Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

Moja historia


Moja historia – część pierwsza – diagnoza


W styczniu 2019 obchodziłam pięćdziesiąte urodziny. Od pięciu lat jestem pod stałą opieką onkologa ze względu na liczne torbiele w piersiach. Regularnie wykonuję zleconą mammografię i USG. Tak było i tym razem.

Przechodzę obok oddziału chemioterapii dziennej. Siadam na krześle, czekając na swoją kolej, a z oddali słyszę nazwiska osób wyczytywanych na chemię. Mam w sobie dużo pokory, gdyż zdaję sobie sprawę, że wystarczy jedna chwila, jedno badanie, jeden wynik i mogę znaleźć się na miejscu tamtych pacjentów.

Mammografia bolesna jak nigdy przedtem. Po niej idę pod gabinet USG i czekam na wezwanie. Wychodzę z niego z informacją o guzie, mikrozwapnieniach oraz konieczności wykonania biopsji gruboigłowej. Nie jestem zaskoczona, bo dwa i pół roku wcześniej byłam w podobnej sytuacji. Zresztą, dzień później mam wizytę u onkologa, więc wszystko się wyjaśni.

Wychodzę ze szpitala i jadę na rozmowę w sprawie pracy, z którą wiążę przyszłość. Zadowolona z jej przebiegu dzwonię do męża. Za niecałe dwa tygodnie mogę zacząć. Radość ogromna, tym bardziej, że od dłuższego czasu chcę zmienić dotychczasowe miejsce zatrudnienia.

21 marca 2019, w pierwszy dzień wiosny, zderzam się brutalnie z rzeczywistością w gabinecie lekarza, który na monitorze pokazuje mi zdjęcie tej samej piersi sprzed roku (bez zmian) i z dnia poprzedniego (z ponad dwucentymetrowym guzem i otaczającymi go mikrozwapnieniami). Na 99 % mam raka. Aż się dziwię, że tak spokojnie pytam go co dalej.

Dostaję plik skierowań i mnóstwo nowych informacji. Dopiero na korytarzu siadam na krześle, zakładam okulary i czytam – skierowanie do poradni genetycznej, RTG klatki piersiowej, USG jamy brzusznej, rezonans magnetyczny z kontrastem, biopsja gruboigłowa oraz badania krwi. Te ostatnie udaje mi się zrobić od ręki. Resztę umawiam na możliwie najwcześniejsze terminy.

Stoję na chodniku, dzwonię do męża i mówię łamiącym się głosem: „nie jest dobrze”. Świeci słońce, wieje wiosenny wiatr, ptaki śpiewają, a w tym wszystkim ja brutalnie skonfrontowana z rzeczywistością. Świat się nie zatrzymał…

Idę na przystanek, wsiadam do autobusu i wizualizuję sobie własny pogrzeb, a w głowie kołacze mi się jedna idiotyczna myśl – „przecież nie mogę jeszcze umrzeć, bo mam tyle perfum do wypsikania”.

Spotykam się po drodze z mężem, wracamy razem do domu. Przytula mnie mocno i ze łzami w oczach mówi: „Ty nie możesz jeszcze umrzeć, bo masz tyle perfum do wypsikania”. Oboje wybuchamy śmiechem.

Po raz kolejny sama zdumiona jestem swoją reakcją. Nie płaczę, nie rozpaczam, nie pytam „dlaczego ja?”, nie ma we mnie pretensji, złości, żalu, poczucia niesprawiedliwości, czy braku akceptacji. Jest za to spokój, opanowanie i znajdowanie coraz to nowych korzyści z obecnej sytuacji.

Praktycznie od razu szukam wsparcia. Nie zamykam się z informacją o raku w czterech ścianach. Przeciwnie – wychodzę do ludzi. Daję znać tym, z którymi jestem blisko. Proszę o pomoc tych, którzy mogą mi pomóc. Niczego nie ukrywam, jestem otwarta na rozmowę.

Informuję dotychczasowego pracodawcę o powodach nieobecności w pracy. Kontaktuję się również z tym, u którego teraz już się nie zatrudnię.

Umawiam się na spotkanie z psychiatrą i psychoonkologiem, rozmawiam z pracownikiem socjalnym MOPR. W Pracowni Terapii Zajęciowej biorę udział w warsztatach z Programu Simontona oraz Racjonalnej Terapii Zachowania. Pięć lat wcześniej uczestniczyłam w tych samych warsztatach jako osoba wspierająca chorą na raka sąsiadkę. Teraz mam okazję spojrzeć na chorobę z drugiej strony.

Jest jedna rzecz, którą potrzebuję zrobić. Zbieram się do niej przez kilka dni. W końcu siadam do komputera i w jednym dokumencie tekstowym spisuję wszystkie loginy, hasła, PIN-y oraz inne ważne informacje. Plus szczegółowy plan działania w razie mojej śmierci. Pokazuję tę notatkę mężowi. I wtedy czuję ulgę, że skoro dopilnowałam wszelkich niezbędnych formalności związanych z własną śmiercią, mogę wreszcie zająć się życiem. Tu i teraz.

Dużo czytam o raku, ale nie na forach internetowych, lecz koncentruję się na publikacjach medycznych, pochodzących ze sprawdzonych źródeł. Mam w domu sporo książek o tej tematyce – kilka lat wcześniej byłam wolontariuszką w hospicjum.

Uczę się cierpliwości i pokory. Oczekiwanie na kolejne badania, na wyniki, na terminy wizyt lekarskich stają się moją codziennością i chlebem powszednim. Pewnych rzeczy nie da się przyspieszyć – mam tego świadomość. A z drugiej strony życie w niepewności do łatwych nie należy. Zdecydowanie należę do osób, które wolą wiedzieć na czym stoją. Wtedy bowiem czuję się bezpiecznie. I mogę działać, a nie tylko czekać.

Choroba nie pojawiła się u mnie przypadkiem. Jest skutkiem nieumiejętności radzenia sobie z ogromnym stresem, jaki przeżywałam w ubiegłym roku, na który złożyło się wiele różnych zdarzeń związanych z mieszkaniem, pracą, chorobą, pobytami w szpitalu i śmiercią ojca oraz operacjami i wypadkiem mamy. Ani moja psychika, ani ciało nie poradziły sobie z nadmiarem stresu.

Chodzę na kolejne badania, odbieram kolejne wyniki, ale nie zapominam o tym, co sprawia mi radość, co mnie relaksuje i co wywołuje uśmiech na mojej twarzy – spaceruję, robię zdjęcia wiosennej przyrodzie, pielęgnuję i przesadzam kwiaty na oknie, spotykam się ze znajomymi, jem smakołyki.

Dla wielu ludzi samo słowo RAK jest już wyrokiem. Cierpienie, męczarnie, trumna i śmierć - oto powszechny skrót myślowy. A tymczasem rak jest uleczalny. Rak to choroba przewlekła, z którą można żyć. Rak może być inspiracją do zmiany. Rak może być przygodą, wyzwaniem i błogosławieństwem. Takie jest moje podejście i moje myślenie, którego oczywiście nikomu nie narzucam.

Od czasu diagnozy ani jedna łza nie popłynęła z moich oczu, żadna czarna myśl nie zmąciła mojego myślenia. Powiedziałabym, że od tamtej pory odżyłam, odetchnęłam, zaczęłam się częściej uśmiechać, doceniać, być wdzięczną za to jaka jestem i co mam.

Od samego początku do choroby podchodzę racjonalnie i zadaniowo – jest plan, więc działam krok po kroku. Cel wciąż ten sam – wyzdrowieć i we wrześniu 2020 pojechać nad Bałtyk.

Skąd biorę siłę, motywację, chęć życia, radość i spokój?

"Jezu, Ty się tym zajmij" - wreszcie zawierzyłam siebie Bogu - zaledwie kilka dni po tamtej informacji usłyszanej od lekarza. Wcześniej nie potrafiłam wypowiedzieć tej prośby w o wiele bardziej błahych sprawach, a wtedy oddałam w Jego ręce swoje życie.

Miłość męża, który jest i kocha, wspiera, pomaga, troszczy się i martwi, aczkolwiek twierdzi, że "nadspodziewanie dobrze" podchodzę do swojej choroby. Wsparcie innych ludzi - kolegów i koleżanek z licealnej klasy, bliższych i dalszych znajomych, czasem nawet przypadkowo poznanych osób.

25 kwietnia 2019 dostaję oficjalnie „papier na raka” jak go nazywam, czyli mam założoną kartę DiLO. Są już bowiem wyniki wszystkich zleconych przez onkologa badań. 99 % zmienia się w 100 %. Rak, luminalny B, HER2 dodatni, G1, T2N0M0.

Dowiaduję się jak będzie wyglądał plan mojego leczenia – chemia przedoperacyjna, operacja oszczędzająca i radioterapia. Z gabinetu lekarza wychodzę z kolejnymi skierowaniami – na badania krwi, EKG, do kardiologa i na biopsję w celu założenia znacznika.

Zdaję sobie sprawę ze swojego szczęścia w nieszczęściu – jestem w jednym z najlepszych centrów onkologicznych w Polsce, gdzie korzystam z możliwości, jakie oferuje Breast Cancer Unit oraz Program Pilotażowy, dzięki któremu pomaga mi Koordynator Planu Leczenia. Mam pełne zaufanie do wiedzy, umiejętności i profesjonalizmu prowadzących mnie lekarzy, gdyż sama ich sobie wybrałam.

Skoro już wiem, że za kilka tygodni stracę włosy, zamawiam w sieci kolorowe chusteczki i czapeczki, mierzę peruki w sklepie medycznym – z uśmiechem, bo wiem, że włosy odrosną. Zresztą zawsze chciałam być łysa, tylko nigdy nie miałam odwagi, żeby się ogolić. Teraz wreszcie będę mieć okazję przekonać się jak to jest. Poza tym wkrótce lato, więc będzie mi chłodniej.

9 maja 2019 idę na konsylium lekarskie, podczas którego potwierdza się tylko to, co usłyszałam dwa tygodnie wcześniej od chirurga – cztery cykle czerwonej chemii co trzy tygodnie, dwanaście cykli białej co tydzień (plus zastrzyki z Herceptyny), operacja oszczędzająca z biopsją węzła wartowniczego i radioterapia.

15 maja 2019 poznaję swojego chemioterapeutę, a dzień później wreszcie rozpoczynam upragnione i wyczekiwane leczenie…


Moja historia – część druga – chemioterapia


Do chemioterapii przygotowuję się na tyle, na ile potrafię. Zarówno teoretycznie (dużo czytam na czym ona polega, jakie mogą być jej skutki uboczne oraz jak sobie z nimi radzić), ale i praktycznie (gromadzę w kuchni zapasy smakowej wody, musów owocowych, biszkoptów, krakersów, lizaków, soków z naturalnie tłoczonych jabłek, puszek z energetykami, imbiru oraz produktów wysokoproteinowych).

