Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

niedziela, 31 sierpnia 2014

1.803. Zielona kawa

Dzięki naszej sąsiadce nie tylko zaliczyliśmy nasz pierwszy małżeński raz z kośćmi, ale również jak najbardziej legalnie wynieśliśmy od niej z mieszkania dwie łyżeczki zielonej kawy, którą za radą właścicielki zaparzyliśmy dopiero wtedy, kiedy wiedzieliśmy, że z domu już na pewno nie wyjdziemy.

Zielona kawa wygląda dziwnie - co widać przed i po jej zaparzeniu (od pięciu do dziesięciu minut pod przykryciem). Pachnie i smakuje słomą. Odrobinę podobna jest do zielonej herbaty.

Mąż się krzywił, ale dał radę. Mnie poza obrzydliwą kredą, którą musiałam kiedyś wypić jako kontrast przed prześwietleniem, chyba nic nie jest w stanie ruszyć. Nawet piołun polubiłam, a co dopiero zieloną kawę.


1.802. Kości zostały rzucone

Co robi Karioka z Mężem w niedzielne przedpołudnie? Idzie "w gości" do sąsiadki, która telefonuje do mnie aż dwa razy i nas pogania, bo wujek czeka i koleżanka czeka, a nas jeszcze nie ma. 

Policzywszy szybko w myślach stan osobowy tamtego mieszkania, wysłałam Dyrektora Wykonawczego po pięć talerzyków, by za chwilę odnieść je z powrotem wraz z leżącymi na nich kawałkami krojonego w biegu śmietanowca.

Wujek w międzyczasie uciekł, gdyż przestraszył się nas dwojga, co sąsiadka skomentowała, że on normalny jest, więc do towarzystwa za bardzo nie pasował i wolał się ewakuować przed naszym wejściem.

W trybie pilnym przeszliśmy szkolenie z zakresu jak, po co, ile, za ile i takie tam. Kości zostały rzucone. To mój i Męża kolejny pierwszy raz, bo w takie klocki jeszcze nigdy wcześniej nie graliśmy.

Na stole trochę słodkości stało, a pies, który żebrał i żebrał, lecz nic nie wyżebrał, w końcu wziął sprawy w swoje ręce (a raczej pysk) i sam się poczęstował paluszkiem ptysiowym, po czym uciekł do drugiego pokoju, by w samotności dokonać zakazanej konsumpcji.

Dyrektor Wykonawczy zamiast do specjalnego kubeczka wrzucił wszystkie kości do tego, w którym miał swoją kawę, a ja nie wiedzieć w jaki sposób w obu rozegranych w cztery osoby partiach, dwukrotnie zajęłam drugie miejsce. Wygrała oczywiście sąsiadka.

Może i dobrze, że wspomniany wujek tego wszystkiego nie widział, gdyż nikt z obecnych normalnie na pewno się nie zachowywał. Nasz śmiech słychać było chyba w całym bloku.

A punktację Męża (po lewej) oraz moją (po prawej) dostaliśmy na pamiątkę. Teraz Głos Rozsądku będzie mi tłumaczył na czym polega gra w kości. Bo ja tylko rzucałam.




Będąc na emigracji zakupiliśmy sobie takie magiczne drewniane pudełko, żeby się nie nudzić w długie i ponure angielskie wieczory. W środku znajdują się bierki, domino, karty. Kości też tam są, ale jakieś inne - ponoć pokerowe. No i teraz potrzebujemy instrukcję obsługi tego ustrojstwa.


sobota, 30 sierpnia 2014

1.801. Mistrz

Nasza sąsiadka zadała mi wczoraj wieczorem pracę domową w postaci popytania wśród ludzi o chętnego, który zawiezie ją po niedzieli na trzecią chemię. Z racji tego, że nie ma zaufania do miejscowych lekarzy, zdecydowała się na mastektomię i dalsze leczenie 350 km stąd. Tylko że pojawia się problem dojazdów, gdyż trzeba wyruszyć w nocy, by około siódmej rano być w szpitalu, a potem poczekać aż zrobią badania, zakwalifikują na chemię, a ta ostatnia zejdzie do ostatniej kropli.

Jeśli o mnie chodzi, prawa jazdy nie posiadam, a Głos Rozsądku ma już nieważne, gdyż to, które miał, było wyrabiane podczas naszego pobytu w Anglii. Teraz nie ma sensu dodatkowo płacić za coś, z czego i tak nie korzystamy - nie posiadamy bowiem samochodu. Tak więc nawet nie mogliśmy wziąć samych siebie pod uwagę w kwestii powyższych poszukiwań.

Przejrzałam swoje kontakty w komórce, a potem to samo uczynił Mąż. Od rana obdzwanialiśmy kilku odpowiedzialnych, niepalących, ostrożnie jeżdżących panów, z których dwóch odmówiło nam od razu, a na pozostałe telefony z odpowiedzią czekaliśmy, lecz owo czekanie przerwała nam sama zainteresowana, która w międzyczasie znalazła już właściwą osobę. Jak się potem okazało chętnych było więcej, co bardzo dobrze świadczy o pomocy międzyludzkiej i raduje serce w potrzebie.

Sąsiadkę przyuważyliśmy z balkonu jak wracała do domu, pomachaliśmy do niej, a chwilę później - wprost ze schodów - zgarnęliśmy ją na kawę. Weszła, zobaczyła moje stojące na wierzchu pudełko wędkarskie wypełnione kolczykami, zaczęła się śmiać tym swoim zaraźliwym śmiechem i stwierdziła: "ale z ciebie sroka". Wycelowała w dziesiątkę, gdyż już od lat Dyrektor Wykonawczy mówi na mnie "sroczka".

W tym całym procesie myślowym i burzy mózgów, czyli do kogo by tu jeszcze można zadzwonić zdążyliśmy z Mężem ogarnąć jakoś śniadanie, zrobienie śmietanowca, umycie całej góry brudnych naczyń, próbę (niestety nieudaną) wywabienia plamy z mojej bluzki, wstawienie i rozwieszenie prania, przesadzenie mięty do większej doniczki, wyjście po pieczywo oraz spożywcze i owocowo-warzywne zakupy, wizytę w barze mlecznym po zupę ogórkową oraz pieczarkową na nasz dzisiejszy obiad, wypicie dwóch kaw (plus trzeciej w towarzystwie sąsiadki), uczczenie tysiąc osiemsetnego postu na blogu kieliszkiem nalewki wiśniowej i popołudniowy spacer.

Grunt to dobra organizacja, a w tym przecież jestem prawdziwym mistrzem.


1.800. Plon

Strasznie dawno nie robiłam zdjęć pięknej faunie i florze, więc wybraliśmy się z Mężem (oraz aparatem) na spacer i oto jego fotograficzny plon.






piątek, 29 sierpnia 2014

1.799. Jak motyl

Jestem już po trzynastu owocnych spotkaniach z Czarodziejem, w tym po dziesięciu właściwych sesjach. Czasem żałuję, że nie o wszystkim mogę tu napisać, ale tak to już jest podczas terapii, że kontrakt jest kontraktem i na niektóre sprawy należy spuścić kurtynę milczenia.

