W sobotę pojechaliśmy z Mężem na trzygodzinną i siedmiokilometrową wycieczkę - do miejsca, w którym jeszcze nigdy nie byliśmy. Naszą wędrówkę rozpoczęliśmy od obejrzenia (niestety tylko z zewnątrz) starego zabytkowego kościoła otoczonego obłędnie pachnącymi lipami.
Cel, do jakiego zmierzaliśmy, majaczył w oddali. Po drodze podziwialiśmy ptaki (choć dzięcioł zabawiał się z nami w ciuciubabkę) i kwiaty. Minęliśmy też nowy i ogromny kościół. Była także i rzeczka.
Potem weszliśmy w krzaki i las, a tam żywego ducha. Niezbyt komfortowo się czułam, ale ptasie trele, pole poziomek oraz piękno przyrody choć trochę rekompensowało mi tamten lęk.
Idąc drogą na obrzeżach lasu z ogromnym apetytem pałaszowaliśmy zabrane z domu bułki z pasztetem i świeżym ogórkiem.
Później znowu weszliśmy do lasu, gdzie natknęliśmy się na sporych rozmiarów ślimaka i roślinę o dość osobliwych liściach.
Miejsce docelowe ledwo było widoczne zza wierzchołków drzew. Pozostało nam jeszcze "tylko" wspiąć się pod górkę i oczom naszym ukazała się piękna panorama.
A wieczorem wybraliśmy się do centrum, by razem z innymi kibicami na wielkim telebimie obejrzeć kawałek meczu Anglii z Rosją.