Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

sobota, 15 października 2011

65-79. Archiwum (2-15 października 2011)

15 października 2011

79. Dzień Dziecka Utraconego


„Deszcz przeznaczenia” – ks. Lucjan Szczepaniak

„Dzieci cicho wymykają się do Boga.
Ich imiona zacierają krople tęsknoty.
Bóg rozpina nad nimi parasol nadziei.
One biegają po kałużach łez boso.
Już są beztroskie.
A tęcza wiary wskazuje im drogę”.


13 października 2011

78. W blokach startowych


Wczoraj wyciągnięta, mała walizka na kółkach, leży sobie na podłodze w pokoju. Częściowo już zapełniona, lecz jeszcze nie do końca. Tak, tak - znowu syndrom wyjazdowy - skąd my to znamy... Ale - o dziwo - tym razem nie mam prawie żadnego problemu decyzyjnego - co wziąć, co się przyda, a co zostawić. Jakoś łatwo i sprawnie przebiega cały proces pakowania. Znalazłam też grubą książkę na drogę - przyda się w obie strony podróży.

Logistycznie mam już opracowany plan działania i komunikacji - dobrze, że w miarę orientuję się w lokalizacji tych miejsc, które będą mi potrzebne. Poniedziałek również dałam radę sobie zorganizować - duchowo, spacerowo i towarzysko.

Wydaje się, że większość rzeczy jest dopięta na ostatni guzik, więc nie pozostaje mi nic innego, jak tylko czekać na jutro. Pomyślcie przez weekend o mnie, dodajcie mi odwagi, a ja pozdrowię od Was moje ukochane morze...


12 października 2011

77. Październik – miesiąc pamięci dzieci zmarłych


Chyba dla nikogo, kto przeżył stratę dziecka, nie jest to temat łatwy - dla mnie również. Dlatego pozwolę sobie jedynie wkleić link, który wyjaśni w czym rzecz - tym, którzy nie wiedzą, a chcą zrozumieć...

76. Sny


Ostatnio miewam dość osobliwe sny. Kilka dni temu głównymi bohaterami moich marzeń sennych były śpiewające, niezmiernie sympatyczne, czarno-białe koty. Ubiegłej nocy byłam u moich sąsiadeczek pół piętra niżej i podziwiałam, zakupioną i własnoręcznie przerobioną przez ich mamę, zieloną narzutę na wersalkę. Potem pojawił się sąsiad i skrytykował nowy nabytek żony, więc ochoczo zaproponowałam, że zabiorę to małe dzieło sztuki do siebie. W snach umiem nawet pięknie rysować i mówić w różnych językach, których na jawie nie znam ni w ząb.

Najciekawszy sen miałam jednak przedwczoraj - przyśnił mi się ogromny, czarny telewizor LCD, który zastałam po wejściu do naszego pokoju - na podłodze, oparty o regał. Wpadłam w taką furię, że kazałam Mężowi go zabierać, bo jak nie - to rozwód. Ciągu dalszego nie pamiętam, bo się obudziłam.


11 października 2011

75. Nowa partia


Ostrzegam - będzie złośliwie, lecz z premedytacją. Pewnie bym zlekceważyła temat, ale - po przeczytaniu wczorajszych wieści w necie - nie mogę, bo się zagotuję, zabulgotam i wyparuję. Napiszę o czymś, czego miałam nie poruszać, bo się brzydzę - tak, najnormalniej w świecie czuję odrazę, wstręt, czy jak to tam jeszcze nazwać.

Wybory do parlamentu - o to chodzi. Pooglądałam sobie kto się dostał, a kto nie i wiecie co? Nie wiem jak Wy, ale czegoś nie rozumiem albo nie - może inaczej - rozumiem, ale w takich sytuacjach czuję, że "ideał sięgnął bruku", że posłużę się cytatem. Mam na myśli ludzi, których znam z pierwszych stron gazet, których ceniłam, którzy byli dla mnie jakiegoś rodzaju autorytetami w swoich dziedzinach, a zobaczyłam ich nazwiska na listach wyborczych. Nie będę już wnikać jakich partii, bo to jest kwestia drugorzędna, ale że w ogóle się pchają tam, gdzie ich być nie powinno, bo powinni robić co innego gdzie indziej. Chodzi mi konkretnie o lekarzy i piszę o tych ze swojego regionu (choć pewnie w innych województwach jest podobnie) - żeby nie było, że generalizuję. Specjaliści, świetni w swoim fachu, a jeden za drugim - jak pies za kiełbasą - ustawiają się w kolejce do Wiejskiej. Nie wiem czy są tak nienasyceni finansowo, że łakomią się nawet na diety poselskie i inne bonusy. Co z pacjentami? Kto zajmie się naszym leczeniem? Gdzie etyka zawodowa?

