Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

piątek, 30 września 2011

49-64. Archiwum (1-30 września 2011)

30 września 2011

64. Mężczyzno, puchu marny…


Przekornie będzie - no może nie do końca, ale odrobinę... W końcu - ponoć - dziś jest ten dzień - cokolwiek by to znaczyć miało.

"Gdzie ci mężczyźni wspaniali tacy - orły, sokoły, herosy"... - śpiewała kiedyś Danuta Rinn. Też się czasem nad tym zastanawiam. Chodzę, obserwuję, słucham, rozmawiam, wyciągam wnioski. I co? Różnie bywa. Jak to w życiu. Zależy gdzie się ucho przyłoży. Nie będę dokładać do pieca i narzekać, bo to moja słabość, z którą walczę. Skoncentruję się zatem na aspektach pozytywnych, czyli na szklance do połowy pełnej.

Prawdziwy facet... Pierwsze skojarzenie? Chwila na zastanowienie i... Jest. Wyłania się i zmierza w naszym kierunku. Ma to "coś". Pierwsza rozmowa, najpierw jest trochę niezręcznie, ale szybko przełamujemy lody i robi się naprawdę miło. W powietrzu czuć jakieś pokrewieństwo bratnich dusz - niektórzy będą się sprzeczać, że to tylko czysta reakcja chemiczna i feromony, ale - ile osób - tyle opinii. Niezbywalne prawo każdego człowieka do wyrażania swoich poglądów.

"Fajny facet" - słyszę czasem. Fajny, bo? Nie powiem - oglądam się za tymi fajnymi, ale rzadko. Zapewne mam wysokie wymagania i poprzeczkę ustawiam proporcjonalnie do swojego wzrostu. Nieczęsto jakiś ją przeskoczy. Moja wina - przyznaję się bez bicia.

Lubię rozmawiać, nie gadać, lecz właśnie rozmawiać - przez duże "R". To już może być wyższa szkoła jazdy dla niektórych, ale jak się rozmowa klei, dobrze rokuje na przyszłość - przynajmniej nudno nie będzie jak co innego spowszednieje.

Mam chyba sporo cech typowo uznawanych za męskie, bo jakoś tak się składa, że łatwiej niejednokrotnie porozumiewam się z płcią brzydszą, niż z własną. Więcej konkretów, logicznego myślenia, zadaniowego podejścia do rozwiązywania problemów znajduję właśnie w facetach.

Uogólnię sobie, a co - wolno mi przecież - generalnie lubię mężczyzn, aczkolwiek są odstępstwa, lecz - wyjątkowo - dzisiaj o nich ani słowa...


29 września 2011

63. Rozmowa


Rozmowa - "komunikacja werbalna, dialog". Suche i bezosobowe słowa. Fakty. Krótka definicja czegoś, za czym kryją się ludzkie pragnienia, tęsknoty, myśli, emocje...

Codziennie wypowiadamy tysiące wyrazów (kobiety ponoć zawsze o wiele więcej niż mężczyźni), mówimy do innych, czasem też do siebie. Komunikujemy się z bliskimi, współpracownikami, szefami, z panią w warzywniaku za rogiem, z panem listonoszem, z dziećmi sąsiadów.

Dla mnie rozmowa to celebracja wspólnych chwil, to uwaga i czas poświęcony drugiemu człowiekowi, to zatrzymanie się w biegu życia i delektowanie się słowem - razem.


28 września 2011

62. Krótko i na temat


Od paru dni obserwuję bardzo niepokojącą tendencję - już kilka osób spośród tych, które "miały zaszczyt" zostać polecone na pierwszą stronę Onetu, usunęło swoje blogi... Jeszcze inni się wahają... Szkoda. Jest mi smutno, że tak się dzieje.

W ogóle dzisiaj nie mam wesołego nastroju. Wróciłam ze spotkania z moją przyjaciółką z dawnych lat i jej opowieści też nie spowodowały żadnej pozytywnej zmiany w moim humorze, a wręcz utrzymały go na tym samym poziomie. Ech, życie - chciałoby się westchnąć...  


