Jeszcze nie tak dawno mama ze łzami w oczach pytała mnie czy będę ją odwiedzać w szpitalu. Miała na myśli ten sam szpital i ten sam oddział, na którym leżała i gdzie zmarła jej chora na raka płuc matka. Dzisiaj rodzicielka wróciła od pulmonologa, który obejrzał płytkę z TK i stwierdził, że jeśli chodzi o jego specjalizację, jest zdrowa jak ryba. Ale jak mówiłam, że dopóki nie ma diagnozy, panikowanie i roztaczanie czarnowidztwa nie jest potrzebne, nie słuchała.
Wyciągnęła mnie na targ w poszukiwaniu letnich "mgiełkowatych" bluzek. Znalazłam jej dwie, a dzień wcześniej wyszperałam jedną w lumpeksie. Za to ona uparła się, by kupić mi indyjskie sukienki. Stałyśmy tak przy straganie obleganym przez tłum kobiet z dzikim pożądaniem w oczach i sprawnymi rękami przewracającymi leżące na stołach ubrania. Jedna drugiej udowadniałyśmy swoje racje, ale w końcu skapitulowałam i wróciłam do domu ze sprezentowanymi przez mamę ciuchami.
Towarzyszący pewnej zapatrzonej i dłońmi zagłębionej w hałdę ciuchów kobiecie mężczyzna, szybkim wzrokiem obrzucił chmarę niewiast buszujących w szmatach, po czym rzucił głośno: "ale Kongo!" i oddalił się w pośpiechu w mniej ruchliwe miejsce targowiska.