Teraz ogólnokrajowo... Znowu preambułą niech będzie cytat: "co ma piernik do wiatraka?" Co ma muzyk i piosenkarz disco polo, agent, były trener, diwa operowa, dziennikarz muzyczny, satyryk, tatuś artystki, aktorzy, juror programu rozrywkowego, czy byli sportowcy wspólnego z polityką? Rozumiem, że trzeba wykorzystać swoje pięć minut, że fajnie jest ogrzać się w blasku fleszy, że każdej z tych osób jest bardzo ciężko materialnie i chce dorobić w parlamencie, że dobrze jest o sobie przypomnieć po latach minionej świetności. Wszyscy oni uzurpują sobie prawo do decydowania o losie państwa i jego obywateli, czyli - między innymi - i o mnie. Nagle całe to towarzystwo świetnie zna się na polityce i wie, co dla społeczeństwa będzie najlepsze.

Jestem zniesmaczona i to bardzo, bo - tak, jak wspomniałam wcześniej - wolałabym zapamiętać pewne nazwiska z innych powodów. Ciężko jest mi szanować kogoś, kto w pogoni za sławą, władzą i pieniędzmi - gdzieś po drodze - rozmienia się na drobne. Ktoś mądry napisał kiedyś, że "człowiek, który zdradzi samego siebie, jest nikim".

Więcej komentować nie będę, ale - w oparciu o powyższe wnioski - wpadł mi do głowy pewien pomysł. Dlaczego nie założyć nowej partii, która by się mogła nazywać Polska Partia Blogowa albo po prostu Blogerzy? W końcu przynajmniej ponad milion osób prowadzi swoje blogi, więc elektorat już jest - i to liczny. Jaki problem stworzyć kilkudziesięciostronicowy program, w którym zasypiemy naród obietnicami bez pokrycia? Zawsze możemy powalczyć o swoje prawa jako społeczność internetowa, czyż nie? Własne blogi już mamy, więc na tej płaszczyźnie niczym nie odbiegamy od tych, prowadzonych przez polityków. Jakby co, pamiętajcie kto rzucił ten pomysł przy ewentualnym wyborze na przewodniczącą partii. Pozostaje tylko ostatnia kwestia - czy mogę liczyć na Wasze głosy, jak się już zdecyduję kandydować w następnych wyborach?


10 października 2011

74. Muzyka


Towarzyszyła mi od dziecka - stale obecna w moim życiu - czasem narzucona przez gust rodziny, znajomych, czy innych ludzi, których spotykałam na swojej drodze. W większości jednak była i jest moim świadomym wyborem - głównie chwili lub upodobań, lecz nie tylko.

Nie zostałam obdarzona talentem w tym kierunku - nie umiem ani śpiewać, ani grać na żadnym instrumencie, ani nawet tańczyć. Lubię za to - z nieukrywaną przyjemnością - słuchać tych, którzy mają prawdziwy dar, a ja mogę go podziwiać. Ciężko jest opisać emocje, jakie towarzyszą mi w takich sytuacjach - swojego rodzaju, euforyczna wręcz, radość; uniesienie; niesamowite szczęście i odczuwanie pełni życia...

Męża i mnie połączyło uczucie, ale na samym początku naszej znajomości była muzyka - od niej się wszystko zaczęło, dzięki niej się poznaliśmy i to jej obecności doświadczamy każdego dnia, przeżywając razem, związane z nią, wydarzenia.

Od lat pewne piosenki, czy utwory muzyczne, kojarzą mi się z konkretnymi osobami, miejscami, czasem, okolicznościami oraz filmami i książkami. Do nich szczególnie mam ogromny sentyment, gdyż przywołują to, co najcenniejsze - wspomnienia...