27 września 2011

61. Trzecia - skórzana


"Kochana Cholercia"... - usłyszałam rano od Męża. Najpierw - jak zwykle - mnie obudził (wreszcie chyba odespałam pobudki u Autostopowicza), a potem złożył mi życzenia z okazji, przypadającej dzisiaj właśnie, naszej trzeciej rocznicy ślubu cywilnego.
  
Nie byłam, nie jestem i nie będę ideałem. Zdaję sobie sprawę ze swoich wad, ale znam i zalety. Wiem jedno - nigdy w życiu nie wytrzymałabym ze swoim klonem, więc tym bardziej podziwiam Męża, że ma do mnie anielską wprost cierpliwość i ze stoickim spokojem znosi moje, czasami dosyć osobliwe, pomysły i zachowania.

Może i będę dziś brzmiała ckliwie i banalnie, ale mam to w nosie - w końcu jestem na swoim podwórku. Będzie prywatnie, bo to nasz dzień i nasze święto. Pamiętam jak trzy lata temu, w samo południe, staliśmy w sali Urzędu Stanu Cywilnego. Pamiętam z jaką pewnością i radością w głosie Mąż powtarzał słowa przysięgi, a mnie łzy napływały do oczu. Później, kiedy przyszła moja kolej, ciężko mi było dokończyć ślubowanie, żeby się nie rozpłakać, gdyż w oczach Męża widziałam łzy szczęścia.

Tak naprawdę tylko my oboje wiemy przez co musieliśmy przejść i czego doświadczyć przez ten czas. Nie wiem ile lat, miesięcy, czy dni będzie nam jeszcze dane. Wiem jedno - nie żałuję ani chwili - nawet jeśli było ciężko, nawet jeśli bolało, nawet jeśli płakaliśmy razem. Dzięki przeciwnościom losu i problemom mieliśmy możliwość sprawdzenia swojego uczucia i daliśmy radę - mimo wszystko...

Mężu, dziękuję Ci za miłość i przyjaźń; za wsparcie i pomoc; za dobro i ciepło; za spokój i cierpliwość; za wolność i zaufanie; za bliskość i intymność. Dziękuję Ci za każdy rok, miesiąc, tydzień, dzień, godzinę, minutę i sekundę naszego wspólnego bycia razem. Warto było czekać tak długo właśnie na Ciebie. Dla mnie jesteś najlepszym Mężem!


26 września 2011

60. Dlaczego?


Jesień stała się faktem... Wyjeżdżaliśmy z Mężem nad morze jeszcze w lecie, a wróciliśmy już jesienią. Dziwnie się czuję z tymi kilkunastoma dniami, które gdzieś - po drodze - zawirowały... Zupełnie jak spadające z drzew usychające, lecz nadal kolorowe, liście.

Wrzesień przywołuje we mnie nostalgię i zamyślenie. Nie mówię wtedy zbyt wiele, pogrążam się w sobie. Nie jestem smutna, ale trochę nieobecna duchem. Tak właśnie czułam się na Westerplatte. Nigdy wcześniej tam nie byłam. Wybraliśmy się w to miejsce, razem z Autostopowiczem, trzy dni przed powrotem do domu. Poza naszą trójką, prawie nie było tam nikogo. Trudne emocjonalnie chwile. Podobnych doświadczyłam zwiedzając obóz koncentracyjny w Oświęcimiu podczas szkolnej wycieczki - dawno temu, bo w podstawówce. Niepokój, uczucie zimna, gęsia skórka, ściśnięte gardło... I to jedno, niewypowiedziane pytanie - "dlaczego?" Jakim trzeba być człowiekiem, żeby innym ludziom wyrządzić tyle niewyobrażalnego okrucieństwa? Nie jestem w stanie tego zrozumieć...


25 września 2011

59. „Raz kozie śmierć”…


Zrobiłam coś całkowicie spontanicznego i nieprzemyślanego - pozwoliłam emocjom wziąć górę nad rozsądkiem, czyli wciąż jestem między słowami "Ody do życia"... Jeśli się uda, pewnie o tym napiszę, a jeśli nie - zasłona milczenia spadnie na moje działania. Przyznam, że samą siebie zaskoczyłam (nie po raz pierwszy zresztą), ale akurat to nie jest powód do zmartwień. Prawdziwe schody mogą się dopiero zacząć, lecz nie będę uprzedzać biegu wydarzeń. Powiedzmy, że maszyna losująca poszła w ruch...