Załatwiam także większość spraw urzędowych związanych z leczeniem (odbieram kopię dokumentacji medycznej, udaję się do ZUS i MOPR, gdzie uzyskuję informacje potrzebne mi do ubiegania się o świadczenie rehabilitacyjne oraz znaczny stopień niepełnosprawności), jak również decyduję się na wybór konkretnej peruki w sklepie medycznym, prosząc o jej odłożenie do czasu wystawienia mi na nią wniosku przez lekarza.

Mąż bierze w pracy cztery dni urlopu – po jednym na każdą czerwoną chemię. Potem okazuje się, że jego obecność jest strzałem w dziesiątkę. Nie chodzi o samo wsparcie psychiczne najbliższej mi osoby (choć to też jest niesłychanie ważne), lecz o względy czysto praktyczne – zarejestrowanie do lekarza, odebranie wypisu, szukanie zagubionej karty, pójście po kawę, czy bułkę, ale także wspólny powrót do domu.

16 maja 2019 mam pierwszą z czterech czerwonych chemii, ale najpierw EKG. Wyniki badań krwi pobieranej dzień wcześniej są dobre, więc dostaję od doktora wydrukowany schemat terapii AC, z którym idę do pokoju „zgód i upoważnień” jak go sobie na własny użytek nazywam. Po złożeniu kilku podpisów, wszystkie dokumenty zanoszę na konsolę pielęgniarek.

Pierwszy wywiad, a potem próba założenia wenflonu, podczas której pękają mi dwie żyły w lewej ręce. Ze stresu mam mroczki przed oczami, robi mi się słabo i przez kilka minut leżę przy otwartym na oścież oknie. Trzecie wkłucie zakończone jest sukcesem – niestety w prawą rękę. I choć nie powinnam, chemię dostanę właśnie w nią. Mogę iść na salę. Zabieram ze sobą jednorazowe prześcieradło na fotel i ochraniacze na buty.

Jestem świadoma, że wlewy są lekiem, a nie trucizną, czy też soczkiem. Nie demonizuję raka, ale absolutnie go nie bagatelizuję. Do swojej choroby podchodzę bardzo poważnie. Wiem, że nastawienie jest sprawą kluczową, a myśli i słowa mają ogromny wpływ na emocje. Lekarstwo, jak sama nazwa wskazuje, ma leczyć. Trucizna – truć. Ktoś powie, że to tylko słowa, lecz to właśnie słowa mają moc.

W trakcie podawania chemii piję dużo niegazowanej wody mineralnej – minimum dwa litry. Ledwo siadam na fotel, już jestem głodna. Jem kanapkę, obwarzanka, banana, słodką bułkę, wypijam kilka łyków kawy. Często chodzę do toalety, żeby „wypłukać” zawartość kryjącą się w zielonych spersonalizowanych workach.

Zawsze zabieram ze sobą telefon i słuchawki, więc oglądam ulubione koncerty, przy których tracę poczucie miejsca i czasu. Wpatrzona w ekran, relaksuję się przy nich, zapominając gdzie jestem. Nieraz zdarza mi się nawet śpiewać, bo wystukiwanie rytmu jest normą.

Trzy godziny spędzone na fotelu mijają w miarę szybko. W międzyczasie mąż odbiera z sekretariatu mój wypis i razem wracamy do domu. Zdejmuję z siebie wszystkie ubrania i wstawiam pranie (ta czynność staje się moim pochemicznym rytuałem).

Potem idę się położyć. Leżę, leżę i czekam na skutki uboczne. Nic się nie dzieje, więc (jako że zaczyna mi się nudzić) wstaję i zajmuję czymś ręce. Jestem trochę senna i znużona, zaczyna mnie odrobinę mdlić, ale mam zabezpieczenie w postaci środków przeciwwymiotnych i na mdłościach się kończy.

Rano budzę się około czwartej głodna jak wilk. Ogromny apetyt towarzyszy mi przez wszystkie cztery czerwone chemie. Jem to, na co mam ochotę. Nie ma takiej ilości, której nie jestem w stanie pochłonąć. Działam jak odkurzacz, który zasysa to, co spotka na swojej drodze.

Nie odczuwam żadnego metalicznego posmaku w ustach. Nie mam nadwrażliwości na zapachy. Mam za to „fazę” na truskawki, lody, arbuza, melona, pizzę, chińskie jedzenie, owocowe koktajle, pomidory. Delektuję się każdym posiłkiem, używam perfum – absolutnie nic mi nie przeszkadza.

Nie doświadczam problemów z połykaniem, pleśniawkami w ustach, krwawieniem dziąseł, zaburzeniami czucia, biegunkami ani zaparciami. Za to jeszcze nigdy nie cieszyłam się tak pięknie gładką i nawilżoną cerą jak teraz.

Kilka godzin po chemii oraz do przedpołudnia następnego dnia jestem trochę zmęczona, znużona i senna. Czasem kręci mi się w głowie. I to wszystko. Nie kładę się w dzień, nie śpię. Chyba że z nóg zwali mnie panujący na dworze upał.

29 maja 2019 wypadają mi pierwsze włosy. Dzień później siadam przed lustrem na stołku w łazience i sama je sobie wyskubuję, pieczołowicie wkładając do jednorazówki. Po powrocie z pracy, mąż goli resztę maszynką. Jestem łysa! Mogę wreszcie zacząć nosić kolorowe chusteczki i czapeczki, które stają się moim znakiem rozpoznawczym. Peruki nie zakładam ani razu – to jednak nie moja bajka.

Nie mam problemu z brakiem włosów. To bardziej inni mają z tym problem. Zwłaszcza poza murami onkologii. Reakcje ludzi bywają różne – począwszy od dość ostentacyjnego wpatrywania się, przez obcesowe pytania („ma pani raka?”, „jest pani w trakcie chemioterapii?”), a skończywszy na ustępowaniu miejsca w autobusie, czy kolejce do kasy.

Zdarzają się także zabawne sytuacje – jak choćby takie, kiedy podczas zakupów w kosmetycznej sieciówce, ekspedientka poleca mi lakier do włosów, odżywkę lub szampon przeciwko ich puszeniu. Jako że mam do siebie (i swojej choroby) dystans, potrafię żartować, odpowiadając z uśmiechem na twarzy: „bardzo dziękuję, ale najpierw trzeba jeszcze mieć włosy”.

Po każdej czerwonej chemii, przez pięć dni z rzędu, mąż (poinstruowany przez znajomą pielęgniarkę) robi mi zastrzyki w brzuch (sama nie jestem w stanie wbić sobie igły). Mają one na celu pobudzić szpik kostny do produkcji białych krwinek odpowiadających za odporność.

W tak zwanym międzyczasie (czyli trzytygodniowej przerwie dzielącej mnie od jednego do drugiego czerwonego wlewu) prowadzę normalne życie – najpierw nieśmiało, a potem coraz odważniej - wychodzę do sklepu, na spacery, spotykam się z ludźmi, jeżdżę autobusem. Unikam jedynie przychodni i szpitali (oprócz koniecznych wizyt na onkologii) oraz kościoła, a także przebywania na dworze w największy upał, gdyż pamiętam, że słońce w połączeniu z cytostatykami może wywołać reakcję alergiczną.

Czuję się na tyle dobrze, że wraz ze znajomymi z licealnej klasy uczestniczę w kilkunastokilometrowych weekendowych pieszych wędrówkach. To dla mnie najlepsza okazja na ładowanie akumulatorów. Wtedy zapominam o chorobie. Liczy się tylko tu i teraz – cudowne towarzystwo, piękna pogoda, fantastyczne widoki oraz pyszne jedzenie, gdyż każdy rajd kończymy konsumpcją – albo w knajpce albo na ognisku. W największy upał zdobywam Łysicę, udowadniając sobie i innym, że jak się chce, to się da – nawet w trakcie chemioterapii.

Potrzebuję kontaktu z ludźmi – szczególnie tymi zdrowymi. Interesuję się życiem innych i chcę w nim aktywnie uczestniczyć – na tyle, na ile jestem w stanie. Mam przesyt rozmów o raku, który – swoją drogą - dość szybko i sprawnie weryfikuje dotychczasowe znajomości. Są bowiem tacy, którzy mnie unikają (a przecież nie zarażam), ale są też ci, których wsparcie dopiero zaczynam odczuwać.

19 lipca 2019 biorę ostatni czerwony wlew. Mam tak słabe i obolałe żyły, że koniecznością staje się implantacja portu naczyniowego. Nie jestem do niego przekonana, bo to ciało obce, ale praktycznie nie mam wyboru – przede mną jeszcze dwanaście białych chemii.

7 sierpnia 2019 po raz pierwszy wjeżdżam na blok operacyjny. W znieczuleniu miejscowym anestezjolog zakłada port, który ma oszczędzić żyły. Po zabiegu dostaję specjalny „paszport” oraz medyczną kartę pacjenta.

Dzień później mam wizytę u chirurga, który na 26 listopada wyznacza mi termin operacji oszczędzającej wraz z biopsją węzła wartowniczego. Z gabinetu wychodzę z plikiem skierowań (do internisty, endokrynologa i anestezjologa, na EKG, badania krwi i moczu) oraz ustalonymi datami ich wykonania przez zabiegiem.

9 sierpnia 2019 rozpoczynam schemat terapii Taxol + Herceptyna. Ten pierwszy już przez port (co tydzień), ta druga w udo (co trzy tygodnie). Na białą chemię jeżdżę co prawda z mężem, który idzie potem do pracy, ale do domu wracam na własną rękę.

Tym razem po każdym podaniu, tylko przez dwa kolejne dni mam robione zastrzyki w brzuch – te same, co podczas czerwonych wlewów. Nie łykam za to żadnych środków przeciwwymiotnych, bo nie odczuwam mdłości. I wreszcie mam normalny, a nie wilczy apetyt.

Od chemioterapeuty dostaję nowe skierowania – do kardiologa (regularna kontrola serca w trakcie podawania Herceptyny), ginekologa (w maju 2020 prawdopodobnie czeka mnie zabieg usunięcia jajników), na USG piersi oraz rezonans magnetyczny, które wykazują, że guz się zmniejsza. Cieszę się z tej informacji, ale umiarkowanie, gdyż zdaję sobie sprawę, że nie tylko o masę guza tu chodzi, lecz o komórki nowotworowe w nim bytujące.

Z czym jest mi najtrudniej? Z wymuszoną (na skutek chemioterapii) menopauzą i jej skutkami ubocznymi (uderzenia gorąca, suchość pochwy), z opuchlizną ciała (przybyło mi sześć kilogramów), stóp (zdarza się, że nie mogę włożyć na nie butów), palców u rąk (nawet obrączka się nie mieści), twarzy (wyglądam jak chomik), a nawet powiek (zupełnie jakbym płakała), a także z fatalnym stanem paznokci u stóp (przy najmniejszym urazie robi się pod nimi wylew).

