem o tym, że jestem gorszy. Można próbować je ukrywać. Przeważnie robi tak ktoś, kto musi sobie coś udowodnić; ktoś, kto mówi "stać mnie" i bierze kredyt na coś, na co go tak naprawdę nie stać. Bo myśli, że wtedy nie będzie czuł się gorszy. Krzyk też jest dobrym przykładem maskowania poczucia niższości. Wszak kojarzy się z siłą i władzą, a ktoś, kto je posiada, przecież nie może być gorszy. A jednak jest, bo tak się czuje.

Cała filozofia w opisanym powyżej ukrywaniu i maskowaniu polega na odwadze człowieka do powiedzenia prawdy o sobie. Ciała nie oszukasz, ono reaguje wszystkimi zmysłami i to ono cię zdradza kiedy kłamiesz. A ty sam fundujesz sobie nieustanne życie w lęku, który cię ogranicza i który jest ceną, jaką płacisz, by ukryć to, że czujesz się gorszy.

Jaką jakość ma życie w ciągłym lęku (czy inni mnie zaakceptują?, czy się nie dowiedzą?, czy mnie nie zdemaskują?), gonitwie, pędzie i wyścigu szczurów? To prosta droga do cierpienia, a od cierpienia do choroby naprawdę niedaleko.

Twoje parcie na życie w doskonałości powoduje ogromne ciśnienie. A jak ciśniesz, to znaczy, że musisz sobie (albo światu) coś udowodnić. Pytanie tylko po co?

Załóżmy, że jesteś perfekcjonistą i ustawiasz sobie wysoką poprzeczkę. Jeśli robisz to w zgodzie ze sobą, to dobrze, ale jeśli robisz to, by pokazać coś innym, to już jest cierpienie. A ma być przyjemność i satysfakcja, a nie cierpienie, które ma negatywny wpływ na każdą komórkę ciała.

Czy twoja samoocena, czyli to, na ile wyceniasz własną wartość zależy od twoich osiągnięć? A może zależy od tego, na ile ty sam się czujesz na tej skali?

Bezwarunkowa akceptacja siebie jest kluczem. Złość na samego siebie ("nie powinienem był tego zrobić!") oddala cię od zdobycia tego klucza. Odpowiedz szczerze na kilka pytań: "jeśli to robisz i masz z tego straty, to po co to robisz?", "pod jakim warunkiem byś sobie wybaczył?", "co zyskujesz przez niewybaczenie sobie?", "co możesz stracić?"

Wybaczenie sobie to jest dopiero filozofia. Nie innym, tylko sobie.

Choroby nie biorą się ze szczęścia. Ile czasu w swoim życiu poświęcasz na cierpienie?

Patentem na rozwój jest spokój, cierpliwość, upór i konsekwencja i żeby ci się chciało chcieć - wtedy osiągniesz sukces i radość ze swojego życia, którym będziesz się delektować.

Nie ma lepszych czy gorszych. Każdy jest taki sam. Ty też.


1.745. Wyróżniona

"Częściej się uśmiechasz, jesteś ładniejsza, pogodniejsza, radośniejsza i bardziej uparta" - powiedział mi dziś Mąż. "Zmieniasz się" - dodał jeszcze.

"Masz teraz dowód jak mózg radzi sobie, jak przetwarza i jak podpowiada co należy zrobić, aby czuć się lepiej. Teraz zadbaj o siebie i regeneruj siły" - przeczytałam w porannym mailu od Czarodzieja.

Czuję się wyróżniona. Naprawdę. Ale wiem też, że w pełni sobie zasłużyłam na to, co się obecnie ze mną dzieje. I że wszystko jest po coś. A Pan Bóg nie maczał w tym swojego palca. On wsadził tam całą rękę.


wtorek, 29 lipca 2014

1.744. Cały świat

Jak ktoś narzeka, że jest mu gorąco, niech zacznie sobie suszyć włosy suszarką. Po jej wyłączeniu z pewnością będzie mu chłodniej. Nie, nie zwariowałam. Udar słoneczny też mnie ominął. Znam z autopsji - świeżej, bo dzisiejszej.

Poszłam jedynie do fryzjerki pozbyć się odrostów. Najpierw trzeba na moje włosy położyć jedną farbę rozjaśniającą, z którą siedzę 40 minut, potem ją zmyć (jak najchłodniejszą wodą się da), następnie wysuszyć i znowu położyć drugą farbę tonującą (żebym nie przypominała żółciutkiego wielkanocnego kurczaka), z którą siedzę 30 minut, potem znowu ją zmyć i znowu wysuszyć.

A że ja jestem samoobsługowa (oczywiście tam, gdzie moje możliwości sięgają i jak mi inni pozwalają) i fryzjerkę znam od prawie dwudziestu lat, więc biorę suszarkę do ręki i suszę włosy samodzielnie. Na stojąco, bo na siedząco nie potrafię. Z salonu wyszłam z wilgotnymi włosami. Celowo, gdyż nie chciałam się wykończyć dodatkowym gorącym powietrzem.

Zamknęłam za sobą drzwi i co? Poczułam przyjemnie chłodny wietrzyk i ani przez chwilę nie odczułam upału. Czyli wychodzi na to, że moja teoria z pierwszego zdania notki działa wyśmienicie.

