Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

środa, 31 grudnia 2014

2014. Ostatni

Z kalendarzem w dłoni zrobiłam przegląd zdarzeń z całego roku. Bez wdawania się w szczegóły dotyczące konkretnych miesięcy, lecz patrząc całościowo, napiszę (w telegraficznym skrócie) o tym czego dokonałam, doświadczyłam i co przeżyłam - koncentrując się na zasobach, a nie na brakach.

Rok 2014. był dla mnie Rokiem Rozwoju. Absolutnie pod każdym względem. Niczym efekt domina, z prędkością schodzącej z gór lawiny, pociągał za sobą konsekwencje podjętych decyzji. Jak się okazało - bardzo dobrych decyzji.

Na pewno był jednym z najważniejszych w całym moim dotychczasowym życiu. Pełen zmian - nowi ludzie, nowe znajomości, nowe emocje, nowe myśli, nowe horyzonty, nowe perspektywy, nowe możliwości, nowe wnioski do wyciągnięcia na przyszłość i nowe lekcje do odrobienia.

Rok wdzięczności za to, co mam, gdzie jestem, jaka jestem, jakich ludzi spotykam, jakich wyborów dokonuję. Rok nauki robienia tego, co przynosi radość. Rok zadbania o siebie i zaopiekowania się sobą. Rok stawiania granic, asertywności i uciekania od tego, co sprawia cierpienie.

Wynajęcie mieszkania (i tym samym wyprowadzka od rodziców) było najważniejszym Wydarzeniem Roku. Pozwoliło mi ono wreszcie zadbać o siebie i swoje potrzeby - poczynając od tych najprostszych fizjologicznych, poprzez te związane z bezpieczeństwem, przynależnością i uznaniem, aż po te dotyczące samorozwoju. Dzięki temu mogliśmy spędzić z Mężem w kawalerce spokojne święta - zarówno Wielkanoc, jak i Boże Narodzenie. Ponadto, po pewnym czasie od zmiany miejsca zamieszkania, relacje z mamą (już nie "matką", lecz właśnie "mamą") uległy ociepleniu, a jeśli chodzi o ojca jest spokojniej i mniej nerwowo.

Decyzja o wejściu na ścieżkę wolontariatu zaowocowała siedmioma kursami ukończonymi dyplomem, ósmym w trakcie oraz jedną konferencją naukową, ale także otworzyła mi drzwi do poznania wielu ludzi - zarówno prowadzących szkolenia, uczestników, lecz przede wszystkim podopiecznych (niepełnosprawne dzieci od sióstr zakonnych, pani Ka, pani Em, pacjenci hospicjum).

Konsekwentnie, punkt po punkcie i krok po kroku robiłam to, co mogłam, by osiągnąć cel - zostać wolontariuszem w hospicjum, który okazał się być moim Spełnionym Marzeniem RokuIm więcej kursów skończyłam, tym bardziej zrozumiałam siebie. Tylko pomagając sobie mogę pomagać innym - dokładnie w takiej kolejności, nie odwrotnie. Pomoc drugiemu człowiekowi z braku czegoś u siebie (docenienia, miłości, potrzeby bycia potrzebnym, wdzięczności, samotności, nudy, zauważenia, kompleksów, dowartościowania się kosztem kogoś innego) nie jest dobrą pomocą dla żadnej ze stron. Żeby zostać ratownikiem, samemu trzeba nauczyć się pływać.

Cel jest ważny, lecz okazało się, że droga, która do niego prowadzi i ludzie, których na niej spotkałam są równie ważni (o ile nawet często nie ważniejsi), gdyż praktycznie każdy spośród nich okazał się być moim nauczycielem życia, a taka nauka i takie lekcje są bezcenne. Przeszłam w tym roku długą drogę i jestem  z siebie dumna, bo patrząc wstecz na minione dwanaście miesięcy wiele się nauczyłam i dokonałam możliwie najlepszych dla siebie wyborów. Wystarczyła zmiana myślenia oraz zmiana przekonań z negatywnych na zdrowe plus determinacja, konsekwencja i wytrwałość w dążeniu do celu - po nitce do kłębka i jak nie drzwiami, to oknem.

Czarodziej - człowiek niezwykły, nietuzinkowy, niepowtarzalny i wyjątkowy. Poznanie kogoś takiego jak on, obcowanie z nim, korzystanie z jego wiedzy, mądrości, pomocy i wsparcia było prawdziwym darem. Jemu zawdzięczam najwięcej. To on pokazał mi drogę, na którą weszłam, którą podążam i na której chcę zostać. Dzięki niemu zrozumiałam zależności pomiędzy ciałem, umysłem i duszą oraz otworzyłam się na nową i nieznaną mi formę terapii, po której przestałam odczuwać objawy duszności i bez jakichkolwiek skutków ubocznych z dnia na dzień odstawiłam inhalatory. Gdyby nie on nie miałabym pojęcia o wielu rzeczach, nie sięgnęłabym po wiele wartościowych książek i nie zaznajomiła się z wieloma kwestiami. Dalej żyłabym sobie wcale nie w błogiej nieświadomości, lecz w straszliwej niewiedzy oraz ignorancji. Czarodziej jest dla mnie Człowiekiem Roku, Osobowością Roku, Odkryciem Roku, Nauczycielem Roku oraz Terapeutą Roku.

Dla swojego dobra i rozwoju wielokrotnie wychodziłam poza swoją strefę komfortu - wydeptując sobie ścieżkę zawodową na kilkunastu rozmowach o pracę, składając aplikacje na różne stanowiska oraz będąc otwartą na sugestię rozważenia powrotu do nauczania angielskiego. Czasem przekazywana prawie z rąk do rąk - jak choćby w przypadku propozycji Czarodzieja odnośnie coachingu z Czarownicą, z którą nadal pracuję.

Jedna wizyta lekarska i jedno niewinne skierowanie na mammografię uruchomiły cały łańcuch zdarzeń (USG, onkolog, powtórne USG, inny onkolog), których skutki na szczęście okazały się dla mnie łagodne i zasłużyły na laur Ulgi Roku. Bez pomocy kolejnych dobrych ludzi wokół cała procedura diagnostyczna trwałaby zapewne o wiele dłużej. Podobne doświadczenia i przemyślenia towarzyszyły mi podczas zajęcia się problemem lunatykowania Męża (psychiatra, testy psychologiczne, EEG mózgu, neurolog i MR głowy).