Z pobytu w Gdańsku przywiozłam wiele zdjęć - każde jest zapisem chwili, o której chcę pamiętać. Na kilku z nich są oliwskie organy, których mieliśmy okazję posłuchać z Mężem podczas specjalnej prezentacji ich niesamowitych możliwości. Temat przewodni z filmu "Misja" wzruszył mnie tak bardzo, że aż miałam łzy w oczach i ciarki na plecach. Wczoraj ten sam utwór zabrzmiał w naszym ulubionym kościele - tym razem w wersji na skrzypce. Takie chwile są dla mnie bezcenne. To tylko jedna z rzeczy, dla których warto żyć...

Posłuchajcie sami: 





9 października 2011

73. Polak, Anglik, dwa bratanki


Jak zwykle o tej porze, Mąż rozmawia na Skype ze swoim angielskim przyjacielem, który w najbliższy piątek przylatuje do Polski - tylko po to, by już w niedzielę wrócić do siebie. Nie widzieli się od maja ubiegłego roku, kiedy to Marc zatrzymał się w naszym mieście przez kilka dni. Teraz będą mieć dla siebie zaledwie weekend, ale i tak nie mogą się doczekać tego spotkania.

Poznali się w listopadzie 2007 w Anglii. Mąż zaczął nową pracę, a jego kolegą z tej samej, nocnej, zmiany był właśnie Marc. Spędzali ze sobą osiem godzin dziennie, dużo rozmawiali, żartowali i poznawali się coraz lepiej. To dzięki swojemu koledze Mąż zaczął wreszcie komunikować się po angielsku. Pracowali ze sobą zaledwie pół roku (zdecydowaliśmy się na powrót do Polski), ale zżyli się tak bardzo, że prawie co tydzień, w każdą niedzielę wieczorem, rozmawiają ponad godzinę, dzieląc się tym wszystkim, co wydarzyło się w ciągu mijających siedmiu dni.

Marc jest po dwóch rozwodach; ma ośmioletnią córkę, która została na stałe z matką, a z ojcem widuje się zwykle w weekendy; jest człowiekiem żyjącym od piątku do piątku, czyli od wypłaty do wypłaty; wynajmuje pokój u obcej osoby; oszczędza na wielu rzeczach, by raz do roku odwiedzić mojego Męża. Jest bardzo wrażliwy, pisze fantastyczne wiersze i  ma strasznie dobre i czułe serce.

Najmilszą i najbardziej zaskakującą niespodziankę sprawił nam obojgu, przyjeżdżając specjalnie na nasz ślub kościelny w maju 2009. Zarazem był to jego pierwszy przylot do Polski. Bardzo podobają mu się Polki, ale w tej kwestii nie ma się co dziwić, porównując naszą urodę do jego rodaczek.

Cieszę się, że Mąż nie będzie się nudził – w piątek o 10 rano wsadzi mnie do pociągu do Gdańska, a o 13 wyjdzie po Marc'a. Po raz pierwszy będą mieli czas wyłącznie dla siebie, gdyż do tej pory zawsze im towarzyszyłam. Niech się nagadają za wszystkie czasy!


8 października 2011

72. Od A do Z


Za tydzień mnie tu nie będzie - przynajmniej nie fizycznie... Jaka szkoda, że nie pojedziecie ze mną - byłoby miło się poznać w realu. Cóż - wierzę, że pewnego dnia właśnie tak się stanie. Grunt to pozytywne nastawienie.

Kocham Gdańsk i bardzo chciałabym tam mieszkać i pracować - myślę o tym od czasu powrotu od Autostopowicza. Tym chętniej skusiłam się na ponowne odwiedziny. Wszystko już ustalone - zrezygnowałam z noclegu od organizatorów, bo zupełnie nie opłaca mi się jeździć z walizeczką w tą i z powrotem, skoro i tak noc poprzedzającą, jak i dwie po konferencji, prześpię w mieszkaniu Autostopowicza. Wracam dopiero we wtorek - nie mogłam sobie odmówić przyjemności odwiedzenia mojego ukochanego molo w Brzeźnie w poniedziałek. Swoją drogą, dziwne by to dla mnie było - pojechać do Gdańska i nie zobaczyć morza, którego o tej porze roku nigdy jeszcze nie miałam okazji widzieć.

