Odkąd pamiętam zawsze byłeś uparty i zawsze musiałeś postawić na swoim. Egoistycznie, nie licząc się z innymi, nie pytając nikogo o zdanie, podejmując decyzje po swojemu i za wszystkich.
Nie miałam z Tobą prawie żadnej relacji - no może jedynie tę opartą na panicznym strachu i nienawiści do Ciebie. Bo albo Cię nie było, albo jak byłeś to pijany, agresywny, przemocowy.
Nie przypominam sobie, żebyś kiedykolwiek dbał o swoje zdrowie - no może poza corocznym szczepieniem przeciwko grypie, o którym nigdy nie zapominałeś.
Kiedy w lutym po raz pierwszy pogotowie zabrało Cię do szpitala, usłyszałam od lekarza słowa, które nie pozostawiały żadnych złudzeń i nie dawały żadnej nadziei.
Byłam wtedy na Ciebie tak strasznie wściekła - że przez swój ośli upór, przez swoją głupotę, przez swoje zaniedbanie i na własne życzenie jesteś w takim, a nie innym stanie zdrowia.
Wtedy też pojawiły się moje łzy - z bezsilności, z wkurzenia, z żalu...
Kiedy w kwietniu po raz drugi pogotowie zabrało Cię do szpitala pamiętam swój strach o Ciebie, swój ból i swoją miłość.
A potem powoli, z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień i z miesiąca na miesiąc było z Tobą coraz gorzej - miałeś coraz mniej siły, byłeś coraz słabszy. Gasłeś i nikłeś w oczach.
Wyjechaliśmy na urlop z duszą na ramieniu. Pełni obaw i niepewności o Twoje zdrowie. Gdzieś z tyłu głowy czaiło się pytanie czy na nas poczekasz - tak, jak obiecałeś.
Ileż to razy chodząc po dobrze znanych Ci z dawnych lat miejscach płynęły mi łzy, bo wiedziałam, że Ty nigdy ich już nie zobaczysz. Byłam więc Twoimi oczami. Robiłam zdjęcia, które miałeś obejrzeć w piątek.
Wychodząc od Ciebie w czwartek powiedziałam jak zawsze: "pa tatuś, do jutra". Tylko dla Ciebie tego jutra już nie było.
Zamiast dzielić się wrażeniami i oglądać na laptopie fotografie, załatwialiśmy sprawy związane z pogrzebem. Zamiast patrzeć na Ciebie siedzącego na fotelu zobaczyliśmy Cię leżącego na noszach w kostnicy.
Ileż to razy płakałam mając świadomość nieuchronności Twojej śmierci, na którą już od lutego się przygotowywałam. Nie wiedziałam tylko kiedy ona nastąpi.
Przez dwie noce z rzędu tuż przed powrotem do domu śniło mi się, że kruszą mi się zęby. Takie sny zawsze zwiastowały mi coś niedobrego.
W tę noc z czwartku na piątek, kiedy nieprzytomny leżałeś podłączony do respiratora, a ja w końcu usnęłam przyśniła mi się postać płci żeńskiej, która przeszła przez korytarz i powiedziała tylko jedno słowo: "umarł".
Czuję, że to był anioł.
Wtedy pojawiła się ulga, spokój i taki wewnętrzny pokój ducha. Były i są ze mną od piątkowego poranka.
Nawet wczoraj, podczas mszy i pogrzebu, gdzieś tak od środka uśmiechałam się patrząc na urnę z Twoimi prochami. Bo wiedziałam, że już nie cierpisz, a to najważniejsze.
Żal mi tylko tego, czego nie miałam, czego nie doświadczyłam, czego nie przeżyłam i czego nie było. Żal mi, że ani ja nie poznałam Ciebie, ani Ty nie poznałeś mnie. Ale może - paradoksalnie - to dobrze? Bo przeżywam Twoją śmierć inaczej i dzięki temu jest mi łatwiej?
Cieszę się, że przez ostatnie lata potrafiłam przejść bardzo długą drogę - od nienawiści przez przebaczenie aż do miłości. I że - co najistotniejsze - potrafiłam prosto w oczy powiedzieć Ci: "kocham Cię, Tato".