Świadomość toksyczności niektórych relacji umożliwiła mi ich zakończenie i całkowite odcięcie się od takich osób jak rozwódka, czy chora na raka sąsiadka. W przypadku innych ludzi (szczególnie tych, którym nie warto ufać i na których nie mogę polegać), w zupełności wystarczyło rozluźnienie kontaktów, za którymi nie tęsknię.

Wraz z drastycznym (oczywiście jeśli chodzi o długość) obcięciem włosów (które było Zmianą Roku), zakupem sukienek, butów na obcasie oraz dość ciekawych kolczyków, ale także dzięki zajęciu się uprawą kwiatów doniczkowych, moja udomowiona kobiecość zaczęła rosnąć jeszcze bardziej. Konieczność obowiązkowego noszenia okularów do czytania umożliwiła mi wybór gustownych oprawek, które również przyczyniają się do wyżej wspomnianego wzrostu.

W kawalerce przeżyliśmy sporo - ocieplanie i malowanie bloku (co wiązało się z kilkutygodniowym życiem z rusztowaniami za zamkniętymi i zaklejonymi folią oknami), zalanie klatki schodowej przez pękniętą rurę w sąsiednim mieszkaniu (a potem jego generalny remont z niemiłosiernym hałasem trwającym dwa miesiące), wizytę kominiarza i przetykanie kratek wentylacyjnych w łazience, niezamierzone rozmrażanie lodówki (magiczny czerwony guziczek), prawie pożar w piwnicy na skutek zwarcia przewodów elektrycznych, podpalenie altanki śmietnikowej (i związaną z nim wizytę policjantki), zalanie sąsiadów z dołu i przetykanie przez hydraulików odpływu pod naszą wanną, wypadek samochodowy i skoszenie znaku drogowego oglądane z balkonu, meble wyrzucane przez okno z meliny nad nami, handel narkotykami w biały dzień (a także ich zażywanie w klatce schodowej, w której zdarzało się gościć bezdomnych, ćpunów, okolicznych pijaków oraz inne szumowiny), wizytę straży miejskiej w reakcji na przywiązanego do kaloryfera na dole porzuconego przez kogoś psa oraz brak iskry w piecyku gazowym (którą za sprawą wymiany baterii udało się nam momentalnie przywrócić).

Przez chwilę zadebiutowaliśmy z Mężem w roli właścicieli pary papużek, lecz dość szybko życie dokonało weryfikacji, gdyż cała sytuacja najzwyczajniej w świecie nas przerosła poziomem decybeli wydobywającym się z tamtych małych gardeł. Dzięki temu doświadczeniu (nagroda w kategorii Pomyłka Roku) okazało się jednak, że mam smykałkę do handlu ponieważ po założeniu konta na jednym z bezpłatnych portali udało mi się odzyskać praktycznie całą kwotę zainwestowaną w ptaki, klatkę oraz jej wyposażenie.

Jak na jeden rok całkiem sporo, prawda?

Ogromne podziękowania kieruję do najukochańszego i najlepszego Męża Roku - za wsparcie, za cierpliwość, za rozmowę, za poczucie humoru, za miłość, za bliskość i za każdy dzień spędzony razem, bo wiem, że bycie ze mną jest prawdziwym wyzwaniem. Odnowienie naszej przysięgi małżeńskiej było Wzruszeniem Roku.

Nie przypominam sobie, żebym robiła jakieś noworoczne postanowienia w 2013., a w czasie ostatnich dwunastu miesięcy spotkało mnie tak wiele dobrego, o czym właśnie napisałam w tej notce. 

To, co miało się wydarzyć i tak się wydarzyło. To, co miało mnie ominąć i tak mnie ominęło.

Jest pięknie. Jestem szczęśliwa i spełniona. Kocham i czuję się kochana. Poczucie bezpieczeństwa, spokój, radość, miłość - to najważniejsze emocje, jakie mam w sobie.

Coś się kończy. Coś innego się zaczyna. Niech tak pozostanie.


Źródło - klik

2013. Środy są jeszcze fajniejsze

Kto rano wstaje, ten ogląda przecudnie zabarwione na różowo i poskręcane w fale chmury na niebie. Mąż widział je w drodze do sklepu po chleb, a ja zauważyłam je z kuchennego okna.

Dyrektor Wykonawczy pojechał na spotkanie z Czarodziejem, a do mnie w tym czasie zajrzała kawka, by posilić się wysypanym na balkonie ziarnem i wygrzać swoje piórka w promieniach słońca. Głos Rozsądku wrócił trochę przygaszony i oszołomiony, ale po dość specyficznie prowadzonej przez mojego guru sesji terapeutycznej, to całkiem normalny stan - szczególnie, że jest on dla Męża zupełnie nowym doznaniem i doświadczeniem, więc martwić się absolutnie nie ma czym, gdyż po kilku razach Dyrektor Wykonawczy nabierze wprawy i się do niego przyzwyczai.

Do paczkomatu po ostatnią moją książkową przesyłkę udał się Mąż, który uwielbia tę maszynę, a że przeważnie nie ma okazji z niej korzystać (jestem szybsza), więc tym razem nie chciałam pozbawiać go przyjemności osobistego i dotykowego kontaktu z żółtym urządzeniem nadawczo-odbiorczym.

Wysłałam mailem specjalną laurkę dla Czarodzieja, w której podziękowałam mu absolutnie za wszystko, co dla mnie i dla nas zrobił. On, z charakterystycznym dla siebie poczuciem humoru odpisał między innymi: "takiego pisma to ja nawet od prezydenta nie otrzymałem" i dodał: "jak mawiał Boguś Linda - pracuję tylko z zawodowcami".

Wczoraj, kiedy zobaczyłam jak Dyrektor Wykonawczy mozolnie kroi chleb, którym karmiłam dziś kaczki w parku na prawie całkowicie zamarzniętym stawie, przed oczami miałam obraz mojego dziadka, robiącego dokładnie to samo ze starym pieczywem, by potem z małą Karioczką za rękę pójść do tego samego parku nakarmić łabędzie. A przecież obie sytuacje dzieli jakieś czterdzieści lat.