Choć nikogo nie znam osobiście i - szczerze mówiąc - stanowi to pewien dyskomfort, skoro powiedziałam "A", dam radę z innymi literami alfabetu, aż dojdę do "Z". W końcu w podobnej do mnie sytuacji może być więcej osób. Najważniejsze to nie dopuszczać złych myśli, tylko optymistycznie iść do przodu.

Nie ukrywam, że kwestią, która najbardziej zaprząta mi umysł, jest jedzenie. Co prawda program dwudniowej konferencji przewiduje tzw. "przerwę kawową", jak i "lunch", ale wolę się ubezpieczyć na wszelki wypadek, którym jest mój głód i spadający cukier. Niektórzy mogą nie rozumieć w czym rzecz i z czego robię problem. Otóż chodzi o to, że muszę jeść co półtorej lub co dwie godziny - niewiele, ale jednak - żeby organizmowi dostarczyć porcję energii. W przeciwnym wypadku robię się agresywna. Dlatego jeśli wiem, że muszę wyjść z domu do miejsca, gdzie nie będę mogła dostać lub kupić jakiegoś konkretnego jedzenia (nie żadne tam owoce, warzywa, ciastka, cukierki lub inne łakocie), muszę brać coś ze sobą. Cukier spada mi nagle i może zdarzyć się to wszędzie, więc w myśl złotej zasady "przezorny zawsze ubezpieczony", również na konferencję biorę kanapki.

Pamiętam jak mieszkaliśmy razem z - jeszcze wtedy - nie Mężem w Anglii. Znalazłam pracę w szkole, w której pierwsza przerwa była dopiero po - jak mnie pamięć nie myli - trzech godzinach od rozpoczęcia zajęć. Na szczęście miałam normalną i wyrozumiałą szefową, którą poinformowałam o swojej przypadłości, a ona dała znać wszystkim nauczycielom i jak tylko czułam, że jestem głodna, wychodziłam z klasy i jadłam jogurt, czy kanapkę.

Miałam robione badania i ponoć taki mój urok. Lekarze stwierdzili, że funkcjonuję na pograniczu hipoglikemii, czyli niedocukrzenia i że jedynym dla mnie lekarstwem jest zjedzenie posiłku w momencie odczuwania głodu, który pojawia się znienacka i w każdych okolicznościach. Czasami odrobinę komplikuje to życie, ale nie dajmy się zwariować, w końcu "człowiek głodny, człowiek zły", więc lepiej dać mi coś jeść, niż znosić moje "fochy".


7 października 2011  

71. Nie ma jak precyzja


Szłam sobie wczoraj na przystanek po terapii, kiedy zadzwonił telefon - wyświetlił się jakiś numer, ale w pamięci go nie było, więc pomyślałam, że wreszcie odezwali się z apteki w sprawie, zamówionej ponad miesiąc temu, nagrody za punkty, lecz po odebraniu połączenia usłyszałam wielce sympatyczny damski głos pani Ewy z biura organizacyjnego Blog Forum Gdańsk i pytanie, czy wypełniłam i wysłałam do nich potwierdzenie uczestnictwa w konferencji. Okazało się, że nie dotarło. Ja tak mam, ale już się umiem z tego śmiać - jak coś ginie, to moje. Na szczęście - jak widać - organizatorzy to ludzie solidni i dzwonią, żeby się upewnić. Pani Ewa uspokoiła mnie, że wszystko jest w porządku i życząc miłej podróży, ma nadzieję na spotkanie już w Gdańsku.

Przychodzę do domu, otwieram skrzynkę mailową, a tam czeka wiadomość od Autostopowicza. Muszę ją zacytować, bo inaczej odbiorę jej cały urok:

"W tym tygodniu robię spore zakupy jedzeniowe (lodówka nadal pusta) itp. 
Wiążące pytanie: co Ci kupić na przyjazd?
Caveat: jeśli nie dostanę rozsądnej odpowiedzi, kupię jak następuje:
- otręby (whichever)
- pomarańcze/banany
- jogurty
- masło
- wędliny (some kind of z Gzelli jakie Ci smakowały)
- różne słodkości
- misc. (co mi wpadnie w ręce)
Your call".