Jak usiadłam przed laptopem i zalogowałam się na blogu miałam zamiar napisać post o byciu gorszym, ale tak się zamyśliłam nad ostatnią sesją z Czarodziejem oraz jej reperkusjami dziennymi i nocnymi, a później w całości pochłonęła mnie tabelka traum ucieczek od życia. No to ją wypełniłam i wysłałam mailem do mojego guru. A wspomniany post napiszę pewnie jutro.

Dzisiaj zaliczyłam sporo zaległego czytania. Od matki dostajemy zawsze sobotnie "Wysokie Obcasy" i nazbierało mi się kilka numerów. Zagłębiłam się w ich lekturę. Najbardziej utkwił mi w pamięci wywiad z córką Michaliny Wisłockiej, z którego dowiedziałam się jak wyglądało małżeństwo (i co się tam działo) autorki kultowej "Sztuki kochania". I bynajmniej nie chodzi o jakieś seksualne ekscesy.

Marlena Dietrich jest autorką takiego oto powiedzenia: "Kiedy już żona przebaczyła mężowi, nie może podgrzewać jego grzechów na śniadanie". W tym miejscu przypomniał mi się duży i wiśniowy jogurt z Biedronki, który Dyrektor Wykonawczy za strasznie dawnych czasów zjadł mi (nomen omen) na swoje śniadanie, pozbawiając mnie tym samym mojego posiłku.

No i po ponownym przeczytaniu stwierdzam, iż wyszedł mi post bez ładu i składu - za to w cały świat. Ale jak ktoś umie czytać między wierszami, nic mu nie umknie.


1.743. Podejrzana zawartość

Wspomniane wcześniej ciężarki domowej roboty wykorzystałam do treningu. Tym razem nie było zmiłuj - na macie zrobiłam po pięć serii każdego ćwiczenia - bez taryfy ulgowej i na własne żądanie. Ponieważ mięśnie brzucha już się przyzwyczaiły do wysiłku, a moja wydolność uległa znacznej poprawie, Osobisty Trener Personalny powoli i stopniowo wprowadza zmiany i podnosi mi poprzeczkę. Zresztą, sama na nie nalegam, gdyż brzucha swojego nadal nie lubię - przynajmniej w takim stanie, w jakim jest obecnie.

Mamy jeden kluczyk od skrzynki na listy, a że przyczepiony jest do kluczy od mieszkania należących do Męża, więc dopóki Dyrektor Wykonawczy nie wróci z pracy, nie mam dostępu do zawartości blaszanej skrytki. Wczoraj listonosz zostawił mi w niej awizo na przesyłkę znad morza od mojej zaprzyjaźnionej mamy małych bąbli.

Rankiem wysłałam Głos Rozsądku na pocztę. Zaopatrzony w mój dowód osobisty odebrał niewielką kopertę ze słodką zawartością. Skład wielce podejrzany - przynajmniej na oko. Ale bez obaw. Ksylitol, czyli cukier brzozowy - do spróbowania i przetestowania - zamiast tradycyjnej białej śmierci.

Kiedyś skusiliśmy się na stevię w tabletkach, ale ponoć stevia stevii nierówna. Ta, którą nabyliśmy jest ohydna - gorzka, wstrętna i wolę nie słodzić wcale, niż używać tego paskudztwa. Mąż podobnie.

Wypiłam właśnie kawę, do której wsypałam ksylitol. Nie zmienia on smaku napoju, a jest słodki. I wszystko byłoby cacy, tylko czemu za 250 g trzeba zapłacić aż 18 złotych? Już wolę pozostać przy miodzie.


poniedziałek, 28 lipca 2014

1.742. Cudowne rozmnożenie

Wygląda na to, że coś się we mnie przełamało jeśli chodzi o metody pracy Czarodzieja. Zaczynam bowiem zauważać różnicę w swoim myśleniu i postrzeganiu, ale także podczas każdej sesji odczuwam emocje ulokowane w konkretnych miejscach swojego ciała.

Duszność w kilku odmianach, rosnąca gula w gardle, niepokój serca, tężenie twarzy, mrowienie policzka promieniujące do oka, drżenie nóg, problemy z żołądkiem oraz rozlewanie się bólu po całej jamie brzusznej - na razie tyle tego było.

A potem nagle wszystko się zmienia. Czuję radość, uśmiecham się do siebie, jest mi spokojnie, ciepło, bezpiecznie, błogo, cudownie. Aż chce się wracać po jeszcze.

Przyznam, że od pierwszego momentu obcowania z moim guru jestem coraz bardziej zafascynowana tym człowiekiem. Bez jakichkolwiek podtekstów. Tak się bowiem szczęśliwie złożyło, że dane mi było poznać jego piękną kobietę, a i on miał okazję uścisnąć dłoń Dyrektora Wykonawczego.

Po raz pierwszy w życiu spotkałam terapeutę, który tak mocno troszczy się o klienta - zarówno w sferze ciała, jak i ducha. Chłodzący nawiew z wiatraka ustawiony jest w moim kierunku. O bezpiecznym dystansie jeśli chodzi o odległość naszych foteli decyduję ja. Przed, w trakcie i po sesji jestem zawsze pytana o samopoczucie.

