Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

poniedziałek, 19 grudnia 2016

2260. Retrospekcja

Grzebać w przeszłości za bardzo nie lubię. Cofanie się nie jest moją ulubioną czynnością. Ale mimo wszystko napiszę ile rzeczy udało mi się załatwić w ciągu ostatnich kilku tygodni będąc w naprawdę fatalnym stanie psychicznym. Gdybym czuła się normalnie (cokolwiek to słowo znaczy), czyli zdrowa na ciele i duchu, nawet bym nie pisnęła.

Zaczęło się oczywiście od biopsji, a konkretniej od oczekiwania na jej wynik. Towarzyszki niedoli w pokoju zwierzeń doradzały wypicie kieliszka czerwonego wina przed chemią. Ale o co chodzi? No bo jak to tak - przecież jak biopsja, to i rak w pakiecie każdej na pewno się dostanie. No to mnie ten bonus (na razie) ominął. A za czerwonym winem nie przepadam, więc nie mam co żałować.

Jestem wdzięczna za cierpliwość paniom w sekretariacie chirurgii, które codziennie odbierały ode mnie telefon z tym samym pytaniem. Jestem wdzięczna swojemu koledze z klasy z liceum, który natychmiast odpisał na mój SMS. Jestem wdzięczna pielęgniarce pracującej z moim onkologiem za znalezienie dla mnie terminu wizyty. Wyżej wymienionemu lekarzowi jestem zaś winna przeprosiny - wszak mówił, że strzelanie z pistoletu boleć nie będzie, ale nie uwierzyłam.

Jak na złość w tamtym czasie zamiast się uspokoić, zrelaksować i zająć myśli czymś przyjemnym, zostałam wkręcona w istny kołowrotek wydarzeń, których nie byłam w stanie kontrolować, zaplanować, a które tylko precyzyjnie dolewały oliwy do ognia, przez co bardzo negatywnie odbiły się na moim stanie ducha.

Niepewność czy Mąż o czasie dostanie wypłatę, z której częścią trzeba od razu iść do wpłatomatu. Telefon do gazowni i podanie stanu licznika. Wizyta w spółdzielni mieszkaniowej, by uzyskać informację odnośnie kosztów za zużyte w ubiegłym sezonie ogrzewanie. Gorąca telefoniczna linia z właścicielką kawalerki (leżącą w łóżku z chorym kręgosłupem kilkadziesiąt kilometrów stąd) odnośnie sposobu przekazania jej pieniędzy za wynajem oraz opłaty.

Lekcja angielskiego z Czarnulą. Wysłuchiwanie mamy zdającej mi codziennie szczegółowe relacje z postępów prac remontowych za oknem. Wizyta rodzicielki w kawalerce i ciąg dalszy opowieści budowlanych. Przełożone spotkanie z fryzjerką i radykalne cięcie na tak krótko, jak jeszcze nigdy u niej nie było. Oczekiwanie na zamówione na adres rodziców kolczyki, na książki do paczkomatu, ale i na kuriera z perfumami.

Zmiana operatora komórkowego (nigdy więcej żadnego abonamentu) i niespodziewana faktura do zapłacenia od dotychczasowego dostawcy usług. Problemy ze zwrotem modemu UPC - niemożność wysłania wypełnionego wniosku z powodu rzekomo błędnego adresu e-mail, uporczywe próby dodzwonienia się do BOK-u, jednodniowe oczekiwanie na mail z kodem zwrotu, wieczorna wycieczka do paczkomatu zakończona fiaskiem (brak wolnych skrytek), kolejny (już nocny) spacer w inne miejsce, gdzie w końcu udało się pozbyć modemu. Zmiana dostawcy usług internetowych - nigdy więcej żadnego abonamentu i w tej kwestii.

Komisja w sprawie orzeczenia o niepełnosprawności - rozmowa z pracownikiem socjalnym oraz lekarzem rehabilitantem (decyzja jeszcze w tym tygodniu). Pismo w sprawie odbioru czujnika czadu i kolejna gorąca linia z właścicielką mieszkania, która wraz z dowodem musi osobiście go odebrać z administracji do końca tego roku.

Moja spowiedź, podczas której usłyszałam, że "moc w słabości się doskonali". Trzydniowe rekolekcje adwentowe, w których uczestniczyłam z Mężem. Pierwsza Wigilia firmowa Dyrektora Wykonawczego zorganizowana nie w pracy, a w lokalu.

Do tego ogarnięcie tych najbardziej prozaicznych spraw domowych, jak pranie, sprzątanie, gotowanie, czy zakupy - włączając w to prezenty dla rodziców oraz wszelkie butelki, słoiki i puszki potrzebne do przygotowania potraw na święta, które stoją i czekają w gotowości bojowej już od pierwszego weekendu grudnia. Po co tak wcześnie?

Powody są dwa. Jeden całkiem przyziemny, czyli chęć uniknięcia największych tłumów i kolejek do kas. Drugi całkiem poważny - diagnoza, której się spodziewałam i na którą liczyłam, czyli rak. Ale moje ciało mnie oszukało, sprawiając, że poczułam się rozczarowana i zawiedziona, bo w swojej zapobiegliwości, chęci kontroli i planowania przyszłości, oczami wyobraźni liczyłam na operację usunięcia guza jeszcze przed świętami, więc chciałam zrobić to, co mogłam wcześniej, by potem móc spokojnie zająć się chorowaniem.

I tak się zapętliłam, że nie wytrzymałam i zaliczyłam ogromny dół. Na tym więc kończę powyższą retrospekcję, na przyszłość życząc sobie tego, co poradził mi  - jak zawsze mądry i najlepiej mnie znający - Głos Rozsądku:

"Po pierwsze - daj sobie prawo do słabości.
Po drugie - poświęcaj maksymalną uwagę każdej wykonywanej czynności.
Po trzecie - daj sobie prawo, żeby czasem robić nic, czyli ino siedzieć".