W związku z tym, iż niebawem koniec miesiąca (oraz wakacji), tak sobie pomyślałam, że może to dobry czas, by skrobnąć coś w powyższym temacie, który choć jeszcze nie jest domknięty, trwa sobie w najlepsze, a ja (i nie tylko ja) gołym okiem (oraz innymi zmysłami) widzę i odczuwam jego efekty.

Co przede mną?

"Odczarowania" wymaga jeszcze kilka kwestii - uporczywe i upierdliwe nękające mnie migreny, skubanie przeze mnie skórek wokół paznokci w sytuacjach stresowych oraz stan podwyższonego lęku kiedy jestem świadkiem kłótni, awantur, czy krzyków innych ludzi. Chyba tyle. Póki co, bo czasem coś jeszcze wychodzi na światło dzienne w trakcie spotkań.

Co za mną?

Jeśli chodzi o to, co już zyskałam, jest tego o wiele więcej. Przede wszystkim wzrosło moje zadowolenie z życia, poprawiła się jego jakość. Większa (i bardziej przeze mnie odczuwalna) jest także radość, wdzięczność, spokój, poczucie bezpieczeństwa, energia do działania, nadzieja, wiara, miłość, siła, uśmiech, zrozumienie, zaufanie, akceptacja, poczucie humoru, dystans do tego nad czym nie mam i nie będę mieć kontroli.

Całkowicie odstawiłam inhalatory i w ogóle nie odczuwam ich braku, gdyż wszelkie duszności w klatce piersiowej ustąpiły. Jestem pogodniejsza, z większą życzliwością podchodzę do ludzi i z przymrużeniem oka na wiele innych spraw. Przestałam nasłuchiwać większości zewnętrznych odgłosów, które są nieuniknione i naturalne.

Cieszę się tym co mam, jaka jestem i w jakim punkcie życia się znajduję. Dbam o siebie jeszcze bardziej. Zmieniam się, stając się kwintesencją kobiecości - choćby w kwestii upodobań do pojawiających się w szafie sukienek. Zaczynam lubić przebywanie w kuchni i przygotowywanie nawet najprostszych posiłków, czy deserów (trzy galaretki tężeją w lodówce, więc jutro znowu śmietanowiec).

Mam potrzebę dbania o dom, o jego wygląd. Wygoniłam przebrzydłego lenia z siebie. Odezwał się we mnie ogrodnik i florysta w jednym, czyli wzmożona ochota na uprawianie wciąż nowych ziół i kwiatów doniczkowych (wczoraj kupiłam w Lidlu pachnącą miętę). Potrzebuję zieleni na parapecie okiennym.

Zauważyłam, że potrafię zapanować nad moją wrażliwością, która w pewnych okolicznościach mogłaby obrócić się przeciwko mnie i odbić się negatywnie na moim zdrowiu (zarówno fizycznym, jak i psychicznym). Empatia w stosunku do drugiego człowieka jak najbardziej, ale z równoczesnym zatroszczeniem się o siebie, czyli zachowanie równowagi, by żadna ze stron nie ucierpiała i nie była pokrzywdzona.

Jestem w stanie nawiązać relację, zdobyć zaufanie, złapać dobry kontakt z osobą chorą i być przy niej oraz wspierać ją kiedy tego potrzebuje - normalnie, po ludzku, szczerze i otwarcie rozmawiać oraz żartować, ale przede wszystkim słuchać i odczytywać niewerbalne sygnały przez nią wysyłane. Jestem coraz mocniej przekonana, że droga do hospicyjnego wolontariatu jest tą właściwą.

Umiem komuś odmówić (jeśli nie chcę czegoś zrobić) albo od kogoś, kto mi szkodzi, całkiem się odciąć i nie mam z tego powodu wyrzutów sumienia. Nie czuję się winna i nie daję sobą manipulować. Nie wchodzę w słowne przepychanki i bezsensowne wymiany zdań, które prowadzą na manowce. Nie daję się sprowokować. Nie kopię się z koniem i nie walczę z wiatrakami.

Rozwijam się. Kształcę. Doskonalę. Czytam. Zmieniam przekonania na zdrowe i dobre dla mnie. Dowiaduję się rzeczy, o których istnieniu oraz wpływie nie miałam do tej pory zielonego pojęcia. Myślę. Łączę fakty. Układam puzzle. Kojarzę objawy ze źródłem. Wyciągam wnioski. Odrabiam lekcje. Uczę się nieustannie. Czerpię z wiedzy, mądrości, doświadczenia i przeżyć innych ludzi.

Jeszcze lepiej dogaduję się z Mężem. Paradoksalnie jego słynne (z napisanego jakiś czas temu przeze mnie do niego na blogu listu) kłamstwa i kłamstewka wyszły nam obojgu na dobre, gdyż przyczyniły się do odnalezienia źródła problemu w moim dzieciństwie; problemu, który został już odinstalowany, a w jego miejsce wgrał się nowy program.

Świadomie wybieram wyszukiwanie plusów, niż koncentrowanie się na minusach. Uciekam więc jak najdalej od malkontentów, pesymistów, narzekaczy, pieniaczy, zazdrośników, zawistników, trujących bluszczy, porównywaczy, nudziarzy, wiecznych zamartwiaczy, czarnomyślicieli, katastrofistów, utyskiwaczy, użalaczy, rozpamiętywaczy oraz innych podobnie toksycznie zachowujących się osób.

Za każdym razem z gabinetu Czarodzieja wyfruwam jak lekki, radosny, uśmiechnięty, piękny i bajecznie kolorowy, zakochany na nowo w życiu motyl, cieszący się pięknem tego świata, które docenia w obecnej chwili oraz które odkryje we wszystkich innych, czekających na niego w przyszłości.

Jestem szczęśliwa. Jak nigdy przedtem. A wciąż jeszcze trochę przede mną...


1.798. W przegródkach

Wczoraj, kiedy wahałam się przed przymierzeniem szafirowej sukienki, od sprzedawczyni (jak się potem okazało już babci) po odsunięciu kotary i zaprezentowaniu się w pełnej krasie usłyszałam: "powinna mieć pani zakaz chodzenia w długich spódnicach, bo jak się ma takie nogi, to trzeba je pokazywać, a nie chować". Owa "długa spódnica", którą miałam na sobie sięgała mi ledwo za kolano...

Mąż po dwóch przymiarkach obu sukienek (cyklicznie dzień po dniu), kiedy założyłam do nich jasne buty na obcasie, które dostałam od niego na rocznicę ślubu tylko patrzył, wzdychał i uśmiechał się rozanielony. I od dwóch dni nie daje mi spokoju, pytając kiedy idziemy na randkę.