Nie ma takiej opcji, bym wyszła z gabinetu w gorszym stanie niż w momencie przekroczenia jego progu. Chociaż ja nie wychodzę, ja wyfruwam i tak sobie lecę nad ziemią, gdyż nawet nie pamiętam jak wygląda moja droga powrotna do domu.

"Idź już i odpocznij sobie ode mnie i od psychologii" - słyszę na do widzenia słowa wypowiadane ze specyficznym poczuciem humoru Czarodzieja. Tylko jak się do nich zastosować skoro nasze spotkania odbywają się dwa razy w tygodniu, a ja "wiszę" terapeucie dwie tabelki traum (znowu nastąpiło cudowne rozmnożenie) - ucieczki od życia oraz złość?


1.741. Ciężarki

Coś się ostatnio pozmieniało na blogu w kwestii ustawień czcionek internetowych i w mojej ulubionej Reenie Beanie tytułowe "Ś" odstawało od reszty, więc z bólem serca musiałam ją zmienić na taką, w której całość wygląda podobnie i nie razi mojego poczucia estetyki.

Jako że bardzo późno wróciliśmy wczoraj do domu (wieczorny seans w kinie plus ostatnia msza w kościele), a do tego wszystkiego z nadmiaru wrażeń, upału i okresu pojawiła się jeszcze wielce upierdliwa migrena, wolałam nie ryzykować ćwiczeń za wszelką cenę i zrobiłam sobie wolne od maty.

W miejsce braku aktywności czysto fizycznej, postanowiłam wykorzystać swoją wrodzoną kreatywność i zakupić za zawrotną sumę PLN 2,10 dwie butelki jednolitrowej wody, których waga oraz kształt idealnie wpasowują się środkiem ciężkości w moje dłonie niczym profesjonalne ciężarki.


1.740. Z miłości do...

Z miłości do... kocha się pomimo wszystko.
Z miłości do... dostrzega się zalety.
Z miłości do... wybacza się błędy.
Z miłości do... patrzy się sercem.

Piękny i poruszający obraz takiej właśnie miłości, na który wybraliśmy się wczoraj wieczorem z Mężem do tego samego kameralnego kina studyjnego. 

Siedem osób na sali. Cisza, spokój, przyjemny chłodek. Nie było dzwoniących telefonów, spóźniających się widzów, głośnego rechotu, odgłosów siorbania napojów gazowanych, czy smrodu ociekającego tłuszczem popcornu.

I to, co dla mnie najważniejsze - wraz z pojawieniem się napisów końcowych nikt nie wstał  z hukiem stukając fotelem i zasłaniając sobą ekran. 

Wszyscy siedzieliśmy w skupieniu, jawnie ocierając łzy -  ja, Dyrektor Wykonawczy, samotna pani w średnim wieku, dwie starsze kobiety oraz para mieszana po trzydziestce.



niedziela, 27 lipca 2014

1.739. Cel, pal, strzel!

Jest mi tak gorąco, że nawet trzymanie laptopa na kolanach nie jest możliwe, a rozwieszenie prania na balkonie graniczyło z cudem uniknięcia udaru cieplnego.

Ostatnio jakiś ptak wybrał mnie sobie na cel i postanowił wykorzystać jako własną toaletę. Na całe szczęście poszło rykoszetem - ucierpiała jedynie moja lewa stopa i dół nogawki jasnych lnianych spodni. Pierwsza myśl, jaka mi się zaraz po całym zajściu pojawiła brzmiała: "jak to dobrze, że nie narobił mi na głowę".

Czegoś takiego jak odplamiacz nie mieliśmy w domu, a że dopiero wczoraj poszliśmy do drogerii, więc pranie mogło się odbyć już dzisiaj rano. Mam nadzieję, że plamy zeszły - widziałam ukradkiem jak Mąż stosował się do przepisu sporządzenia odpowiednich proporcji mikstury, a potem mocno pocierał brudne miejsca.

Swoją drogą, będąc przy temacie kupnym, ciekawa jestem czemu ptasie odchody tak strasznie ciężko sprać i bez odplamiacza ani rusz - wiem, bo wcześniej usiłowałam zapierać zabrudzenia szarym mydłem - bez pomyślnego rezultatu.

Nie chce mi się pisać odrębnej notki w temacie nieudolności służb mundurowych, więc zrobię to tutaj. Byliśmy świadkami gonitwy dwóch policjantów za uciekającym mężczyzną. Zdarzenie miało miejsce w sobotnie popołudnie, na deptaku pełnym ludzi.

Myli się ten, kto sądzi, że stróże prawa złapali uciekiniera. O nie. Tym, który go zatrzymał był starszy, niepozornie wyglądający pan. Wystarczyło, że stanął przodem do biegnącego wprost na niego mężczyzny i rozłożył obie ręce na boki.

Potem było jeszcze ciekawiej. Dwóch młodych i rosłych policjantów nie mogło sobie dać rady z obezwładnieniem uciekiniera. Ledwo potrafili położyć go na ziemię, ale na wykręcenie rąk i skucie ich kajdankami sił im zabrakło.

