25. Cena miłości
Kto z nas nigdy nie przypinał ludziom różnych łatek, nie oceniał ich i nie krytykował, nikogo osobiście nie znając, a kierując się jedynie schematycznym myśleniem, czy też zwykłymi uprzedzeniami? "Jak rudy to wredny", "blondynki są głupie", "facet powinien być wyższy i starszy od kobiety", "jedynacy są rozpieszczeni"... Przykłady można by mnożyć bez końca. Chyba nie ma takich osób, a jeśli nawet - jakimś cudem - by się znalazły, są wyjątkiem potwierdzającym regułę.
Nie mam żadnego ustalonego planu pisania, żadnej listy tematów, gdyż siadam i całkowicie spontanicznie pozwalam swoim myślom krążyć w głowie. Może i panuje tu chaos, ale czasem najwięcej informacji znajduje się pomiędzy wierszami... W niektórych swoich wpisach otwieram pewne wątki, by móc do nich powrócić - jak choćby właśnie teraz.
Cofnijmy się o kilka lat... Jest mroźne zimowe przedpołudnie. Pewna kobieta nie może usiedzieć w domu. Jest bardzo zdenerwowana. W końcu wychodzi. Jedzie kilka przystanków autobusem, dalej idzie pieszo. Nie ma jeszcze dziesiątej, ale ona stoi już przed sklepem, niecierpliwie czekając na jego otwarcie. Ma na sobie czerwony płaszcz, jest wysoka i ma długie blond włosy, które wymykają się jej spod kaptura na głowie. Zauważa, że nie jest tam sama. Widzi młodego, średniego wzrostu chłopaka z plecakiem, ubranego w grubą czerwoną kurtkę, który najwyraźniej przyszedł tutaj w tym samym celu. Kiedy otwierają się drzwi, ona wpada do środka jak burza. Po chwili wychodzi, a na jej twarzy gości uśmiech. W ręce trzyma dwa kartoniki, na których kupno czekała osiem długich lat. Wciąż nie może uwierzyć w swoje szczęście. Dopiero po chwili jej zamyślenie przerywa głos chłopaka, który kilka minut wcześniej czekał razem z nią przed sklepem. Nawiązują krótką rozmowę i wymieniają się telefonami, po czym każde z nich udaje się w swoją stronę.
Mija kilkanaście dni, w trakcie których kobieta jest pochłonięta związkiem z pewnym mężczyzną, którego poznała kilkanaście godzin wcześniej zanim zjawiła się pod tamtym sklepem. Planują wspólny wyjazd do innego miasta na weekendową imprezę. Dziwnym zbiegiem okoliczności jej zdjęcia z tego wypadu obejrzy w internecie chłopak, z którym wymieniła się numerami telefonów po wyjściu ze sklepu. Jego uwagę zwróci pewien charakterystyczny symbol, który dostrzegł u kobiety, a który jest mu jakże bliski.
Kilka tygodni później mężczyzna, z którym kobieta bawiła się na imprezie, decyduje się ją zostawić. Jest jej przykro, ale dzień później rozpoczyna pracę i jej myśli muszą koncentrować się na nowych obowiązkach. Dostaje też sms od znajomego chłopaka. Umawiają się na spotkanie w pubie, potem na kolejne do kina. Mają wspólną pasję, która ich połączyła, fajnie im się rozmawia. Do czasu kiedy chłopak pyta ją o wiek. Ona wie, że jest od niego starsza, zdaje sobie sprawę, że nie może kłamać, ale nie chce widzieć jego miny, więc wymijająco obiecuje mu wysłać sms po powrocie do domu. Wystukuje dwie cyferki i czuje, że jest to koniec ich ledwo co rozpoczętej znajomości. Nie myli się, chłopak nie jest w stanie udźwignąć tej różnicy, więc proponuje zwykłe koleżeństwo, na co ona wyraża zgodę. Mają ze sobą kontakt, rozumieją się, dużo rozmawiają, chodzą razem grać w bilard, spędzają ze sobą sporo czasu.
Kobieta spotyka swoją pierwszą miłość sprzed lat i daje się namówić na próbę odnowienia tamtej relacji. Ona jest wciąż panną, on zdążył się ożenić i rozwieść. W międzyczasie utrzymuje przyjacielską znajomość z chłopakiem, o co jest zazdrosny jej facet. Ona nie jest w stanie znieść jego ciągłej kontroli, braku zaufania i nieuzasadnionej zazdrości, więc odchodzi. Najlepiej czuje się w towarzystwie chłopaka, bo nareszcie jest wolna, bezpieczna i nieskrępowana. Pewnej soboty spotykają się u niego i oglądają dvd. Kobieta zdaje sobie sprawę, że chłopak nie jest jej obojętny, ale wie, że nie może przekroczyć granicy przyjaźni, jaka ich łączy. On chyba czuje to samo, gdyż kilka dni później prosi ją o jeszcze jedną szansę na bycie razem. Jego słowa są tymi, które chciała usłyszeć, ale o których nawet bała się śnić.
Chłopak chce, żeby pojechała z nim na wesele do jego rodziny na wieś. Kobieta wie, że zatrzymają się w jego domu rodzinnym i pozna jego rodziców. Obawia się tego spotkania, pamiętając o dzielącej ich różnicy wieku, ale on ją uspokaja, mówiąc, że wszystko będzie dobrze, że dla nich najważniejsze jest jego szczęście. Dzwoni do swoich rodziców z informacją, że jest ktoś, kto daje mu szczęście i kogo chce im przedstawić. Oni są przeciwni temu związkowi i nie chcą go słuchać - wystarczyła im informacja o tym, ile ona ma lat. Mimo to, chłopak nie poddaje się. Jadą razem z kobietą na wesele do jego rodzinnej wsi. Rodzice jej nie zauważają, jest dla nich powietrzem. Jest jej przykro, ale wesele szybko mija, a następnego dnia wracają już do swojego miasta. Matka i ojciec chłopaka nie dają mu spokoju, nękają go telefonami, żeby zakończył tę znajomość. W końcu chłopak im ulega i zostawia kobietę.
Ona jakoś sobie radzi, jest jej ciężko, ale ma z kim porozmawiać i żyje dalej. Za jakiś czas chłopak prosi ją o spotkanie, podczas którego chce do niej wrócić. Kobieta daje mu kolejną szansę. Znowu są razem, wynajmują mieszkanie. Kolejne miesiące mijają, w trakcie których planują wspólny wyjazd za granicę do pracy. Jego trzej bracia są w Wielkiej Brytanii, więc mogą im pomóc. Oboje snują plany, ustalają jakieś szczegóły. W międzyczasie rezerwują sobie urlop nad Bałtykiem. Pewnego dnia kobieta pyta chłopaka o termin wyjazdu do pracy. On milczy, a po chwili mówi jej, że nie chce z nią jechać, że nie chce z nią być. Nie spodziewała się takiego obrotu sprawy, nie była przygotowana na tamte słowa. Jest załamana. Wyprowadza się od niego. Nie chcąc odwoływać urlopu decydują się jechać nad morze - jako znajomi. Na miejscu chłopak znowu chce do niej wrócić, ale ona już mu nie ufa. Nie potrafi. Wracają i rozstają się definitywnie. Kilka tygodni później on wyjeżdża za granicę, do swoich braci.
