Dziś ponoć Międzynarodowy Dzień Kawy, więc opowiem pewną historię związaną z tym napojem, który bardzo lubię.
Jesteśmy z jeszcze nie Mężem (i nawet jeszcze nie Narzeczonym) na obcej ziemi. Wiosną, kilka ładnych lat temu. Na uroczej polance w środku lasu, pełnej stokrotek. Dookoła hasają króliki.
Z przenośnego i jednorazowego grilla jemy frankfurterki, które wybornie smakują na świeżym powietrzu. Obok stoi rozłożony klasyczny kosz piknikowy z wiktuałami. Do pełni szczęścia brakuje mi tylko kawy.
I wtedy Dyrektor Wykonawczy wpada na genialny pomysł. Pamięta, że po drodze mijaliśmy restaurację, więc postanawia udać się do niej. Nie wierzę w powodzenie tej misji, ale wszak inny kraj, inne obyczaje.
Po dość długim okresie czasu i przejściu przynajmniej dwóch kilometrów wyłania się tak dobrze znana mi postać, która w ręce dzierży filiżankę z czarnym napojem i ciasteczkiem na talerzyku. Do tego łyżeczka i cukier. Bez problemu (i bez dodatkowej opłaty) udaje się Głosowi Rozsądku kupić kawę i obiecać, że odda naczynia w drodze powrotnej.
Wiele różnych kaw wypiłam w swoim życiu. I przed tamtą i po niej, ale właśnie tę na polanie, przyniesioną mi przez ukochanego człowieka, wspominam najpiękniej i z ogromnym sentymentem.
Bo pachniała i smakowała prawdziwą miłością.