Wczoraj wieczorem miałam kryzys - bo nie dość, że niewyspana, to jeszcze bolały mnie kości w stopach i mięśnie w łydkach. Przez te pierwsze nie mogłam zasnąć i kiedy Mąż przyszedł do mnie pół godziny po północy, żebym zażyła antybiotyk, w ogóle nie spałam. Potem jakoś dałam się porwać Morfeuszowi w objęcia, a rano obudziłam się o ósmej - już bez bólu.
Bo to jest tak - poza wypadnięciem włosów ze wszystkich możliwych miejsc, nie doświadczam żadnych widocznych, klasycznych i typowych skutków ubocznych chemioterapii. Natomiast jest cała masa rzeczy, które mi doskwierają. I są to dość upierdliwe objawy. Ale nie chce mi się już o tym teraz pisać. Dzisiaj mam lepszy nastrój i tego się trzymam.
Byliśmy z Mężem i Mamą wybrać sztuczne wiązanki na grób Dziadków. Na targu Głos Rozsądku kupił mi ulubione jabłka. Potem zjedliśmy obiad u Rodzicielki - były pyszne kotlety mielone, ziemniaki i buraczki na ciepło, a na deser kawa oraz rolada śmietanowa z czerwoną galaretką w środku - smak dzieciństwa ze starej osiedlowej cukierni, która ma chyba tyle lat, co ja.
Pogoda jest tak piękna, że jutro wybieramy się z Dyrektorem Wykonawczym na długi spacer. Chcę wreszcie oderwać się od szpitala i leczenia, a w zamian nasycić wszystkie zmysły bajecznie kolorową i pachnącą jesienią.