By dostać się do pracy w policji należy przejść specjalny test sprawnościowy (między innymi). Tyle słyszy się też o sztukach walki, specjalistycznych sposobach radzenia sobie z obezwładnianiem oraz różnych chwytach (o pełnym rynsztunku uzbrojenia mundurowych nie wspomnę), że aż przykro było patrzeć jak funkcjonariusze zrobili z siebie pośmiewisko na oczach wielu przechodniów, którzy na głos komentowali ich żenująco nieskuteczne i nieudolne "metody" pracy.


sobota, 26 lipca 2014

1.738. Pisklę i drzewo

Sobotnie śniadanie - dwie kromki chleba razowego z ulubionym twarożkiem i rzodkiewką. Do tego kawa inka słodzona odrobiną miodu.

Lubię obserwować pianę w filiżance, gdyż czasem tworzy niepowtarzalne wzory. Zobaczyłam drzewo, a Dyrektor Wykonawczy pochylające się pisklę.

I ja mam rację i on ma rację. Bo tak naprawdę sporo zależy od wyobraźni, a tę z pewnością każde z nas ma całkiem inną.



piątek, 25 lipca 2014

1.737. Do Męża

Kiedyś leżałeś w łóżku i pikałeś w swój telefon. Teraz bladym świtem wstajesz, zabierasz do łazienki laptop wraz z zasilaczem i w trybie incognito buszujesz w sieci. Potem skradasz się jak złodziej, odkładasz laptop na półkę i po cichu kładziesz się obok mnie.

Myślisz, że jak śpię, to nie zarejestruję tego co robisz i nic nie zauważę. Mało tego - zapytany wprost, kłamiesz w żywe oczy, że nie korzystałeś z komputera. Tylko masz pecha, bo dziwnym trafem zawsze, ale to zawsze wyczuję, że coś jest nie tak. I niezwykle szybko wychodzi szydło z worka.

Taka sytuacja jak dzisiejsza nie jest pierwszą. A ja zastanawiam co tak pilnego i niecierpiącego zwłoki znajduje się przed monitorem, że ktoś, kto do tej pory był notorycznym śpiochem, zrywa się o piątej rano i otwiera przeglądarkę, nie pozostawiając po sobie historii stron, na które wchodzi. Co dzięki temu chcesz ukryć?

I jakoś nie przekonuje mnie Twój totalny brak skruchy oraz pokrętna próba tłumaczenia, że wszystkiemu winny jest hałas przejeżdżającego pociągu, który Cię budzi każdego dnia.

Zaufanie drugiej osoby można stracić w jednej sekundzie. Gdybym była na Twoim miejscu, bardzo poważnie rozważyłabym czy warto.



1.736. Reakcja

Wczoraj miałam przedokresowy kryzys na macie. Nie chciało mi się ćwiczyć. Z oczu płynęły łzy. Zrobiłam tylko po trzy powtórzenia. A jeszcze dzień wcześniej taka byłam z siebie dumna, że doszłam wreszcie do maksymalnej ich liczby, czyli do pięciu.

Czuję mięśnie - przynajmniej niektóre. Dla mnie to całkiem nowe doświadczenie. I nie powiem, żeby mi się nie podobało. Jakoś tak mi lepiej na duchu i lżej na ciele.

Nie rozumiem tylko jednej rzeczy. Po śniadaniu i wypiciu kawy inki zmierzyłam swój obwód w pasie. Ujrzałam 82 cm, które mnie zdumiały. Weszłam na wagę. Pokazała 70 kg. Tylko czemu potem, już po wizycie w toalecie, talia osiągnęła znowu 86 cm?

Mam wrażenie, że puchnę i że zatrzymuje mi się woda w organizmie. Możliwe, że przedokresowo, ale czy aby na pewno jest to jedyne słuszne wytłumaczenie? W końcu non stop widzę te znienawidzone przez siebie 86 cm.

Po kolejnej (drugiej) sesji z Czarodziejem zostałam w jego gabinecie przez chwilę. Bo zawsze jest tak, że pracujemy nad czymś, a w międzyczasie wychodzi jeszcze coś innego. Albo ja mam sto pytań do...

W każdym razie mój mózg jest poddawany macerowaniu, a kanały są odblokowywane. Ponoć bardzo dobrze pracuję, a moje reakcje są właściwe. W ramach pracy domowej mam sporządzić następną tabelkę w "ukochanym" Excelu - tym razem na tapecie traumy z ucieczek od życia.

Okazać się może, że tycie w pasie, migreny oraz inne choroby są niczym innym jak obronną reakcją ciała na różne nieprzepracowane jeszcze tematy. Przynajmniej tak twierdzi mój terapeuta. A że to mądry człowiek jest, więc nie oponuję, tylko słucham tego co mówi i poddaję się temu co robi.



czwartek, 24 lipca 2014

1.735. Z naszej lodówki - część trzecia

Makaron żytni razowy jest świetnym rozwiązaniem dla takiego niecierpliwca jak ja, gdyż gotuje się go zaledwie od trzech do pięciu minut. Ma charakterystyczny ciemniejszy kolor oraz inny smak, chociaż ja już tego nie zauważam, gdyż staram się unikać zwykłych makaronów z pszenicy.