Poza tym – już mniej dotkliwe i widoczne dla otoczenia – ale jednak dyskomfortowe jest krwawienie z nosa, bardzo sucha skóra, szybkie męczenie się i brak siły.

W odpowiednim czasie załatwiam sprawy urzędowe – w ZUS i MOPR, gdzie mam wyznaczone terminy komisji. Ten pierwszy przyznaje mi roczne świadczenie rehabilitacyjne, ten drugi – znaczny stopień niepełnosprawności. Przez najbliższy rok nie zostaję więc pozbawiona środków do życia.

W trakcie każdej z szesnastu chemii – na moją wyraźną prośbę - mąż robi mi zdjęcia. Po powrocie do domu kolejne. Dzięki temu mam porównanie jak zmienia się moja twarz – kiedy zaczynam puchnąć, kiedy przerzedzają się brwi oraz rzęsy. Ale także kiedy zaczynają odrastać mi włosy.

Po ośmiu tygodniach białych wlewów nadchodzi kryzys „zmęczenia materiału”. Do tego pojawiają się problemy z portem – 26 września 2019 cewnik omal nie przebija mi skóry. Praktycznie w ostatniej chwili ląduję na stole operacyjnym, a anestezjolog robi plastykę cewnika.

Dostaję profilaktycznie antybiotyk, a po dwóch tygodniach, w niedzielę 13 października 2019, pojawiam się na onkologii na intensywnej terapii z portem na granicy zakażenia. Kolejny antybiotyk, by powalczyć o dwie ostatnie chemie. A potem pierwsze od czasu diagnozy łzy – z bezradności, z bólu, ze zmęczenia…

25 października 2019 dostaję ostatni biały wlew. Mąż, w tajemnicy, przygotowuje dla mnie specjalny spersonalizowany dwustronny medal, który wręcza mi kiedy siedzę na fotelu. Ze wzruszenia nie mogę powstrzymać łez. Płaczę ja, płacze on, płaczemy oboje – z niedowierzania, z radości i ze szczęścia, że razem daliśmy radę przejść półroczną chemioterapię.

Tamtego dnia przyjeżdża po mnie koleżanka z licealnej klasy. Sernikiem z sosem jeżynowym i herbatą, na tarasie restauracji, mając przed oczami widok na las, świętujemy zakończenie pierwszego etapu leczenia. Potem jedziemy do centrum ogrodniczego po kwiatki w doniczkach. Stają się one dla mnie żywym symbolem zamknięcia pewnego rozdziału.

30 października 2019 z ogromną ulgą wjeżdżam po raz drugi na blok operacyjny, by – z pomocą anestezjologa - pozbyć się portu. Po kilku dniach okazuje się jednak, że jego usunięcie nie oznacza wcale końca problemów. Rana nie chce się goić, a ja dostaję trzeci antybiotyk.

Żadna z szesnastu chemii nie dała mi rady. Za to pięćdziesiąt sześć tabletek trzech różnych antybiotyków zażytych w pięć tygodni sprawiły, że opadłam z sił – zarówno fizycznych, jak i psychicznych. Jestem tak słaba, że ledwo chodzę. Mam wrażenie, że łydki składają mi się jak harmonijka. Czuję się tak, jakby ktoś bił mnie po nich kijem bejsbolowym i boję się, że zaraz upadnę na kolana. Zawroty głowy powodują lęk przed samotnym wyjściem z domu – bo co jeśli przewrócę się na ulicy?

Po raz kolejny odbieram od życia lekcję, że w chorobie niczego nie można sobie tak naprawdę zaplanować, bo w jednej chwili wszystko może ulec zmianie. Myślałam bowiem, że po zakończeniu chemioterapii przez miesiąc będę odpoczywać i zbierać siły przed czekającą mnie operacją i że poza zaledwie trzema dniami obowiązkowych wizyt na onkologii (chemioterapeuta, badania krwi i moczu, EKG, internista, endokrynolog, anestezjolog, chirurg), nic mnie już nie zaskoczy. Nic bardziej mylnego.

8 i 9 listopada 2019 to dni, kiedy znowu nie kryję się ze łzami. W długi listopadowy weekend codzienne pojawiam się na oddziale chirurgicznym, gdzie dyżurujący lekarze zmieniają mi opatrunki w miejscu po usunięciu portu.

Nie byłabym jednak sobą, gdybym – po raz kolejny - nie odnalazła w sobie siły, nie otarła łez, nie wstała z kolan, nie otrzepała się i nie ruszyła w dalszą drogę.

14 listopada 2019 odbywam swoisty maraton – odbieram wyniki badań krwi i moczu, idę na EKG, odwiedzam internistę, endokrynologa, anestezjologa oraz chirurga. Od tego ostatniego dostaję dwa skierowania – do szpitala oraz na scyntygraficzną ocenę położenia węzła wartowniczego.

Trzy dni później proszę męża o – ostatnie już – ogolenie mi głowy przed operacją.


Moja historia – część trzecia – operacja


Na kilka dni przed pójściem do szpitala dokonuję dość osobliwego podsumowania ostatnich ośmiu miesięcy - jedna mammografia, jeden RTG klatki piersiowej, jedno USG jamy brzusznej, jedna wizyta u internisty, jedna wizyta u endokrynologa, jedno badanie moczu, jedno konsylium lekarskie.

Dwie biopsje, dwa rezonanse magnetyczne piersi z kontrastem, dwa USG transwaginalne, dwie wizyty u kardiologa, dwie wizyty u psychiatry, dwie wizyty u ginekologa, dwie pęknięte żyły. Trzy pobyty na sali operacyjnej (implantacja portu naczyniowego, plastyka cewnika portu, usunięcie portu), trzy różne antybiotyki w związku z problemami z zakażeniem portu, trzy wizyty u genetyka. Cztery USG piersi, cztery czerwone chemie podane przez wenflon. Pięć zastrzyków Herceptyny. Siedem wizyt u psychoonkologa. Osiem EKG.

Dwanaście białych chemii podanych przez port naczyniowy. Trzynaście wizyt u pięciu różnych chirurgów. Szesnaście chemii. Osiemnaście wizyt u czterech różnych chemioterapeutów, osiemnaście wizyt u dwóch różnych anestezjologów.

Dwadzieścia dwa pobrania krwi. Czterdzieści cztery zastrzyki w brzuch. Ponad czterdzieści osiem godzin spędzonych na fotelu podczas tankowania szesnastu chemii. Pięćdziesiąt sześć tabletek trzech różnych antybiotyków zażytych w pięć tygodni.

Ponad dwa tysiące dwieście złotych wydanych na leki, maści, żele, aerozole, krople, zastrzyki, globulki, suplementy diety, gaziki, plastry, strzykawki, środki dezynfekcyjne oraz inne apteczne specyfiki.

W niedzielę, tuż przed poniedziałkowym pójściem do szpitala, nerwy dają o sobie znać – noc nie należy do zbyt udanych. Szykuję wszystkie niezbędne rzeczy. Niewiele tego, ale dobrze - przynajmniej w tej kwestii mogę być minimalistką. Jem ostatni obiad, piję ostatnią kawę, przede mną jeszcze ostatnia kolacja.

Czy się boję? Pewnie, że tak. Boję się samej operacji i jej wyniku. Boję się, że się nie wybudzę z narkozy. Boję się, że się obudzę na stole podczas operacji. Boję się bólu fizycznego. Ale żaden lęk mnie nie powstrzyma przed leczeniem, przed zdrowieniem, przed życiem.

25 listopada 2019, tuż po siódmej rano, melduję się w rejestracji PET, zostawiam skierowanie, wypełniam zgodę na badanie, dostaję jednorazowe ochraniacze na buty i czekam przed drzwiami na swoją kolej. Razem ze mną kilka innych kobiet. Po jakimś czasie jesteśmy proszone do środka. Zamykają nas w małym i ciasnym pokoju, który do złudzenia przypomina kabiny z teleturnieju "Wielka Gra" - tylko słuchawek brak.

Chcąc nie chcąc, zaczynamy się integrować, czyli kto, po co, dlaczego, kiedy, z czym, jak i gdzie. To jest chyba największy plus odosobnienia i bycia skazanymi na siebie. Siedzimy tam i czekamy na lekarza. Po ponad godzinie wreszcie coś się rusza. Dwójkami wchodzimy do innego pomieszczenia, gdzie rozbieramy się do pasa i kładziemy na łóżku.

Po kilkunastu minutach przychodzi lekarz, który robi mi trzy wkłucia igłą insulinówką (celem podania izotopu) w obrębie brodawki chorej piersi, po czym mogę udać się na recepcję szpitala.

Kolejne upoważnienia i zgody, imienny identyfikator na rękę i w przebieralni zdejmuję ubranie, zamieniając je na dres, skarpetki i plastikowe klapki. Razem z mężem idziemy na dobrze mi już znany oddział chirurgiczny, którego korytarz przemierzałam przecież codziennie w długi listopadowy weekend.

Oczekiwanie w świetlicy na wywiad pielęgniarski, a potem przydział sali i wybór łóżka. Rozpakowuję się, a następnie idę na intensywną terapię na spotkanie z anestezjologiem, który ogląda ładnie gojącą się ranę po usunięciu portu i zaleca zmiany opatrunku u pielęgniarek na chirurgii.

Po dwóch godzinach od wstrzyknięcia izotopu ponownie pokazuję się na PET, gdzie mam zrobioną scyntygrafię położenia węzła wartownika. Jego miejsce zaznaczone jest markerem pod pachą. Po powrocie z badania załapuję się na przysługującą mi tego dnia zupę.

Głodna jak wilk (zabrane z domu banany zdążam zjeść jeszcze przed przyjęciem do szpitala), pożyczam pieniądze od koleżanki z sali, żeby kupić bułkę z parówką oraz słodką bułkę z wiśniami. Okazuje się bowiem, że możemy jeść do godziny osiemnastej, a pić do dwudziestej drugiej.

Mąż przyjeżdża jeszcze do mnie tego popołudnia, siedzimy trochę w poczekalni. Odwiedza mnie też koleżanka z klasy. Przywozi pyszną kanapkę, którą niejako „na zapas” jem na korytarzu.

Na sali zjawia się młody rezydent, żeby przeprowadzić ze mną wywiad anestezjologiczny. Potem obchód lekarski, podczas którego proszę o jakąś tabletkę nasenną.

Pielęgniarki przynoszą w kubeczku specjalne mydło dezynfekujące, którym mam się dokładnie umyć następnego dnia rano. Dostaję także zastrzyk przeciwzakrzepowy w brzuch. Po zażytej wieczorem pigułce usypiam bez problemu.

26 listopada 2019 (w dniu operacji) pobudka o szóstej rano. Mierzenie ciśnienia, temperatury i prośba, że do godziny siódmej wszystkie mamy być umyte, bo kolejność operacji może ulec zmianie. Odwiedza mnie przemiły pan pielęgniarz, który bez problemu pobiera krew z prawego nadgarstka.

