W czwartek po południu pomimo godzinnego spóźnienia pociągu do domu, pomimo ogromnego zmęczenia podróżą, pomimo upału, pomimo niewyspania i pomimo mojej migreny zaraz po zostawieniu rzeczy w kawalerce i zabraniu upominków pojechaliśmy do rodziców.
Tata obiecał czekać na nasz powrót znad morza. Słowa dotrzymał. "Udało mi się dożyć. Ale bym Wam narobił problemów jakbym wtedy umarł" - powiedział.
W telegraficznym skrócie dzieliliśmy się wrażeniami, bo na dłuższe odwiedziny umówiliśmy się z nim na piątek przed południem.
Trzy i pół godziny po naszym wyjściu mama dotrzymała obietnicy danej ojcu - zadzwoniła po pogotowie dopiero wtedy, gdy stracił przytomność.
Pani doktor i dwóch ratowników medycznych robili co w ich mocy (defibrylator, tlen, kroplówki, masaż serca, sztuczne oddychanie, zastrzyki), by sprawić, że jego serce zacznie pracować.
Udało się.
Drugą karetką, która przyjechała w międzyczasie, zabrali go do szpitala na kardiologię. Leżał na intensywnej terapii, monitorowany, podłączony do respiratora, który za niego oddychał.
Zmarł o 3:40 nad ranem nie odzyskując przytomności.
Wczoraj, praktycznie przez cały dzień, załatwialiśmy formalności związane z pogrzebem.
Wypis i kartę zgonu w szpitalu, akt zgonu w Urzędzie Stanu Cywilnego, emeryturę w ZUS, urnę oraz inne sprawy dotyczące pochówku w zakładzie pogrzebowym, identyfikację ciała taty w chłodni, napis i grawer na tablicy na cmentarzu oraz mszę w kościele.
Dzisiaj Mąż w kaplicy pożegnań włożył kilka osobistych rzeczy do trumny. Potem, wraz z kierowcą karawanu udali się do krematorium, gdzie w sali podglądowej był świadkiem jak trumna z ciałem taty wjeżdża do pieca.
Msza pogrzebowa odbędzie się w poniedziałek o jedenastej.