Kobieta powoli odnajduje się w nowej rzeczywistości. Jest jej o tyle trudno, że wszystkie miejsca kojarzą się jej z chłopakiem. Nie ma dokąd uciec, ale wie, że musi w sobie znaleźć spokój i siłę, by dalej żyć. Nikt jej w tym nie pomoże - sama dla siebie musi być oparciem. Z dnia na dzień jest coraz lepiej. Nadchodzi Boże Narodzenie, na które zaprasza do siebie znajomego, który nie ma z kim spędzić świąt. To jej dobry kumpel z innego miasta. Po jego przyjeździe okazuje się, że on od dawna się w niej kocha, ale nigdy się do tego nie przyznał, gdyż wiedział, że ona jest z chłopakiem. Uczucie spada na nią jak grom z jasnego nieba, lecz nie trwa długo, gdyż okazuje się, że on jest kolejnym zaborczym i zazdrosnym facetem w jej życiu, a ona tego nie zniesie raz jeszcze. On nie potrafi pogodzić się z myślą, że ona nie akceptuje jego charakteru i nie daje jej spokoju, nękając ją pogróżkami, wyzwiskami i nastawianiem przeciwko niej ich wspólnych znajomych. Kobieta nie rozumie takiego zachowania, jest jej bardzo przykro. Wtedy zaczepia ją na gadu chłopak, pytając co u niej. Od ich rozstania upłynęło kilka miesięcy i ona wyżala mu się z tego, co czuje, traktując go jak dobrego słuchacza. On proponuje jej kilkunastodniowy odpoczynek u siebie, za granicą. Ona odmawia, bo nie wyobraża sobie powrotu do przeszłości. Jest już na tyle silna psychicznie, że nie chce tego stracić. On nie odpuszcza, dzwoni do niej codziennie, przekonuje, że się zmienił; że zdał sobie sprawę ze swoich błędów; że dopiero będąc tak daleko od niej, docenił kogo stracił. Kobieta w końcu ulega jego namowom, ale zaznacza, że nic mu nie może obiecać; że jej przyjazd nie jest gwarancją na jakąkolwiek wspólną przyszłość. Spędzają ze sobą dwa tygodnie, podczas których chłopak naprawdę się stara, ale ona bacznie go obserwuje, bo wie, że jego zachowanie może być chwilowe. Coś w niej jednak pęka i decyduje się na przyjazd do niego na stałe. Wraca do Polski i spędza dwa miesiąca na przygotowaniach. Codziennie rozmawia z chłopakiem i jest już pewna, że on się zmienił, że to nie jest żadna gra z jego strony.
Po jej przyjeździe na miejsce, kobieta dowiaduje się, że rodzice i bracia chłopaka robili wszystko, co w ich mocy, żeby do tego nie dopuścić. Atmosfera w domu i życie z ludźmi, którzy jej nie akceptują jest udręką. Na każdym kroku ona czuje, że jej tu nie chcą. Razem z chłopakiem udaje im się wreszcie wynająć małe, samodzielne mieszkanie. Ona znajduje pracę, więc jest im lżej finansowo. Przeprowadzają się do większego domu. Kobieta zaczyna mieć poważne problemy ze zdrowiem, poza tym nie jest w stanie odnaleźć się w innej rzeczywistości i mentalności. Oboje z chłopakiem decydują się na powrót do Polski. Kilka dni później on się jej oświadcza. Kobieta myśli, że to żart i jest tak zła, że przez ponad godzinę wytacza najcięższe argumenty przeciwko. Chłopak jest nieugięty - żadne jej słowa nie są w stanie zmienić jego decyzji. W końcu dociera do niej, że on nie odpuści; że to nie był żart; że on naprawdę chce, aby ona została jego żoną. Ustalają więc datę ślubu, dzwonią do jej i jego rodziców, informują przyjaciół.
Przyjeżdżają do kraju, zamieszkują u jej rodziców, mając nadzieję na szybkie znalezienie pracy i wyprowadzkę. Niestety - rzeczywistość nie jest tak optymistyczna. Okazuje się, że planowany za rok ślub konkordatowy, może nie dojść do skutku ze względu na ich problemy finansowe. Decydują się więc na ślub cywilny, nie odwołując jednocześnie terminu w kościele. Na uroczystości obecni są tylko jej rodzice i świadkowie. Jego rodzice w tym czasie przebywają u braci, za granicą. Tuż po wizycie w Urzędzie Stanu Cywilnego, on znajduje pracę, więc wiedzą już, że ślub kościelny odbędzie się zgodnie z planem.
Zarówno on, jak i ona, nie mogą liczyć na pomoc swoich rodzin. Ona jest niewidzialna dla jego rodziny, a jej rodzice też nie są zachwyceni wyborem własnej córki. Pomagają im obcy ludzie - przyjaciele, znajomi, księża. Rodzice nie uczestniczą w żadnych przygotowaniach, nie finansują niczego. Kiedy razem jadą na wieś do jego rodziców z zaproszeniem na ślub, zostają wyrzuceni z domu. Nie odbywa się żadne spotkanie obu rodzin przed ślubem. Nie ma tradycyjnego błogosławieństwa pary młodej przez rodziców. Dzień przed i po ślubie spędzają w domu jej znajomych, którzy oddają im do dyspozycji piętro swojego domu. Błogosławieństwa - w zastępstwie rodziców - udzielają im w zakrystii księża z zaprzyjaźnionej parafii. Dzięki nim sama msza jest wyjątkowa. Na ceremonii w kościele nie pojawia się żaden spośród trzech jego braci. Jej i jego rodzice nie są współorganizatorami, lecz gośćmi tego wydarzenia. Nie ma żadnego wesela. Świadkowie zapraszają młodych na obiad do siebie do domu. Dzięki wsparciu przyjaciół, ona i on wyjeżdżają na tydzień poślubny do ich ukochanego miasta.
Żyją z dnia na dzień, borykając się z jej rodzicami za ścianą i problemami finansowymi. Udaje się jej dostać półroczny staż, więc tydzień po jego rozpoczęciu, wyprowadzają się od jej rodziców do wynajętego mieszkania. Wreszcie mają spokój, ciszę i prywatność. Są nareszcie sami. Sześć miesięcy szybko mija i muszą wrócić do rodziców, gdyż znalezienie dla niej pracy w ich mieście graniczy z cudem lub znajomościami, których oni nie mają. Kilka dni po powrocie do rodziców, dowiadują się, że będą mieć dziecko, na które tak bardzo czekali i którego pragnęli z całego serca. Jej rodzice myślą, że to żart i całkowicie się od nich odcinają, zostawiają ich samym sobie, twierdząc, że są za starzy na bycie dziadkami i że w niczym im nie pomogą. Ona i on mają siebie i wiedzą, że mogą liczyć tylko jedno na drugiego - w końcu przecież od początku ich znajomości tak było. Cieszą się z każdego dnia i czekają z utęsknieniem na owoc ich miłości. Szczęście z rodzicielstwa trwa krótko. Ona traci dziecko, spędza kilka dni w szpitalu. Oboje przeżywają tragedię, ale wiedzą, że muszą żyć dalej, choć czują rozdzierający ból. Ona wraca do domu, gdzie spotyka się z westchnieniem ulgi ze strony swoich rodziców. Od matki słyszy, że bardzo dobrze się stało, że poroniła. Od ojca dowiaduje się, że dzieci mogła mieć piętnaście lat temu, a nie teraz, bo w tym wieku ich się nie rodzi. Jego rodzice o niczym nie wiedzą - od ślubu nie mają przecież z nimi żadnego kontaktu. Ona i on znowu są sami ze sobą i swoim cierpieniem.
Powyższa historia nie jest fikcją literacką. Wszystko zdarzyło się naprawdę. Jej bohaterami jesteśmy ja i mój Mąż.
14 sierpnia 2011
24. Przeznaczenie
Czasem człowiek czegoś bardzo pragnie, o czymś marzy, za czymś tęskni, coś planuje, gdyż wydaje mu się, że właśnie taki scenariusz życia, jaki sam dla siebie wymyślił, będzie najlepszy. Kiedy jego pragnienia, marzenia, tęsknoty, czy plany się nie spełniają, odczuwa złość, rozczarowanie, porażkę, czy bezsilność. Same negatywne emocje. Rzadko kto w takich chwilach zdobywa się na pozytywne myślenie, że może tak jest lepiej - że owo niespełnienie zamiast przekleństwa będzie błogosławieństwem...
Z autopsji wiem, że nie da się wszystkiego zaplanować i mieć nad tym pełnej kontroli, choć pewnie byłoby wtedy prościej, łatwiej i przyjemniej. Zdarzają się bowiem takie sytuacje, na które nie mamy żadnego wpływu i możemy je tylko przyjąć takimi, jakimi są. Dlaczego? Bo się nie da i już. Bo nie zależą od nas. Bo takie, a nie inne, jest nasze przeznaczenie...
13 sierpnia 2011
23. Ziarenka dobra
Istnieje pewna prawidłowość - wystarczy jedna zła wiadomość (śmierć, katastrofa, klęska żywiołowa), a od razu znajduje się na pierwszym miejscu w rankingu. Wszystkie serwisy informacyjne zaczynają prawie zawsze od negatywnych wydarzeń i na nich koncentrują większość czasu antenowego. A dobro? Gdzie ono jest? Bo przecież istnieje, tylko nie mówi się o nim tak głośno. Jest anonimowe...