Obcięcie włosów było genialnym posunięciem i decyzją. Wiem, wiem - powtarzam się, ale tak naprawdę jest. Dopiero teraz widzę jak wiele traciłam mając pełno rozpuszczonych pasm na plecach w porównaniu do tego, jak wyglądam obecnie, czyli kobieco, kobieco i jeszcze raz kobieco. Moja głowa jest wprost stworzona do krótkiej fryzury.

Dzisiaj, kiedy wychodziłam z klatki schodowej, minęłam starszą panią mieszkającą na którymś z pięter. Mówimy sobie "dzień dobry", więc i tym razem nie było inaczej. "Ładnie pani pachnie, a ja mam wyczulony nos" - powiedziała do mnie. Uśmiechnęłam się i podziękowałam. Miło? Pewnie, że tak.

Żadnej sukienki nie kupiłam, aczkolwiek nie odmówiłam sobie przyjemności pobuszowania pomiędzy wieszakami w kilku sklepach. Na kilku z nich odkryłam identyczne egzemplarze jak mój wczorajszy, za to w cenie dwukrotnie wyższej od tej, którą zapłaciłam za swoją szafirową. Jak widać osiedlowe sklepy są bardziej konkurencyjne niż te położone w centrum miasta.

Na chwilę spotkałam się z matką, z którą weszłyśmy do lumpeksu. Po co? W poszukiwaniu sukienek. Znalazłam jedną - strażacką czerwoną, gładką, z dzianiny, z dłuższym rękawem w delikatne kimono. Oglądam ją, a za plecami słyszę głos rodzicielki: "za długa, powinnaś mieć coś krótszego". "Za długa", czyli znowu za kolano...

Do domu wróciłam więc jedynie z pudełkiem wędkarskim, które oczywiście wykorzystałam jako organizer na swoją kolczykową kolekcję. Na razie zamieszkało w niej siedemdziesiąt siedem par, ale mam jeszcze kilkanaście innych, z którymi (póki co) nie wiem co począć - nosić, oddać komuś, czy wyrzucić. Zastanowię się.


czwartek, 28 sierpnia 2014

1.797. O tym co zbędne

Jeśli ktoś po przeczytaniu moich ostatnich notek stwierdził, że zwariowałam/znormalniałam* (*niepotrzebne skreślić), bo zaczęłam pisać o zakupach, obiadkach i takich tam bzdetach, jest niestety/stety* (*niepotrzebne skreślić) w błędzie.

"Rób to, co sprawia ci radość" - te słowa Czarodzieja tak bardzo wryły mi się w pamięć, że trudno będzie mi kiedykolwiek o nich zapomnieć. Zresztą wcale nie chcę zapominać. Podobnie jak o innych jego autorstwa: "uciekaj od tego, przez co cierpisz".

Gwoli ścisłości i żeby nie było - w tym ostatnim nie chodzi bynajmniej o to, bym udawała, że nie ma smutku, problemów i kłopotów, lecz o to, bym w miarę możliwości sama się w takie stany nie wpędzała, bądź (co gorsze) pozwalała innym ludziom zatruwać sobie życie.

Nic nie dzieje się u mnie natychmiast. Przeważnie jest to proces. Czasem długotrwały, czasem krótszy. Wybór, a potem decyzja. Niekiedy rozważanie plusów i minusów. Potem utwierdzanie się w słuszności tej, a nie innej opcji. Niejednokrotnie pytanie kogoś zaufanego o radę. Dopiero później postawienie kropki nad "i".

Minimalizm wkradł się do mojego życia już jakiś czas temu. Prawie w każdej jego dziedzinie. No może nie licząc rosnącej w ilość kolekcji kolczyków, ale jakąś słabość trzeba mieć. W końcu one też sprawiają mi radość.

Tak zwane czystki objęły wiele obszarów i aspektów - począwszy od ilości posiadanych rzeczy, a skończywszy na usunięciu kont na różnych komunikatorach i portalach społecznościowych oraz numerów telefonów "martwych dusz" od jednych do drugich świąt.

Przestałam zaglądać i wchodzić w wiele miejsc i czytać słowa, które ani nic ciekawego, ani tym bardziej dobrego nie wnoszą do mojego życia, a są całkiem zbędne. Szkoda mi czasu i energii, które mogę przeznaczyć i wykorzystać na to wszystko, co sprawia mi radość, czyli poszukiwanie nowej sukienki lub taniej jadłodajni serwującej domowe obiady.


1.796. Prawo serii

Wychodzi na to, że prawo serii działa i ma się dobrze. A ja wybitnie przyciągam do siebie dokładnie to, co chcę przyciągnąć i o czym pomyślę.

Ale że aż tak szybko, to bym się raczej nie spodziewała. W osiem dni trafić na dwie z wymarzonych trzech sztuk?

O co chodzi? Jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o... Nie, nie o pieniądze, bo cena niska. O sukienkę chodzi. Chciałam szafirową, mam szafirową.

Aż się boję jutro opuszczać mieszkanie - do kompletu brakuje mi bowiem jeszcze nasyconej zieleni - dowód (trzeci akapit).


1.795. Obiad

Ruskie pierogi przyniesione przez sąsiadkę w ubiegłym tygodniu posmakowały mi tak bardzo, że postanowiłam sama sprawdzić szczegółowy jadłospis owego baru, w którym takie cuda można znaleźć.

Tak więc przed godziną jedenastą zjadłam swój dzisiejszy obiad, który w całości kosztował mnie 4,41 złotych. Dokładnie tyle zapłaciłam bowiem za siedem pierogów, surówkę z marchwi, kompot oraz plastikowe sztućce i kubek.


środa, 27 sierpnia 2014

1.794. Handlowo

Lubię być w ruchu. Lubię coś robić. A jeśli jeszcze jest z tego jakiś pożytek (lub korzyść) dla mnie albo dla innych - czego chcieć więcej?

Lubię się dzielić - wiedzą, doświadczeniem, mądrością życiową, ale też informacjami o sprawach całkiem przyziemnych - gdzie, jak, kiedy, za ile.

Udało mi się namówić matkę, by nas wreszcie odwiedziła. Ona dość niechętnie wychodzi z mieszkania - zakupy, lekarz, fryzjerka i tyle. Przeważnie siedzi w domu, pilnuje ojca i razem oglądają seriale.

Pokazałam jej naszą nową kołdrę. Spodobała się jej bardzo. Na tyle, że sama wyraziła chęć posiadania podobnej. Mnie dużo nie trzeba. Wstałam, ubrałam się, poszłam i kupiłam ostatnią z dwóch dostępnych. Przy okazji zahaczyłam o przychodnię i odebrałam wypisaną dla rodzicielki receptę od lekarza.

Poszukiwania organizera na biżuterię w toku. Wujek Google rozbebeszony do granic możliwości. Zainspirowana sugestią Męża wybrałam się na rekonesans do dwóch sklepów wędkarskich. W jednym za ladą siedziała pani, więc wcale nie zdziwiło jej moje pytanie. Obejrzałam co chciałam, w głowie zanotowałam cenę i wyszłam.