Pranie rozwieszone, kurze pościerane, mieszkanie odkurzone, podłoga potraktowana mopem, a niebawem sałatka z łososia zacznie "przegryzać" się w lodówce. W szafce czeka kilka niezdrowych przekąsek typu chipsy, popcorn, paluchy grissini oraz solone paluszki. Jest też kawałek sernika z czekoladą oraz ciasta figowego.

Zamiast fajerwerków, czy petard, mamy zimne ognie, których obecności w tym roku bardzo zapragnął Mąż, a mnie znowu przypomniało się dzieciństwo, mieszkanie rodziców i mój olbrzymi lęk przed trzymaniem w małych rączkach tego iskrzącego się drucika, bo tak go wtedy postrzegałam.

Zamiast szampana, za którym nie przepadam, jest nalewka wiśniowa i to właśnie nią symbolicznie uczcimy z Dyrektorem Wykonawczym wybicie północy i tym samym nadejście Nowego Roku.

Sylwester w kawalerce jest naszym kolejnym małżeńskim pierwszym razem.




Za chwilę praktycznie zastosuję się do powyższego cytatu, by usiąść, zastanowić się i na spokojnie podsumować mijający właśnie rok w ostatniej już notce, którą mam nadzieję i zamiar opublikować jeszcze przed nadejściem 2015. Do północy zostało ponad osiem godzin, więc na pewno zdążę.

2012. 3163 strony

Mąż zna moje upodobania tematyczne (żeby nie powiedzieć "monotematyczne") jeśli chodzi o książki. Ostatnio, kiedy zamawiałam poniższe pozycje, z jego ust padło pytanie: "żona, czy będzie tam coś nie o śmierci, umieraniu, hospicjum, raku i chorobach?"

Tym razem aż dwie spośród jedenastu lektur są w odmiennym klimacie. Oto i dowód w sprawie.




Bo reszta - wiadomo - mieści się w obszarze moich tradycyjnych zainteresowań.




W sumie wszystko razem daje 3163 strony lektury. Będę więc mieć o czym pisać na książkowym blogu w przyszłym roku.


wtorek, 30 grudnia 2014

2011. Wtorki też są fajne

Dziś znowu nastąpił rozdział kościoła od państwa, czyli Męża ode mnie. Każde pojechało bowiem w swoją stronę i tyle nas widzieli aż do wspólnego obiadu, który dopiero niedawno skonsumowaliśmy.

Dyrektor Wykonawczy udzielił obszernego terapeutycznego wywiadu Czarodziejowi, z którym umówił się ponownie na jutro - bynajmniej nie po to, by świętować koniec roku, lecz aby ciężko popracować nad swoją "igłową" traumą. A potem - w nagrodę za dobre sprawowanie - spędził ponad dwie godziny na zapełnionej do ostatniego miejsca sali kinowej.

Ja zaś wstawiłam i rozwiesiłam pranie, a później oddałam swoje włosy w ręce obcinającej mnie fryzjerki, gdyż wyglądałam już prawie jak baba z lasu (skoro jest dziad, wnioskuję, iż być musi i jego żeński odpowiednik) - zarośnięta do granic możliwości oraz przyzwoitości. Później zajęłam się prozą życia, czyli zakupami spożywczymi oraz myciem naczyń pozostawionych rano w kuchni przez Męża.

Paczkomat wysłał mi SMS z powiadomieniem o czekającej na mnie paczce, a raczej dwóch - jadących z różnych zakątków kraju, ale cóż za piękna synchronizacja - zaledwie osiem minut różnicy dzieliło obie wiadomości, dzięki czemu odbyłam tylko jeden spacer i pobiłam swój rekord szybkości odbioru - schodząc z siedemnastu do dwunastu sekund ręcznego wstukiwania kodów zziębniętymi palcami. 

A jutro czeka mnie kolejna wycieczka do paczkomatu - i to będzie już naprawdę ostatnia przesyłka z lekturami w tym roku, gdyż tym czymś, bez czego nie mogę żyć, są właśnie książki.


poniedziałek, 29 grudnia 2014

2010. Szczęście w nas

Nowym i jakże cudnym doświadczeniem od paru dni jest dla mnie i dla Męża kładzenie się do łóżka w blasku zapalonej choinki, która zastępuje nam jakiekolwiek inne źródło światła kiedy się przytulamy przed zaśnięciem.




Absolutnym przebojem świątecznym jeśli chodzi o odkrycia kulinarne, które przyjemnie łaskotały nasze podniebienia były koreczki śledziowe z wiśniami oraz sprezentowana nam mleczna czekolada o smaku jabłka z cynamonem, choć i gorzka z wiśniami niewiele jej ustępowała.

Chyba największym plusem Bożego Narodzenia spędzonego jedynie we dwoje był brak pośpiechu, nerwów, frustracji, zmęczenia, przymusu bycia lub zrobienia czegoś na konkretną godzinę; drętwych rozmów o niczym - byle tylko zagłuszyć niezręczną ciszę - albo wręcz przeciwnie - kłótni, dąsów, fochów i pretensji; kupowania na siłę niechcianych prezentów oraz spędzania czasu w rodzinach, w których nie jesteśmy mile widzianymi gośćmi.

Gdzieś na dnie serca na pewno odczuliśmy coś na kształt smutku, ale czasem nie da się wszystkim zrobić dobrze - szczególnie jeśli musiałoby się to odbyć wbrew sobie oraz kosztem tego najbliższego sercu człowieka, a tego ani ja, ani Mąż dla siebie samych byśmy nie chcieli.

Dlatego oboje zgadzamy się ze słowami Wiesława Myśliwskiego, którego w tym miejscu pozwolę sobie zacytować:

"Szczęścia trzeba szukać w sobie, a nie naokoło. 
Nikt go człowiekowi nie da, jak sam sobie go nie da. 
Szczęście jest nieraz bliziutko, może w tej ubogiej izbie, gdzie się całe życie żyje, a ludzie Bóg wie gdzie go szukają.
Niektórzy w sławie i bogactwie go szukają, ale na sławę i bogactwo nie każdego stać, a szczęście jest jak woda i każdemu chce się pić. 
Nieraz jest go więcej w jednym dobrym słowie, niż w całym długim życiu".