Podczas porannego obchodu sam ordynator maluje mi markerem strzałkę ze wskazaniem na właściwą pierś. Jako że nie wolno już ani jeść, ani pić, po podpisaniu kolejnej zgody, idę na założenie haczyka pod kontrolą USG – to nic innego jak wystający z piersi cieniutki drucik. Po nim (jak po nitce do kłębka) chirurg w trakcie operacji trafia do guza.

Kiedy ja czekam na założenie haczyka, na oddziale pierwsze pacjentki jadą już na operacje - kobiety z mastektomią i rekonstrukcją. W międzyczasie kolejność ulega zmianie i zamiast jako trzecia, mam pojechać na blok jako czwarta, czyli ostatnia. Ale wcześniej trzeba założyć wenflon. I tu mamy problem...

Najpierw jedna pielęgniarka ogląda moją prawą rękę, kręci głową, wbija igłę i oczywiście żyłka pęka. Za chwilę przychodzi następna, rozwala mi drugą żyłkę i - podobnie jak jej poprzedniczka - rezygnuje z następnego wkłucia. Potem zjawia się trzecia, która w końcu zakłada mi wenflon, ale na lewej dłoni.

Leżę na łóżku i płaczę - z nerwów, ze stresu, z bezsilności. W międzyczasie przychodzi mąż, który stoi za drzwiami, nie wiedząc zupełnie co się dzieje. Jestem tak roztrzęsiona, że gdyby nie obecność małżonka, nie wiem co by się stało. Płaczę i długo jeszcze nie mogę się uspokoić.

Niedługo potem zabierają mi łóżko, a przywożą to, którym transportują na blok operacyjny. Mniej więcej na pół godziny przed mam iść do toalety, a później zakładam na siebie specjalną "sukienkę" zawiązywaną z tyłu. Dostaję też pół tabletki jako premedykację. Po jej zażyciu mam leżeć i nie wstawać.

Jestem tak zmęczona, że chcę tylko spać, spać i jeszcze raz spać, dlatego bardzo odpowiada mi to przymusowe leżenie. Za dużo tych wrażeń jak na tak krótki okres czasu. Za dużo tego stresu i nerwów związanych z wenflonem.

Niebawem pojawia się miły pan pielęgniarz oraz pielęgniarka, którzy wreszcie mnie zabierają. Za nami podąża mąż, który – zanim łóżka wraz ze mną wjedzie do windy - daje mi całusa na pożegnanie.

W śluzie zostaję przekazana personelowi z bloku. Zmieniam też łóżko na to, na którym jestem już na sali operacyjnej numer dwa. Czeka tam na mnie doktor oraz kilka innych osób. Uwijają się bardzo sprawnie. Ktoś bierze jedną moją rękę, ktoś drugą, ktoś jeszcze podpina mi elektrody, obwiązuje czymś głowę... Dzieje się tak wiele w jednym czasie, że nie jestem w stanie wszystkiego zarejestrować i zapamiętać.

Patrzę na swojego chirurga i mówię:

- Dzień dobry, doktorze. W niebieskim też doktorowi ładnie.

- Ale to jest zielony - odpowiada uśmiechając się do mnie.

W sztucznym świetle i po tabletce niebieski i zielony pewnie są podobne. Potem widzę jak lekarz siada przy stoliku i coś tam notuje. Kątem oka zauważam, że zegar na ścianie wskazuje dziesięć po szesnastej.

Potem ktoś trzyma mi nad twarzą maseczkę i mówi, żebym sobie oddychała. Czuję też jak ktoś inny próbuje się wkłuć w prawe przedramię. To ostatnie, co zanotuję z sali operacyjnej.

Pamiętam, że jest mi bardzo zimno i że boli mnie lewa pierś. Trzęsę się z tego zimna, a potem chyba znowu usypiam. Budzą mnie głosy. Otwieram oczy i widzę przed sobą konsolę pielęgniarek siedzących za szybą. Chcę im powiedzieć, żeby były cicho, bo chcę spać, ale na twarzy mam maseczkę. Zaczynam się dusić i kasłać.

Rozglądam się na boki. Nad głową, z lewej strony, mam monitor. Widzę swoje ciśnienie, puls oraz inne parametry. Na prawej ręce mam założony rękaw, który co jakiś czas mierzy mi ciśnienie. Jestem szczelnie opatulona kołdrą i kocem, a przy łóżku stoi coś, co wygląda jak odkurzacz z wielką rurą. To dzięki tej rurze jest mi ciepło, bo to ona mnie ogrzewa.

Oprócz mnie na sali wybudzeniowej jest jeszcze pięć albo sześć innych osób. Na każdym łóżku widzę nazwę oddziału - urologia, ginekologia, chirurgia. Zegar pokazuje godzinę dziewiętnastą.

Jako że zaczynam ruszać głową i kasłać, podchodzi do mnie pielęgniarka. Proszę ją o zdjęcie maseczki, bo się duszę i o podniesienie oparcia łóżka, bo jest mi niewygodnie. Potem robi mi się strasznie gorąco i chce mi się pić.

Wiercę się na tym łóżku niemiłosiernie. Chcę nawet z niego wyjść, ale nie bardzo mogę ruszać rękami. Korzystając z okazji pytam o której przywieziono mnie z sali operacyjnej. Podobno była 17:30, więc szybko obliczam, że sam zabieg trwał niewiele ponad godzinę.

Tuż po dwudziestej, z kroplówką na łóżku oraz drenem, zawożą mnie na salę. Jest przy mnie małżonek. Potem dostaję jeszcze jedną kroplówkę. Siedzę taka upaprana na żółto, umęczona, zaspana i obolała. Dopiero potem proszę pielęgniarkę, żeby pomogła mi założyć bluzkę od pidżamy i żeby trochę obniżyła oparcie łóżka.

Mąż, czekając na mój powrót z bloku, pyta chirurga o operację. Tamten twierdzi, że wszystko przebiegło pomyślnie, tylko był problem, bo okazało się, że jestem uczulona na jakiś środek znieczulający i konieczne było odczulenie.

Ponoć odbywa się jeszcze wieczorny obchód lekarski, ale ja go nie pamiętam. Usypiam i śpię do szóstej rano, czyli do czasu pobudki w celu zmierzenia ciśnienia i temperatury.

W trakcie porannego obchodu ordynator pyta jak się czuję, ogląda miejsce po operacji i twierdzi, że wyjmujemy dren i wypisujemy do domu, bo w domu lepiej się goi. Trzeba było widzieć moją radość...

Niedługo potem pielęgniarka prosi mnie do gabinetu zabiegowego. Usuwa dren, nakleja plaster. Zmienia też opatrunek. W międzyczasie zjawia się tam "mój" chirurg, który sprawdza jak to wszystko wygląda. Od niego dowiaduję się, że przy podawaniu znieczulenia okazało się, że jestem uczulona. Trzeba było mnie odczulić i podać inny środek.

Po takich informacjach ciężko mi wrócić do rzeczywistości. Idę na salę, jem przywiezione w międzyczasie śniadanie, słucham pogadanki pani rehabilitantki, żegnam się z koleżankami niedoli, czekam na męża, przebieram się, pakuję rzeczy i z ogromną ulgą wracam do domu. Cała i bez guza w piersi.

Od chirurga dostaję receptę na dwadzieścia zastrzyków przeciwzakrzepowych oraz na lek przeciwbólowy. Spotykamy się za tydzień na wizycie opatrunkowej.

Na stole w kuchni czekają na mnie kwiatki od męża. Później przyjeżdża mama i przywozi kolejne. Zamawiamy dwie pizze na obiad, bo po przymusowym szpitalnym poście przedoperacyjnym mam ochotę na coś innego.

Kiedy na spokojnie oglądam swoje ręce widzę, że na grzbiecie lewej dłoni mam jeden ślad po wenflonie. Za to na prawej aż siedem wkłuć - jedno po pobraniu krwi (na nadgarstku z lewej strony), dwa po pękniętych żyłkach (na nadgarstku z prawej strony i na grzbiecie dłoni), a cztery inne musiały powstać na sali operacyjnej.

Noc po powrocie ze szpitala nie należy do najłatwiejszych. Nie mogę się ułożyć, żeby nie bolała mnie operowana pierś. I tak źle i tak niedobrze... Szew ciągnie, a ja mam wrażenie, że ktoś tnie mi ciało żyletką.

Rano biorę prysznic, a mąż zmienia mi plaster po drenie pod pachą. Zmywam z siebie większość pozostałości po żółtej cieczy, jaką mnie wysmarowali na bloku.

Codziennie około dziesiątej rano małżonek robi mi przeciwzakrzepowy zastrzyk w brzuch. I tak przez dwadzieścia dni - aż do szesnastego grudnia włącznie. Dwa razy dziennie łykam też po tabletce przeciwbólowej.

Bez przerwy (nawet w nocy), poza prysznicem, noszę bawełniany, bezszwowy i bezfiszbinowy biustonosz. I dzięki temu czuję się o wiele lepiej, bo pierś jest "w ryzach" i mniej pobolewa.

Jak szew się wygoi, powinna pozostać jedynie dłuższa pozioma blizna od zewnętrznej ćwiartki prowadząca aż pod pachę. Wszystko zależy od tego jak moje ciało będzie ze mną współpracować. Miejsce po usunięciu portu wygląda bardzo ładnie - jeszcze kilka opatrunków i rana się zabliźni. Oby, bo ile można?

Od kilkunastu dni swędzą mnie powieki. Jedna z nich zaczyna krwawić. Przestraszona, jeszcze tego samego dnia umawiam się na prywatną wizytę do okulisty. Chemioterapia wysuszyła mi skórę i śluzówkę, więc podejrzewam, że ucierpiały na tym również i oczy.

W cenie wizyty są różne badania - pomiar ciśnienia wewnątrzgałkowego, pachymetrii (grubość rogówki), refrakcji, keratometrii, badanie przedniego odcinka oka i dna oka oraz dobór okularów. Nie znam się na tych skrótach i cyferkach, ale pan doktor ze zdumieniem stwierdza, że nie pamięta kiedy miał pacjenta z tak dobrym wzrokiem. Wszystkie testy przechodzę śpiewająco.

Okularów do chodzenia nie potrzebuję, a w kwestii tych do czytania nic się nie pogorszyło - dwa plusy są wystarczające. Na swędzące powieki dostaję próbki dwóch różnych emulsji - do zakrapiania i do smarowania, jak również receptę na maść ze sterydem i antybiotykiem.

Najlepsza informacja, jaką usłyszałam, jest taka, że rośnie mi "gąszcz rzęs", jak to doktor określił. Nawet robi zdjęcie moich powiek i pokazuje na dużym monitorze. "Na święta będzie Pani miała rzęsy" – dodaje. Po narkozie wypadają mi bowiem resztki brwi (zostają dosłownie pojedyncze, króciutkie włoski) oraz wszystkie niedobitki rzęs.