W drugim był pan plus klient płci męskiej. Od razu zobaczyłam to, po co przyszłam, więc za zgodą sprzedawcy zaczęłam sama oglądać pudełka. Panowie dość podejrzliwie na mnie spoglądali aż wreszcie sprzedawca nie wytrzymał i spytał:

- Czego pani szuka?
- Organizera na kolczyki.
- Na kolczyki?
- Tak, na kolczyki. Byle miał dużo przegródek.
- A ile pani potrzebuje?
- Załóżmy, że dwie albo trzy pary zmieszczą się do jednej wnęki, więc wystarczy mi taki z trzydziestoma przegródkami.
- To ile ma pani tych kolczyków?
- Coś około setki.
- Sto kolczyków?
- Nie sto kolczyków, tylko sto par, czyli około dwustu kolczyków.

Trzeba było widzieć miny obu panów i generalnie całą scenkę rodzajową. Weszła szalona blondynka z szelmowskim uśmiechem do sklepu wędkarskiego w poszukiwaniu dużego organizera na kolczyki. Ale kto zdesperowanej kobiecie zabroni?

Nie ukrywam, że zdarza mi się coraz częściej zaglądać do sklepów z sukienkami. Jak szybko wchodzę, tak szybko wychodzę - rozpiętość cenowa jest wszędzie podobna - od 70 zł aż do 200 zł za jeden egzemplarz (średnia oscyluje w granicach 130-150). Albo we wzory albo w kolorach szaro-burych i ponurych albo i jedno i drugie, czyli nic dla mnie.

W drodze do domu coś mnie tknęło i weszłam w pewne miejsce, a tam stojaki z sukienkami. Wyprzedaż letniej kolekcji. Przeglądam, patrzę i oczom moim ukazuje się poniższe cudo w kolorze dość trudnym do określenia, ale jakże twarzowym jeśli chodzi o mój typ urody. 

Spytałam o cenę - PLN 35,00 (!!!), przymierzyłam, uśmiechnęłam się do swojego odbicia w lustrze wysoko trzymanym przez sprzedawczynię i jak widać na zdjęciach udomowiłam zwiewną i kobiecą sukienkę, która o wiele lepiej prezentuje się na mnie, niż na jakimkolwiek wieszaku. Wszak to rozmiar 42.


1.793. Czekam na jesień

Gdyby nie fakt wynajęcia mieszkania i związany z tym brak funduszy, najpewniej żylibyśmy teraz przygotowaniami do wyjazdu nad morze. Powielając ten sam od trzech lat schemat, czyli dzieci na rozpoczęcie roku, a my z Mężem do pociągu.

Nie narzekam i nie żałuję, gdyż wszystko jest po coś. Nie inaczej i w tym przypadku i w tym roku. Nie będzie nas nad Bałtykiem, za to będziemy tu, na miejscu, robić inne rzeczy - też ważne, też potrzebne, też przyjemne i też dla siebie.

Dyrektor Wykonawczy pewnie pójdzie na umówioną wizytę do psychiatry i dostanie skierowanie na EEG oraz testy psychologiczne. Spotka się również z uczestnikami swojej grupy terapeutycznej oraz prowadzącymi.

Ja mam nadzieję na następne sesje z Czarodziejem, ważną konferencję, szkolenie pod kątem wolontariatu hospicyjnego, kolejną edycję kursu z zakresu psychoonkologii oraz wyjaśnienie spraw związanych z pracą.

Wrzesień (i jesień) zapowiada się więc kolorowo, ciekawie, twórczo i rozwojowo. Dokładnie tak, jak lubię.


wtorek, 26 sierpnia 2014

1.792. Łańcuszek

Czasem coś komuś podaruję. Czasem coś od kogoś dostanę. Taki łańcuszek.

Zakochałam się w tych kolczykach od pierwszego wejrzenia. Idealnie trafiają w mój gust - kolorami, kształtem, wielkością. Z zawieszką w komplecie. Plus genialnie pleciona obrączka.


1.791. Roślinnie

Orchidea, która tak pięknie się wkomponowała obrazem w treść postu 1.788. Kiedy? zaledwie kilka chwil po zrobieniu jej zdjęcia straciła ostatnie trzy kwiatki. Wygląda teraz dość smętnie - jak uschnięty kikut, ale daję jej szansę, mając nadzieję, że zakwitnie jeszcze w najmniej spodziewanym momencie.

Za to Eschynantus rośnie jak na drożdżach. Nie poznaję go wcale. Jakby był podlewany jakimś nawozem, a to wszak zwykła kranówa z domieszką mojej miłości. Bazylia zasłania nam prawie całe okno w kuchni, choć oboje ją podskubujemy od góry. Wzeszły też pierwsze zalążki mięty, które odmówiły współpracy przy pozowaniu.


poniedziałek, 25 sierpnia 2014

1.790. "Uciekaj!"

Za wrażliwa jestem. Za dobra. Za miękkie serce mam. Za dużo we mnie empatii. Za mało egoizmu. Na całe szczęście słucham głosu intuicji. I rad mądrych (oraz zaufanych) osób, do których się po nie zwracam.

Po wyłuszczeniu wszelkich "ale", czyli dylematów i wątpliwości mną wciąż targających i nie dających spokoju, usłyszałam najważniejsze i najprostsze w realizacji hasło - "uciekaj!"

W niektórych przypadkach najlepszym wyjściem jest odpuścić. Nie ma sensu kopać się z koniem i walczyć z wiatrakami. Czasem ktoś musi zostać całkiem sam, by sięgnąć dna.

Nie da się pomóc na siłę i wbrew czyjejś woli. Potrzebna jest chęć tej drugiej strony, by zmienić swoje życie. Ale aby tak się stało, musiałaby ona wziąć odpowiedzialność za własne wybory i decyzje.

Tak więc dla własnego dobra, by nie cierpieć, od toksycznych ludzi uciekam - z czystym sumieniem.


1.789. Radośnie

Wstaję rano. Patrzę przez okno. Słońce świeci. Znaczy mogę wstawiać pranie. A nawet dwa jeśli chodzi o ścisłość. Korzystam z okazji, bo według obliczeń trwa pogodowa przeplatanka. Jutro zapowiadają deszcz.

Cudnie jest. Pięknie. Wygrzałam swoje kości w średnim wieku stojąc na przystanku autobusowym, a potem na balkonie. Jak miło i przyjemnie. Prawie już zapomniałam jak to jest kiedy słońce ofiarowuje ciepło, a nie upał.

W weekend Dyrektor Wykonawczy nawet bardzo nie oponował kiedy stwierdziłam, że trzeba kupić drugą kołdrę (do tej pory wystarczał mu polarowy koc), a że w Biedronce mieli je w ofercie, więc skorzystaliśmy z okazji.

Nie wiem jak ja to robię (w końcu śpię, więc nieświadoma jestem co wyczyniam), ale nie potrafię dzielić się swoją kołdrą z Głosem Rozsądku. Zawijam się w nią jak krokiet (lub naleśnik - wedle życzenia), a jej rozmiar nie ma znaczenia - każdy egoistycznie spożytkuję i wykorzystam.