2009. Poniedziałki są fajne

Korzystając z urlopu Męża jesteśmy "skazani" na swoje towarzystwo aż do Nowego Roku, gdyż dopiero dzień po rozpoczęciu 2015. Dyrektor Wykonawczy pójdzie ponownie do pracy.

Na śniadanie "wykończyliśmy" sałatkę i choć Głos Rozsądku zarzekał się podczas krojenia warzyw i owoców, że na następne święta kupimy gotową, rano usłyszałam: "wiesz co, żona - ja to jednak zrobię tę sałatkę na Wielkanoc".

I żeby nie było - powyższe słowa padły jeszcze przed moim wyjściem na pocztę i odbiorem czekających tam słuchawek dla Męża, który aktualnie siedzi i testuje nową zabawkę, rozpływając się w zachwytach nad jej rewelacyjną jakością.

Podzieliliśmy się "obowiązkami" - ja zrobiłam zakupy (jabłka, pomarańcze, imbir, kapusta kiszona, ziemniaki, masełko, serek i wędzony łosoś w plastrach na sylwestrową sałatkę od Beatki), a w drodze do fryzjerki (czas na farbowanie odrostów) kupiłam pieczywo, baterię R14 do zegara oraz wkładki do moich nowych kozaków. Głos Rozsądku natomiast oczekiwał na pana, który miał przyjść, by spisać stan wodomierza, a żeby mu się nie nudziło, w międzyczasie mył kafelki w łazience.

Po powrocie od fryzjerki na stole czekała na mnie ostatnia porcja bigosu z ziemniakami i gorąca herbata oraz dwa maile z informacją o wysłaniu zamówionych książek, które powinny jutro czekać w paczkomacie. Trzecią paczkę najprawdopodobniej odbiorę w Sylwestra, ale to się jeszcze okaże.

Kolor konkretnej farby, którą kupuję w internetowej hurtowni, również jest dostępny, lecz ta przesyłka dotrze na miejsce już w styczniu. Podobnie jak eko torby dla Dyrektora Wykonawczego i mamy.

Mąż wybiera się jutro do kina na kolejną, ostatnią już część "Hobbita", lecz wcześniej spotka się indywidualnie z Czarodziejem, by zająć się kwestią traumy związanej z pobieraniem krwi. RTZ i praca z przekonaniami w tym przypadku nie działa, więc potrzeba bardziej namacalnej (i głębszej, bo sięgającej do dzieciństwa) interwencji, a tej może udzielić tylko mój terapeutyczny guru, który jest już także ogromnym autorytetem dla Głosu Rozsądku.


2008. Babcia w bamboszkach

Mąż się ze mną przekomarza, bo wyjęłam z szafy kupione już w październiku ocieplane zimowe kapcie. Nazywa mnie babcią w bamboszkach i nakazuje zakładać jeszcze waciak. Ten ostatni (dla niewtajemniczonych) to bardzo fajny kremowy pikowany bezrękawnik na suwak - z polarową podszewką.



Jest zima, śnieg pada, wiatr wieje, kaloryfer odkręcony nagrzewa mieszkanie. Nie lubię marznąć siedząc w domu, a jak się trzyma laptop na kolanach, nie jest to dobre dla krążenia, z którym i tak miewam problemy, bo skoro nawet w lecie zdarza mi się mieć zimne stopy, to co dopiero teraz?

Zakładam więc waciak oraz bamboszki i jest mi cieplej.

niedziela, 28 grudnia 2014

2007. Chcemy!




Po raz pierwszy w życiu (i mam nadzieję, że nie ostatni) uczestniczyłam z Mężem w specjalnej Mszy świętej, która była połączona z odnowieniem małżeńskiej przysięgi.

Najpierw, razem z innymi parami, wyszliśmy na środek kościoła, gdzie śpiewaliśmy Hymn do Ducha Świętego, potem trzykrotnie odpowiadaliśmy na pytania księdza jednym słowem - "chcemy", a następnie kolejno podchodziliśmy do niego, by przewiązał stułą nasze splecione dłonie i udzielił nam błogosławieństwa.

Z wrażenia nie zapamiętałam nawet co do nas mówił i czego nam życzył - byłam zbyt przejęta i wzruszona, a w oczach miałam łzy. Dyrektor Wykonawczy podobnie.

Na koniec dostaliśmy pamiątkowy dyplom.


2006. Sezon rozpoczęty

Dzisiaj rano zainaugurowaliśmy sezon łyżwiarski na całkiem nowym lodowisku, w zupełnie innym miejscu.

Byliśmy przed czasem i zastaliśmy namiot zasznurowany ze wszystkich stron. Żartem rzuciłam Mężowi hasło zwolnienia blokady i wejścia do środka, bo mroźno było na dworze. Dyrektor Wykonawczy zadzwonił pod podany przy pustej kasie numer telefonu i miły pan po drugiej stronie słuchawki (który widocznie czytał w moich  myślach) zachęcił nas do samodzielnego rozsznurowania namiotu i wejścia na lód.




Już nie ciągnęłam się po bandzie, lecz kawałek dalej i bez trzymanki. Trochę za rękę z Mężem, ale najczęściej sama. Zosia Samosia mi się włączyła. Ludzie schodzili się powoli. W sumie, przy największej frekwencji, na tafli było ze dwadzieścia kilka osób.

Radość, frajda, przyjemność, satysfakcja i szczęście - tak mogłabym opisać to, jak się tam czułam, mając nadzieję na powtórkę jeszcze w tym roku.


sobota, 27 grudnia 2014

2005. Obowiązki i przyjemności

Kolejny już raz doświadczyłam na sobie pewnej prawidłowości - jeśli zależy mi na czymś dla kogoś, sama dostaję to niejako w formie pozytywnego zwrotu. Już wyjaśniam o co chodzi. Na konkretnym przykładzie z życia wziętym - świeżym, bo dzisiejszym.

Przed południem pojechaliśmy z Mężem do galerii handlowej, żeby obejrzeć zimowe buty dla niego. Okazało się, że kozaki, które upatrzyłam dla siebie jakiś czas temu, wciąż nie są przecenione w sklepie stacjonarnym, choć w internetowym już tak. Niewiele, bo niewiele, ale jednak.