Uwielbiam tego człowieka za wiele rzeczy, wśród których pierwsze miejsce zajmuje troska o drugiego człowieka. Pamiętał co lubimy, co jedliśmy i gdzie robiliśmy zakupy. Jak go znam, w tej chwili obejrzałby się za siebie i spytał "ale o kim mówisz?" albo stwierdziłby tym swoim grypsem "oj tam, oj tam". Nie dziwcie się specyficznemu językowi (albo raczej językom) - mamy taki własny sposób porozumiewania się.

70. Mała rzecz, a cieszy…


Działa, działa, działa... Jak widzicie udało się wrzucić obrazki. Teraz jestem Wam winna wyjaśnienie. Otóż - korzystamy z Mężem z przeglądarki Chrome, ale mamy również zainstalowany Firefox i Explorer, Opery nie próbowaliśmy (jeszcze). Chrome odmawiał współpracy w kwestii wstawiania grafiki (Onet, IGlonus i Klarka świadkami, bo wysłałam im print screen ze swoich nieudanych prób). O dziwo - Firefox zaskoczył, bo sztuka załączania zdjęć zakończyła się sukcesem - co widać. Nie było więc już potrzeby angażowania Explorera.

Dostałam też odpowiedź od Onetu, a właściwie od żywych ludzi, którzy się zajmują problemami takimi, jak moje. Potwierdziło się, że faktycznie w przypadku Chrome nie mogą mi w żaden sposób pomóc, czyli - jak przypuszczam - wina leży po stronie przeglądarki. Jeśli więc chcecie wrzucać obrazki w ramki uniwersalne Firefox i Explorer są chyba do tego celu najlepsze i najbezpieczniejsze. W razie pytań, służę pomocą, piszcie.

Specjalne podziękowania dla IGlonus za Jej czas, cierpliwość i załączony do maila pdf.


6 października 2011

69. Bardzo osobiste podsumowanie


Najpierw będzie preambuła - Mąż jej nie znosi, bo zanim przejdę do meritum, wkraczam na lewo i prawobrzeżne ścieżki myślowe - ciężko wtedy za mną nadążyć, ale cóż - tak już mam, co nie oznacza, że tego nie zmienię. Kiedyś... Może...

Otóż - wchodzę na różne blogi, czytam historie ich autorów i czasem się śmieję, innym razem wzruszam. Nieraz w czyichś słowach widzę siebie - jak w lustrze. Teraz już umiem się do tego przyznać głośno. Kiedyś wolałam nie widzieć tej swojej ciemniejszej strony. Mąż mówi, że na blogu jestem prawdziwa, ale że tu też jest ta moja "lepsza część". Kiedy poprosiłam go o definicję tej lepszej części, stwierdził, że pisząc nie marudzę, nie narzekam i nie jestem upierdliwa tak, jak w życiu. Ma całkowitą rację, aczkolwiek dzisiaj doszliśmy oboje do wniosku, że przestałam na niego krzyczeć i być zła o cokolwiek. Fakt - ostatnia nasza kłótnia (sprowokowana tylko i wyłącznie przeze mnie) miała miejsce w Gdańsku. Na szczęście Autostopowicza nie było wtedy w domu, bo pojechał na weekend do rodziców. Poszło o zdjęcia, a jakże, ale wszystko skończyło się wzajemnymi przeprosinami (nie wyobrażam sobie kłótni bez tego jednego magicznego słowa). Mąż do dzisiaj ma wyrzuty, że na mnie nakrzyczał (generalnie jest uosobieniem stoickiego spokoju, dobroci i anielskiej cierpliwości), ale zasłużyłam na to w pełni i przyznaję się do tego świadomie i ze skruchą.

Z Waszych historii czerpię bardzo wiele dla siebie samej - wciąż uczę się tej, trudnej dla mnie, sztuki radości i pozytywnego myślenia - takiego codziennego - nie radości dziecka, bo tej mam w nadmiarze, lecz patrzenia na świat optymistycznie i nie walczenia z ludźmi i z życiem jak z wiatrakami, bo taka walka niepotrzebnie spala mnie nerwowo, czasowo i rodzi frustrację, więc sama się napędzam na złe tory.