Czy naprawdę zło zawsze szybciej i łatwiej przyciąga naszą uwagę? Czy lubimy na nie patrzeć w zaciszu swojego domu - bezpieczni, bo nas nie dotyczy? Zło z hukiem wyważa drzwi, a dobro przemyka maleńką szparą pod nimi... W przypadku zła gratyfikacja jest natychmiastowa, podczas gdy na efekty dobra trzeba nieraz bardzo długo czekać...
Moje wpisy mogą wydać się wielu z Was nudne i ja sama też taka mogę dla Was być, ale nic to - będę siała swoje ziarenka dobra - i tu, i w Waszych ogródkach, wierząc, że pewnego dnia zakiełkują i wydadzą owoce...
12 sierpnia 2011
22. Niestereotypowa żona
Nie lubię uogólnień, chociaż zdarza mi się generalizować. Podobnie rzecz się ma ze stereotypami, szczególnie tymi damsko-męskimi. "Typowy facet powinien"... oraz też "typowa kobieta powinna"... - i tu następuje krótsza lub dłuższa lista życzeń, bądź zażaleń. Przejdę jednak do konkretów, czyli napiszę o sobie, żeby nie było, że wyssałam coś z palca.
Jak mogę, unikam wszelakich czynności kuchennych, czyli gotowania i zmywania. Lubię jeść, ale nie znoszę przygotowywać czegokolwiek. Mam to szczęście, że Mąż uwielbia przesiadywać w kuchni - co sobie podje w międzyczasie, to jego. Wizyty u kosmetyczki, czy fryzjerki są złem koniecznym i gdybym mogła zrobić ze sobą to, co one robią ze mną, zaniechałabym tych wyjść bez żalu (aczkolwiek obie kobiety darzę ogromną sympatią i są moimi dobrymi znajomymi). Galerie, centra handlowe i inne podobne miejsca omijam szerokim łukiem, a jeśli już muszę je odwiedzić, robię to lotem błyskawicy i równie szybko jak się pojawiłam, znikam. Nie czytam żadnych pism kobiecych, więc nie wiem kto z kim, po co, dlaczego, kiedy i gdzie. Nie oglądam seriali, ba - nawet nie mamy telewizora (nasza wspólna i świadoma małżeńska decyzja), więc nie jestem w temacie do ewentualnych rozmów o życiu ich bohaterów. Mam kilka znajomych kobiet, ale nie poruszam z nimi kwestii odzieżowo-kosmetycznych, bo mnie one nie pociągają aż tak silnie, żeby je dogłębnie analizować. Do lekarzy chodzę jak muszę - czasem częściej, czasem rzadziej - i nie relacjonuję wtedy w poczekalni historii swoich chorób (a mam ich kilka).
Uwielbiam za to robić pranie, składać ubrania, chować je do szaf i robić w nich porządek. Jestem domową księgową, pilnuję naszego budżetu i terminów płatności rachunków. Zajmuję się również planowaniem czasu wolnego, organizowaniem naszego życia i sferą logistyczną (bardzo przydatną szczególnie w trakcie wyjazdów). Jak mało kto potrafię spakować walizki, żeby zmieścić w nich jak najwięcej rzeczy. Sporządzam też różnego rodzaju listy (w tym jestem mistrzem) - zwłaszcza te spożywczo-kosmetyczne.
Śmiejemy się z Mężem, że ja jestem dyrektorem kreatywnym w tym związku, a on - wykonawczym. W żadnym więc stopniu nie pretenduję do miana stereotypowej żony, ale trudno byłoby nią być, mając równie niestereotypowego Męża.
21. Sprawnościowych przygód kilka
Jeśli żadna siła wyższa nie wejdzie nam w paradę, równiutko za trzy tygodnie będziemy, razem z Mężem, siedzieć (bite dwanaście godzin, o ile nie dostaniemy w gratisie dodatkowego opóźnienia) w pociągu nad morze. Za tydzień czeka nas tylko jeszcze powtórka z rozrywki, czyli szturmowanie kasy w celu kupna biletów powrotnych, ale myślę, że będzie dobrze. Pojedziemy jak paniska - pierwszą klasą, a jak. Niestety, popularna "dwójka" nie oferuje miejscówek, a jakoś nie uśmiecha mi się perspektywa stania na korytarzu połowy dnia, więc namówiłam Męża (nawet się bardzo nie opierał) na rezerwację "jedynki". Teraz jestem spokojna, że nie będziemy musieli podawać bagaży przez okno - pamiętam te czasy, pamiętam - aż nadto dobrze.
Kijki do Nordic Walking już są (mam ambitne plany chodzenia z nimi po plaży) i czekają grzecznie w kącie. Przy okazji buszowania w necie, dowiedziałam się, że tak naprawdę służą one jednak do trekkingu, gdyż mają pasek, a nie rękawiczkę, ale nie jestem specem, lecz amatorem, więc mnie to wcale nie przeszkadza. Mąż wydrukował dla mnie instrukcję obsługi nauki chodzenia, więc może w ten weekend uda mi się w jakiejś głuszy ją wypróbować tak, żeby nikt nie widział co tam wyprawiam. Nie jestem zbyt sprawna ruchowo - żadnych sportów nie uprawiam, nawet do tego najpopularniejszego dla Polaków (bieg do autobusu) się nie kwalifikuję, gdyż skutecznie uniemożliwia mi takie działanie moja wierna towarzyszka - astma oskrzelowa. Kilka razy się skusiłam na taki trucht, ale dałam za wygraną po tym, jak o mało się nie udusiłam.
Generalnie jestem sprawnościowo do bani. Kilka lat temu, wtedy jeszcze Partner, uczył mnie jeździć na rowerze (nie umiem, wiem - to dziwne, ale tak jest - na komunię takiego prezentu nie dostałam). Skończyło się na jego chęciach, bo moje próby złapania równowagi znajdowały swój finał w zeskakiwaniu z bicykla - podobnie rzecz się miała w przypadku rozwijania "nadmiernej" prędkości - zamiast hamulca, używałam zeskoku. Zaprzestaliśmy kolejnej lekcji (w sumie chyba przeżyłam tylko dwie) po tym jak udało mi się naderwać paznokieć dużego palca u nogi (bardzo mądrze założyłam wtedy sandały) i wylądowałam u chirurga, który dokończył to, co ja zaczęłam. Jeszcze wcześniej, jak miałam może osiem lub dziewięć lat, dostałam od chrzestnej wrotki. Natychmiast wyszłam przed blok, żeby się pochwalić koleżankom. Drugiego razu już nie było - złamałam lewą rękę i dumnie chodziłam do szkoły w gipsie.
Pozostaje mi więc mieć nadzieję, że kijki będą bezpieczniejsze (wszak nie zamierzam na nich jeździć) i szczęśliwsze, ale to się dopiero okaże, o czym nie omieszkam poinformować.
11 sierpnia 2011
20. Facet idealny
Dawno, dawno temu, jak byłam jeszcze "piękna i młoda", bo teraz tylko "i" pozostało - tak mawia przysłowie, będąc na etapie poszukiwań swojej drugiej połówki, stworzyłam pewien wykaz. Oto i on...
"Cechy Idealnego Dla Mnie Faceta (kolejność przypadkowa):
1. zdecydowany (wie, czego chce od życia, siebie i innych),
2. odpowiedzialny (za siebie i za mnie),
3. dojrzały emocjonalnie (nie psychiczny szczeniak),
4. pozbawiony kompleksów (jakichkolwiek),
5. zadbany (nie laluś),
6. na poziomie - z klasą,
7. rycerski - szarmancki dżentelmen,
8. czuły (zawsze),
9. opiekuńczy (ale bez niańczenia),
10. romantyczny (ale nie za bardzo bujający w obłokach),
11. szalony (spontaniczny),
12. normalny (facet "do wszystkiego"),
13. konkretny (ale nie za bardzo),
14. zorganizowany (bez przesady),
15. nietuzinkowy (jak ja),
16. nieprzewidywalny (odpowiedzialnie),
17. wykształcony (studia),
18. wysoki (powyżej 185 cm - im wyższy, tym lepszy),
19. blondyn z piwnymi oczami (ale to nie warunek),
20. dobrze zbudowany (nie mięśniak, ale i nie chudzielec),
21. bardzo inteligentny (wiedza ogólna),
22. potrafiący zapewnić poczucie bezpieczeństwa (emocjonalne i finansowe),
23. konsekwentny (w działaniu),
24. z wyobraźnią (w łóżku),
25. z poczuciem humoru (optymista),
26. wrażliwy (emocjonalnie),
27. bez nałogów (może lubić słodycze),
28. niezależny (od nikogo i niczego),
29. praktyczny (czasem),
30. rozsądny (byle nie zawsze),
31. męski (musi mieć to "coś"),
32. szczery (mówi, co myśli),
33. wierny (nigdy nie zdradzi),
34. uczciwy (we wszystkich dziedzinach życia),
35. taktowny (ma wyczucie),
36. otwarty (nie milczek),
37. z pasją (życiową),
38. cierpliwy (bo jaki inny by ze mną wytrzymał?),
39. wyrozumiały (dla moich zmiennych nastrojów),
40. tolerancyjny (wobec innych),
41. katolik (byle nie nawiedzony i nie sekciarz),
42. pracowity (byle nie pracoholik),
43. ambitny (nie fujara życiowa, która nie wie po co żyje),
44. towarzyski (żeby wyciągał mnie do ludzi).