Przy okazji, jako że wszędzie obniżki, i tam czekała promocja - "kup dwie przecenione pary, a trzecią przecenioną dostaniesz gratis" lub "kup jedną przecenioną parę, a drugą przecenioną dostaniesz za pół ceny".

Dyrektor Wykonawczy mierzył naprawdę fajne obuwie, ale co z tego skoro za wąskie na jego szeroką stopę. Nie naciskałam na niego, nie poganiałam i nie stałam nad nim (sama zdążyłam w tym samym czasie przymierzyć pięć par butów i ponegocjować ze sprzedawczynią odnośnie przeniesienia rabatu ze sklepu internetowego do stacjonarnego).

Nie wnikając w szczegóły i niuanse, koniec końców Mąż nie zdecydował się na żadną parę, a ja wyszłam z moimi wymarzonymi koniakowymi kozakami (dla przypomnienia - klik) oraz rudymi botkami (na stronie ich nie ma, więc nie jestem w stanie ich podlinkować). Te ostatnie odnotowały gwałtowny spadek cenowy - najpierw ze 139 na 97, potem z 97 na 89, a ja kupiłam je ostatecznie za 44, korzystając z wyżej wymienionej promocji numer dwa.

Potem udaliśmy się do ulubionego lumpeksu, gdzie Dyrektor Wykonawczy cierpliwie mierzył koszule. Wybrał sobie aż trzy (jedną z długim i dwie z krótkim rękawem), co naprawdę jest nie lada wyczynem, gdyż namówić go na kupno jakiegokolwiek ubrania graniczy prawie z cudem.

Ani w sklepie obuwniczym, ani w ciucholandzie Mąż nie marudził, nie narzekał, nie stękał i nie kwękał, lecz spokojnie rozważał opcję za i przeciw, a w sumie i tak prosił mnie o radę, pytając jak wygląda. Ba - nawet żartował z klientami i sprzedawczynią, która pewnie miała z nas niezły ubaw.

Obowiązki (czyli zakupy) już za nami, co jest powodem do radości, bo chodzenie do sklepów mnie męczy i w tym roku nie zamierzam już takiej aktywności uskuteczniać. Teraz najwyższy czas na przyjemności - jutro wybieramy się wreszcie na lodowisko, a później na specjalną mszę do kościoła, podczas której odnowimy naszą przysięgę małżeńską.


2004. Porównanie

W całym ferworze i zamieszaniu związanym z badaniami Męża, zapomniałam napisać, że odebrałam wynik USG moich piersi.

I tak dla porównania - pierwszy (z października) wygląda tak:




A drugi (z listopada) przedstawia się następująco:




Jest różnica pomiędzy wskazaniem wykonania biopsji (BACC - Biopsja Aspiracyjna Cienkoigłowa Celowana), a jej rozważeniem, prawda?

Dla niewtajemniczonych linkuję jeszcze system BI-RADS, według którego moja dwójeczka oznacza zmianę łagodną.

Gratuluję samej sobie świadomości, skutkującej podjęciem decyzji o dodatkowej konsultacji z onkologiem, który zlecił powtórzenie USG, a to z kolei rozwiało wszelkie wątpliwości i pozwoliło mi odetchnąć z ulgą.

piątek, 26 grudnia 2014

2003. Małe szanse

W ferworze przedświątecznych przygotowań, mieliśmy z Mężem sporo czasu na nasze specyficzne małżeńskie kłótnie o bzdety. W myśl przysłowia: "dziad swoje, a baba swoje" każde obstawało przy jednym jedynym najwłaściwszym wyborze - oczywiście tylko i wyłącznie swoim własnym.

Kwestie sporne były bzdurne - czy gotować warzywa na sałatkę (marchewka, pietruszka, ziemniaki) obrane, czy obierać je potem; czy potrzebna jest nowa torba do pracy dla Dyrektora Wykonawczego skoro w obecnej robią się dziury i zaczyna się drzeć; czy konieczny jest zakup słuchawek dousznych jeśli w sumie posiadamy sześć par tradycyjnych; czy warto inwestować w mądre książki z mojej listy życzeń.

Słuchałam ja, słuchał Mąż. Ja jego, a on mnie. Z pozoru i z boku zapewne wyglądało to tak, że żadne z nas odpuścić nie chciało. Przerobiliśmy fochy i demonstrację chwilowej obrazy majestatu lub tymczasowe zawieszenie broni. Dopiero potem, po przemyśleniu, dobitnie dotarły do nas słowa drugiej strony. Doszliśmy do porozumienia. 

Zamówiłam kilka książek ze swojej listy. Pod choinkę kupiłam Dyrektorowi Wykonawczemu małą torbę na dokumenty, klucze i inne szpargały, a w internetowej hurtowni eko torby na jedzenie, które Głos Rozsądku zabiera do pracy i którego gabaryty (słoiki oraz plastikowe pojemniki) powodują wszystkie uszkodzenia. Douszne słuchawki (marzenie Męża) odbiorę w poniedziałek na poczcie, gdyż czekają tam już od Wigilii.

Dyrektor Wykonawczy zrozumiał, że dbam o niego i o to, by wyglądał schludnie - bez względu na to, czy w grę wchodzi ubranie, buty, czy inne rzeczy osobiste. Ja zrozumiałam, że tamte słuchawki są dla niego równie ważne i potrzebne jak książki dla mnie.

Kiedy więc zaproponowałam dzisiaj Głosowi Rozsądku rozważenie zakupu nowych butów na zimę oraz pójście jutro do lumpeksu na poszukiwanie jakiejś fajnej koszuli, nie buntował się już i nie protestował, lecz stwierdził ze spokojem: "zdaję się na ciebie, bo skoro uważasz, że ich potrzebuję, pójdziemy i kupimy".

2002. Bąki

Niby niedużo, bo schab i dwa rodzaje kiełbasy oraz sera pleśniowego. Plus sałatka. Ale jak się do tego doda jeszcze marynowane grzybki, paprykę (dla Męża), korniszony, chrzan, ćwikłę, śledzie, bigos, mandarynki oraz ciasto, może z tego wyjść niezła mieszanka wybuchowa.

