Podobnie jak w ubiegłą sobotę, również i wczoraj obudziłam się (z podekscytowania mającym nastąpić tego dnia spacerem) już około 6:20. I choć Mąż się opierał oraz droczył, że mu się nie chce, koniec końców swoim urokiem osobistym, ciętą motywacją oraz zołzowatym dogadywaniem nakłoniłam go do zmiany zdania.
W przeciwieństwie do poprzedniego wypadu, tym razem świeciło piękne słońce i żadnego deszczośniegu (czy śniegodeszczu) nie uświadczyliśmy. Było za to trochę mrozu i trochę więcej wiatru, ale wystarczyło odpowiednio się ubrać i można spacerować do woli.
Po trzech godzinach przebywania na świeżym powietrzu (i tu niekoniecznie, bo normy stężenia szkodliwych pyłów przekroczone były kilkukrotnie) wróciliśmy do domu, po drodze jeszcze wzbudzając zdziwienie na twarzach spotkanych przypadkiem kolegów Dyrektora Wykonawczego, którzy nijak nie mogli pojąć po co my tak chodzimy dookoła. No cóż - jedni lubią pić na umór, a drudzy wolą spacery. I ani my ich, ani oni nas zrozumieć nie potrafią.
Dzisiaj zaś (znowu pomysłodawczynią byłam ja) wybraliśmy się do kina, gdzie w towarzystwie zaledwie jednej pary obecnej na sali obejrzeliśmy bardzo mądry film.