Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

środa, 23 września 2020

3136. Pourlopowo

Jutro minie tydzień od czasu naszego powrotu znad morza, a ja dopiero dzisiaj znalazłam w miarę wolną chwilę, żeby podzielić się wrażeniami z tamtego wyjazdu.

Podróż w obie strony minęła nam szybko, bezproblemowo, spokojnie i na czas. Gdyby nie obowiązek noszenia maseczek w pociągu, pomyślałabym, że koronawirusa nie ma - ludzi multum.

Psiak spał na moim brzuchu albo na piersi. Wzbudzał ogólny zachwyt - i pasażerów, i konduktorów, i turystów na plaży. No bo jak go nie kochać?



Tym razem zdecydowaliśmy się na zupełnie inny niż zawsze pokój i to był strzał w dziesiątkę - odnowiony, z większą ilością miejsca, fajnym prysznicem (kąpaliśmy się wspólnie) i wygodniejszym łóżkiem (Miziak od razu je przetestował).

Zostawienie laptopa w domu było genialnym pomysłem, bo zamiast klikać oraz internetować, wieczorami graliśmy w Scrabble - na łóżku lub na tarasie. Zdarzało się nam nawet obejrzeć coś w telewizji.

Jedyną rzeczą, która nie wyszła tak, jak tego sobie życzyliśmy, był Festiwal Balonów, odbywający się 5 i 6 września. Pogoda nie dopisała, podobnie jak atrakcje w postaci skoków spadochronowych i lotów balonem. "Poza błotem wszystko mi pasuje" - to było moje hasło przewodnie podczas całego pobytu. Nic dziwnego - wszyscy troje wróciliśmy do pokoju ubabrani po kolana w gęstej mazi.

Straciłam rachubę czasu co do dnia i godziny. Nigdzie się nie spieszyliśmy. Robiliśmy co chcieliśmy, kiedy chcieliśmy i jak chcieliśmy. Długo spaliśmy. Prawie się nie kłóciliśmy. Odpoczęliśmy. Nie narzekałam (Mąż czasami tak), cieszyłam się każdą chwilą, doceniając to, co mam i będąc wdzięczną za to, co jest.

Zrealizowałam swoje marzenie sprzed dwóch lat, czyli spacer plażą z Mewiej Łachy do Ptasiego Raju - co prawda trzyetapowo (ze względu na jedzenie, picie, siku,  odległość oraz kondycję naszą i Dreptusia).

Pogodę mieliśmy dość dynamiczną - jednego dnia zdarzały się praktycznie wszystkie możliwe scenariusze i opcje. Nad morzem jest całkiem inna wilgotność, a woda bardzo miękka - skóra i włosy reagują inaczej.

Odwiedzaliśmy knajpki (głównie konsumując na dworze), degustowaliśmy wiele pyszności, w tym świeżo wędzonego łososia kupowanego od pana mieszkającego w pobliżu. "I jak tu schuść?" - pytaliśmy retorycznie...

Po raz pierwszy od czasu wszystkich dotychczasowych wyjazdów cały urlop spędziliśmy w obrębie Wyspy Sobieszewskiej - z powodu koronawirusa oraz obecności Rudzielca.

Miałam kilka ważnych telefonów. Udało się nam spotkać z moim radioterapeutą i jego żoną, którzy w tym samym czasie (wraz ze swoim czworonogiem) przebywali na wyspie na kursie tropienia dla psów. To dzięki tej znajomej Fuka ma pożyczoną, na okres rekonwalescencji, klatkę.

Codziennie robiliśmy od dziesięciu do trzynastu kilometrów (Łachudra też). Był czas na wszystko, a ja niczego nie odkładałam na później, bo "później" może już nie być. Nie chciałam żałować, że czegoś nie zrobiłam, a mogłam tylko albo nie miałam odwagi, albo się wstydziłam, albo odkładałam na "kiedyś".

Niczym się nie przejmowałam - chodziłam w krótkich spodenkach, bez makijażu, w dole od bikini (nie wolno mi się opalać). Zapomniałam o chorobie - jedynie noszony każdego dnia rękaw mi o niej przypominał.

Był czas na plażing - parawan pożyczyliśmy od właścicielki kwatery. Był czas na przytulenie, szum morza, wietrzyk, słoneczko, zabawy z Psiakiem i brak tłumów. Był czas na spacery brzegiem morza i na moczenie w nim stóp (oboje z Rudzielcem boimy się wody). Był czas na przeprawę promową i prywatny rejs motorówką.

Zużyłam rekordową ilość chusteczek higienicznych, bo wciąż miałam mokro w nosie i nie był to katar, ale pewnie jakaś alergia. Brakowało mi lodów Śnieżek i mizerii. Pochłaniałam za to ogromne ilości owoców. Nawet koperek, którego przecież nie znoszę, mi smakował.

Przekonałam się, że bursztyny (trochę ich uzbierałam), muszelki, patyki i ptasie pióra najlepiej wyglądają w swoim naturalnym środowisku, czyli na plaży i w morzu.

Odcięliśmy się od jakichkolwiek wiadomości z kraju i ze świata - o pandemii, o polityce. Gdyby nie wspomniane wyżej maseczki oraz karteczki z napisem "zdezynfekowano" na stolikach w restauracjach, nigdy bym nie pomyślała, że jest epidemia.

Na dwa dni przed wyjazdem trafiliśmy na areszt domowy - tuż obok nas odbywała się neutralizacja niewybuchów min morskich, a policja i straż pożarna nie wpuszczały nikogo na plażę. Mąż miał nawet problem z powrotem z piekarni na kwaterę, gdyż i drogi były obstawione.

Rudzielec z aniołka przeobraził się w diabełka - na tę przemianę wpływ miała suczka znajomych. Zaczął warczeć i szczekać na psy kilkukrotnie większe od niego, bronił swojego stada (czyli mnie i Dyrektora Wykonawczego).

Do domu wracałam spełniona. Na wszystko jest bowiem miejsce i czas. W tym roku spełniłam już kilka marzeń - o psie, o zakończeniu leczenia, o morzu. Teraz czas na kolejne - o znalezieniu pracy.

Tym razem bez kolaży, po dwa zdjęcia z każdego dnia spędzonego nad Bałtykiem i w drodze powrotnej. Oczywiście z Miziakiem w roli głównej, bo to właśnie on ma najwięcej fotek.