Uważam się za osobę bardzo otwartą, nawet - w niektórych kwestiach - powiedziałabym, że jestem ekshibicjonistką. Ta otwartość nie wyklucza jednak pewnej nieśmiałości, którą przejawiam i która czasami nie ułatwia mi życia. Staram się jednak ją przełamywać - stąd moje zgłoszenie na Blog Forum Gdańsk, stąd potwierdzenie w nim uczestnictwa, stąd kupione wczoraj bilety na pociąg. Biłam się z własnymi myślami, szukając kolejnych wymówek, żeby nie jechać. Fakt, że zarówno Mąż, jak i Autostopowicz, skutecznie wytrącali mi z ręki wszystkie minusy - jeden po drugim, za co im bardzo dziękuję.

Rok temu straciliśmy z Mężem nasze nienarodzone dziecko. Długo po tym zdarzeniu nie mogłam patrzeć na kobiety w ciąży, na mamy z wózkami, na stoiska z rzeczami dla dzieci w marketach. Wszystko przypominało mi, że nasze dziecko jest Aniołkiem, że nigdy nie będzie Go z nami fizycznie. Długo płakałam, długo obwiniałam samą siebie o tę stratę. Nawet próbowałam się ukarać obcinając swoje, sięgające za ramiona, włosy na zapałkę. Chciałam się oszpecić, bo nie czułam się pełnowartościową kobietą. Tak było. Naprawdę.
Kwestia żalu i poczucia krzywdy w stosunku do moich rodziców, z którymi nie umiałam sobie sama poradzić oraz strata dziecka były powodami, dla których zdecydowałam się na terapię. Kolejnym jej etapem była praca nad niekontrolowanymi przeze mnie wybuchami złości oraz nad odzyskaniem tej radości i pozytywnego myślenia, o których pisałam wcześniej.

Dzisiaj wróciłam od mojej terapeutki. O tym, co napisałam, powiedziałam na spotkaniu. Miałam same dobre wiadomości - wszystkie, o których wspomniałam w tym poście. Wtedy dowiedziałam się od niej, że jest w ciąży i że będziemy mogły spotykać się tylko do końca roku, gdyż potem jej nie będzie. Wróci dopiero w styczniu 2013. Mamy dwie opcje - do grudnia będziemy się normalnie widywać, a potem poczekam na nią cały rok albo zacznę terapię w tym samym ośrodku z inną osobą. Nie to jest jednak najważniejsze.

Spytała mnie jak się czuję słysząc o jej ciąży, bo przecież wie dobrze, że staramy się z Mężem o dziecko. Kiedy tylko usłyszałam jej nowinę, od razu pomyślałam sobie "ale się cieszę, gratulacje!" Moja własna reakcja dostarczyła mi tyle radości... Zdumiało mnie to - bardzo - oczywiście w pozytywnym aspekcie. Powiedziałam jej, że chyba przynoszę innym kobietom szczęście, bo ona jest trzecią terapeutką, która mnie prowadzi, a która będzie niebawem mamą. I znowu padło pytanie jak się czuję z tym, że innym kobietom towarzyszę w tych szczególnych chwilach, których sama nie mogę doświadczyć...

Nie można mieć wszystkiego. Nie wiem, czy uda się nam zrealizować nasze marzenie o zajściu w ciążę i urodzeniu dziecka. Nie obwiniam losu, życia, Boga, rodziców, siebie. Nie będę się zajmować przeszłością, bo nic mi to nie da oprócz bólu, łez i cierpienia. Z tym, co było nic już nie zrobię, bo nie cofnę czasu, nie zmienię ludzi, samej siebie, kolei własnego losu. Jestem. Żyję. Teraz. Z tym mogę zrobić wiele. Z przyszłością również. Wiedząc jednocześnie, że na pewne rzeczy nie mam wpływu, bo nie zależą ode mnie i nie mogę ich kontrolować. Nie przeskoczę własnego wieku, nie będę walczyć z biologią, nie pozbędę się Hashimoto i niedoczynności, które nie pomagają. Próbuję, jeśli się uda - będzie cudownie. Jeśli nie - będę żyć dalej.