Kiedy zmieniam kartkę w kalendarzu na grudzień cieszę się, że listopad się wreszcie skończył. Nigdy nie lubiłam tamtego miesiąca, a teraz - odkąd zachorowałam - dodatkowo nie kojarzy mi się zbyt optymistycznie. Patrzę na kalendarium swoich wizyt lekarskich i nawet pod tym względem tamten miesiąc jest rekordowy. Plus pobyt w szpitalu i operacja, choć ta ostatnia - pomimo problemów przed - jest pozytywnym wydarzeniem - wszak pozbyłam się z piersi guza.


Moja historia – część czwarta – rehabilitacja i radioterapia


Grudzień 2019 zaczyna się dla mnie spokojnie. Cotygodniowe kontrolne wizyty opatrunkowe u chirurga przebiegają pomyślnie – operowana pierś ładnie wygląda i jeszcze ładniej się goi, a chłonki do ściągnięcia jak na lekarstwo – zaledwie dwadzieścia mililitrów. Z gabinetu wychodzę ze skierowaniem na USG oraz na rehabilitację, którą mogę rozpocząć dopiero w styczniu – teraz jest jeszcze na nią za wcześnie.

Dokładnie w Mikołajki dostaję szósty zastrzyk Herceptyny i receptę na Tamoxifen, który zaczynam zażywać kilka dni później. W oczekiwaniu na wynik badania histopatologicznego guza oraz biopsji węzła wartowniczego zaliczam kolejne wizyty u specjalistów, daję sobie pobrać krew i spotykam się z panią psychoonkolog.

Wreszcie odbieram z sekretariatu chirurgii kilka spiętych kartek z najważniejszą informacją - Carcinoma invasivum (NST) G-1 mammae; średnica guzka 11 mm; nie stwierdzono cech angioinwazji; zmiana wycięta w granicach zdrowych tkanek; częściowa patologiczna odpowiedź na terapię (pPR); ypT1cN0; wypreparowano dwa węzły chłonne bez przerzutu raka”. Wolałabym co prawda zamiast częściowej całkowitą odpowiedź na terapię, ale i tak mam powody do radości.

Na konsylium dowiaduję się jak będzie wyglądać dalsze leczenie. Przede mną radioterapia, kontynuacja zastrzyków Herceptyny (zostało ich jeszcze dwanaście) oraz dziesięcioletnia hormonoterapia Tamoxifenem. W międzyczasie rehabilitacja, a najprawdopodobniej w maju 2020 - o ile nic się nie zmieni - laparoskopowe usunięcie jajników.

Wreszcie zaczyna do mnie docierać jak długą drogę pokonałam do tej pory - szczególnie kiedy moim szczęściem cieszą się bliżsi i dalsi znajomi (wśród nich również lekarze). Jestem przepełniona wdzięcznością za to, że mam siłę przejść na piechotę przez całe miasto; że mam apetyt; że szew na piersi coraz mniej ciągnie; że rosną mi włosy; że mam coraz wyraźniejsze brwi i rzęsy; że potrafię być uważna na to, co mnie spotyka i doceniać to, co mam.

Przed Bożym Narodzeniem kupuję sobie chyba najbardziej kiczowaty sweter świąteczny - nie dość, że z choinką, to jeszcze na dodatek ze świecącymi diodami reagującymi na ruch. Tak ubrana, wzbudzając uśmiech na wielu twarzach, pojawiam się na następnym zastrzyku Herceptyny. W przeddzień Wigilii zdejmuję z głowy czapeczkę i od tamtej pory już jej nie zakładam, dając szansę na oddech odrastającym włosom. No i wreszcie widać rzęsy, na które nakładam tusz. Okulista obiecał, że na Boże Narodzenie będę je mieć. Nie skłamał.

Męczą mnie fale, bo tak nazywam uderzenia gorąca, które są skutkiem ubocznym zażywania Tamoxifenu. Są coraz częstsze i uświadamiają mi, że jestem chora, choć tak bardzo chcę być zdrowa. Najgorzej jest w nocy, bo czasem budzę się po kilka razy i mam potem problem z zaśnięciem. Rano staram się odespać tamte godziny i dlatego ciężko mi w miarę wcześnie wstać, gdyż jestem nieprzytomna, rozdrażniona i zła.

Jako że od 28 grudnia aż do 1 stycznia mam przerwę w leczeniu, spontanicznie i razem z mężem, decydujemy się w tym czasie pojechać pociągiem do Wrocławia - tym bardziej, że zaprasza nas koleżanka z licealnej klasy, która staje się przewodnikiem po tym jakże uroczym mieście. Ostatnie miesiące były dla nas trudne - i fizycznie i emocjonalnie. Przyda się nam oderwanie od tego miejsca, zmiana otoczenia i doświadczenie zupełnie nowych rzeczy. Szczególnie że praktycznie cały styczeń i luty znowu spędzę pracując nad swoim zdrowieniem. Wyjazd okazuje się być przysłowiowym strzałem w dziesiątkę. Wracamy późnym wieczorem w Nowy Rok, a już następnego dnia rozpoczynam rehabilitację.

Ćwiczenia w odciążeniu (10 dni), ćwiczenia samousprawniające (10 dni), ćwiczenia indywidualne PNF (10 dni), nauka automasażu (5 dni) - tak fachowo rozpisane mam zajęcia na rehabilitacji, na której jestem w dni powszednie od dziewiątej do jedenastej trzydzieści. Naukę automasażu kończę 9 stycznia, pozostałe zabiegi - 16 stycznia.

Zaczynam "w klatce" - dookoła są kraty, więc tak tę salę nazwałam. Siedzę na krzesełku i macham w boki rękoma wsadzonymi w coś na kształt temblaków przyczepionych do krat "na suficie". Potem przeciągam w górę i w dół jakby skakankę, która także jest przymocowana do krat nad głową. Kiedy mój czas minie (każdy ma oddzielny minutnik), kładę się na leżankę, z ugiętymi w kolanach nogami i macham w boki rękoma wsadzonymi w te same temblaki. Później zmiana pozycji - leżę na prawym boku i macham tylko lewą ręką na temblaku.

Mam też ćwiczenia indywidualne z panią rehabilitantką. To jest dopiero hardcore. Usprawnia mi pachę i bark, a ile przy tym bólu zadaje wiem tylko ja. Ufam jej, bo wiem, że trzeba pocierpieć, by można było mieć pełen zakres sprawności. Pani cieszy się jak pod naciskiem jej palców strzelają zrosty pod pachą - za to ja krzyczę wtedy ile wlezie. Na koniec, razem z trzema innymi kobietami, uczymy się automasażu. Siedzimy na stołkach, chorą rękę trzymamy na specjalnych klinach i wykonujemy ćwiczenia z wiszącej nad nami instrukcji obsługi plus wiele innych, zaordynowanych nam przez prowadzącą.

Atmosfera jest super - zarówno wśród pacjentek, jak i personelu. Żartujemy, śmiejemy się, rozmawiamy. Dowiadujemy się, że do końca życia mamy się pilnować - absolutnie nie prać ręcznie, nie wieszać firanek, nie odkurzać, nie dźwigać więcej niż półtora kilograma w ręce po operowanej stronie i nie spać na tym boku. Nie wolno nam nosić zbyt ciasnych pierścionków, bransoletek, czy zegarka; zażywać gorących kąpieli, korzystać z sauny, czy basenów termalnych. Bo to, że teraz nie zbiera się chłonka, nie oznacza, że nie pojawi się ona nawet po kilku latach - oczywiście jeśli będziemy tę chorą stronę przeciążać i nie stosować się do zaleceń. I nie ma znaczenia czy ktoś miał mastektomię, usunięcie wszystkich węzłów, czy operację oszczędzającą.

Pomiędzy zajęciami zdążam jeszcze wykonać tomograf CT przed radioterapią. Trwa on króciutko, bo zaledwie pięć minut. Najdłużej schodzi z ułożeniem ciała i rąk. No i mam trzy kropki tatuażu, które zostaną ze mną na całe życie.

W pierwszą sobotę Nowego Roku spotykam się w pubie ze swoją licealną klasą. Atmosfera fantastyczna - rozmowom i śmiechom nie ma końca. Nie próżnujemy, ustalając na długi czerwcowy weekend (11-14) wyjazd w Karkonosze i wynajęcie tam domku dla naszej klasy.

7 stycznia 2020 – zgodnie z zaleceniem ginekologa melduję się w gabinecie. Pani doktor potwierdza moją gotowość do operacji usunięcia jajników, a jej pielęgniarka umawia mnie na następny dzień do samego ordynatora, który w moje urodziny wyznacza mi termin zabiegu na 7 maja. Wychodzę od niego z plikiem skierowań – na badania krwi, RTG klatki piersiowej, EKG, konsultację internistyczną, konsultację anestezjologiczną, wizytę u ginekologa. Po powrocie do domu wreszcie świętujemy - mąż zamawia sushi, a później wybieramy się do cukierni na dużo słodkości i cappuccino.

Jest jednak coś, co spędza mi sen z powiek - wykryta pod koniec października zmiana w drugiej piersi. Trzeba zrobić ponowne USG, bo jeśli okazałoby się, że potrzebna jest biopsja, będzie na nią czas przed rozpoczęciem radioterapii. Oby tylko nie było konieczności przesunięcia tej ostatniej, a taka ewentualność – niestety – istnieje. Najgorsze dla mnie jest to, że praktycznie wszystko jest ze sobą połączone i jedno ma wpływ na drugie, a jedna rzecz może pokrzyżować szyki. Taki efekt domina. Jak się jedno wali, pociąga za sobą kolejne.

W końcu po mało co przespanej nocy (raz, że pełnia, a dwa, że nerwy), jadę na USG piersi, które nie wykazuje żadnych zmian, które kwalifikowałyby się do biopsji. Co wcale nie oznacza, że ich tam nie ma - na obrazie USG nie widać bowiem wszystkiego - stąd konieczność wykonania rezonansu magnetycznego z kontrastem, ale dopiero w kwietniu, przed operacją usunięcia jajników. Wynik badania oznacza jedno - radioterapia odbędzie się planowo, podobnie jak rehabilitacja w jej trakcie oraz kontrolne wizyty u specjalistów tuż po niej.

W międzyczasie mój pracodawca nie przedłuża mi umowy. Wcale mnie to nie dziwi, bo od marca 2019 jestem najpierw na półrocznym zwolnieniu, a potem ZUS przyznaje mi roczne świadczenie rehabilitacyjne. Może mi być jedynie przykro, że nikt z szefostwa nawet nie próbuje ze mną na ten temat wcześniej porozmawiać – szczególnie że chodzi o pracę w służbie zdrowia. Czuję ogromną ulgę dopiero wtedy, gdy mąż jedzie do mojej byłej firmy oddać identyfikator i klucze, a także odebrać świadectwo pracy oraz kilka osobistych rzeczy z szafki. Dociera do mnie, że ja już tam nie wrócę; że tamto miejsce i tamci ludzie należą do przeszłości; że tamten rozdział mojego życia jest już definitywnie zamknięty.