Pamiętając jakie temperatury mieliśmy w kawalerce po przeprowadzce, ekonomiczniej będzie nam z dwiema kołdrami i dwoma kocami - nikt nie będzie marzł, a może i getry plus kalesony nie będą też nam potrzebne do spania?

Jeszcze tylko kupimy babcine góralskie futrzane kapcie na moje przeważnie lodowate stopy i możemy śmiało zawołać: "zimo, przybywaj - jesteśmy gotowi!"


niedziela, 24 sierpnia 2014

1.788. Kiedy?

- Żona, jak umrę przed tobą, nie ubieraj się na czarno i nie noś po mnie żałoby.
- Na pogrzeb też nie?
- Nie.
- Przecież nie ubiorę się na kolorowo.
- A czemu nie?
- Weź przestań. Ale na granatowo chyba mogłoby być.

Jeśli komuś się wydaje, że my tak sobie żartujemy z poważnego i ostatecznego tematu, jest w błędzie. Może dla niektórych to dziwne, ale ani ja, ani Mąż nie dostrzegamy absolutnie niczego niestosownego w rozmowach o naszej ewentualnej chorobie, czy niepełnosprawności, jak również śmierci, czy szczegółach pogrzebu.

Dla nas są to tak samo naturalne kwestie do obgadania jak te codzienne, zwykłe i prozaiczne, które dotyczą każdego. I jeśli jedno zaczyna mówić o czymś, co jest generalnie przez innych uznawane za trudne albo nie na miejscu ("przecież nie wypada"), drugie go nie ucisza, nie bagatelizuje, ale słucha uważnie.

Bo kiedy rozmawiać o śmierci jak nie za życia?


1.787. Naleśnikowo

Nasze pionierskie małżeńskie naleśniki. Dzisiaj miały swoją obiadową premierę.

Szklanka mąki, szklanka mleka, jedno jajko, łyżka oleju, zero cukru, zero soli - wymieszane dokładnie, żeby grudek nie było - to mój wkład. Rozgrzana na patelni łyżka oleju (potem okazało się, że jednak lepsza będzie łyżeczka) i smażenie z mistrzowskim podrzutem (czyli przerzutem) na drugą stronę - to wkład Dyrektora Wykonawczego.

Pierwszy wyszedł krzywy i za tłusty - co widać gołym okiem.


Drugi (i reszta, czyli pięć następnych) i wyglądały i smakowały już wybornie.


Zjadłam od razu dwa. Puste. Bez niczego. Jeszcze ciepłe, prosto z patelni.

Głos Rozsądku skonsumował tego krzywego i tłustego. A potem wziął dżem wiśniowy, posmarował sobie nim kolejnego naleśnika i jadł aż mu się uszy trzęsły.

W kuchni, na talerzyku, zostały nam jeszcze trzy.

1.786. Wyższa matematyka

Niedzielny poranek upływa mnie i Mężowi na liczeniu. On na kalkulatorze (inne pokolenie), a ja w pamięci i na kartce papieru. Głównie mnożymy, dodajemy, ale też odejmujemy. Nie wiem - może coś źle robimy, ale bez względu na nasze odmienne metody wychodzi nam na jedno, czyli na to samo.

Wczoraj pisałam, że przymierzam się do kupna organizera na biżuterię. Dokładnie chodzi mi o ten - klik.

24 wnęki w rzędach 8 na 3 (dowodem powiększone zdjęcie aukcji) - tu wszystko się zgadza. Skoro jedna wnęka ma wymiar 4 cm na 3 cm, więc odpowiednio 8 wnęk razy 3 cm daje 24 cm, a 3 wnęki razy 4 cm daje 12 cm. Dlaczego więc organizer ma wymiary 19 cm na 13,5 cm jak podaje sprzedawca w opisie? Gdzie podziało się owe 5 cm (24 cm - 19 cm)?

Podobnie rzecz się ma z innym egzemplarzem - klik. Policzcie sami. Znowu nic się nie zgadza (poza ilością wnęk).

Nie wiem - może od moich szkolnych czasów coś się w matematyce zmieniło i teraz inaczej się liczy? A może to jakaś wyższa matematyka, której mój mózg w średnim wieku pojąć nie jest w stanie?


sobota, 23 sierpnia 2014

1.785. Archiwista w spódnicy

Jakoś lepiej się czuję mając przy sobie wszystkie swoje zapiski sprzed lat, które Głos Rozsądku sukcesywnie przewoził z mieszkania rodziców do naszej kawalerki. To te same zeszyty, o których już dawno temu wspominałam na blogu. 

Część (do tego wysuniętego w zielonej okładce) mam przepisaną na komputerze. Reszta (czyli większość) wciąż czeka na utworzenie nowego dokumentu tekstowego. Jest szansa, że niebawem się za to zabiorę.

Przejrzałam pobieżnie zaledwie kilka z nich. Czego tam nie ma - bilety do kina, bilety PKP, bilety wstępu do muzeów, zasuszony liść, cytaty, wycinki z gazet, ale także wydrukowane maile, czy treści SMS-ów od różnych osób. Pełna i skrupulatna archiwizacja.

Kawał mojego życia. Paleta różnorakich emocji, doświadczeń, zdarzeń oraz przeżyć. I masa ludzi, którzy stanęli na mojej drodze - na dłużej, czy krócej, ale byli obecni, odciskając swój ślad. Mnóstwo pamiątek - obecnie mniej lub bardziej ważnych. Albo całkiem zapomnianych.

Jest tam też prawie cała historia mojej znajomości z jeszcze nie Mężem, gdyż ostatni wpis pochodzi z kwietnia 2007 roku kiedy poleciałam do niego w odwiedziny do Anglii, by kilka tygodni potem zjawić się tam na dobre, a po rocznym wspólnym pobycie wrócić do Polski już razem - jako narzeczeni. 

Teraz mogę spokojnie i bez obaw usiąść i powrócić wspomnieniami do tamtych chwil. Sama jestem ciekawa co wtedy czułam i jak postrzegałam otaczający mnie świat i ludzi.

Kiedy spytałam Męża czy nie obawia się co tam pisałam (o nim i o innych facetach), on z sobie tylko właściwym stoickim spokojem powiedział: "żona, przecież to już było".


1.784. Polerowanie

Srebrna biżuteria, którą kilka miesięcy temu pięknie wyczyściłam i wypolerowałam ma się i dobrze i fatalnie zarazem. Ta, którą przechowuję w zamykanym plastikowym pudełku, nic się nie zmieniła - połyskuje aż miło. 

Za to kolczyki, które pozawieszałam na szklanych kieliszkach zaśniedziały tu i ówdzie. Szczególnie bigle wyglądają nieładnie, bo i tak większość ozdób jest z kamieniami, które uwielbiam. Dostęp powietrza i wilgoci zdecydowanie srebru nie służy.