Objadamy się jak bąki. Dogadzamy sobie jak tylko się da. Delektujemy się tym, na co mamy ochotę i co jest w naszej w sumie niewielkiej, ale jak się okazuje, mieszczącej wszystko co nam potrzeba, lodówce.

Herbata, kawa, kieliszek nalewki z wiśni, czekolada - nimi też łaskoczemy nasze kubki smakowe.




Pamiętam także o wysypaniu na balkonie ziarenek dla kawek, które tym samym próbuję oswajać, gdyż uwielbiam te bardzo inteligentne, pomysłowe i piękne ptaki. Szczególnie, że od rana pada śnieg, więc o naturalne zdobywanie pożywienia będzie im coraz trudniej.


czwartek, 25 grudnia 2014

2001. Z wczoraj

Tak już mam, że w Wigilię, ciesząc się obecnością i bliskością Męża, myślę też o innych.

O swoich rodzicach oraz o rodzicach Dyrektora Wykonawczego, z którymi nie możemy usiąść przy jednym stole.

O tych, którzy już nie żyją, lecz są obecni w moich wspomnieniach, którymi dzielę się z Głosem Rozsądku.

O bliskich sercu osobach, które toczą z rakiem codzienny bój o życie.

O ludziach, którzy prowokują mnie do myślenia i rozwoju, stanowiąc przy tym ogromne wsparcie emocjonalne.

Wracam myślami do Wigilii zapamiętanych z dzieciństwa - do domu dziadków, gdzie się one odbywały. Do tamtej choinki, do tamtych smaków, do tamtych zapachów.

Z Mężem tworzymy naszą rzeczywistość i nasze wspomnienia. Z wczoraj zapamiętam go szczególnie w chwili składania życzeń, ale także siedzącego na sofie, z przymkniętymi powiekami, śpiewającego kolędy.


2000. We dwoje

Nasza pierwsza małżeńska Wigilia w kawalerce.

Modlitwa przed wieczerzą, życzenia, podzielenie się opłatkiem.

Zupa grzybowa z łazankami, pierogi z kapustą i pieczarkami, a na deser kawałek sernika.

Tradycyjne kolędy, film i słuchowisko.

Blask zapalonych świec, kolorowe światełka na choince.

Cicho, spokojnie, ciepło, bezpiecznie.

Czułość, bliskość, miłość.

We dwoje.


środa, 24 grudnia 2014

1.999. Cicha obecność

"Człowiek jest i będzie zawsze w swoim najgłębszym jestestwie poszukujący.
Tęsknota za utraconym rajem jest wpisana w jego serce.
Ludzie szukają przez całe swoje życie, na wielu, często okrężnych drogach, bezdrożach i manowcach.
Szukają jakiegoś zbawczego portu, stołu z chlebem i winem, serca i życzliwej dłoni.
Cichej obecności kogoś, która trwa nawet wtedy, gdy zamilkną słowa".
/Phil Bosmans/




Życzę Wam odnalezienia takiej obecności, takiej dłoni, takiego serca, takiego stołu i takiego portu właśnie podczas tej dzisiejszej wigilijnej wieczerzy i w trakcie całych Świąt Bożego Narodzenia.


wtorek, 23 grudnia 2014

1.998. Mocne wrażenia

Normalni to my nie jesteśmy. Zamiast buszować po galeriach handlowych albo choćby lawirować wózkiem pomiędzy regałami w supermarkecie, jak gdyby nigdy nic w przeddzień Wigilii udajemy się do placówki medycznej na badanie rezonansem magnetycznym. Ale jak się lubi mocne wrażenia, to czemu nie?

Najpierw kazali Mężowi dobrowolnie oddać wszelkie metalowe przedmioty, następnie przeprowadzili z nim wywiad, a potem unieruchomili mu głowę, do ręki dali przewód z przyciskiem (w razie nagłych wypadków) i delikwent wjechał jak na taśmie do tunelu, w którym poddawany był stukom, pukom oraz innym hałasom.




W tym samym czasie ja sobie grzecznie siedziałam i podglądałam zza szyby czy aby Dyrektor Wykonawczy jeszcze dycha. Przy okazji obejrzałam jego mózg chyba z każdej możliwej strony. No i (jak widać) nie odmówiłam sobie przyjemności uwiecznienia go na zdjęciach.




W międzyczasie Mąż wyjechał z tuby, ale tylko po to, by pielęgniarka założyła mu wenflon (udało się dopiero za drugim razem), przez który wstrzyknęła kontrast. A po skończonym badaniu i opuszczeniu pracowni była klasyka gatunku, czyli zasłabnięcie i leżenie na krzesłach na korytarzu, z których Dyrektor Wykonawczy został zgarnięty do gabinetu, gdzie dostał jednoosobowe łóżko i przez pół godziny mógł robić to, co lubi najbardziej, czyli nic.




Kilka pań kręciło się koło niego, podawało wodę, mierzyło ciśnienie (100/65) i tętno - tu padł rekord - 47 (!) oraz pytało o samopoczucie. Potem jeszcze jedna niewiasta przyniosła mu świeżo zaparzoną kawę, którą Mąż wypił z radością, gdyż od kilku godzin był na zaordynowanym głodzie. Tętno wzrosło do 61, więc pielęgniarka po konsultacji z lekarzem pozwoliła nam opuścić gabinet i udać się do domu.

W drodze nastąpił całkowity cud ozdrowienia kiedy Dyrektor Wykonawczy zobaczył piekarnię i zażyczył sobie słodką bułkę - wtedy byłam więc stuprocentowo pewna, że już nic mu nie dolega. 

A teraz siedzi spokojnie przy stole i cierpliwie kroi te wszystkie ugotowane rano warzywa, jabłka i jajka na najlepszą sałatkę jarzynową na świecie.


1.997. Skromnie i słodko

Przyniosłam dziś jemiołę i powiesiłam kilka jej gałązek nad drzwiami wejściowymi do mieszkania, a resztę wsadziłam do wazonu na stole. Jeśli chodzi o dekorowanie kawalerki - jest skromnie, ale nam się podoba, a to najważniejsze.