Po raz trzeci, w odstępie niecałych dwóch miesięcy, odwiedzam gabinet okulisty. Mam czerwone jak królik oczy, a pod lewą dolną powieką pojawia się coś, co okazuje się być gradówką, która lubi ciepło. Trzeba jej go dostarczyć, a wtedy jest spora szansa, że mnie wreszcie opuści. Poza tym strasznie swędzą mnie powieki. Z bólem serca poświęcam kilka nowiutkich rzęs, żeby lekarka sprawdziła pod mikroskopem czy nie ma na nich nużeńców. Żadnego podejrzanego - na szczęście - nie znajduje. Dostaję receptę na krople, maść i emulsję.

Umawiam się również na skaling, piaskowanie i fluoryzację, które - ze względu na chemioterapię - musiałam przełożyć na później. Przy okazji stomatolog robi przegląd, sugerując wykonanie zdjęcia panoramicznego po przebytej chemioterapii oraz wymianę wypełnienia w jednym zębie.

24 stycznia 2020, w piątek, przed poniedziałkową radioterapią pojawiam się na symulacji. Mam się nie stresować i w żaden sposób nie pomagać tylko stosować się do wskazówek techników. Kładę się tak, aby było mi wygodnie. Mam się jedynie delikatnie przesunąć według ich zaleceń. Wkładają mi coś pod kolana. Ręce trzymam nad głową, na drążku. Pod nimi też mam włożone coś w rodzaju formy. Mam leżeć, absolutnie się nie ruszać i nic nie mówić, a oni oraz symulator będą robić swoje. I tak jest. Ramię maszyny się rusza, stół też. Kobieta podchodzi do mnie i podaje jakieś dane panu siedzącemu w drugim pomieszczeniu za szybą. Miało to trwać około dwudziestu minut, a tymczasem od momentu mojego wejścia do wyjścia mija zaledwie kwadrans. Jestem ogromnie zdziwiona kiedy pozwalają mi wstać. Okazuje się, że jestem tak zdyscyplinowanym, sprawnym i współpracującym pacjentem, że uwijają się ze mną zaledwie w kilka minut. Dla mnie największym wyzwaniem jest połączenie trzech rzeczy - leżenia, bezruchu oraz milczenia. Przez najbliższe dwadzieścia jeden dni będę miała okazję je poćwiczyć. Podczas całej serii naświetlań technicy dokładnie odtworzą moje dzisiejsze ułożenie na stole.

27 stycznia 2020 zaczynam radioterapię. Najpierw siedzę w poczekalni i czekam aż wyczytają moje nazwisko. Potem wchodzę do jednej z czterech malutkich przebieralni (nazywam je kajutkami). Zamykam na klucz drzwi od środka. Rozbieram się do pasa i zasłaniam małym ręcznikiem. Kiedy jestem gotowa, wychodzę wprost na konsolę techników i udaję się za grube na kilka cali metalowe drzwi, a tam po chwili oczom moim ukazuje się on – akcelerator. "Jedenaście i dziewięć w lewo, jedenaście od gantry, trzy i osiem w dół" - od poniedziałku do piątku codziennie słyszę te słowa leżąc przygotowana do napromieniania. Potem technicy wychodzą, a ja zostaję sam na sam z maszyną. Zapalają się wszystkie światła w bunkrze (nie ma tam ani jednego okna), a urządzenie rozpoczyna swoją pracę. Radioterapia sama w sobie trwa u mnie jakieś pół minuty. Trzy sekwencje - piętnaście, pięć i dziesięć sekund - każda w innej pozycji. Akcelerator napromienia moją pierś z trzech różnych stron, wydając przy tym piszczące dźwięki. A ja sobie leżę i nic nie czuję, za to - kątem oka - bacznie śledzę ruchy maszyny. Od momentu wejścia do kajutki do chwili jej opuszczenia mija mniej więcej pięć do ośmiu minut.

Równolegle do radioterapii wracam na rehabilitację na dwutygodniowe zajęcia w grupie. Zajęcia odbywają się na sali gimnastycznej. Całkiem intensywne pół godziny ćwiczeń. Czuję się podobnie jak za dawnych szkolnych czasów podczas zajęć wychowania fizycznego. Trochę na stojąco, trochę na leżąco, trochę na siedząco. Z kijkiem, piłeczką i bez niczego.

Ponownie odwiedzam dentystę, który robi RTG wszystkich zębów, żeby zobaczyć czy chemioterapia miała na nie jakiś wpływ. Jeden wymaga założenia korony, ale o tym wiedziałam jeszcze przed rozpoczęciem wlewów. Drugi potrzebuje leczenia kanałowego. I to wszystko, więc naprawdę mogę się cieszyć.

12 lutego 2020, po trzynastej radioterapii, mam drugą symulację – ostatnie cztery naświetlania dostanie loża po wyciętym guzie, a nie cała pierś. Następnego dnia - kolejne pobranie krwi. Po operacji piersi lewa ręka jest już całkowicie wyłączona z użytku jeśli chodzi o mierzenie ciśnienia, zastrzyki, wenflony i wkłucia. W prawej - przysłowiowa bieda z nędzą, ale pielęgniarki w punkcie pobrań zawsze znajdują sposób, żeby wcześniej czy później się udało napełnić probówki. Na osłodę, w ramach randki z mężem, idziemy wieczorem na deserek i kawę. W pełni na nie zasługuję po tych wszystkich rewelacjach. Małżonek powtarza mi, że jestem dzielna, bo znoszę całe leczenie bez marudzenia. Ostatnie spotkanie z akceleratorem mam w sobotę 22 lutego 2020. Wyniki badań krwi są książkowe - łącznie z poziomem wapnia i witaminy D3. A hemoglobina jaka ładna...

Pierś jest zaczerwieniona - wygląda tak, jakby się przypiekła na słońcu. Na szczęście mam specjalny krem, którym smaruję ją kilka razy dziennie. Jest inna w dotyku - bardziej twarda i nabrzmiała. Ale tak właśnie mogło być (radioterapeuta mnie uprzedzał), więc się nie martwię.

Potem odbywam kolejne wizyty kontrolne – u radioterapeuty, lekarza rehabilitacji, kardiologa, chirurga, chemioterapeuty, ale także u stomatologa i okulisty. 3 marca 2020 moja fryzjerka, po raz pierwszy od maja 2019, nadaje kształt rosnącym we wszystkie możliwe strony kosmykom.

9 marca 2020 rozpoczynam rehabilitację – tym razem Hivamat, czyli specjalny masaż stymulujący procesy regeneracyjne w obrębie operowanej piersi i pachy. Sam zabieg jest bardzo przyjemny. Obrzęk po radioterapii ma zniknąć, ale i tak nie uniknę zakupu specjalnego rękawa uciskowego - na szczęście w wersji profilaktycznej, a nie leczniczej. Mam go nosić podczas różnych aktywności - nie dotyczy spania.

Podczas czwartej wizyty u fizjoterapeutki dowiadujemy się z radia o zamknięciu szkół w związku z epidemią koronawirusa. Następnego dnia zostaję oklejona taśmą, która ma usprawnić przepływ chłonki. Hivamat - jeżeli okoliczności pozwolą - będzie miał miejsce w terminie późniejszym.

Nie wiem co dalej. 20 marca 2020 powinnam dostać kolejny zastrzyk Herceptyny. W takiej samej sytuacji jest mnóstwo innych pacjentek. Pozostaje nam tylko czekać i dowiadywać się na bieżąco. Nikt przecież nie wie jak się to wszystko potoczy. Jestem w grupie ryzyka jeśli chodzi o możliwość zarażenia koronawirusem. Zakończenie chemioterapii i radioterapii oraz operacja - choć są szczęściem w nieszczęściu - nie oznaczają i nie gwarantują, że mam odporność zdrowego człowieka. Poza tym, wciąż dostaję zastrzyki z Herceptyny i w związku z tym (oraz innymi badaniami i wizytami) muszę regularnie pojawiać się na onkologii.

Przyznam, że lęk przed koronawirusem jest u mnie nieporównywalnie większy niż lęk przed rakiem, bo tym ostatnim ani się od nikogo nie zaraziłam, ani sama nikogo nie zarażę. W przypadku tego pierwszego jest całkiem inaczej, gdyż w grę wchodzi coś więcej - odpowiedzialność za zdrowie i życie innych. Boję się o siebie, ale boję się także o najbliższych - o męża i mamę, która mając 76 lat i chorując na nadciśnienie, również jest w grupie największego ryzyka.

W piątek, 13 marca 2020, jadąc na onkologię, jestem już mocno przestraszona. Widok oklejonej taśmą i wydzielonej strefy tuż za kierowcą robi swoje. Wracam ze szpitala w jeszcze gorszym stanie, który - w miarę upływu czasu - tylko się pogłębia. Jestem wręcz przerażona wizją tego, co może nastąpić. Dzień później, prawie biegiem pokonuję drogę dom - cukiernia, a potem cukiernia - dom z urodzinowym tortem dla męża. Wracam spanikowana. Wieczorem rozklejam się zupełnie - łzy same płyną.

Od 16 marca 2020 zawieszone są zabiegi rehabilitacyjne na onkologii. Decyzja jak najbardziej słuszna - w trosce o życie personelu i pacjentów. Spośród tych ostatnich jednak nie wszyscy rozumieją powagę sytuacji. Na stronie internetowej szpitala pojawia się informacja, że pacjenci w trakcie leczenia onkologicznego będą normalnie przyjmowani w wyznaczonych terminach, więc wygląda na to, że 20 marca jest szansa na jedenasty zastrzyk Herceptyny.

Dokładnie 21 marca minie rok od chwili, w której usłyszałam słowa chirurga: "na 99 % ma pani raka". Od tamtego dnia każdego ranka, tuż po obudzeniu, moją pierwszą myślą było: "mam raka". Sen był wybawieniem - nie chciałam otwierać oczu. Teraz, od kilku dni, kiedy się budzę, słyszę w głowie głos: "koronawirus". Chciałabym usnąć i obudzić się jak już będzie po wszystkim, jak to się wreszcie skończy.

Nie tak miało być. Nie po to z podniesioną głową, wiarą i nadzieją, otulona miłością męża dzielnie przeszłam przez całe wyczerpujące leczenie - półroczną chemioterapię, operację i radioterapię, by nagle te wszystkie wysiłki miały pójść na marne w obliczu zagrażającej pandemii.

Dopóki siedzę w domu wiem, że nic mi nie grozi - oczywiście pod warunkiem, że którekolwiek z nas czegoś do tej pory już nie przywlokło. Ale zdaję sobie sprawę, że to poczucie bezpieczeństwa nie będzie trwać wiecznie. W końcu brak jedzenia lub zastrzyk Herceptyny na onkologii zmusi mnie do wyjścia z domu.

