Spaliśmy, a właściwie ja spałam, do 8:30. Zawsze po chemii potrzebuję snu i nie żałuję go sobie. Zwłaszcza, że dziś niedziela, więc żadnych badań, wizyt, ani podobnych atrakcji nie ma.
Jajecznica na boczku na śniadanie. Do tego kawa i herbata. Plus garść leków i zastrzyk w brzuch. Mierzenie temperatury i ciśnienia - to także moje stałe poranne rytuały.
Potem podział prac - wczorajsze pranie, dzisiejsze (podwójne) pranie - to moja działka. Gotowanie zupy grochowej - to działka Męża. Degustacja wspólna. Tak samo, jak i kawy z mlekiem z kafetierki oraz soku pomarańczowego z blendera.
Prysznic, makijaż, fryzurka (czyli codzienny dylemat - co na głowę założyć) i po godzinie czternastej wyszliśmy wreszcie z kawalerki na spacer. Pogoda piękna, wprost wymarzona.
Najpierw po gałce lodów, żeby mieć siłę chodzić. Później już tylko przyroda, pierwsze oznaki jesieni, wygrzewanie się w promieniach słońca...
Na koniec czekała nas prawdziwa niespodzianka. Trafiliśmy na piknik rodzinny, gdzie całkiem za darmo częstowano kiełbaską z rożna, chlebem z miodem oraz kawą i herbatą. Skorzystaliśmy z przyjemnością - podobnie jak inni spacerowicze.