24 września 2011

58. Wspomnieniowo…


Wczorajszy, opublikowany w poście, wiersz był jedną z pierwszych rzeczy, na jaką zwróciłam uwagę zaraz na drugi dzień po przebudzeniu się w mieszkaniu Autostopowicza. Wisiał sobie na tej ściętej ścianie, tuż prawie nad głową naszego gospodarza. Od tamtej pory sporo myśli krąży wokół treści tej ody... Szczególnie w kwestii mojego narzekania, a także rezygnowania z czegoś przed rozpoczęciem, czyli oddawania pola walkowerem. Obie są tematami, które poruszam na terapii - wspomniałam zwłaszcza o tym ostatnim (bo jest świeży) podczas czwartkowego spotkania z moją prowadzącą. Czuję potrzebę zmian i nie ukrywam, że bardzo wiele dał mi pobyt nad morzem - sporo wolnych chwil na zastanowienie się - co bym tak naprawdę chciała robić i co mogę. Ziarno już zasiane, teraz je podlewam, żeby wykiełkowało, a czas niech będzie moim sprzymierzeńcem.

Tęsknię za rozmowami z Autostopowiczem, choć on pewnie nieraz miał już dość moich, nieustannych i drążących różne kwestie, dociekliwych i szczegółowych pytań. Z uśmiechem na ustach mówił, że chcę go wyswatać, ale jednocześnie sam przyznał, że bardzo trafnie nakreśliłam charakter kobiety, która mogłaby go przy sobie zatrzymać. Jestem mu nawet wdzięczna za te "przymusowe" pobudki po szóstej rano, bez względu na dzień. Swoją drogą - podziwiam go za samodyscyplinę i siedzenie przed komputerem od bladego świtu. Brakuje mi odgłosu klikania w klawisze klawiatury, brakuje mi jego min i gestów, a także pytania "jak było"? kiedy wracaliśmy z Mężem do domu po kilku godzinach nieobecności.

Nasz gospodarz dał nam nie tylko dach nad głową, ale przede wszystkim ofiarował swoje ciepło, serce, troskę i ogromną pomoc, a to wartości bezcenne. W czarno-białych fotkach, które nam zrobił, uchwycił prawdziwie intymne emocje, a ta konkretna - moja i Męża ulubiona 6207 - jest jednym z najpiękniejszych zapisów chwili w kadrze.


23 września 2011

57. „Oda do życia”


"Powoli umiera ten kto staje się więźniem przyzwyczajenia,
powtarzając każdego dnia te same drogi,
kto nie zmienia marki, znaku firmowego,
kto nie ryzykuje, nie zmienia koloru ubrań,
kto nie rozmawia z ludźmi których nie zna.

Powoli umiera ten kto unika w swoim życiu pasji,
kto zawsze przekłada czarne nad białe i poszczególne chwile nad całą paletę emocji,
które powodują, że błyszczą oczy, że na twarzy pojawia się uśmiech,
że serce bije mocniej w konfrontacji z błędami i uczuciami.

Powoli umiera ten kto nie wywraca stołu, 
kto jest nieszczęśliwy z pracy, 
kto nie ryzykuje pewności dla niepewności realizacji marzeń, 
kto nie pozwoli sobie, przynajmniej jeden raz w życiu, uniknąć rozumnych rad.

Powoli umiera ten kto nie podróżuje,
kto nie czyta, kto nie słucha muzyki, 
kto nie znajduje dobra w sobie.

Powoli umiera ten kto siebie nie kocha,
kto nie pozwala sobie pomóc,
kto przechodzi przez życie ciągle narzekając na własne nieszczęście lub na deszcz który pada.

Powoli umiera ten kto rezygnuje z własnego projektu przed rozpoczęciem go,
kto nie pyta o to co nie zna i nie rozumie,
kto nie odpowiada kiedy się go pyta o coś co zna.

Unikajmy śmierci w małych dawkach,
pamiętając zawsze, że bycie żywym domaga się długiego wysiłku począwszy od prostej czynności oddychania.