Boję się, że tylko kwestią czasu jest kiedy się zarażę ja, kiedy się zarazi mąż, kiedy się zarazi mama. Z naszej trójki największe szanse na przeżycie ma mąż. Rodzicielka i ja znajdujemy się bowiem w grupie największego ryzyka. Boję się, że jeżeli którekolwiek z nas zachoruje - ze zrozumiałych względów - będzie odizolowane w szpitalu w innym mieście; będzie pozbawione wsparcia drugiej osoby, a jeżeli umrze - umrze w samotności, bez możliwości pożegnania się z pozostałymi.

Zostajemy w domu. Rodzicielka również. Dopóki starczy nam jedzenia, nie zamierzamy opuszczać kawalerki. Za trzydziestym razem mężowi w końcu udaje się dodzwonić do przychodni POZ. Dostaje opiekę na mnie, ale przecież nie da się zamknąć w mieszkaniu na najbliższe dwa, trzy miesiące. Ja potrzebuję się leczyć, a mąż nie może przez tak długi okres czasu nie pracować. Rozważamy różne opcje – łącznie z moją przeprowadzką do mamy.

Jak sobie - póki co – radzimy? Gramy w Scrabble, jemy (zajadając stres), odświeżamy wiadomości w sieci i odreagowujemy je śmiejąc się z internetowych memów.

19 marca 2020 mąż jedzie ze mną na onkologię na wyznaczoną na ten dzień densytometrię. Decydujemy się skorzystać z komunikacji miejskiej, a nie taksówki. Dochodzimy do wniosku, że ryzyko będzie mniejsze w prawie pustym autobusie. W budynku, w porównaniu do tego co zazwyczaj, bardzo mało ludzi. W korytarzu pod gabinetem densytometrii jesteśmy tylko we dwoje. W środku spędzam może z dziesięć minut, a wynik dostaję od razu do ręki. Mam osteopenię na granicy z osteoporozą.

Siedzę i czekam na to, co nieuniknione i co mnie nie ominie. Z drugiej strony zdaję sobie sprawę, że nie każdy kto zachoruje, umiera; że nie każdy musi być hospitalizowany; że nie każdy ma ciężkie objawy i powikłania. Ciężko mi jest wyłączyć myślenie, w którym się pogrążam. A przecież ono nic dobrego nie wnosi do mojego życia.

Nie wiem jak wygląda moja odporność. Nie wiem na ile chemioterapia, operacja i radioterapia ją osłabiły, a obecne leczenie anty-HER2 Herceptyną oraz hormonoterapia Tamoxifenem ją osłabiają. Nikt mi na te pytania nie odpowie, bo nie przeprowadza się takich badań.

Moja własna psychika wystawia mnie do wiatru - duszność w klatce piersiowej, drgawki całego ciała oraz paniczny lęk przed wyjściem z domu uświadamiają mi konieczność teleporady z psychoonkolog następnego dnia rano. Dochodzę do wniosku, że potrzebuję farmakologicznej pomocy, bo sama nie dam rady się uspokoić. Telefoniczna konsultacja z psychiatrą owocuje wystawioną e-receptą na wenlafaksynę.

Zaraz potem, razem z mężem, jedziemy na onkologię na jedenasty zastrzyk Herceptyny - z zachowaniem wszelkich środków ostrożności - wywiadem epidemiologicznym, pomiarem temperatury (35,9), zakazem wstępu dla osób towarzyszących na oddział chemioterapii oraz zwolnieniem mnie z godzinnego czekania po podaniu iniekcji.

Po powrocie do wynajmowanej kawalerki decydujemy się na przeprowadzkę i zamieszkanie z mamą – tak będzie lepiej i bezpieczniej dla nas wszystkich. Jeszcze tego samego dnia mąż załatwia kartony, do których pakujemy cały dobytek. 21 marca 2020, z pomocą kolegów małżonka, jesteśmy już we troje pod jednym dachem. Ten dzień jest symboliczny – dokładnie rok temu usłyszałam diagnozę.

Wenlafaksyna powoli zaczyna działać - już nie mam drgawek, choć jeszcze mnie dusi. Nie boję się wyjść z domu kiedy idziemy z mężem po zakupy do supermarketu. A najlepsze jest to, że odkąd ją biorę, nie mam żadnej fali. Znalazłam w sieci informację, że wenlafaksyna może niwelować uderzenia gorąca wywołane przez Tamoxifen.

To, czego doświadczyłam w momencie diagnozy i podczas całego leczenia raka to było nic w porównaniu do tego, co czuję obecnie. Poziom stresu jest ogromny. Nie tak miało być. Nie tak to miało wyglądać. W jednej chwili wszystko się zmieniło. I tak naprawdę nigdy nic już nie będzie takie samo. Coś, co było normalne, zwyczajne i ogólnodostępne, nagle jest nieosiągalne. Ze względów bezpieczeństwa - własnego oraz innych ludzi. "Wolę jednak świat sprzed marca" - napisała mi dziś w SMS znajoma. "Nie Ty jedna..." - odpowiedziałam jej.

Każdy radzi sobie jak umie. Mnie pomagają rozmowy z tymi, którym ufam; którzy są mi emocjonalnie bliscy i którzy potrafią otwarcie przyznać się do swoich emocji. Nie wiem (i chyba nawet nie chcę wiedzieć) jak funkcjonowałabym bez tych dwóch przeciwlękowych kapsułek dziennie. Wenlafaksyna i jej dobroczynny wpływ na moją psychikę sprawia, że nie boję się już wyjść z domu. I nawet kiedy mąż oznajmia, że po dwóch tygodniach opieki nade mną chce wrócić do firmy, nie panikuję, lecz spokojnie przyjmuję tę informację.

Co ma być to będzie. Żadne z nas nie naraża się niepotrzebnie. Staramy się zachowywać środki ostrożności i dbać o siebie. Mimo wszystko życie toczy się dalej. Dobrze, że jest telefon i że chociaż w ten sposób mogę podtrzymywać kontakty towarzyskie ze znajomymi. Rozgrywam też partyjki scrabble z mamą. Mam wokół siebie kilka naprawdę fajnych i mądrych osób, z którymi mogę otwarcie i szczerze porozmawiać nawet o najtrudniejszych emocjach, jakich doświadczałam zanim wreszcie dotarło do mnie, że sama sobie wyrządzam krzywdę swoim własnym myśleniem.

Pozwoliłam lękowi, aby sparaliżował mi głowę w tak niewyobrażalny sposób, że pojawiały się w niej tylko i wyłącznie najczarniejsze scenariusze. Na szczęście dostałam magiczną pigułkę, dzięki której odzyskałam utracony spokój. On z kolei umożliwił mi zmianę myślenia. W chwilach zwątpienia, lęku i braku poczucia bezpieczeństwa zapomniałam o wdzięczności. Za bardzo skoncentrowałam się na wszystkim co złe i ten obraz przesłonił mi całkowicie całą masę dobra jakiego doświadczam. Powoli, małymi kroczkami, z ciemnej dziury w jaką wpadłam, próbuję się wydostać na powierzchnię.

Kwiecień jest czasem kolejnych badań – RTG klatki piersiowej, pobranie krwi, wizyta u chemioterapeuty i dwunasty zastrzyk Herceptyny, rezonans magnetyczny piersi z kontrastem, EKG, kardiolog oraz przedoperacyjnych konsultacji z internistą i ginekologiem. W międzyczasie Wielkanoc, którą spędzamy w rodzinnym gronie – ja, mąż i mama.

26 kwietnia 2020 realizuję swoje największe marzenie – adoptuję trzyletniego bezdomnego psiaka, którego tydzień wcześniej znajduję w sieci. Mąż dobrze wiedział, że od dawna marzę o psie. Obiecał, że pewnego dnia będę go mieć. Ale na drodze do jego realizacji stało najpierw wynajmowane lokum, a potem jeszcze pojawił się rak. Podczas całego kilkumiesięcznego leczenia myśl o czworonogu była jedną z tych, które dodawały mi sił, żeby zdrowieć oraz chęci do życia, bo miałam pewność, że któregoś dnia go znajdę, poznam i będziemy już razem. Teraz nawet koronawirus mnie nie powstrzymuje. Modliłam się o tego psa i dostałam najgrzeczniejszego, najspokojniejszego, najmniej szczekliwego, najcichszego i najufniejszego zwierzaka. Jest mądry, posłuszny, słodki, rozczulający i uroczy. Dzięki jego obecności jestem jeszcze pogodniejsza, radośniejsza i spokojniejsza. No i mam motywację do spacerów.


Moja historia – część piąta – „wykończeniówka”


Z niecierpliwością odliczam dni do operacji usunięcia jajników, jednocześnie zdając sobie sprawę z tego, że może ona zostać odwołana. Na szczęście nic takiego się nie dzieje. 6 maja 2020, po pomiarze temperatury przez żołnierza z WOT i wywiadzie epidemiologicznym przeprowadzonym przez pielęgniarkę, melduję się na izbie przyjęć. Tam - standardowo - zgody i upoważnienia, opaska na rękę, koperta i dokumenty do ręki, zmiana ubrania i kierunek ginekologia.

Ląduję na sali numer osiem, a cyferka ta wywołuje uśmiech na mojej twarzy. Pielęgniarki pobierają mi wymaz z gardła i obu dziurek w nosie – oczywiście jest to test na wykrywanie obecności RNA SARS Co-V-2. Potem jeszcze wizyta anestezjologa, pobranie krwi, a później jeszcze jedno. W porze obiadu dostaję ostatni posiłek przez zabiegiem – zupę z grzankami. A wieczorem pierwsza w życiu lewatywa. Podczas obchodu proszę o tabletkę na sen, chcąc być w miarę wyspaną w dzień zabiegu.

Rano lewatywa numer dwa. Idę pod prysznic, żeby być przygotowaną do porannego obchodu, podczas którego sam ordynator czerwonym markerem zaznacza na moim brzuchu trzy kropki. Za jakiś czas odwiedza mnie lekarz, który przynosi do przeczytania i podpisania zgodę na laparoskopowe obustronne wycięcie przydatków. Zjawia się też pielęgniarka, żeby założyć mi wenflon. Pięć prób nieudanych. Kobieta się poddaje, zalecając odpoczynek. Później jej koleżanka wkłuwa się za drugim razem. Podłączają mi lek osłonowy na żołądek oraz elektrolity. Kiedy obie kroplówki schodzą, robi mi się niedobrze. Bardzo boli mnie głowa i jestem strasznie słaba. Chyba nawet usypiam.