Tylko gdzie takiego szukać????????"
Tyle historii... Powyższą listę sporządziłam po wielu nieudanych randkach, będąc rozczarowaną ich przebiegiem. Była ona próbą wypunktowania cech niedoszłych kandydatów. Jak się łatwo domyślić, nikt nie sprostał ww. czterdziestu czterem punktom (pewnie byłoby ich więcej, ale zabrakło miejsca na jednej stronie maszynopisu A4), gdyż idealny facet nie istnieje (przynajmniej nie w realu). Wszystko było wytworem mojej wyobraźni, komputerowym wydrukiem, matrycą... Przekonałam się, że im bardziej szukałam, tym bardziej nie mogłam znaleźć. Każdy popełnia jakieś głupoty - ja również. Odkopałam tę listę w czeluściach segregatora z różnościami już wcześniej - wtedy, kiedy przeczytałam ją na głos Mężowi. Śmialiśmy się oboje do łez. Najbardziej rozbawił nas punkt nr 18.
Życie na każdym kroku udowadnia nam, że nie da się go zaplanować, bo ono samo te plany weryfikuje. Nie jestem żoną faceta idealnego, ale normalnego, fajnego i ciepłego Męża i - choć dzielą nas dwie "parszywe dwunastki" wiekowo-wzrostowe (tak, tak - to ja jestem tą starszą i wyższą) - jednak łączą te same wartości i priorytety życiowe oraz - co najważniejsze - prawdziwa miłość, za którą wielokrotnie przyszło nam zapłacić bardzo wysoką cenę, o jaką upomniał się los.
P.S. 1 - Przepraszam za małą czcionkę, lecz po kilkudziesięciu próbach skopiowania powyższego wpisu, dałam za wygraną i zostawiłam go tak, jak jest obecnie - w żaden sposób nie dałam rady go przekonwertować do zwykłego rozmiaru, którego normalnie używam, a przepisywanie raz jeszcze całej treści jest dziś poza moim zasięgiem i możliwościami.
P.S. 2 - Dobrze mieć Męża, bardziej niż ja, obeznanego z komputerami - z jego pomocą udało mi się poprawić czcionkę w poście. Listę cech celowo pozostawiam bez zmian - tak jest nawet lepiej...
19. Kopia bezpieczeństwa
Przegrzane do czerwoności łącza, przeładowane serwery, spocone dłonie blogerów i blogerek - wszyscy, którzy doświadczyli wczoraj podobnych problemów, wiedzą w czym rzecz. Sama się przestraszyłam złowieszczo brzmiących komunikatów, wobec których ten o błędzie, jest niczym. Działy się bowiem cuda i dziwy wszelakie.
Na pierwszy ogień minusy... Dowiedziałam się najpierw, że mój blog nie istnieje - tylko kto wystawił mi akt zgonu jeszcze za życia? Potem pojawiła się informacja, że jest zablokowany - za co, panie onet, za co? Były jeszcze inne, pomniejsze sprawki techniczne, jak choćby pusta lista postów.
Są też i pozytywne aspekty... Dwie nowe osoby zostawiły komentarz pod moim wczorajszym postem. Jedna z nich, jak mi zeznała, znalazła ww. wpis dzięki wujkowi google, a nitką do kłębka był ów czerwony błąd. Po intensywnej wymianie prywatnych maili, każde z nas utknęło na blogu tego drugiego, więc mieliśmy okazję zapoznać się ze swoją radosną twórczością, co niewątpliwie wzbogaciło nasze dotychczasowe przeżycia. Solidarność w obliczu klęski była również istotnym czynnikiem scalającym. Dzielenie się doświadczeniem okazało się być lekcją na przyszłość i wymianą potrzebnych adresów - dowiedziałam się nie tylko do kogo należy wysłać mail z reklamacją, co niezwłocznie uczyniłam, lecz również na którym portalu społecznościowym znajduje się strona poświęcona onetowym blogom. Przemiła gadu gadowa pogawędka, w zastępstwie zaniechanych maili, była polem wymiany myśli wszelakich i bardziej dogłębnym studium natury mojego rozmówcy, o czym przez szacunek dla jego osoby nie wspomnę, gdyż nie mam w zwyczaju rozmów prywatnych przenosić na grunt blogowy i zdradzać szczegółów.
W myśl przysłowia "lepiej późno niż wcale" dzisiaj rano zrobiłam więc to, co powinnam była zrobić już dawno, czyli kopię bezpieczeństwa wszystkich postów. Zatem żadne potencjalne błędy i ewentualne zawirowania techniczne nie są mi już straszne.
10 sierpnia 2011
18. Złośliwość rzeczy martwych
Zalogowanie się do własnego bloga, nie mówiąc o napisaniu czegokolwiek, jak również próby skomentowania wpisów u innych osób mocno nadwerężają moją cierpliwość. Od wczoraj mam wątpliwą przyjemność czytać ten sam komunikat "Przepraszamy, wystąpił błąd... Twojemu blogowi na pewno nic nie jest. Spróbuj za chwilę. Opis błędu ()" Ile można? Wyczyściłam cookies, korzystałam z trzech różnych przeglądarek i wciąż to samo... Teraz - jakimś cudem - udało mi się dokonać niemożliwego i jestem, ale nie wiem na jak długo i czy to, co piszę, nie poleci w kosmos. Czy Wy też macie ten sam problem? Postanowiłam wystosować odpowiednie pismo do wyższej instancji. Oto jego treść...
Szanowny Onecie! Zwracam się z uprzejmą prośbą o przywrócenie mnie do łask prawowitej blogerki, gdyż nie wiem, czym sobie zasłużyłam na taką karę... Jestem przecież sumiennym użytkownikiem własnego konta, przestrzegam regulaminu, z nikim się nie kłócę, o obrażaniu już nawet nie wspomnę. Codziennie piszę posty i odpowiadam na zamieszczone pod nimi komentarze. Dlaczego więc od wczoraj zostałam skazana na banicję? Bardzo proszę o jak najszybsze wyjaśnienie ww. kwestii, gdyż zżyłam się emocjonalnie ze swoim blogiem i sprawa jego prowadzenia jest jednym z moich priorytetów. Z wyrazami szacunku.
9 sierpnia 2011
17. Zamiana ról
W naszym związku to ja mam patent na marudzenie, narzekanie, panikowanie, martwienie się na zapas, niecierpliwość, nerwowość i czarnowidztwo. Mąż z kolei jest oazą spokoju (czasem nawet mam wrażenie, że nic go nie rusza), optymistą, cierpliwym oraz żyjącym tu i teraz człowiekiem. Zwykle to ja inicjuję kłótnie wszelakie, krzyczę na niego, dając w ten sposób upust złości, z którą sobie nie radzę - dlatego właśnie (między innymi) chodzę na terapię. Dzisiaj role się odwróciły, ale o tym jeszcze za chwilę.
Od kilku dni Mąż codziennie rano dzwoni do kasy Intercity na dworcu w naszym mieście, monitując sprawę przedsprzedaży biletów. Kto czytał mój post w wiadomej kwestii wie w czym rzecz. Tych, którzy nie mieli okazji się z nim zapoznać, odsyłam do nr 11 na liście. Wciąż słyszał to samo w słuchawce. Coś mnie jednak tknęło (ach ta kobieca intuicja) i sprawdziłam później wykaz zablokowanych pociągów. Okazało się, że cuda się zdarzają - nasz skład jest już dostępny (wczoraj wieczorem jeszcze nie był). Zatem kolejny telefon do kasy, potwierdzenie, że możemy stać się szczęśliwymi posiadaczami biletów, natychmiastowa wyprawa na dworzec i oto są - trzy cienkie arkusiki papieru. Nieważne, że zamiast planowanych ośmiu godzin w podróży, spędzimy dwanaście; nieważne, że godziny odjazdu i przyjazdu uległy zmianie; nieważne, że cena została ta sama. Ważne, że jedziemy!