W urzędzie pocztowym czekała na mnie słodka przesyłka od pewnej pięknej i krótkowłosej blondynki. Takich czekolad ani ja, ani Mąż nie widzieliśmy na oczy - szczególnie kusi nas ta z całymi wiśniami. Krówki przetestowaliśmy i są dokładnie takie, jak lubię - kruchutkie.


poniedziałek, 22 grudnia 2014

1.996. Pierwsze przykazanie małżeńskie

W niedzielny poranek zostaliśmy z Mężem zaskoczeni zawieją i zamiecią śnieżną za oknem. A potem zza chmur wychyliło się słońce i czar prysł, czyli to, co spadło, stopniało w mgnieniu oka.

Dzień upłynął nam pod hasłem focha i kłótni. Jak zawsze w naszym przypadku bywa o bzdety - o słuchawki dokanałowe, o urwaną przez Dyrektora Wykonawczego gałkę od szafki w kuchni, o za głośny sygnał SMS jego telefonu, o brak organizacji niedzielnego czasu - tyle pamiętam.

Limit waśni małżeńskich na ten rok kalendarzowy już wyczerpałam. Przynajmniej mam taką nadzieję i zamiar, gdyż wbrew wszelkim znakom na niebie i ziemi nie cierpię kłócić się z Głosem Rozsądku.

Pierwsze przykazanie małżeńskie Dyrektora Wykonawczego brzmi: "Możesz mieć dość swojej żony/swojego męża, ale ją/jego kochaj".

Przesilenie zimowe za nami - wczoraj mieliśmy najkrótszy dzień i tym samym najdłuższą noc. A dzisiaj od rana leje jak z cebra i z tego, co prognozują, ma padać przez cały dzień.

Wciąż nie usłyszałam jeszcze 'Last Christmas'. Mąż był lepszy - zadzwonił do mnie rano z warzywniaka z radosnym okrzykiem: "Jest! Jest! Jest!"

A przed chwilą zdążyliśmy się pokłócić o mężowską torbę do pracy, która jest popękana i dziurawa, ale nowej sztuki właściciel nie chce - "no bo po co - mnie to nie przeszkadza" Pertraktacje jeśli chodzi o ten przedmiot w toku.

I jak tu dotrzymać postanowienia rozejmu i zawieszenia broni skoro najbliższa sercu osoba rzuca człowiekowi kłody pod nogi?


niedziela, 21 grudnia 2014

1.995. Procentowe prezenty

Tak wyglądała firmowa torba prezentowa przyniesiona przez Męża rok temu.




W tym roku nie było nawet torby, lecz zwykła reklamówka, z której wyjęłam zawartość.




Kilka dni temu, w podziękowaniu za dobrą współpracę, Dyrektor Wykonawczy dostał od jednego z klientów butelkę (0,7 l) markowej (i dość drogiej) wódki oraz kalendarz firmowy. Ten ostatni podarowaliśmy wczoraj ojcu, który ma zwyczaj codziennego zapisywania różnych ważnych dla niego rzeczy.

Mąż spędził na wczorajszej firmowej "wigilii" niecałe trzy godziny. Zjadł co miał zjeść (tu sobie nie żałował), wypił dwa kieliszki wina (w przeciwieństwie do innych, którzy wybrali wódkę), pożegnał się i wyszedł wtedy, kiedy prawie cała załoga zaczynała już reagować nienaturalnie, czyli dokładnie tak, jak zachowują się ludzie pijani.

Przyznam, że po wczorajszej naszej rozmowie dotyczącej świętowania i wyciągniętych z niej wnioskach wolelibyśmy oboje wymienić te trzy butelki na coś innego - coś, co bardziej by się nam przydało, co jest nam potrzebne i co nie zawiera w sobie procentów - na przykład jakieś dobre ciasto albo wędzony łosoś.

1.994. Supervenus

Drastycznie, okrutnie namacalnie, realnie i krwawo - oto co niektóre z nas świadomie, z pełną premedytacją i na własne życzenie sobie czynią.

Ku przestrodze i do przemyślenia - czy naprawdę warto aż tak...


sobota, 20 grudnia 2014

1.993. Słońce i wiatr

Ależ piękny był dziś dzień. Słońce świeciło i grzało - aż chciało się i mnie i Mężowi iść na piechotę do rodziców. Przezorny zawsze ubezpieczony - dobrze, że wzięłam czapkę, bo wiatr głowę by mi chyba urwał.

Po drodze kupiliśmy ponad pięć kilogramów kapusty do świątecznego bigosu, którego pichceniem zajmie się główna specjalistka, czyli mama. Ona też poczęstowała nas drugim daniem, więc nie musieliśmy już przygotowywać obiadu po powrocie do kawalerki.

Zabraliśmy dwie pary naszych łyżew i zamierzamy jeszcze w tym roku wybrać się na lodowisko. Może nawet uda się nam zrobić to dwukrotnie. Okazało się, że całkiem niedaleko znajduje się jakieś nowe lodowisko, które jest już otwarte.

Sobotni wieczór, a ja siedzę sama w domu, gdyż firmowa wigilia u Dyrektora Wykonawczego w pracy została przełożona właśnie na tę porę po to, aby cała załoga mogła usiąść przy jednym stole w tym samym czasie i miejscu.

Cieszę się, że dzięki swojej zapobiegliwości i dobrej organizacji, nie musimy teraz gorączkowo biegać z koszykiem w supermarkecie, bo do kupienia zostały nam same drobiazgi - jak choćby warzywa na sałatkę, ciasto, pieczywo i owoce.

1.992. Jest!

Wreszcie jest! Przywieziona, udekorowana, oświetlona. A obok niej mieniący się różnymi kolorami aniołek - prezent od mamy dla nas.

My też wręczyliśmy upominki rodzicom. Ojciec nas nie ochrzanił, nie krzyczał i nie kazał się wynosić. Nawet dał się ucałować w oba policzki!

Z mamą przełamałam się już opłatkiem i złożyłyśmy sobie życzenia. Mąż będzie miał tę możliwość albo we wtorek, albo we środę - wszystko zależy od terminu rezonansu.

U rodziców świąt nie ma - to znaczy mama by chciała, ale ojciec jej nie pozwala - ani na choinkę, ani na życzenia, ani na opłatek, ani na kolędy.

