Kilka dni temu Mąż przytaszczył ze sklepu dynię. Taki sabotaż, bo na liście zakupowej jej nie było. Dzisiaj na obiad mieliśmy z niej zupę. Dyrektor Wykonawczy obierał, gotował i miksował, a ja doprawiałam dużą ilością gałki muszkatołowej, tymianku i pieprzu. Plus zielona natka pietruszki. Jakie to pyszne wyszło! I - o dziwo - zostało jeszcze na jutro.
W kościele, już prawie pod koniec mszy, o mało co nie zemdlałam. Najpierw ziewanie, potem szumy w uszach, mroczki przed oczami i nogi jak z waty. Powiedziałam Mężowi co się dzieje, ale jakoś dałam radę wytrzymać i nie upaść. Potem wracaliśmy do domu bardzo szybkim marszem, bo zimno było. Premierę w tym sezonie miały moje żółte rękawiczki.
Trzy torebki czekolady rozpuszczone w gorącym mleku. Wypiłam prawie duszkiem. W głowie jak się kręciło, tak nic się nie zmieniło. Dyrektor Wykonawczy poszedł po matkę. Przyszła z ciśnieniomierzem. 102/61 - po wypiciu półlitrowego kubka czekolady. Wolę nie myśleć ile wynosiło ono w kościele. Dostałam polecenie zjedzenia czegoś słodkiego. Po trzech batonikach zostały jedynie papierki, a po winogronach ogonki.
Wypiłam herbatę - jakąś energetyczną, ale nie bardzo działa. Dyrektor Wykonawczy zaproponował swoją. Pytam więc:
- Jaką masz?
- Ciemną.
- Czyli jaką?
- Okrągłą.
- Ale jaką?
- Z pudełka.
I weź się z własnym Mężem dogadaj. A chciałam tylko wiedzieć czy to zielona, czerwona, zwykła czarna, a może Earl Grey.