Lubię go z suszonymi pomidorami i mozzarellą, z gotowanymi krojonymi pomidorami, tuńczykiem, śmietaną i mozzarellą, ale także z białym serem i cynamonem.




Kasza gryczana najbardziej smakuje mi jak jest zimno, a kuskus zawsze wtedy, kiedy jestem bardzo głodna i nie chce mi się czekać na tę pierwszą.




Kasza jęczmienna chyba najmniej przypadła do gustu moim kubkom smakowym, ale staram się ją jeść w miarę możliwości. Jednak zawsze zużywamy ją najdłużej.




Kasza jaglana w torebkach pojawiła się już jakiś czas temu i właśnie dlatego zaczęłam ją kupować. Smakuje wybornie z łyżeczką miodu, pokrojonym bananem i pomarańczą. Można znaleźć ją też w wersji z woreczkami po 80 g.




Płatki owsiane górskie - niezastąpione jako składnik zdrowego i pożywnego śniadania. Można je zalać wodą albo jogurtem i dodać do nich pestki słonecznika, dyni, siemię lniane, żurawinę, banana, pomarańczę i tak dalej i tak dalej.




Na koniec mój ulubiony chleb żytni razowy z pobliskiej piekarni. Dzień bez niego jest dla mnie dniem straconym.




Ciąg dalszy nastąpi w swoim czasie.

1.734. Lunatyk

Nie dowierzał Mąż. Śmiał się i mówił, że przesadzam. Nie dowierzała moja matka. Też się śmiała i mówiła, że przesadzam. Pewnie sporo z Was też nie dowierzało. I śmiało się. A wychodzi na to, że wyszło na moje. Przynajmniej na razie.

Poszliśmy z Dyrektorem Wykonawczym do gabinetu pani psychiatry. Fajna kobieta, taka ze starszego pokolenia lekarzy, doświadczona, uśmiechnięta, spokojna i pogodna. Bo tu trzeba mi napisać, że nie każdy psychiatra podejmuje się tematu lunatyzmu (dwie osoby nam odmówiły). A tamta pani była chętna i kompetentna.

Opowiedziałam jak wyglądały kiedyś, a jak wyglądają teraz wszystkie "akcje" Głosu Rozsądku, który również coś tam od siebie dodał w odpowiedzi na zadawane pytania dodatkowe w innych obszarach zainteresowań pani doktor, która nas nie wyśmiała, lecz potraktowała poważnie.

Mąż ma się do niej zgłosić już do innej przychodni, w której też przyjmuje. Dostanie tam skierowanie na EEG oraz na specjalne testy u psychologa. Przyznam się, że zazdroszczę mu tych badań, gdyż sama jestem ich niezmiernie ciekawa i z chęcią bym im się poddała.

Pierwszy wolny termin był dopiero we wrześniu, ale i tak się cieszymy, bo przecież mamy koniec lipca, a w niektórych miejscach już nie zapisują do specjalistów w ramach kontraktu z NFZ, gdyż limity na ten rok zostały wyczerpane.


1.733. Trzy lata

Tak - dokładnie właśnie tyle mija dzisiaj od czasu kiedy pojawiłam się w świecie wirtualnym i opublikowałam pierwszy post.

Pamiętam jak na samym początku tej mojej blogowej przygody Mąż ostrzegał mnie, bym nie pisała tak często.

- Co zrobisz jak ci się tematy wyczerpią? - spytał.
- Spokojna głowa. Mnie to nie grozi - odparłam.

Ostatnio przypomniałam Dyrektorowi Wykonawczemu o trzeciej świeczce na blogowym torcie. Nasze role się odwróciły.

- Co zrobię jak mi się tematy wyczerpią? - spytałam.
- Spokojna głowa. Tobie to nie grozi - odpowiedział.

Piszę, bo lubię. Tak było zawsze. Tak jest teraz. Tak pewnie już pozostanie.

"Rób to, co sprawia ci radość" - słyszę słowa Czarodzieja.

Idę więc swoją drogą - piszę dalej.


środa, 23 lipca 2014

1.732. Z naszej lodówki - część druga

Żeby nie było - herbaty i kawy w lodówce nie trzymamy. Tak mi się zatytułowało, więc niech zostanie.

Bez zielonej liściastej herbaty nie wyobrażam sobie już życia, choć kilkanaście lat temu (kiedy spróbowałam ją po raz pierwszy) smakowała jak namoczone pety - swoją drogą ciekawe skąd mi się wtedy wzięło to skojarzenie. 

Piję kilka kubków dziennie. Można ją zaparzać nawet trzykrotnie, więc jest bardzo wydajna i ekonomiczna. Ponoć ten drugi napar jest najsmaczniejszy. Dłużej parzona pobudza, a krócej - relaksuje. Najlepiej nie zalewać jej wrzątkiem - wtedy zachowuje wszystkie swoje wartości. Zielona herbata wychładza organizm.




Kawę inkę zawsze piła matka ojca. Dolewała do niej mleka. Odkryłam ją na nowo po wielu latach. Mąż miesza ją z rozpuszczalną, ale dla mnie to profanacja.