Moja radość sięgała zenitu - cierpliwie czekałam na przystanku na autobus powrotny do domu, ze spokojem przyjęłam informację, że jeden właśnie wypadł z kursu, a następny będzie dopiero za kwadrans. Mimo, że byłam głodna, nie narzekałam, choć mój żołądek musi w takiej sytuacji zostać od razu nakarmiony, gdyż gwałtownie spada mi poziom cukru - mam coś w rodzaju hipoglikemii - i powinnam szybko zjeść coś konkretnego, co zapewni organizmowi niezbędną dawkę energii.
Patrzę na Męża i co widzę? Naburmuszony i nabzdyczony, ze skwaszoną niemiłosiernie miną, unika mojego wzroku, wszystko mu przeszkadza... Poszło o te cztery dodatkowe godziny w pociągu. Ech, to ja się staram panować nad sobą, a tu masz babo placek, czyli marudę za Męża. Lojalnie go ostrzegłam, że jak mu nie przejdzie, ogłoszę na blogu casting na towarzysza podróży nad morze, wszak dwa bilety są. Ktoś chętny?
8 sierpnia 2011
16. W szponach pewnego uzależnienia
Zaryzykuję stwierdzenie, że chyba każdy z nas jest od czegoś/kogoś uzależniona/y - począwszy od bardzo poważnych, a skończywszy na lżejszych (co wcale nie oznacza, że bardziej bezpiecznych) kwestiach. Uzależniłam się i ja, a jakże, czemu by nie?
Zapragnęłam być farmerką i na jednym z portali społecznościowych uprawiałam swoje poletko, doiłam krowy, zbierałam owoce z drzew, odwiedzałam sąsiadów, wysyłałam im prezenty, itp. Gra zajmowała lwią część mojego dnia. Rano, po obudzeniu, pierwszą czynnością było włączenie komputera - przeważnie brałam go nawet do naszego małżeńskiego łóżka. Tristana i Izoldę dzielił miecz, a mnie i Męża - laptop. Oczywiście nie widziałam w tym swoim zamiłowaniu do wirtualnego rolnictwa nic złego - w końcu każdy ma jakiegoś bzika, więc i ja nie będę odstawać od ogółu.
Gdybym tylko korzystała ze swojego konta, ale było mi mało - zaczęłam również używać do tego celu konto Męża, a potem założyłam jeszcze dwa inne, więc w sumie miałam cztery farmy. To dopiero było wyzwanie - tak zaplanować siew na wszystkich poletkach, aby zbiór był w tym samym czasie, bo w przeciwnym razie przecież uschnie i wymarzoną odznakę za konkretną uprawę dostanę nie wiadomo kiedy. Zdobyłam wszystko, co można było, doszłam do najwyższych możliwych poziomów, byłam pierwsza na liście rankingowej wśród swoich znajomych. Celowo przemilczę całą masę innych detali merytorycznych, gdyż pisać bym mogła wiele, lecz basta. Wystarczy.
Pierwsze, niepokojące mnie samą, zachowania zaobserwowałam, kiedy pewnego wieczoru, nastąpiła chwilowa przerwa w dostawie usług internetowych. Z minuty na minutę stawałam się coraz bardziej zdenerwowana (zbliżała się przecież godzina zbioru plonów). Nie znosiłam również sytuacji, w których Mąż potrzebował ode mnie czegoś, co związane było z odejściem od monitora. Każde swoje wyjście i powrót do domu planowałam pod kątem farmy.
Trwałoby to pewnie jeszcze do tej pory, gdyby nie Mąż, który pewnego dnia oznajmił mi, że chce odzyskać swoje, zawładnięte przeze mnie, konto, gdyż czuje się pozbawiony własnej tożsamości. W związku z powyższym mam zdecydować kiedy mu je oddam. Oczywiście likwidując farmę. Pierwsza moja reakcja była "jak to? to niemożliwe! tyle miesięcy pracy i mam, ot tak, usunąć aplikację?" Po namyśle jednak przyznałam mu rację, wyznaczając sobie jednocześnie ostateczny termin pożegnania się z polem i całym inwentarzem. Mąż dostał z powrotem swoje konto o wiele szybciej, niż mu obiecałam, gdyż nagle mnie oświeciło, że przecież zostają mi trzy inne farmy, więc nie jest źle.
Coś jednak we mnie pękło - nie wiem, czy poszłam po rozum do głowy, czy byłam już zmęczona codziennym obowiązkiem uprawy pól, ale niedługo po likwidacji farmy Męża, usunęłam również aplikację z obu dodatkowych kont, tym samym zostawiając tylko jedno konto, czyli moje własne. Z niego także zrezygnowałam - bez jakiegokolwiek żalu.
Od tamtego czasu minęły już ponad cztery miesiące, a ja czuję się wreszcie wolna, spokojniejsza, radośniejsza, zachowuję się spontanicznie jeśli nagle chcę wyjść z domu, nie muszę planować swojego kalendarza z wyprzedzeniem. Pozwoliłam grze zabrać sobie kilkanaście miesięcy z życia, które spędzałam przed komputerem, zamiast robić wiele innych ciekawszych i bardziej rozwijających rzeczy. Odrobiłam jednak lekcje i obiecałam sobie, że nigdy, przenigdy nawet nie spróbuję zaakceptować jakiejkolwiek gry, bo wpaść w szpony nałogu jest niezmiernie łatwo (niby banalne, lecz prawdziwe), ale wydostać się z niego - już o wiele trudniej.
7 sierpnia 2011
15. Prześladowana przez kartę płatniczą
Myślałam, że będzie mi się śniła, goniąca mnie, karta płatnicza, krzycząc "użyj mnie", "wykorzystaj", "zapłać mną"... Na szczęście obyło się bez takich koszmarów, chociaż po wczorajszych przygodach przy kasie właśnie takiego scenariusza sennego mogłabym się spodziewać.
Od razu zaznaczę na wstępie, że wolę mieć gotówkę w portfelu, niż posługiwać się jakimś plastikiem. Mam konto w banku, ale jak tylko mogę, staram się z niego nie korzystać. Generalnie służy mi ono do płacenia przelewem za to, co czasem wypatrzę sobie w sieci i zapragnę mieć w domu. Ostatnio jeszcze Mąż przekonał mnie do płacenia w ten sposób rachunków za telefony i internet (oszczędność 5 zł co miesiąc). Wszędzie indziej używam tradycyjnych pieniędzy.
Niestety - od 1 sierpnia nasz bank zmienił regulamin, wprowadzając dodatkową opłatę, zmuszając mnie tym samym do płatności kartą na kwotę minimum 100 zł w ciągu miesiąca, gdyż inaczej ściągnie mi z konta pieniądze - co prawda kwota nie jest duża (2 zł), ale w skali roku mogę sobie za to kupić jakąś książkę, albo i kilka (jak jeszcze dorzucę do tego oszczędzone opłaty z rachunków).
Wczoraj był ten wielki dzień, kiedy - po raz pierwszy w życiu - zapłaciłam kartą za zakupy w sklepie. Oczywiście nie odbyło się to bezproblemowo. Najpierw wpłatomat naszego banku dostał, co powinien. Potem z supermarketu zabraliśmy to, co było nam potrzebne. Włożyłam zakupy do koszyka (chociaż właściwie lepszym określeniem byłoby "wrzuciłam", gdyż zawsze zadziwia mnie szybkość skanowania towarów przez kasjerów, która skutecznie uniemożliwia spokojne rozmieszczenie produktów), podałam pani kartę, wpisałam PIN. I co? Odmowa. I tak dwa razy. Zostawiłam Męża z pełnym koszykiem przy kasie, ją samą skutecznie blokując i udałam się do stoiska naszego banku. Tam spytałam młodego człowieka dlaczego nie mam środków na koncie, skoro przecież "nakarmiłam" wpłatomat. Okazało się, że minimum przez godzinę od momentu wpłaty, pieniędzy na koncie nie ma i nie będzie. Usiadłam więc sobie na holu i czekam (kolejna lekcja cierpliwości) aż minie ten czas. Wróciłam do Męża, streściłam czego się dowiedziałam, a jako, że przepisowa godzina minęła, podałam - po raz trzeci - kartę. Odmowa...