Tylko płomienna cierpliwość poprowadzi cię do zdobycia wielkiego i wspaniałego szczęścia".

Pablo Neruda


22 września 2011

56. Chaos kontrolowany


Mam tyle zaległości w każdej dziedzinie... Daję sobie czas do końca miesiąca, żeby wszystkie nadrobić. Najpierw przeglądanie ofert pracy - jak przed wyjazdem - dzień w dzień. Mam nowy list motywacyjny, w którego tworzeniu niezaprzeczalny udział miał Autostopowicz i jego świeże spojrzenie na mnie i moje umiejętności. Jak się uda, z pomocą znajomych, zacznę ponownie udzielać korepetycji, więc trzymajcie kciuki i przesyłajcie pozytywne wibracje.

Myśli pełno krąży mi po głowie i na razie nie dają nad sobą zapanować, ale dam radę i z nimi. Może coś się z nich wykluje. Nie zdradzam na razie. Wcale nie dlatego, żeby nie zapeszyć. Ot tak, po prostu, pomilczę trochę. Z przekory.

Czytam powoli Wasze blogi, ale strasznie dużo wpisów popełniliście kiedy mnie nie było, więc potrzebuję czasu na zapoznanie się z całą ich treścią.

Wieloma rzeczami chciałabym się podzielić, ale dzisiaj już nie zdążę - Mąż niedługo wraca z pracy, a ja nie chcę siedzieć wtedy przed komputerem. Czeka nas kolejna porcja zdjęć do przejrzenia - tak to jest, jak się lubi fotografować i wszystko chce uwiecznić...


20 września 2011

55. Ogarniam wszystko po powrocie


Wróciłam, choć - oczywiście - wolałabym tam zostać. Na razie staram się jako tako ogarnąć (jedno z ulubionych słów Autostopowicza, które od niego zapożyczyłam), czyli rozpakowałam bagaże, uprałam co nieco, przejrzałam razem z Mężem nasze zdjęcia (istny maraton dla oczu - ponad cztery tysiące fotek), odwiedziliśmy sąsiadeczki oraz dwie znajome, a bardzo bliskie nam osoby. Mam nadzieję, że pojutrze będę w stanie napisać coś więcej - Mąż idzie wtedy już do pracy po urlopie, a ja zagospodaruję sobie odrobinę czasu dla siebie.


16 września 2011

54. Dożywotnia dyskwalifikacja


Przedwczoraj Autostopowicz miał swój planowy termin oddania krwi (jest honorowym krwiodawcą), więc razem z Mężem zdecydowaliśmy się pójść z nim i zrobić coś dla innych. Już przy pobieraniu próbki były problemy - nasz gospodarz miał za mało hemoglobiny, ja miałam za cienkie żyły, a Mąż zasłabł.

Wypełniliśmy ankiety, zjedliśmy po paczce ciasteczek, wypiliśmy po kubku czekolady i czekaliśmy w kolejce do lekarza na jego ostateczną weryfikację. Nikt spośród naszej trójki nie miał tego dnia szczęścia. Autostopowicza zdyskwalifikował zbyt niski wskaźnik, wymienionej wyżej, hemoglobiny. Mąż odpadł ze względu na zasłabnięcie i ciśnienie (70 na 40). Ja dostałam obuchem w głowę. "Mam przynajmniej dwa powody, żeby Panią dożywotnio zdyskwalifikować - tarczyca (niedoczynność plus Hashimoto) oraz astma. Nigdy nie będzie Pani mogła być dawcą krwi, szpiku, ani organów" - oto słowa lekarza.

Autostopowicz zapewne, po raz kolejny, odda krew za osiem tygodni. Mąż wciąż ma szansę na bycie dawcą. Ja czuję się odrzucona i niepełnowartościowa jako człowiek - z przyczyn całkowicie ode mnie niezależnych nigdy nikomu nie będę mogła pomóc, dzieląc się cząstką siebie.

Całym sercem wspieram szlachetne idee, a sama namacalnie nie mogę brać w nich udziału. Jedyne, co mi pozostało, to przekuć moją fizyczną niemoc w siłę ducha i zachęcić Was do próby pomocy innym.