Poszłam po rozum do głowy i już wiem co zrobię - zakupię dwa większe zamykane, ale przezroczyste organizery (tak to się fachowo nazywa) z dwudziestoma czterema przegródkami każdy i powinnam mieć problem z głowy. Wujek Google ma bardzo bogate zasoby - wystarczy dobrze poszperać.

Ale zanim zamówię tamte plastikowe pudełka, czeka mnie kolejna porcja mozolnego i cierpliwego usuwania zanieczyszczeń. I jak siebie znam, pewnie jeszcze dzisiaj się za to wezmę.


piątek, 22 sierpnia 2014

1.783. Jak piórko

Po raz kolejny przekonuję się na własnej skórze, że myślenie czasem warto puścić wolno jak piórko na wietrze. Jak ma dolecieć i gdzie ma dolecieć, tam doleci. Tak właśnie poukładały się niektóre moje sprawy. Pięknie i bezproblemowo.

W tym tygodniu po raz ostatni poszłam do biblioteki po książki dla pani Em. Ponieważ od jakiegoś czasu przygotowywałam ją do naszego pożegnania, przebiegło ono całkiem normalnie. I przez telefon, gdyż starsza pani była nieobecna w DPS z powodu wcześniej zaplanowanej wizyty lekarskiej.

Siedziałam w domu i zastanawiałam się co bym mogła zjeść na obiad kiedy usłyszałam prawie walenie w drzwi. To sąsiadka, którą zdążyłam uświadomić, że nasz dzwonek nie działa, a jak przejeżdża hurgot, delikatnego stukania nie usłyszę. Podzieliła się ze mną jeszcze ciepłymi ruskimi pierogami. A jak już weszła, dostała świeżo zaparzoną kawę.

Bez zbędnych ceregieli i tłumaczeń napisałam SMS do marudzącej i upierdliwej znajomej, że nie mam czasu się z nią spotkać w przyszłym tygodniu. Skoro moje jasne, wyraźne i bezpośrednie komunikaty o tym, że jej nieustanne gadanie o byłym mężu i byłej teściowej mnie męczą (i mogę z nią rozmawiać o wszystkim, byle nie poruszała tamtych wątków), ona ma w głębokim poważaniu, nie widzę sensu, by poświęcać swój czas na przyglądanie się jak koleżanka z lubością grzebie się w szambie.

Swoją drogą, po części i przekornie oczywiście, jestem takim ludziom (bo jest ich całkiem sporo - wystarczy się dobrze rozejrzeć dookoła) wdzięczna za inspirację do napisania kolejnej notki, która się rodzi w mojej głowie.


1.782. Nowy dzień

Czasem naprawdę warto posłuchać języka własnego ciała - nawet jeśli z pozoru wydaje się, że go nie rozumiemy. Ono wie co dla niego najlepsze i walczy o swoje.

Faktycznie wczoraj padłam. Otuliłam się kocem i próbowałam zasnąć. Musiało być ze mną niedobrze, gdyż leżenie w dzień, a już drzemka? O nie, to nie ja. A jednak. Poddałam się.

Mąż po powrocie z pracy zastał mnie w pozycji horyzontalnej, pocałował w czoło i zakasał rękawy - pozmywał naczynia, zrobił nam obojgu kawę plus kanapkę dla mnie, a potem poszedł do sklepu po zakupy.

Dziś wstał nowy dzień, a ja razem z nim. Z uśmiechem na twarzy, ze słońcem za oknem, z rozwieszonym praniem na balkonie, z chęcią do życia i wyjścia z domu.


czwartek, 21 sierpnia 2014

1.781. Zaopiekuj się mną

Zimno, gorąco, zimno, gorąco - i tak bez przerwy przez całą noc. Odkrywałam się i przykrywałam - na przemian. Do tego koszmary, że ktoś się nam do domu włamuje. Ból brzucha i migrena.

Rano (jeszcze przez sen) czułam jak Mąż całuje mnie w policzek przed wyjściem do pracy. Chyba usnęłam na chwilę. Potem jakimś cudem zwlokłam z łóżka swoje osiem literek i nieprzytomna podreptałam do łazienki.

Wróciłam do łóżka. Na dobre zebrałam się w sobie przed dziewiątą, choć najchętniej zostałabym pod kołdrą. Jedna tabletka, druga tabletka - doszłam już do sześciu, ale tylko dlatego, że skończyła się pięćsetka i ratuję się setkami - w seriach po dwie.

Od jakiegoś czasu pierwszy dzień jest masakryczny. Dobrze, że mogę sobie pozwolić na pozostanie w czterech ścianach. Dyrektor Wykonawczy zrobi zakupy po powrocie z pracy. Nawet jedzenie sprawia mi trudność, a sterta brudnych naczyń w kuchni przeraża.

Polarowy koc leży na krześle (nie schowałam go do sofy podczas ścielenia) i kusi miękkością. Chyba nie dam rady mu się oprzeć. Dzisiejszy dzień sponsoruje tytuł poniższej piosenki.


1.780. Akcja młotek

Dzięki uprzejmości bardzo fajnego listonosza, który wczoraj dostarczył mi przesyłkę do rąk własnych, po prawie siedmiu miesiącach wynajmowania kawalerki dowiedziałam się jaki jest kod do domofonu, gdyż do tej pory drzwi wejściowe do bloku otwierałam kluczem. Wracając ze sklepu przetestowałam kombinację cyferek i działa! Nawet właścicielka owego kodu nie znała, bo oczywiście że o niego pytaliśmy.

Wczoraj zauważyłam, że z tyłu komody wystają gwoździe mocujące ściankę, więc zadzwoniłam do Męża i poprosiłam go o wypożyczenie z pracy najzwyklejszego młotka. Dyrektor Wykonawczy z narzędzi typowo męskich posiada jedynie śrubokręt. Nie każdy musi być złotą rączką, a Głos Rozsądku ma wiele innych zalet, których nie posiadają na przykład niektórzy majsterkowicze.

Ledwo wszedł do domu, wyskoczyłam z pytaniem:

- Młotek masz?
- Nie mam.
- Jak to nie masz?
- No nie mam.
- W całej firmie nie ma ani jednego młotka???
- Są, ale pochowane w prywatnych szafkach.

Telefon do naszej sąsiadki nic nie dał - rzeczonego narzędzia w jej domu nie ma. Pukanie do kilku drzwi też nie, bo nikt nie otwierał. Świeżo upieczona mama niemowlaka młotka nie posiada. W końcu Mężowi udało się znaleźć mroczny przedmiot pożądania u innej sąsiadki, którą po raz pierwszy zobaczył na oczy.

Odsunęliśmy komodę, potem drugą. Podczas gdy Dyrektor Wykonawczy zajął się wymiataniem nagromadzonych za nimi kotów z kurzu, przystąpiłam do akcji wbijania gwoździ. Od dziecka fascynowały mnie takie czynności - może dlatego, że ojciec jak nie pił, wiecznie coś w domu robił, a wiadomo, że małego człowieka interesują nowości.