Na kawę orkiszową skusiłam się zachęcona pozytywnymi opiniami na jej temat. Smak ma dość specyficzny (mnie nie wiedzieć czemu przypomina solone paluszki) i trzeba się do niego przyzwyczaić. Kupiłam ją w sklepie ze zdrową żywnością. 

Pijam ją rzadko, gdyż nie mam cierpliwości do jej parzenia, więc przeważnie czekam aż Mąż się zlituje i zrobi to za mnie (i dla mnie).




Już od jakiegoś czasu jajka kupujemy tylko od "wolnych kur" jak je z Dyrektorem Wykonawczym nazywamy. W przeciwieństwie do tych "uwięzionych".




Mój ulubiony - faktycznie taki jest. Odkąd go spróbowałam, jem prawie codziennie. Albo sam (rzadziej), albo wymieszany z rzodkiewką startą na tarce o średnich oczkach. Twarożek z Wielunia jest pyszny z chlebem razowym i kawą. A jaki ma cudny i prosty skład.




Ciąg dalszy oczywiście nastąpi niebawem.

1.731. Ślimak

Nareszcie za oknem pada deszcz. Nawet leje. A w oddali słychać grzmoty. Może choć trochę się ochłodzi, bo poranne powietrze można było kroić nożem.

Wieczorem, kiedy ćwiczę, wcale nie jest lepiej. Przyklejam się do maty leżąc na plecach, stękam, kwękam i męczę się. Zdecydowanie wygodniej jest wykonywać ćwiczenia w innej temperaturze.

Obwód pasa wciąż i niezmiennie ten sam. Odczuwam za to bóle mięśniowe - chyba grzbietowe i jedne z tych na brzuchu. Pisałam już, że nie mam świadomości ciała, więc zdaję się na wiedzę Męża, pokazując mu w którym miejscu mnie boli.

Twardo trzymam się swojego nowego planu jedzeniowego, w którym nie ma słodkości, słodyczy, czekolady, ciastek, ciasteczek i batoników. Aż sama jestem z siebie dumna, że daję radę. Kiedy włącza mi się chęć na konsumpcję czegoś niekonkretnego, zjadam surowego ogórka, pomidora albo wafla ryżowego.

Lekarstwa od doktora Tomasza połykam trzy razy dziennie, a brzuch jaki był, taki jest. Poprawy brak. I jeśli do piątku nic się nie zmieni, powinnam pokazać się ulubionemu lekarzowi - w końcu ostatnio tak mi zalecił.

Jestem jak ten ślimak, który się wspina na swój wymarzony szczyt i wejść nie może...




No i zanim skończyłam pisać tę notkę, deszcz przestał padać. Buuuu...

1.730. Z bananem

Kurs dla wolontariuszy prowadzony przez Czarodzieja dobiegł końca. Po wakacjach odbędzie się oficjalne rozdanie dyplomów i - być może - następna edycja, na którą oczywiście już się piszę.

Mogę mówić o swoim ogromnym szczęściu, gdyż jestem jedną z trzech osób, z którymi mój guru spotyka się sam na sam w swoim gabinecie. 

Ostatnio przepracowaliśmy traumę numer jeden z list, nad którymi siedziałam i głośno klęłam, gdyż Excelem się brzydzę i już. Ale zrobiłam, bo się zawzięłam - ot, taka motywacja po złości.

Po tamtej sesji wyszłam z bananem na twarzy. Spokojna, radosna, pełna energii i wesołych ogników w oczach. "Jestem kochana taka, jaka jestem" - słyszałam swój wewnętrzny głos przemawiający do mnie. 

Wciąż dość nieufnie podchodzę do hazi bazi (w przeciwieństwie do Męża), ale jednocześnie równie mocno ciekawi mnie ta metoda. A że lubię się rozwijać, więc niebawem odcinek drugi z całej serii.


wtorek, 22 lipca 2014

1.729. Z naszej lodówki

Obiecałam niedawno podzielić się zawartością naszej lodówki - taką, która jest w miarę zdrowa (uczymy się czytać etykiety i zwracać uwagę na skład kupowanych produktów) i dostępna dosłownie wszędzie, bo w każdym biedronkowym sklepie.

Na pierwszy ogień idą trzy produkty polecone mi przez zaprzyjaźnioną mamę znad morza, która bardzo mnie wspierała i nadal mi pomaga doradzając oraz edukując w zakresie zdrowego żywienia.

Ser cheddar w wersji 10 i 14, czyli tak naprawdę różniący się długością dojrzewania. Ten z dziesiątką jest delikatniejszy, jaśniejszy i mniej wyrazisty w smaku - w przeciwieństwie do czternastki, która jest nieco ostrzejsza i ciemniejsza. To są prawdziwe sery, a nie produkty seropodobne.

Przyznam, że od chwili pierwszej ich degustacji, jesteśmy już nierozłączni. Kroję go cienko i kładę na kromkę świeżego chleba razowego z pobliskiej piekarni. Do tego pokrojone w ćwiartki pomidory posypane bazylią. Plus zielona herbata. Pychota!





Kiełbasa myśliwska jest lekko podsuszana i wędzona, w miarę cienka, a jej skład mieści się w jednej linijce, co należy do rzadkości. Zawiera tylko jedno konserwujące E250. W opakowaniu znajdują się trzy kiełbaski. Ze świeżym ogórkiem komponuje się perfekcyjnie.