Pani kasjerka wykonała telefon, po którym przyszła inna pani (na szczęście bardzo miła) i razem z koszykiem zaprowadziła nas do punktu obsługi klienta, gdzie - wciąż niezapłacone - zakupy zostały zdeponowane za ladą. Mąż poszedł wyjaśniać sprawę, bo ja już byłam tak zdenerwowana, że nie wiedziałam gdzie jest bankomat i jak się go obsługuje. Wszystko dobrze się skończyło - Mąż przyniósł gotówkę, ale przecież nie o to chodziło - musiałam zapłacić kartą. Hurra! Za czwartym, w sumie, razem - sukces, więc wypłacone przed chwilą pieniądze, znowu dostały się do paszczy wpłatomatu.
Jak sobie pomyślę, że za miesiąc ponownie będę musiała przez to samo przechodzić, już czuję na swoich plecach oddech tej nieszczęsnej karty płatniczej...
6 sierpnia 2011
14. „Mamy Cię!” – czyli dylematy Męża
Jeszcze trochę, a w ogóle bym dzisiaj nic nie napisała... Niedawno wróciliśmy z Mężem do domu z sobotnich zakupów. Zwykle jedziemy do pewnego supermarketu i zajmuje nam to maksymalnie około dwóch godzin. Jestem zwarta i gotowa - lista potrzebnych rzeczy, sporządzona oczywiście wcześniej, w kolejności rozmieszczenia towarów w alejkach (nienawidzę supermarketów i tzw. shoppingu). Wszystko, aby jak najszybciej opuścić ten raj (dla niektórych), a dla mnie nadmierne zagęszczenie ludzi w tym samym czasie, na tej samej powierzchni.
Dzisiaj wymyśliłam sobie, że zanim udamy się na tradycyjne zakupy, pojedziemy jeszcze do innego sklepu poszukać butów dla Męża. Co prawda jest wciąż lato (przynajmniej kalendarzowe), ale wiadomo, że buty na jesień (takie były właśnie potrzebne) kupuje się już teraz, więc przekonałam Męża, bo oporny jest okrutnie jeśli chodzi o - jak on to nazywa - psychiczne nastawienie się, że dziś jest ten dzień. Nie miał na to zbyt wiele czasu, gdyż zarządziłam natychmiastowy wymarsz z domu.
Wybór obuwia ogromny i tu zaczynają się schody - Mąż się gubi w ilości pudełek i fasonów. Dobrze, że chociaż z kolorem nie było problemu, bo prawie wszystkie buty dla facetów są szaro-buro-czarno-brązowe, a że - jak wiadomo (tu sobie pozwolę na generalizację) - mają oni problem z odróżnianiem odcieni, więc i tak w rezultacie każdy but jest dla nich czarny albo brązowy. Żeby było szybciej (znam już trochę Męża) on siedzi i mierzy, a ja donoszę coraz to nowe pudełka. W końcu - po jakichś dwudziestu minutach i piętnastu fasonach - na placu boju zostały trzy pary butów i dopiero się zaczęło... Jedna para na nogi i do lustra, druga para na nogi i do lustra, trzecia... W tym czasie zdążyłam obejrzeć WSZYSTKO, co było w ofercie - dla dzieci, dla kobiet, dla mężczyzn, a Mąż siedzi, mierzy i wzdycha. Stanęłam w końcu nad nim (wcześniej zajęta przecież byłam przynoszeniem i odnoszeniem pudełek) jak kat nad martwą duszą, żeby coś wreszcie wybrał. Udało się! "Jedyne" pół godziny przymierzania i Mąż stał się (tu powinnam napisać "szczęśliwym") posiadaczem nowych butów na jesień, ale gdzie tam. Zaczyna marudzić, że tak naprawdę po co mu one potrzebne, że czemu akurat dzisiaj, że nie mamy pieniędzy...
Pięknie - nie ma co. To ja się poświęcam (jestem bardzo niecierpliwa i podejmuję decyzje odnośnie swoich zakupów w mgnieniu oka - albo biorę, albo wychodzę), tracę czas, a on kaprysi i kręci nosem. Jest takie powiedzenie, że "łaska pańska na pstrym koniu jeździ". Zmodyfikuję je sobie na dzisiejszy użytek - "wdzięczność Męża w nowych butach chodzi"...
5 sierpnia 2011
13. Naciąganie na ekranie
Trzy lata temu moja była szefowa z Wielkiej Brytanii wysłała mi zaproszenie do bardzo popularnego obecnie portalu społecznościowego. W naszym kraju, posługując się terminologią z podręcznika dotyczącego rozwoju dziecka, dopiero stawiał on swoje pierwsze kroki. Ucieszyłam się, że jest wreszcie miejsce, gdzie będę mogła kontaktować się ze wszystkim zagranicznymi znajomymi i byłymi współpracownikami.
Z biegiem czasu moja lista przyjaciół robiła się coraz dłuższa. Znalazło się na niej również sporo rodaków, a wśród nich jedna koleżanka, która namiętnie zaczęła korzystać z różnych dziwnych aplikacji typu "ustrzel wycieczkę", "wygraj aparat", "odbierz ręczniki", "wybierz sobie perfumy", "kliknij, a masz szansę zdobyć iPada", "zagłosuj na moje zdjęcie, które bierze udział w konkursie"... Jak dla mnie to - ni mniej, ni więcej - tylko zwykły spam i szukanie naiwnych.
Może aż tak strasznie by mi nie przeszkadzała "działalność twórcza" mojej znajomej - w końcu jej sprawa co robi ze swoim czasem, ale zdenerwowałam się maksymalnie kiedy zarówno mnie (na początku), jak i Męża (to już później) zaczęła wręcz nękać prywatnymi wiadomościami, w których ponaglała nas do głosowania na swoje zdjęcia, biorące udział w jakimś konkursie. Generalnie nie mam w zwyczaju klikać w co popadnie, gdyż zdaję sobie sprawę, że moje dane mogą zostać przesłane niekoniecznie do miejsc i osób, które są moim targetem. Na odczepnego zagłosowałam na jej fotkę, lecz pokazał się błąd, więc dalej już nie wnikałam o co chodzi. Dowiedziałam się niebawem - kolejna wiadomość od mojej koleżanki i kolejne wskazówki co mam robić, jak również pytania, czy Mąż już zagłosował. Wrrrrr...
Nie lubię jak ktoś na mnie naciska, bo robię dokładnie tak, jak Shrek - zamykam się w sobie. Mąż był mądrzejszy ode mnie i zareagował natychmiast - napisał do niej prosto z mostu, bez owijania w bawełnę, żeby nie przysyłała mu żadnych zaproszeń do tego typu aplikacji, gdyż on nie wierzy w ich autentyczność. Przynajmniej jego zostawiła w spokoju. Moja obrona polegała i polega na tym, że jak tylko zobaczę jakiś nowy konkurs, który polubiła, od razu go blokuję (wcześniej zrobiłam to samo z zaproszeniami, które zdążyła mi wysłać). Przynajmniej nie widzę, nie wiem i nie chcę wiedzieć czego jej jeszcze brakuje do pełni szczęścia.
Wymieniona wyżej osoba jest mądrą, inteligentną, wykształconą i majętną kobietą i tak się zastanawiam - czy jest również aż tak naiwna i łatwowierna, że daje się omamić iluzją szybkiej i łatwej wygranej? Wszak naciągaczy nie brakuje, ale - jak widać na załączonym obrazku - jelenie (przepraszam za nazewnictwo) też się znajdują...
4 sierpnia 2011
12. Kroksy
Pierwszy raz zobaczyłam je cztery lata temu w Anglii. Były wszędzie - w marketach, na wystawach, w autobusach, na ulicach. Dostępne chyba we wszystkich istniejących rozmiarach i kolorach. Z możliwością dokupienia do nich różnego rodzaju przyczepianych ozdób. Ludzie wprost oszaleli na ich punkcie. Wszyscy - dzieci, młodzież, dorośli. Uznałam, że wyglądają okropnie i że w życiu czegoś takiego sobie nie kupię, a tym bardziej nie będę tego paskudztwa nosić.