Gwoździe przybiłam, dodatkowo dołożyłam jeszcze kilka nowych dla bezpieczeństwa, żeby nam tył komody nie odpadł. Kontrolnie porozglądałam się po domu, zastanawiając gdzie i co jeszcze mogłabym poprzybijać, ale nic nie znalazłam. Głos Rozsądku odniósł więc młotek jego właścicielce, która w podziękowaniu za sąsiedzką przysługę została obdarowana dwoma czerwonymi jabłkami.

Dość długo nie mogłam zrozumieć braku młotka i kombinerek w rzeczach Męża (nigdy ich nie miał) i dość głośno wyrażałam swoje zdziwienie z tego powodu. W końcu Dyrektor Wykonawczy przerwał moje wywody jakże trafnym i celnym tekstem:

- Wiesz co? Na urodziny kupię ci młotek. Będziesz miała swój.
- Super. Tylko żeby był czerwony. I kombinerki do kompletu.


środa, 20 sierpnia 2014

1.779. Nowe nabytki

Dokładnie tydzień temu odczułam chłód. Taki poranny, niemiło dotykający gołych stóp w sandałkach. Przyszła pora na pończochy, rajstopy, pełniejsze buty. I spódnice.

Obiecałam sobie, że w miarę naszych możliwości finansowych, chciałabym wreszcie zasilić swoją szafę sukienkami. Prostymi w kroju, rozkloszowanymi w delikatny trapez, tuż za kolano, z rękawkiem (krótszym lub dłuższym), jednokolorowymi, tuszującymi mankamenty mojej sylwetki. 

Marzy mi się koralowa lub strażacka czerwień, nasycona żywa zieleń i szafir lub ciepły granat. Nie licząc bowiem dwóch ślubnych, posiadam tylko jedną fioletową sukienkę z dzianiny, nadającą się na sezon jesienno-zimowy. Dobre i to - w końcu od czegoś trzeba zacząć.

Zmieniam się. Idę w tę bardziej kobiecą stronę. Ale i tak mając do wyboru książkę (na liście życzeń jeszcze kilkanaście pozycji), czy ciuchy, wybiorę tę pierwszą. Lecz zaraz po niej kolczyki. Potem szaliczki. Ubrania zajmują ostatnie miejsce.


1.778. Zupa pomidorowa

- Cześć, jak ci mija dzień?
- O, witaj słońce. Właśnie Mąż przyszedł z pracy, ale niebawem idzie do kina.
- Sam? A ty?
- Pewnie, że sam. Mamy inny gust. Poza tym nie lubię chodzić do kina.
- Dlaczego?
- Ludzie mi przeszkadzają.
- Słuchaj, dzwonię, bo gotuję właśnie zupę ze świeżych pomidorów i jak mi wyjdzie, to cię zaproszę.
- Super.
- Lubisz z ryżem?
- Pewnie.

Za mniej więcej półtorej godziny dzwoni telefon.

- No to przychodź. Tylko wiesz - pamiętaj, że ja wciąż mam bałagan w domu.
- Wiem, wiem. Nic nowego. Przyjdę w spodniach od dresu, to się wpasuję w krajobraz.
- Świetny pomysł!

Zupa była pyszna - gorąca, aromatyczna, pożywna. 

Pies siedział pod stołem i pilnował bym nie wstawała - wtedy strasznie szczeka. Tym razem nie mógł lizać mnie po stopach, bo miałam na nich skarpetki. 

A sąsiadka wyglądała cudnie w bawełnianej chustce na głowie. Zieleń pięknie komponuje się z jej piwnymi oczami.


wtorek, 19 sierpnia 2014

1.777. Maszynista?

Hurgot - tak "pieszczotliwie" nazywamy z Mężem każdy pociąg towarowy przejeżdżający w pobliżu. Hałas jest tak niemiłosierny, że czasem własnych myśli nie słyszę. Niejednokrotnie aż podłoga nam drży i leżąc wieczorem na sofie mam wrażenie kręcenia się na karuzeli - jak po wypiciu nadmiernej ilości wysokoprocentowego alkoholu.

Wiem co piszę, bo raz tylko przeżyłam coś takiego i nigdy więcej podobnych wrażeń doświadczać nie zamierzam. Kilkanaście lat temu strułam się tak okropnie, że sedes stał się moim najbliższym przyjacielem (a jedzenie i picie największymi wrogami). Łóżka nie opuściłam przez tydzień. O mały włos wylądowałabym pod kroplówką, ale na doustnym uzupełnianiu elektrolitów się skończyło.

Dyrektor Wykonawczy zwariował na punkcie pociągów. Prawie za każdym razem jak słyszy nadjeżdżający hurgot, wygląda przez okno, informując mnie jaki rodzaj lokomotywy, ile ich jest, ile wagonów, z jakiej firmy, co przewożą i w jakim kierunku jadą. Potrafi ponadto perfekcyjnie naśladować różnego rodzaju sygnały dźwiękowe.

Ostatnio Głos Rozsądku zaskoczył mnie informacją, iż chciałby zostać maszynistą. Naczytał się w sieci jakichś blogów fanatyków pociągów, zaczął dowiadywać się o możliwości nauki i dzielił się ze mną tymi wszystkimi rewelacjami z wypiekami na twarzy. Przeraziła go tylko cena i czas trwania takiego kursu, bo popyt na maszynistów jest spory i zarobki całkiem niezłe.

Na całe szczęście słomiany zapał Męża akurat w tym konkretnym przypadku jest zaletą. Pozostaje mi zatem przeczekać kolejny chwilowy pociąg do pociągów Drugiej Połówki.


1.776. Ładuję się

Dzisiaj postanowiłam sobie pomilczeć i posiedzieć w ciszy, by naładować swoją baterię. Wczoraj stanowczo przekroczyłam bowiem dzienny limit mielenia ozorem i nawet jak na zawodową gadułę przystało, moje gardło się zbuntowało i na chwilę odmówiło posłuszeństwa.

Kumulacja kilku długich rozmów telefonicznych (całe szczęście, że dzwoniące nie mają żadnych limitów), kilka krótszych pogawędek, wizyta sąsiadki i obopólne ploty, a potem jeszcze czytanie na głos Mężowi dwóch rozdziałów (coś około trzydziestu stron) z książki przez nią przyniesionej.

Dostaliśmy kiedyś od matki Faringosept do ssania. Ponoć w promocji był, bo ważny tylko do końca września tego roku. Przydał się. Po śniadaniu wzięłam jedną tabletkę - nawet nie wiedziałam, że to takie smaczne jest. Ale jak się nie je słodyczy, chyba wszystko z zawartością cukru jest pyszne.

Jak już jestem w temacie leków, to wkopię Dyrektora Wykonawczego, który od dwóch dni zażywa trzy medykamenty z powodu uporczywego bólu kręgosłupa. Doktor Tomasz już dawno przepisał nam obojgu te same specyfiki, więc wizyta lekarska nie była potrzebna - mamy zielone światło na samodzielne kurowanie się w domu.