Mozzarellę uwielbiam. Serem tartym posypujemy razowy makaron (o nim napiszę oddzielnie) z suszonymi pomidorami lub w wersji z gotowanymi krojonymi pomidorami, tuńczykiem i śmietaną. Fantastyczny do spaghetti z sosem bolońskim. Ciągnie się aż miło.




Mozzarellę w zalewie kroję na plasterki i przekładam ją plasterkami pomidora. Do tego kilka kropli oliwy oraz bazylia. U nas świetnie sprawdza się na kolację lub drugie śniadanie.




Ser kozi na pewno nie wszystkim przypadnie do gustu. Trzeba lubić ten charakterystyczny "smrodek". Jeśli chodzi o mnie i Męża, zajadamy się chyba wszystkimi "skarpetowcami" - jak je pieszczotliwie nazwaliśmy. 

Ten ser (jak sama nazwa wskazuje) zalatuje kozą, a że kozy są moimi ulubionymi zwierzętami, więc z pewnością nie jestem obiektywna.




Kolejny "smrodek", aczkolwiek całkiem inni niż jego poprzednik. Doskonały z bakaliami i suszonymi owocami lub winogronami. Kiedyś jadaliśmy go jeszcze ze świeżą bagietką, ale jako że staram się nie spożywać białego pieczywa, więc obecnie jestem wierna pierwszej wersji.




Wafle ryżowe zabieram ze sobą ilekroć idę gdzieś, gdzie nie mogę liczyć na kupno czegoś w miarę zdrowego, a że wolę się zabezpieczyć w razie napadu głodu, dwa lub trzy krążki noszę w torebce. Sprawdzają się też jako zamiennik zwykłego pieczywa. Idealne szczególnie dla osób na diecie bezglutenowej.




Do tematu w miarę zdrowej zawartości naszej lodówki powrócę niebawem.

1.728. Babcina filiżanka

Już wczoraj postanowiłam sobie, że jeśli nic nadzwyczajnego się dzisiaj nie wydarzy, nie mam najmniejszego zamiaru wyściubiać nosa za drzwi mieszkania. W końcu wszędzie słyszę, że jak są upały, to "dzieci i osoby starsze powinny unikać przebywania na słońcu". No to siedzę w domu i basta.

Przed wyjściem Męża do pracy oboje byliśmy już podenerwowani, więc o spięcie było niezwykle łatwo. A to za dużo jagód w koktajlu, a to odkleiła się taśma przy wężu od prysznica, a to plama na obrusie, a to co rusz dzwoniące nasze telefony.

Właśnie - a propos tych ostatnich - Dyrektor Wykonawczy rozmawiał z dobrze mi znaną panią psychiatrą, ale niestety ona nie zajmuje się lunatykowaniem. Odesłała go do neurologa. Uruchamianie planu B w postaci telefonu do innej mojej znajomej pani doktor (a jednocześnie koleżanki tamtej kobiety) nie miało więc sensu.

Ale że ja przewidującą wiele ewentualności i patrzącą w przyszłość jestem osobą, w tak zwanym międzyczasie skonsultowałam się z Czarodziejem, który rankiem zadzwonił z informacją o umówionym spotkaniu z inną panią psychiatrą. Tak więc za dwa dni idziemy do niej do gabinetu.

Wymagało to ode mnie przełożenia (już po raz drugi) wizyty u fryzjerki, ale nie narzekam, gdyż zdrowie kochanego człowieka jest najważniejsze. Poza tym Mąż tułał się ze mną po przychodniach i laboratoriach przez większość wolnych dni, więc teraz ja mogę mu się odwdzięczyć.

Przyznam, że przez kilkanaście dni urlopu Głosu Rozsądku trochę się odzwyczaiłam od bycia samą w mieszkaniu, więc krzątam się tu i ówdzie, a że powierzchnią nie grzeszymy, odbijam się od ściany do ściany, z chwilowym wyjściem na balkon, na którym stać się nie da, gdyż słońce przygrzewa, że aż robi się słabo.

Wstawiłam pranie, rozwiesiłam, zdjęłam, złożyłam, pochowałam do szafek. Zrobiłam Dyrektorowi Wykonawczemu cztery galaretki wiśniowe z pokrojoną połową pomarańczy (drugą sama zjadłam). Usmażyłam pierś z kurczaka w papirusie, porwałam na kawałki sałatę lodową, które skonsumowałam na obiad. Pozmywałam nagromadzone w zlewie naczynia.

A za chwilę będę się delektować kawą po turecku z odrobiną śmietanki i pół łyżeczki miodu zaparzonej w babcinej filiżance - jednej z niewielu bezwartościowych materialnie pamiątek, jaką łaskawie zezwoliła mi zabrać siostra matki z mieszkania dziadków, które po ich śmierci przywłaszczyła sobie z całą zawartością, pozbawiając moją rodzicielkę wszelkich praw do jakiegokolwiek spadku po rodzicach.