Wszystkie tamte słowa usłyszała moja terapeutka. Teraz znacie je również i Wy... Dziękuję, że jesteście. Dziękuję, że czytacie. Dziękuję, że pomagacie - czasem nawet nie zdając sobie sprawy jak bardzo...


5 października 2011

68. Załącz obrazek


Jestem zła - tym razem nie na Męża, nie na siebie, lecz na rzecz martwą - na własnego bloga. Jak można być złą na bloga? Ano - jak widać na załączonym obrazku (o tym za chwilę) - można.

Nie jestem jakimś specem od spraw technicznych, ale umiem czytać (czasem nawet udaje mi się ze zrozumieniem), potrafię zgrać fotki z aparatu na dysk, zmniejszyć je, załączyć do maila, wrzucić gdzieś do sieci. Na blogu też chciałam to zrobić. Jak widać - a właściwie nie widać - nie udało się.

Wchodzę na inne blogi, oglądam, czytam, komentuję. Spodobały mi się liczniki ministat. Wygooglowałam sobie, znalazłam odpowiednią stronę, poczytałam, stworzyłam swój i próbowałam w ramce uniwersalnej wkleić jako obrazek. Na próbach się skończyło. Jako że samej sobie nie bardzo nieraz ufam (całkiem niesłusznie zresztą) w kwestiach komputerowych, poprosiłam Męża o pomoc. To samo, czyli wielkie nic.
     
Przedwczoraj dostałam mail od organizatorów Blog Forum Gdańsk, a tam załączone dwie vlepki (różowa chyba dla dziewczynki, niebieska dla chłopca) - z prośbą o wklejenie jednej na bloga. Znowu ramka uniwersalna, znowu próba załączenia obrazka. I co? Ano nic. Napisałam więc do Onetu mail, pytając "pomożecie?" Opisałam cały problem - z ministat i vlepką oraz jakimkolwiek innym zdjęciem w ramce uniwersalnej. Odpowiedzieli pytaniem o to, z jakiej przeglądarki internetowej korzystam. W każdej z trzech mam ten sam problem. Do tej pory milczą - widać przerosły ich moje kłopoty. Wiem, że jestem upierdliwa do bólu, ale wszak tam chyba jacyś spece od IT pracują? I nie wiedzą jak to zrobić, żeby Karioka szczęśliwą posiadaczką ministat i vlepki się stała?

Kto mnie czyta, ten wie, że zdjęcie z muszelkami znad morza wkleiłam, czyli umiem. Wczoraj musiałam vlepkę wstawić jako obrazek w poście, bo ramki uniwersalne odmawiają współpracy (testowałam chyba osiem z dziesięciu), czyli też potrafię.

Konia z rzędem temu, kto mi pomoże i choć odrobinę technicznej radości dostarczy duszy mej. 


4 października 2011  

67. „Do odważnych świat należy”…


   
Przespałam się z problemem i podjęłam decyzję - jadę! Co ma być, to będzie!


3 października 2011

66. Dylemat


Kiedy sześćdziesiąt pięć postów temu napisałam na blogu swoje pierwsze słowa, nie mogłam się doczekać inauguracyjnego komentarza, który pojawił się jeszcze tego samego dnia. Potem bardzo chciałam znaleźć się na pierwszej stronie Onetu i - po miesiącu blogowania - w odstępie zaledwie dwóch dni - zagościłam tam dwa razy. Miałam też takie życzenie, aby pojawić się w pierwszej setce najbardziej popularnych blogów - udało się i to. Wszystko z nawiązką – dostałam więcej, niż chciałam.

Tydzień temu (post nr 59) - tak dla żartu w sumie - zarejestrowałam się na Blog Forum Gdańsk 2011, a dzisiaj otrzymałam mail z zaproszeniem na konferencję blogerów, która odbędzie się 15 i 16 października - oczywiście w moim ukochanym Gdańsku.