No i wciąż zapominam napisać, że Głos Rozsądku to kanciarz jakich mało. Nie mogę mu zaufać podczas gry w scrabble, bo podgląda mi litery, oszukuje przy dodawaniu punktów (na moją niekorzyść), zamiast siedmiu zdarza mu się wziąć osiem liter i kompletnie nie zna się na ortografii, ale o tym ostatnim to akurat wiedziałam od samego początku naszej znajomości. Z grzeczności nie podam przykładów, gdyż jeszcze jakieś szczątki małżeńskiej lojalności i przyzwoitości we mnie zostały.


poniedziałek, 18 sierpnia 2014

1.775. Nie bój się marzeń

Kiedy przyszła do nas po raz pierwszy opowiedziała nam (oczywiście w ogromnym skrócie) całą historię swojego życia pełnego niezliczonych zakrętów, ostrych wiraży i kilometrowych serpentyn. A zaczęła ją bardzo konkretnie: "mam raka, jestem po mastektomii, czyli nie mam cycka, ale co tam - to tylko cycek; ważne, że żyję". Po czym zaśmiała się głośno i perliście.

Kiedy my poszliśmy ją odwiedzić mierzyła przy nas nowiutką perukę, pytając (jak rasowa kobieta) o to jak w niej wygląda. Sztuczne włosy i nowa fryzura pasowały do niej nawet bardziej niż te, które jeszcze miała na własnej głowie. Żartowaliśmy wtedy, żeby nie zapomniała odciąć metki (wciąż przyczepionej) jak wyjdzie z domu. Ona z kolei śmiała się co to będzie jak ktoś zahaczy ją parasolką i zobaczy "łysą pałę".

Kiedy byłam u niej po drugiej chemii nie mogła się powstrzymać, by nie opowiedzieć mi kawału o właścicielce zaledwie trzech włosów i jej próbach uczesania się u fryzjera, która to niewiasta koniec końców wyszła z zakładu potargana. Potem znowu śmiała się, że wygląda jak Plastuś, bo ma odstające uszy i że też chodzi po domu potargana.

Kiedy dziś rano pojechałam z nią na komisję, która orzeka o stopniu niepełnosprawności, siedząc za kierownicą swojego samochodu śmiała się jak szalona z samej siebie twierdząc, że w myśl przysłowia "ładnemu we wszystkim ładnie", ona nawet w trumnie będzie pięknie wyglądać. Po powrocie przyszła do mnie na kawę, w dłoni trzymając książkę o pokonywaniu lęku, stresu i depresji, którą zostawiła mi do przeczytania.

Odkąd pamiętam tak sobie marzyłam po cichutku, by mieć jakąś fajną sąsiadkę w tej samej klatce schodowej. Żeby tak bez zbędnego szykowania się, wcześniejszego anonsowania, certolenia w stylu "wypada czy nie wypada", zapukać do drzwi, wejść, usiąść i pogadać. Albo pożyczyć tę szklankę cukru, czy przechować mięso w zamrażalniku jak się nieopatrznie naciśnie czerwony guziczek.

"Nie bój się marzeń, bo się spełnią" - usłyszałam dawno temu. One faktycznie się spełniają.


niedziela, 17 sierpnia 2014

1.774. Radość

Trzaśnięcie drzwi, a po chwili znajomy stukot butów na obcasach. Zdążyłam zerknąć przez wizjer. Mój wyostrzony słuch mnie nie zawiódł - to nikt inny jak nasza sąsiadka z workiem pełnym śmieci, w peruce, sukience i z torebką schodziła po schodach.

Jest radość! Ogromna!


sobota, 16 sierpnia 2014

1.773. Troje drzwi

Wszystko jest po coś. Wierzę w to.

Sukienka lub spódnica, buty na obcasie, torebka, pies na smyczy i telefon przy uchu. Charakterystyczny głos i śmiech. Tak ją zauważyłam, zapamiętałam i kojarzyłam.

"Dzień dobry" okraszone uśmiechem kiedy mijałyśmy się na klatce lub na ulicy. Solidarne zjednoczenie sił podczas hałasów przedłużającego się remontu innego mieszkania. Wymiana myśli w temacie uciążliwych meneli.

Mój nieopatrznie naciśnięty czerwony guziczek, który zaowocował przechowaniem w jej lodówce kilku rzeczy i który koniec końców doprowadził wreszcie do jej odwiedzin u nas. Nasza rewizyta u niej.

Dwa spotkania. Tylko dwa spotkania.

Wczoraj byłam u niej po raz trzeci. Przyjęła mnie w łóżku, w koszuli, wyczerpana po drugiej czerwonej chemii, wycieńczona, z kilkoma pasmami włosów.

- Co mogę dla ciebie zrobić? - spytałam.
- Posiedź tu trochę ze mną - wyszeptała.

Jej dłoń była chłodna, choć pokój ogrzewało słońce.

- Poświęcisz mi bukiet? - ożywiła się na wieść o tym, że razem z Mężem wybieramy się do kościoła.
- Pewnie.
- Ja sobie tak poleżę. Przyjdziesz po mszy?
- Pewnie.
- Nie zamykam drzwi. Jak przyjdziesz nie pukaj, tylko wejdź.
- Dobrze.

Rozmawialiśmy z Dyrektorem Wykonawczym o niej i jeszcze o kimś (M. - dobrze wiesz, że to o Tobie) i to im obu ofiarowaliśmy tamtą mszę i w ich intencji przyjęliśmy komunię.

Nacisnęłam klamkę i weszłam do środka. Łóżko było puste. Z głębi mieszkania dobiegł mnie jej głos:

- Chodź, chodź, ja już lepiej się czuję.

Zmiana o sto osiemdziesiąt stopni. W ciągu niecałych dwóch godzin. Głos Rozsądku uświadomił mi, że nasza modlitwa została wysłuchana.

Bez zegarka i bez telefonu nie wiedziałam która jest godzina. Po jakimś czasie rozległo się pukanie do drzwi. Zjawił się Mąż z moją komórką. Został, usiadł, porozmawiał i wrócił do kawalerki. Ja przyszłam o dwudziestej drugiej.

Dzisiaj zanieśliśmy jej kawałek śmietanowca, ale nie miała ochoty go zjeść. Spróbowała odrobinę, a resztę schowała do lodówki. Poprosiła o kupno białych serków. Zaniosłam jej jeszcze jabłka. Wczoraj wspomniała, że lubi owoce. Zjadła połowę jednego. Razem wypiłyśmy zieloną herbatę.

Niby zwykła sąsiadka. Niby obcy człowiek. Niby tylko dwa spotkania.

Wszystko jest po coś. Wierzę w to.




Kochana M. - dziękuję za Twoje słowa. Gdyby nie one nie wiedziałabym tylu zwykłych prostych rzeczy. Jak choćby tego, że po chemii dla chorego każdy zapach jest nie do zniesienia, że jedzenie i picie nie ma smaku, że na zaparcia pomaga zwykła woda z kiszonych ogórków.

I że nie trzeba robić nic spektakularnego - wystarczy jedynie być. Zresztą, TY wiesz...