Pamiętam, że cały komplet filiżanek, z których każda jest inna (podobnie jak i talerzyki) stał w tak zwanej witrynce w dużym pokoju. Wprowadzając się do wynajętej kawalerki zapragnęłam mieć je tutaj, więc zabrałam cztery z sześciu sztuk. Mam do nich ogromny sentyment.


1.727. Nie bój się

W ostatni urlopowy wieczór Męża wybraliśmy się razem do kina. Było naprawdę kameralnie - na sali zaledwie kilka osób, ale nie ma się co dziwić, gdyż film niekomercyjny, więc i tłumów się nie spodziewaliśmy.

Vincent chce nad morze swoją tematyką może szokować - szczególnie tych, którzy jak ognia unikają trudnych kwestii i problemów. Tytułowy bohater cierpi bowiem na Zespół Tourette'a, czyli chorobę nerwowych tików, nad którymi żaden chory nie jest w stanie ani zapanować, ani ich powstrzymać.

Jak się okazuje, najskuteczniejszą terapią nie są wcale leki, lecz uprawianie sportu lub zajmowanie się jakąś inną pasją. Nie wiem czy kibice piłki nożnej zdają sobie sprawę, iż bramkarz reprezentacji USA - Tim Howard również cierpi na Zespół Tourette'a. Zainteresowanych tym, co ma do powiedzenia, odsyłam do wywiadu z Amerykaninem.

Dla tych, którzy nie boją się poznać i posłuchać historii innych chorych, zostawiam link do rozmowy z Bartkiem Wojtkowskim oraz do odcinka Rozmów w toku poświęconego w całości tej chorobie.


poniedziałek, 21 lipca 2014

1.726. Ostatnia szansa

Kilka dni temu widziałam się z moją znajomą (świeżo upieczoną rozwódką). Jeszcze zanim mnie odwiedziła, wiedziałam (i czułam), iż będzie to spotkanie ostatniej szansy.

Zabawiłam się w rachmistrza i obliczyłam, że do tej pory w sumie przebywałyśmy ze sobą ponad dwadzieścia cztery godziny, gdyż najkrótsza jej bytność u nas w domu trwała około czterech godzin, a najdłuższa (pierwsza) ponad sześć. Do tego należy doliczyć jeszcze kilkanaście rozmów telefonicznych (na szczęście nie na mój koszt), z których też by się sporo godzin nazbierało.

Tak na oko z 95 % tamtego czasu za każdym razem koleżanka wałkowała ten sam temat byłego małżonka, zadając mi masę pytań z gatunku: "a co by było gdybym ja wtedy tak i tak się zachowała?" albo "a może gdybym ja/gdyby on/gdyby osoby trzecie czegoś nie zrobiły/coś zrobiły, wszystko potoczyłoby się inaczej?", a także opowiadała te same sytuacje po kilka razy.

Fakty są nieubłagane. Tamten związek przeszedł do historii. Mężatka stała się rozwódką. Gdybanie nad rozlanym już mlekiem nic nie da. To znaczy mojej znajomej daje - ciągłe babranie się w szambie. Problem w tym, że ja niekoniecznie chciałam dostać choćby rykoszetem cuchnącą mazią.

Na ostatnim spotkaniu, już pod jego koniec powiedziałam koleżance, że ja naprawdę bardzo chętnie się z nią jeszcze zobaczę i porozmawiam o wszystkim, byle tylko nie poruszała już tematu byłego małżonka, gdyż jestem zmęczona wysłuchiwaniem tej samej historii po raz kolejny i odpowiadaniem na te same pytania także po raz kolejny.

Dwadzieścia cztery godziny grzebania się w czyjejś kupie wystarczająco zredukowało moją cierpliwość do zera, a nawet nie wiem, czy w międzyczasie, całkiem niezauważalnie nie zdążyła już ona zejść poniżej tego poziomu.

Jeśli ona nigdy nie brała (i nadal nie bierze) odpowiedzialności za swoje życie, lecz wciąż przerzuca ją na innych; jeśli pozwalała na takie, a nie inne traktowanie; jeśli przedkładała (i nadal przedkłada) sprawy materialne nad poczucie bezpieczeństwa i spokój ducha; jeśli odrzuca wszelkie formy oferowanej pomocy, nic tu po mnie.

Czarodziej zawsze powtarza: "rób to, co sprawia ci radość". Spotkania z tamtą znajomą absolutnie nie mieszczą się w tej kategorii.


niedziela, 20 lipca 2014

1.725. Stara wieś

Mimo upału i słońca, które spaliło mi kark, szyję i dekolt. Mimo niegasnącego pragnienia, które koiliśmy wodą i zieloną herbatą. Mimo posypanych koperkiem pysznych pierogów ruskich, z mięsem oraz z kapustą i grzybami. Mimo ukurzonych i obolałych stóp obutych w sandałki. Mimo prawie półtorej godziny spędzonej w autobusie.

Było warto.

Takie chałupy mają swój urok. Kojący chłód, piękny zapach drewna, dawne przedmioty codziennego użytku, malwy i słoneczniki rosnące pod oknami. A wokół zboża, las, łąki i mnóstwo zieleni. I moje ukochane kozy.

Zresztą, co ja będę więcej pisać. Oto i miejsce naszej dzisiejszej wycieczki.