Kiedy w ubiegły poniedziałek wykrzyczałam mamie przez telefon swoje żale i pretensje, nie sądziłam, że we wtorek usłyszę od niej pytanie, czy w środę pójdę z nią do notariusza.
Nagle okazało się, że można porozmawiać z ojcem na temat darowizny mieszkania, znaleźć numer telefonu do kancelarii, zadzwonić, dowiedzieć się i umówić na spotkanie. I - jak się chce - wszystko można było załatwić w jeden dzień.
Dokładnie tydzień po rozmowie z prawnikiem, po złożeniu stosownych dokumentów i obliczeniu kwoty należności, pan notariusz przyjechał wczoraj do mieszkania rodziców, by odczytać nam akt notarialny, na mocy którego stałam się właścicielką mieszkania. Z matką i ojcem w pakiecie, gdyż na mocy umowy ustanowienia służebności mają oni prawo dożywotniego zamieszkiwania w lokalu.
Czy coś to zmienia? Owszem - w wypadku śmierci któregokolwiek z nich nie będę już musiała występować do sądu z wnioskiem o spadek po rodzicach i ponosić jakiekolwiek koszty z tym związane.
Czy się cieszę? Nie, bo mam poczucie niesmaku, że coś, co zostało mi obiecane dziesięć lat temu, wyszarpałam i wywalczyłam krzykiem i złością, a trudno mówić o radości, gdy w grę wchodzi taki, a nie inny sposób otrzymania czegokolwiek od własnych rodziców.