"Masz babo placek..." - tak teraz do siebie mówię. Zwariowałam na starość. Zachciało mi się pisać bloga. Powinnam dziesięć razy się zastanowić zanim wypowiem jakieś życzenie w kwestii swojego "pisarstwa".

Siedzę i myślę co robić. Analizuję plusy i minusy. Tych pierwszych jest całkiem sporo - przede wszystkim powrót nad morze (nieplanowany i spontaniczny), spotkanie z Autostopowiczem (żeby było śmieszniej on będzie tłumaczem na tej konferencji), nocleg (z 15 na 16) w gratisie od organizatorów (hotel bliziutko dworca Gdańsk Główny), możliwość poznania innych blogerów - to te najważniejsze pozytywy. A teraz minusy - znowu dwa dni spędzone w pociągu (prawie dziesięciogodzinna podróż w każdą stronę), totalnie niezaplanowane wydatki związane z wyjazdem, brak noclegów z 14 na 15 i z 16 na 17, nieobecność podczas odwiedzin przyjaciela mojego Męża z Anglii (przylatuje 14, a wylatuje 16) oraz na zamówionej przez nas mszy w Dzień Dziecka Utraconego (15 października).

Do 6, czyli do najbliższego czwartku, do godziny 15 mam potwierdzić swoje uczestnictwo. Bądź tu mądra i pisz bloga, sparafrazuję sobie obecny stan ducha...


2 października 2011

65. Przed ołtarzem domowego ogniska


Nie ma chyba domu, w którym nie zajmowałby on zaszczytnego i ogólnodostępnego miejsca - najczęściej w tzw. salonie, ale w zamożniejszych rodzinach można go równie dobrze znaleźć w sypialni, kuchni, czy pokoju dziecięcym - w myśl zasady - "im więcej, tym lepiej".

Swoistego rodzaju okno na świat, umożliwiające podglądanie wszystkich i wszędzie - bez względu na porę dnia, czy nocy; wokół którego zawsze gromadzą się żądni świeżej porcji wiadomości, fani seriali, miłośnicy kanałów przyrodniczych, wielbiciele różnej maści teleturniejów, programów muzycznych, filmów fabularnych, bajek, czy talk show oraz wielu innych, których nie zdołam już wymienić.

Skutecznie zapełnia ciszę, dając (złudne) wrażenie czyjejś obecności w przysłowiowych czterech ścianach. Jest punktem odniesienia, koncentrującym uwagę wszystkich zgromadzonych przy rodzinnym obiedzie, czy spotkaniu ze znajomymi. Może być zarówno skarbnicą wiedzy, jak również bezsensownym złodziejem czasu.

Dawno temu dostępny jedynie w wersji czarno-białej, z ogromnym kineskopem i ręcznym przełącznikiem kanałów. Obecnie - full wypas kolorów; LCD o wymiarach na każdą ścianę, ale nie każdą kieszeń; z mrocznym przedmiotem pożądania w postaci pilota, o którego boje toczą chyba wszyscy członkowie rodziny, a ten, kto go zdobędzie, ma władzę.

Wczoraj, razem z Mężem, odwiedziliśmy (po raz pierwszy) w domu jego znajomego z pracy. Po wejściu do pokoju zobaczyliśmy, oczywiście na centralnym miejscu, włączony telewizor. Nasi gospodarze (świeżo upieczone małżeństwo) przenieśli nawet stojący pod oknem stół, aby było nam wygodnie oglądać to, co nas najbardziej interesuje. Mąż dostał pilota do ręki, z prośbą o wybranie ulubionego kanału. Ku zdziwieniu gospodarzy stwierdził, że naszym faworytem jest czerwony przycisk, którego nie omieszkał chwilę później nacisnąć. Gwoli wyjaśnienia dodał, że oboje - świadomie, z premedytacją i celowo nie posiadamy i nie chcemy mieć telewizora. Trzeba było widzieć wielkie jak pięciozłotówki oczy tamtego małżeństwa.

Wiem, wiem - dla większości wyda się to tak samo dziwne, ale nie jesteśmy odosobnionym przypadkiem - Autostopowicz również podziela nasze zdanie w kwestii ołtarza domowego ogniska. Dobrze, że choć jeden człowiek nas rozumie. A może jest ktoś jeszcze?