Tak więc oni u siebie, a my u siebie spędzimy nadchodzące Boże Narodzenie. Z tym, że u nas choinka już jest i cała reszta również będzie.


piątek, 19 grudnia 2014

1.991. Skrzynka z narzędziami

Prezentacja przeznaczona nie tylko dla chorych na raka, nie tylko dla ich rodzin, nie tylko dla osób wspierających, ale absolutnie dla wszystkich - choćby w ramach profilaktyki zdrowia.

Wykładowcą jest doktor Maciej Skibiński (chyba jeden z największych i najwyższych terapeutów simontonowskich), współpracownik mojego ulubieńca, czyli niejednokrotnie już wspominanego na blogu doktora Mariusza Wirgi.

Wałkowane i powtarzane na kilku szkoleniach informacje, choć tak bardzo wryły mi się w pamięć, nie przeszkadzają mi jednakże w tym, by do nich wracać w ramach utrwalenia wcześniej zdobytej wiedzy. 

Cieszę się, że podobnie jak prelegent, mamy tę samą ulubioną sesję - na temat śmierci i umierania. Zajęcia praktyczne, czyli umieranie w wyobraźni było dla mnie (jak do tej pory) relaksacją, która pomimo - wydawać by się mogło - trudnej tematyki dostarczyła mi (paradoksalnie) najwięcej radości (!), spokoju (!) i chęci do życia.

W tej półgodzinnej zaledwie prezentacji zawarte są zalążki treści, które przeważnie omawia się przez ponad dwadzieścia godzin warsztatów - przynajmniej tyle trwały te, w których miałam okazję i przyjemność uczestniczyć.

Jak to ładnie ujął dr Skibiński - dostałam w ich trakcie skrzynkę z narzędziami oraz instrukcję obsługi. Od tamtej pory to mój życiowy niezbędnik.



1.990. Po ciemku

Czasem tak proste, oczywiste i zwyczajne rzeczy potrafią cieszyć. Szczególnie kiedy powrócą do swojej sprawności po pewnej, jakże dla nas dotkliwej, nieobecności.

Nawet nie przypuszczałam, że od wczorajszego popołudnia z tak wielką radością będę czekać na widok fioletowej świecy w piecyku gazowym, a najmilszym dźwiękiem będzie odgłos jej zapalania.

Cieszy mnie fakt, iż w naszym przypadku wystarczyło jedynie kupno dwóch baterii R20 (za cenę PLN 4,20), a obeszło się bez wizyty pana z serwisu i opłaty wynoszącej PLN 50,00.

Woda lub jej brak, zimna, a nie ciepła, zepsuta lodówka, pralka, czy kuchenka - dopiero wtedy gdy przestają działać, okazują się być tak ważne i nieodzowne. A przecież na co dzień ich pracę traktujemy jak coś normalnego.

I tak sobie pomyślałam (mając nadzieję, iż nikt się nie obrazi za to porównanie), że podobnie jest z ludźmi. Dopóki są obok nas, nawet tego nie zauważamy, a kiedy odchodzą na zawsze, zaczyna nam ich brakować.

Jeszcze jedna refleksja mnie naszła - taka związana z hospicjum. Gdybym miała wybór i mogła o sobie decydować na łożu śmierci, wolałabym umrzeć w domu, otoczona bliskimi osobami, a nie na trzyosobowej sali, przy włączonym telewizorze, innych chorych oraz ich rodzinach.

Brak intymności, brak prywatności, brak ciszy i brak spokoju w tak niewyobrażalnie bolesnej chwili, jaką jest umieranie - póki co - trudno jest mi pojąć.


czwartek, 18 grudnia 2014

1.989. Głos intuicji

Tak właśnie wygląda moja cotygodniowa droga do hospicjum, w którym odnajduję się bez żadnego problemu. Naturalnie, normalnie, zwyczajnie.

I chyba właśnie dlatego wcale nie zdziwiłam się widząc jedno puste łóżko kiedy weszłam do sali, w której byłam ostatnim razem. Przeczucia mnie nie myliły - tamta kobieta zmarła kilka godzin po moim wyjściu.

Pamiętam jak wtedy wróciłam do domu i powiedziałam Mężowi, że nie potrafię tego wyjaśnić, ale czuję, iż jej już nie zobaczę. Głos intuicji, ale również dużo praktycznych wskazówek zaczerpniętych stąd.


1.988. Poradnik

1. Swoje smutki zostaw za progiem - pacjenci potrzebują słońca.
2. Nie biegnij, nie pędź, ten czas jest już zarezerwowany.
3. Słuchaj uważnie, Pacjent oczekuje wysłuchania, daje Ci cząstkę siebie, a każda osoba to inna historia, inny charakter.
4. Traktuj każdego indywidualnie.
5. Nie rób fałszywej nadziei.
6. Dawaj, ile możesz dać, nie obiecuj jeśli nie jesteś czegoś pewien.
7. Nie rób niczego na siłę, każdy ma swoją, nieprzymuszoną wolę.
8. Ważne jest "tu i teraz" - nie "zaraz", "jutro" - jutro może nie nadejść.
9. Mowa jest srebrem, milczenie złotem - niekiedy cisza jest bardziej wymowna.
10. Nie bój się chwycić za rękę, pogłaskać - dotyk bardzo wiele znaczy.
11. Dbaj o pacjenta tak, byś mógł się do Niego przytulić.
12. Jeśli widzisz, że ma za dużą koszulę, za długie spodnie - poszukaj innego zestawu, zajmie ci to chwilkę, a Jemu przyniesie ulgę.
13. Nie bój się rozmawiać o tym, co czujesz z innymi wolontariuszami, z personelem, czy z hospicyjnym psychologiem - to pomaga.
14. Nie bój się pytać o radę - lepiej zapytać i zrobić dobrze.
15. Uwierz w siebie. To, co robisz jest szczególne!!!

środa, 17 grudnia 2014

1.987. Rachunek sumienia

U zakonników - tam, gdzie najbardziej lubię się spowiadać, prawie zawsze można go znaleźć w przegródce wiszącej na ścianie. Pomaga, ułatwia, nakierowuje.

Kilka osób, które widziały go fizycznie w moich rękach, prosiło mnie o przyniesienie im własnego egzemplarza. Pomyślałam, że komuś z Was może też się przyda?