Dziś czwartek, a jak czwartek, to i spotkanie z moją terapeutką. Wyszłam z domu i w drodze na przystanek czułam, że coś jest nie tak z moimi tenisówkami. Wiedziałam, że długo w nich nie pochodzę, ale liczyłam, że dotrwają chociaż do końca sezonu. Na moje szczęście w pobliżu ośrodka, do którego uczęszczam, jest duży supermarket jednej z sieci. Miałam jeszcze prawie pół godziny czasu do spotkania, więc szybkim krokiem weszłam do środka rezydencji bożka mamony i od razu skierowałam się do działu z butami. Ujrzawszy znajome kształty, o mało co nie krzyknęłam z radości, parafrazując cytat z pewnego, prawie że historycznego, filmu - "bocian! uratowani!". Dokonałam selekcji kolorystycznej (cała paleta barw) i fasonowej (dostępne dwa), po czym - dumnie dzierżąc w dłoni "mroczny przedmiot pożądania" - udałam się do kasy. Jeszcze w drodze do ośrodka pozbawiłam swój zakup żyłki i gumki, którymi były połączone oraz przylepionej ceny, a będąc już na miejscu, dokonałam podmiany. Jak się okazało - w samą porę, gdyż moje tenisówki pękły z tyłu, na środku, od samej podeszwy i to na obu piętach.
Zarzekałam się jak przysłowiowa żaba błota i co? A to, że teraz stoją sobie grzecznie w przedpokoju - moje nowe jasnoniebieskie kroksy.
3 sierpnia 2011
11. PKP – Polskie Koleje Piesze
Przed każdą podróżą zawsze się denerwuję - Mąż mówi wtedy, że włącza mi się syndrom wyjazdowy. Wczoraj wieczorem już się zaczęło, później niezbyt spokojnie przespana noc (żeby nie zaspać i obudzić Męża, gdyby - co mu się czasem zdarza - wyłączył budzik i spał dalej), w końcu pobudka, ostatnie instrukcje i czekanie na telefon. Misja - zakup, w systemie przedsprzedaży, biletów PKP na pociąg nad morze. Niby nic prostszego - jechać, kupić, wrócić.
Leżę w łóżku, wpatruję się w ekran telefonu, w końcu się doczekałam - Mąż dzwoni. Nie kupił biletów - system komputerowy w kasie na dworcu jest zablokowany przez centralę. Dostał numer telefonu do pani kasjerki, żeby się dowiadywać czy coś się zmieniło. Przyjechał do domu, a że ja nie lubię czekać, postanowiliśmy poszukać kontaktu do centrali - tam na pewno nam pomogą. Akurat... Nikt nic nie wie. Pani konsultantka poradziła spróbować zarezerwować bilety przez stronę internetową PKP - w ten sposób będziemy wiedzieć, czy system został już odblokowany. Żeby kupić, trzeba przejść procedurę rejestracyjną - niby wszystko ładnie i pięknie, aż do momentu, w którym widzę rubryczkę z dowodem tożsamości (do wyboru mamy dowód osobisty, legitymację szkolną/studencką, paszport, prawo jazdy i legitymację dyplomatyczną) i jego numerem. Przy obu pozycjach czerwone gwiazdki, czyli obowiązkowe. Tak sobie głośno myślę - po co PKP te dane? Jestem zalogowana w kilku sklepach internetowych i nigdzie nikt nie żądał ode mnie podania dokumentu tożsamości. Standardowe informacje, czyli imię i nazwisko, adres, e-mail, ale nie dowód tożsamości i jego numer. Dodatkowa inwigilacja pasażerów? Oj nieładnie, nieładnie...
Zalogowałam się (Mąż poświęcił swoje prawo jazdy, bo nie chciałam ryzykować z dowodem osobistym), odszukałam interesujące nas połączenie, i oczom moim ukazała się wiadomość "przedsprzedaż na 7 dni przed odjazdem pociągu". Kiedy, kilkanaście tygodni temu, dowiadywaliśmy się w kasie na dworcu o przedsprzedaż na konkretny pociąg, poinformowano nas, że wynosi ona 30 dni (od razu zanotowałam w kalendarzu "dzień zero", a Mąż ustawił powiadomienie w telefonie), więc skąd wzięło się te 7 dni? Kolejny raz PKP wprowadza w błąd klientów? Na stronie głównej pojawiła się dziś informacja następującej treści: "informujemy, że z powodu nowych etapów prac modernizacyjnych prowadzonych na liniach kolejowych i związanych z nimi zmianami w organizacji ruchu pociągów, wybrane pociągi w komunikacji krajowej i międzynarodowej mają zablokowaną przedsprzedaż biletów na wyjazdy od 31 sierpnia lub 1 września br". I tu wymieniona zostaje długa lista pociągów, wśród których jest i nasz.
Jak sprawa się nie wyjaśni w najbliższym czasie, nie pozostanie nam nic innego, jak tylko stary i sprawdzony sposób - autostop. Nasz dobry znajomy, do którego się wybieramy nad morze, zjeździł w ten sposób chyba całą Europę i bardzo sobie chwali ten środek transportu. Tylko kto nas weźmie jak zobaczy te wszystkie bagaże...
P.S. Zapomniałam napisać, że zamówiłam sobie dzisiaj kijki do Nordic Walking - może się przydadzą, jak żaden kierowca się nad nami nie ulituje...
2 sierpnia 2011
10. Rozmowa kwalifikacyjna
Ja to mam szczęście - powinnam się chyba zająć wyszukiwaniem ofert pracy dla innych. Zwykle codziennie przeglądam strony internetowe z ogłoszeniami pracodawców, gdyż szukam czegoś dla siebie. Jakiś czas temu i Mąż zaczął przebąkiwać, że może i on by się za czymś rozejrzał, więc jak już poszukuję czegoś dla siebie, może i przy okazji, znalazłabym coś dla niego. Mówisz, masz. Powiedział, co go interesuje, więc nie ma problemu. Wysłał kilka aplikacji, a dziś był już na kolejnej rozmowie. Ale po kolei...
Rozmowa pierwsza - dość spora, jak na nasze miasto, firma reklamowa. W ogłoszeniu podali dwa stanowiska, więc nie wiadomo dokładnie było, czy szukają na każde z nich oddzielnie jednej osoby, czy tzw. dwa w jednym. Rekrutację przeprowadzał sam właściciel, aczkolwiek jego małżonka też się ujawniła jako bierny słuchacz pod jej koniec (i początek, jak się miało okazać). Rozmowa odbyła się w pomieszczeniu przypominającym magazyn, ale kto by zwracał uwagę na takie drobiazgi. Trwała mniej więcej trzy minuty. Mąż - na samym wstępie (do rozwinięcia już nie doczekał) - grzecznie (za to gwarantuję, bo to spokojny człowiek) chciał wyjaśnić swoje wątpliwości odnośnie stanowiska, spytał więc, czy poszukują dwóch osób, czy tylko jednej. Potencjalny pracodawca zrobił się czerwony na twarzy, wstał i wykrzyczał do małżonki, która się w międzyczasie pojawiła: "przychodzi taki i będzie mi tu mówił ile osób mam zatrudniać". Mąż wstał więc i podziękował "miłemu" panu za poświęcony mu czas, po czym wyszedł i odetchnął z ulgą. Po fakcie, kiedy przypadkowo rozmawiał z kilkoma znajomymi osobami z branży, dowiedział się, że rotacja pracowników w firmie tamtego pana odbywa się w zastraszającym tempie - średnio raz na miesiąc. Wszystko się zgadza - przeglądając ogłoszenia, wciąż widzę nazwę tamtej firmy - wciąż na te same stanowiska, bądź stanowisko, bo ta zagadka pozostaje nierozwiązana.
Rozmowa druga - bardzo dobra firma fotograficzna. Oferta dotyczyła - w ramach pracy dodatkowej - sprzedaży aparatów. Miejsce rozmowy - hotel czterogwiazdkowy. Najpierw miła pani dokonała prezentacji firmy, podała więcej szczegółów (praca miała polegać na "naganianiu" klientów pewnej sieci marketów do kupowania aparatów konkretnej marki), po czym ogłosiła przerwę na zastanowienie się. Mimo wielkiego uczucia, jakim Mąż darzy zarówno fotografię, jak i aparaty tamtej firmy, nie zdecydował się jednak na ich warunki, gdyż nie były tak atrakcyjne, jak się spodziewał. Na części szkoleniowej już nie został, ale przynajmniej spotkanie było miłe, pani - ponoć - też niczego sobie, więc nie ma co narzekać.