8 września 2011

53. Obiecane muszelki


Obiecane muszelki (zbierał Mąż, układałam ja) dla Was...

52. Radość dziecka


Dwa dni pod znakiem zwiedzania (jak mogłoby być inaczej) oraz zwierząt. Wczoraj Orłowo (klify i molo), ale i tak bohaterami dnia były wróble, które w kawiarence nadbrzeżnej jadły okruszki ciastek z talerzyka i wydziobywały resztki z widelczyków. Dowody "zbrodni" uwieczniłam na zdjęciach. Byłam też świadkiem akcji grozy - czarny kot wgryzł się w żywą kaczkę, z którą uciekł pod mostek.

Dzisiaj zoo w Oliwie (nie zdążyliśmy zwiedzić całego, bo strasznie lało), lecz mnie do pełni szczęścia wystarczyły kozy w małym zoo (przemiła pani Beata otworzyła jego bramy specjalnie dla nas po tym, jak Mąż powiedział jej jak wielką fanką kóz jestem ja). Koziołek Matołek (naprawdę ma tak na imię) to straszny pieszczoch - uwielbia drapanie pomiędzy łopatkami. Wysuwa wtedy swój różowy język z nieskrywaną lubością i odchyla na bok łebek. Doświadczyłam tej reakcji. Wietnamska świnka Hiacynta (raczej wielki czarny prosiak) jest smarowana oliwką, bo ma bardzo suchą skórę. Łagodna jak baranek. Lubi być drapana za uszkiem. Sprawdzałam! Fotki zrobione przez Męża będą świetną pamiątką.

Sporo punktów z Certyfikatu Prawa Do Zabawy już zrealizowałam. Dużo jeszcze wciąż przede mną. Radość dziecka i umiejętność cieszenia się rzeczami małymi - tego nie chciałabym nigdy utracić. Tym, którzy zarzucają mi infantylizm i bycie osobą samotną, szczerze współczuję. Żal mi również malkontentów i tych, którym brak odwagi na odkrywanie w sobie dziecka - poczytajcie wiersze ks. Twardowskiego - może zrozumiecie o czym mówię.


6 września 2011

51. Luz totalny


Jakie to fajne uczucie nic nie musieć - reset całkowity - mam nawet wrażenie, że dotyczy on również połączeń pomiędzy neuronami, co owocuje lenistwem okrutnym mego umysłu, ale i ciała.

Wczoraj byliśmy z Mężem na paradzie żaglowców w Gdyni - fantastyczna rzecz, zważywszy na fakt, iż oglądaliśmy ją z morza, płynąc katamaranem i podziwiając w całej okazałości rozpostarte żagle. Wróciliśmy późnym wieczorem, zmęczeni jak mopsy, ale szczęśliwi.

Dzisiaj przed południem łakomczuchy trzy wcinały pączki. Zdradzę słodki sekret, że we Wrzeszczu jest kultowa ponoć (tak zeznaje Autostopowicz) pączkarnia (jakby co, służę adresem). Różne kształty (tradycyjne okrągłe, trójkątne oraz rogale) i smaki (z serem, jabłkami, wiśniami, toffi, czekoladą, różą, truskawką i raffaello) oraz posypki (cukier puder, lukier, wiórki kokosowe i orzeszki). Ja i Mąż pożarliśmy po trzy sztuki, nasz gospodarz tylko dwa. Toffi jest genialne!

Siedziałam dziś na molo w Brzeźnie (uwielbiam to miejsce - o wiele bardziej niż sopockie), czytałam książkę, a Mąż w tym czasie brodził po kolana w wodzie, łowiąc dla Was muszelki. Cud, miód, malina - chciałoby się rzec, gdyby nie to, że gadać wcale mi się nie chciało. Słoneczko, ciepełko, lekki wiaterek, szum morza, latające mewy - poezja dla uszu mych. Odpływam, odpoczywam, oddycham...


