Zamiast odwiedzić swojego ulubionego doktora z wynikami badań i RTG kolana, towarzyszyłam mamie podczas jej wizyt w przychodni, na które ją w końcu namówiłam po kilkunastu weekendowych telefonach.
Mąż, który był świadkiem naszych konwersacji doszedł do wniosku, że już wie po kim jestem taka uparta. Pokuszę się jednak o stwierdzenie, że rodzicielka - mimo wszystko - bije mnie na głowę.
Ciśnienie skakało jej raz w dół, raz w górę, z przewagą tego ostatniego. Od lat ma przepisane leki, które powinna regularnie zażywać. Właśnie - "powinna", bo nie zawsze tak robi. Leczy się sama - raz coś bierze, a raz nie.
W niedzielę byliśmy u niej z Dyrektorem Wykonawczym. Karetki pogotowia wezwać do domu nie pozwoliła (żeby ojca nie denerwować, bo przecież przed nim udawała zdrową), a do poradni dyżurującej w święta zabrać się nie dała.
Po moich namowach, perswazjach, tłumaczeniach, apelach, prośbach i groźbach we wtorek pojechała wreszcie do lekarza. A ja oczywiście z nią. Co prawda siedziałam w poczekalni, ale przynajmniej miałam pewność, że weszła do gabinetu.
Piętnaście różnych badań krwi oraz moczu nic nie wykazało. Mama dostała nowe leki i nowe dawki. Oby tylko zażywała je według zalecenia pani doktor.
Dzisiaj pojechałam do rodziców, żeby zrobić im jakieś większe zakupy na weekend. Sytuacja wygląda na w miarę opanowaną - ciśnienie się ustabilizowało i niech tak już pozostanie. Mobilizacją do poprawy samopoczucia wydaje się być nasz trzyosobowy wypad konsumpcyjny zaplanowany na przyszły tydzień.
A w międzyczasie Głos Rozsądku zaskoczył mnie kwiatkami - tym razem jak najbardziej z okazji.