Rozmowa trzecia - żeby było śmieszniej pracodawcą jest ów czterogwiazdkowy hotel, w którym odbyła się rozmowa druga. Ogłoszenie na stanowisko prawie do wszystkiego - tzw. wynieś, przynieś, pozamiataj. Rekrutację przeprowadzał sam dyrektor - pełna kultura, uśmiech i profesjonalizm. Nawet po angielsku Mąż sobie z nim pogawędził, o zabytki miasta, jakie by polecił gościom hotelowym, został zapytany. Miał okazję wykazać się też w kwestii ewentualnych zmian na stronie internetowej, jakie by wprowadził. Generalnie - same plusy - normalna pensja, prawie darmowe posiłki, bonusy w postaci karnetu na basen i siłownię, bony na święta, dodatki z tytułu ślubu (to już raczej nie ze mną), czy też urodzenia dziecka (na to jeszcze ma szansę).
"Nie wszystko złoto, co się świeci" - chciałoby się rzec na koniec. Okazuje się bowiem, że nie zawsze lepsze stanowisko gwarantuje dobrą atmosferę w pracy. Czasem to, co pozornie nie jest ciekawe, bo nie przykuwa naszej uwagi, jest o wiele lepszym wyborem. Wszystko to tylko kwestia marketingowego "opakowania" ogłoszenia, a nie jego treści. Brzmi znajomo, prawda?
1 sierpnia 2011
9. Jak odchudzić Męża?
Trudno było mi sobie wyobrazić, że kiedykolwiek ujrzę taką oto scenę - Mąż stoi na wadze, a ta wskazuje poniżej 80 kg. A jednak tak się właśnie stało - w ubraniu, po jedzeniu - 77 kg. Jeszcze trochę i Mąż mi zniknie. Zaczynam się martwić, bo wydaje mi się, że to zbyt mało jak na niego. Kilka lat temu było zupełnie inaczej...
Kiedy poznałam mojego obecnego Męża ciężko mi było go dokładnie sobie obejrzeć, gdyż było to pewnego mroźnego zimowego dzionka, a ubranie, jakie miał na sobie, skutecznie uniemożliwiało jakąkolwiek głębszą lustrację jego tuszy. Zresztą tamtego dnia byłam bardziej przejęta czymś innym, co nie było związane z nową znajomością i gdyby wtedy ktoś mi powiedział, że oto stoi przede mną mój przyszły Mąż, popukałabym się z pewnością w czoło z niedowierzania. Czas mijał i w trakcie pierwszego, już tzw. randkowego spotkania, moje oczy ujrzały bardzo okrągłego osobnika, który przypominał pączka (do dziś pozostał mu sentyment do tych ciastek). Nie żebym miała coś przeciwko tuszy jako takiej, co to, to nie - nawet wolę tych grubszych od zbyt chudych i kościstych, bo jak tu się do takiego przytulić? Można sobie tylko siniaki ponabijać.
Przyszła wiosna, potem lato - wprost wymarzona pogoda na spacery. Zaczęłam się więc na nie umawiać. Nie było to łatwe - co kilkadziesiąt metrów przymusowy postój - Mąż się poci i nie ma siły, bolą go stawy i kręgosłup. Dodam, że jego ówczesna waga przekraczała 100 kg przy wzroście nieco powyżej 170 cm. Obserwowałam sobie jego zmagania z własnym organizmem, ale jeszcze milczałam. Nie wytrzymałam dopiero wtedy, kiedy zobaczyłam skąd te dodatkowe kilogramy się wzięły. On wręcz pochłaniał (nie jadł, nie konsumował, nie degustował) całe masy jedzenia - na oko dwucentymetrowe kromki białego chleba, grubo posmarowane masłem, na to tłusta wędlina, żółty ser, ogórki konserwowe, majonez, musztarda i keczup - takich kanapek potrafił zjeść kilka (pół chleba na jedno posiedzenie). Na własne oczy widziałam smażoną przez niego jajecznicę z dziesięciu jajek, po której potrafił jeszcze zjeść pół litra mleka ze słodkim płatkami. Dużo, tłusto, słodko - tak wyglądał jego plan odżywiania.
Pewnego dnia Mąż spytał, czy pójdę z nim - w ramach towarzystwa - oddać krew. W stacji krwiodawstwa, do której się udaliśmy, pobrano mu próbkę do wstępnego badania. Do samego oddania go nie zakwalifikowano, gdyż biedaczek zasłabł i musieli go cucić. Doktor, który go badał, odesłał Męża do lekarza pierwszego kontaktu celem zrobienia dodatkowych badań, bo przecież zdrowy i młody facet nie mdleje sobie ot tak, bez powodu. Machina poszła w ruch. Wizyta w przychodni, spotkanie z lekarzem, skierowanie na badania krwi i moczu, a potem do poradni metabolicznej. Tu następuje moja ulubiona część - pani dietetyk - typowa Helga i zołza (zapałałam do niej ogromną sympatią za podejście do Męża) wzięła go w krzyżowy ogień pytań, po czym obdarowawszy Męża materiałami poglądowymi w postaci ulotek, tabeli kalorycznych, kazała stosować dietę 1000 kalorii. Teraz będzie mniej przyjemny dla mnie fragment - po wyjściu Mąż przysiadł na ławeczce przed wejściem do poradni, zaczął oglądać prezenty od pani doktor i z jego ust padło, pełne rozdzierającego smutku i niedowierzania pytanie - "to ja mam sobie teraz centymetrem kromki mierzyć"? Po czym wstał, przeszedł się kawałek i zaczął wykrzykiwać głośno co myśli na temat spotkania z panią dietetyk. O ile dobrze pamiętam, zaczął też chyba machać rękami i usiłował wyrzucić materiały poglądowe, w czym mu - skutecznie - przeszkodziłam.
Następne tygodnie to była męka - nieszczęśnik sprawdzał kaloryczność każdego produktu, który miał zjeść. Najpierw próbowałam razem z nim przejść na dietę, ale mijało się to z celem, gdyż zawsze byłam szczupła i nie musiałam gubić nawet jednego kilograma - mało tego - wciąż mogłam przytyć bez jakiejkolwiek szkody dla mojego ciała. Było mi go żal, ale cóż - liczenie kalorii zaczęło przynosić wymierne korzyści w postaci wskaźnika na wadze, który powoli, acz konsekwentnie był coraz niżej. Byłam dumna, że Mąż, który raczej nie wykazywał się zbyt silną wolą i konsekwencją, daje radę. Do czasu jak nie znalazłam w kurtce, którą zostawił do prania, papierków po batonikach - bynajmniej nie zbożowych. Wtedy pękł i stwierdził, że nie będzie się głodzić i spędzać czas na liczeniu kalorii w jednym pomidorze, czy ogórku. Odpuściłam, bo stwierdziłam, że nic na siłę nie da się zrobić. On sam musi chcieć schudnąć.
Wszystko zaczyna się w głowie... I w dzieciństwie... Mąż pochodzi z rodziny, w której wszyscy są otyli i to bardzo. Tradycyjna polska kuchnia - tłusto, słodko, ciężko i dużo, a nawet jeszcze więcej. Co wyniósł z domu rodzinnego, przeniósł na swoje podwórko. A potem pojawiłam się ja i nic już nie było takie samo. Nigdy nie lubiłam tłustego jedzenia, za dużo na raz też nie potrafię zjeść, ale słodko - oj tak, tak - tego nie odmówię, bo jestem łakomczucha, zwłaszcza jak coś z czekoladą... Ale to nie o mnie ma być...
Zajadanie emocji - ta kwestia często jest przemilczana. Wszyscy są mądrzy, wszyscy doradzają - "nie żryj tyle", "weź się za siebie", "jak ty wyglądasz". A tu mamy młodego faceta, który mieszka sam, pracuje, nie ma prawdziwych przyjaciół (znajomych nie liczę). Siedzi sobie taki człowiek samotnie, tęskni i marzy o miłości, więc co robi - zajada emocje, bo jak sobie podje, to mu się humor na chwilę poprawia. Błędne koło.
Koniec końców, Mąż poszedł po rozum do głowy i zmienił swoje nawyki żywieniowe - jadł wszystko, na co miał ochotę, ale w małych ilościach. Emocjonalnie też miał komfort w mojej postaci, więc nie musiał nic zajadać. Mniej więcej w przeciągu roku zrzucił około 20 kg, a do dzisiaj - prawie 30 kg. Jest najchudszy z całej swojej rodziny, wyprzystojniał, stał się bardziej męski, pewniejszy siebie, jest weselszy i wreszcie mogę z nim chodzić na spacery bez przymusowych postojów. Nie odchudziłam Męża, on sam osiągnął ten efekt swoją własną, ciężką pracą.