4 września 2011

50. Dotarłam...


Przeżyłam zepsutą lokomotywę i związane z tym stuminutowe opóźnienie pociągu; jazdę w pierwszym, a później w ostatnim wagonie - za sprawą przestawienia, nowej już, sprawnej lokomotywy. Naliczyłam po drodze (razem z panią Krysią, która od stolicy towarzyszyła mnie i Mężowi i wciągnęła się sama w statystyczną pomoc) sto osiemdziesiąt krów oraz osiemnaście koni. Bociana ze świecą by szukać (zamiast niego był jeden zając, pomykający wzdłuż torów i trzy sarny przed lasem).

Autostopowicz czekał na nas na peronie i zafundował nam spacer do swojego mieszkania, gdzie spędziliśmy pierwszą noc (a właściwie pół) na antresoli, co okazało się wrażeniem nie do przejścia jak dla mnie, bo czułam się tam jak w grobowcu (chyba Mąż ma rację twierdząc, że cierpię na klaustrofobię, a poruszanie się na czworakach, mając nad głową ścięty sufit, to zbyt karkołomne wyzwanie jak dla mnie). O schodach prowadzących na górę nawet nie wspomnę, bo jak na nie patrzę, mam wciąż dreszcze. Tak więc ostatnią noc przespaliśmy już normalnie - na dole - bezstresowo i smacznie.

Jest cudnie - zbieram dla Was obiecane muszelki; myślę o tych, którym obiecałam; karmię chorą tarczycę jodem pierwszego sortu i delektuję się widokiem morskiej wody. Całkiem w gratisie i spontanicznie znajomi "wrobili" mnie i Męża w wywiad dla oddziału regionalnego TVP w naszym ulubionym temacie, ale nie zdradzę o co chodzi, bo jeszcze mnie ktoś zobaczy, a potem rozpozna i będę musiała uciekać przed łowcami autografów.


1 września 2011

49. „Wsiąść do pociągu byle jakiego”…


No, może nie do "byle jakiego", lecz do całkiem konkretnego, ale to dopiero jutro rano. Nie chciałam wyjeżdżać bez pożegnania, więc oto jestem. Walizki spakowane, czyli najgorsze już za mną. Oj, nie było to łatwe zadanie, żeby zdecydować co wziąć, a co zostawić, zwłaszcza że pogoda lubi płatać figle. Wolałam zabrać więcej i nie używać, niż mniej i cierpieć z powodu braku. Oczywiście chodzi o ubrania i buty. Tak więc zamiast planowanej jednej bardzo dużej walizki, mamy jeszcze z Mężem dwie mniejsze (dobrze, że wszystkie na kółkach), torbę z jedzeniem i piciem na te nieszczęsne dwanaście godzin, kijki do Nordic Walking (za długie, żeby je upchnąć z ciuchami) i jeszcze jedną małą siatkę z książkami i krzyżówkami oraz - obowiązkowo dla mnie - notes, żebym zapisywała w nim jak coś ciekawego się wydarzy - potem będzie jak znalazł, żeby o tym skrobnąć co nieco.

Nasz kochany Autostopowicz dzwonił właśnie do nas, pytając czy wolimy masło, czy margarynę, bo robi w tej chwili zakupy i nie wiedział co wziąć. Czy nie tak postępuje Dobry Duszek? Nareszcie poznamy go osobiście po tych prawie pięciu latach internetowej znajomości - już się nie mogę doczekać czasu z nim spędzonego. Obiecał oddać nam do dyspozycji jeden komputer, podczas gdy sam będzie korzystał z drugiego (jest świetnym tłumaczem). Istnieje więc duże prawdopodobieństwo, że tu zajrzę i popełnię jakiś wpis (a może i kilka?) - zobaczymy. Nie chcę nic obiecywać, bo nie lubię rzucać słów na wiatr. O muszelkach dla komentatorów postu nr 35 pamiętam - dostaniecie je - bez obaw.

Pomyślcie o mnie i o Mężu jakoś tak szczególnie cieplej, mając na uwadze naszą jutrzejszą "drogę przez mękę" do upragnionego celu, zwanego Morzem Bałtyckim. Wszystkim, którzy rozpoczęli dziś nowy rok szkolny (czy to nauczycielom, czy też uczniom) życzę łagodnego wdrożenia się do swoich obowiązków i szybkiego upływu czasu do kolejnych wolnych dni. Trzymajcie się cieplutko! Pa, pa...