Wraca doktor i odbiera ode mnie podpisaną zgodę. Jest godzina siedemnasta, czyli pora kolacji. A ja wciąż na sali, tyle że na oddziale, a nie na bloku operacyjnym. Przed osiemnastą w drzwiach staje lekarz z telefonem przy uchu. Pyta mnie o niedoczynność tarczycy, a moje odpowiedzi przekazuje komuś po drugiej stronie słuchawki. Wychodzi bez słowa, a po chwili zjawia się pielęgniarka niosąc mi kolację. Informuje mnie, że operacji nie będzie, więc mogę jeść. Jak to nie będzie????!!!! Namierzam doktora, od którego dowiaduję się, że mam za niskie TSH.

W pierwszej chwili mnie zatyka, bo nie wiem co mam robić - spakować się i wracać do domu? Co dalej? Co będzie? Emocje biorą górę i zaczynam płakać. Dzwonię do męża wciąż będąc na korytarzu, ale w trakcie tej rozmowy zauważam ordynatora, więc rozłączam się i podchodzę do niego.

A doktor już wie o co chodzi. Wszystko mi wyjaśnia, z uśmiechem na twarzy uspokaja moje skołatane nerwy i - co najważniejsze - mówi co dalej. Okazuje się, że TSH wynosi 0,0863 - a to wskazuje na nadczynność tarczycy. Tyle że ja od dwunastu lat mam zdiagnozowaną niedoczynność oraz Hashimoto i nigdy przez ten czas nie miałam tak niskiego TSH. Ordynator dzwoni po panią endokrynolog, z którą przychodzi do mnie na salę. Kobieta przeprowadza wywiad, osłuchuje mnie z przodu i tyłu, po czym stwierdza, że musimy poczekać aż TSH wzrośnie, bo przy tak niskim jego poziomie nikt nie zaryzykuje, że na stole operacyjnym będę mieć migotanie przedsionków i że umrę podczas zabiegu.

Ordynator zaleca poczekać do rana, nie brać Euthyroxu i wtedy zobaczymy jaki będzie wynik. Nie mam za bardzo wyjścia, więc pozostaje mi tylko zaufać jego słowom. Uspokajam się i - profilaktycznie – nie jem kolacji , żeby nie ryzykować jeszcze jednej porannej lewatywy. Wypijam tylko zieloną herbatę. Rozmawiam przez telefon z mężem i znajomą. Dostaję zastrzyk przeciwzakrzepowy w brzuch, tabletkę na sen i wpadam w ramiona Morfeusza.

8 maja 2020, w piątek rano, kolejne pobranie krwi. Trzy próby i fiasko. Jeszcze jedna pielęgniarka i za drugim razem sukces. Potem obchód i obietnica ordynatora, że sam osobiście do mnie przyjdzie z wynikiem TSH. Następne pobranie krwi, a później podłączają mi trzy worki kroplówek - lek osłonowy na żołądek oraz elektrolity. Niebawem do sali wchodzi ordynator z wynikami w ręce. TSH bez zażycia leku jest jeszcze niższe niż w czwartek - 0,0700. Za to FT3 i FT4 w normie. Doktor zaleca, abym poczekała. Nie mam nic innego do roboty. Za chwilę zjawia się z powrotem. Prosi, żebym się ubrała, bo załatwił mi konsultację u ordynator endokrynologii. Mam nic nie jeść i nie pić.

Pielęgniarki szybko odłączają mi kroplówkę. Jedna z nich, dzierżąc w dłoniach moją dokumentację medyczną, przychodzi po mnie i razem udajemy się pod gabinet. Pani doktor przeprowadza wywiad, osłuchuje z przodu i z tyłu po czym zasiada za monitorem i zaczyna pisać na klawiaturze. Siedzę cicho jak trusia nie zadając ani jednego pytania. Kiedy kończy, drukuje dokument, przystawia pieczątkę i składa podpis. Wtedy odważam się odezwać. Jest zgoda na operację!!! Dziękuję jej z całego serca. Razem z pielęgniarką wracamy na oddział, a dokument przekazujemy lekarzowi.

Usadawiam się na łóżku i podłączają mi - przerwaną nagłym i niespodziewanym wyjściem poza oddział - kroplówkę z elektrolitami. A potem wydarzenia toczą się w iście zawrotnym tempie. Mniej więcej za kwadrans jedenasta pod salę podjeżdża łóżko transportowe. Jestem taka szczęśliwa i radosna, że aż dziwne - zero nerwów tylko uśmiech na twarzy. Zdążam jeszcze tylko zadzwonić do męża, żeby dać mu znać. Dostaję do wypicia tabletkę Dormicum jako premedykację. Dwie pielęgniarki szybko, sprawnie i bezboleśnie zakładają mi cewnik, a ja ubieram się w granatową fizelinową koszulinę zawiązywaną z przodu. Na twarz dostaję jednorazową wiązaną zieloną maseczkę. Kobiety pomagają mi ułożyć się wygodnie i zawożą pod konsolę na korytarzu. Tam, z palca, pobierają mi krew na poziom glukozy. Potem jadę na blok operacyjny. Kątem oka rejestruję, że wjeżdżamy na salę numer pięć. Pamiętam duży płaski, czarny monitor i zielono-niebieską lampę nad głową. Pielęgniarka pyta mnie która ręka jest po operacji i każe ją trzymać przy boku. Ktoś prosi mnie o podniesienie głowy. Zegar na ścianie wskazuje 11:30. Ostatni obraz, jaki mam przed oczami, to maska nad twarzą.

Na sali wybudzeniowej widzę, że nachyla się nade mną jakaś kobieta o brązowych włosach do ramion i brązowych oczach. Pytam ją o czas trwania operacji. Słyszę, że dwadzieścia minut, ale może tylko tak mi się wydaje? Na oddział wracam o 14:10. Koleżanka z łóżka obok dzwoni do mojego męża. Podchodzi do mnie, przykłada mi słuchawkę do ucha i sama coś tam do niego mówię. Nie bardzo pamiętam, bo to czas takiego cudownego spania przerywanego chwilowymi pobudkami.

Znowu podłączają mi kroplówki z elektrolitami i lekiem osłonowym na żołądek. Jak już w miarę kontaktuję, odkrywam kołdrę, żeby obejrzeć brzuch. Widzę trzy plastry i czerwoną kropkę z prawej strony. I jaka jest pierwsza myśl? Że nie wycięli mi prawego jajnika… Do tego dylematu wracam podczas wieczornego obchodu. Lekarz tylko się uśmiecha, bo zabieg przebiegł bez problemów i wszystko jest w porządku. Uspokojona, że nie mam obu jajników dostaję zastrzyk przeciwzakrzepowy w brzuch, kolejne kroplówki (w tym jedną z Ketonalem) oraz pół tabletki nasennej. Śpię jak zabita i nawet nie pamiętam momentu odłączenia ostatniego worka z elektrolitami.

W sobotę nie dostaję śniadania. Obchód, a po nim pielęgniarka pobiera krew i zakłada nowy wenflon, bo od starego spuchła mi cała wierzchnia część dłoni. Pierwsza próba nieudana, dopiero za drugim razem można napełnić jedną probówkę i wkłuć się z wenflonem. Potem znowu pudło i zmiana pielęgniarki. Dwie nieudane próby i wreszcie sukces, ale krew na ostatnie badanie pochodzi ze stopy, bo ręka wygląda strasznie. Jakiś czas później zjawiają się dwie pielęgniarki, które myją mnie specjalną pianką, która pięknie pachnie. Asekurując mnie z obu stron, pozwalają na chwilę wstać - do tamtej pory nie mogłam bowiem chodzić, lecz wolno mi było poruszać się jedynie w obrębie łóżka - siadać, leżeć na obu bokach, na wznak, ruszać nogami i tak dalej. Kolejne kroplówki z elektrolitami podłączone przez nowy wenflon, gaziki, bandaże i plastry, smarowanie Altacetem - chyba nikt nie chciałby przez to przechodzić. Nie wiem skąd mam siłę, ale znoszę te zabiegi z pokorą i spokojem.

Cudowne pielęgniarki i położne - empatyczne, cierpliwe, kochane, troskliwe. Dzięki tym fantastycznym kobietom daję radę przetrwać w sumie osiem prób założenia dwóch wenflonów oraz dwanaście prób sześciu pobrań krwi - w sumie dwanaście (spośród dwudziestu) niepotrzebnych dziurek - nie licząc tych, które zrobili mi na bloku operacyjnym, ale wtedy przynajmniej nic nie czułam.

Odrobinę boli mnie gardło podrażnione intubacją, ale jak tylko dostaję pierwszy od trzech dni posiłek, zapominam i o tym. Nic mi tak nie smakuje jak tamten sobotni obiad, na który składa się ryż na wodzie, trzy sucharki i herbata. Przed kolacją wyjęto mi cewnik i od tamtej pory już sama korzystam z toalety. No i mogę wreszcie umyć zęby, a także pozwiedzać oddział ginekologii.

W międzyczasie dają mi znać, że wyniki porannych badań krwi są dobre, a ja zaczynam wizualizować sobie niedzielny wypis ze szpitala do domu. Na kolację znowu dieta kleikowa, czyli sucharki, herbata, ale - zamiast ryżu - płatki na wodzie. Podczas wieczornego obchodu lekarz dyżurujący przedstawia mi zalecenia pani endokrynolog odnośnie zmniejszenia dawki Euthyroxu. Potem zastrzyk przeciwzakrzepowy w brzuch i sen - tym razem nie chcę tabletki i to jest błąd. Śpię fatalnie - co trochę się budzę, wiercę się i kręcę na łóżku, nie mogąc znaleźć sobie miejsca.

Na niedzielne śniadanie zmiana diety z kleikowej na niskoresztkową - płatki owsiane na mleku, trzy kromki chleba, masełko, twarożek, miód i herbata. Mam tak skurczony żołądek, że nie daję rady zjeść wszystkiego. Podczas porannego obchodu pytam o możliwość wyjścia do domu. Doktor twierdzi, że nie ma żadnych przeciwwskazań, ale nie dostanę wypisu, tylko będę musiała po niego przyjechać po niedzieli. Żaden problem.

Uradowana dzwonię do męża. Proszę pielęgniarki o wyjęcie wenflonu, a lekarza o receptę na zastrzyki przeciwzakrzepowe. Dostaję również kartkę ze spisem zaleceń, czyli co robić, a czego nie. Prawie w locie kolejna pielęgniarka zdąża mnie "złapać" na zmianę opatrunku. Żegnam się ze współtowarzyszkami niedoli z sali, dziękuję za opiekę i w cywilu, z walizeczką na kółkach wychodzę z oddziału.

W domu eksplozja radości – psiak skacze na mnie, piszczy z radości, liże po rękach i twarzy. Nikt nigdy nie cieszył się tak na mój widok. Kilka godzin po powrocie ze szpitala, razem z mężem, idziemy z psem na spacer. Trochę ciągnie mnie w dole brzucha i jestem słaba, ale dzielnie maszeruję.

W następnych dniach odbieram wypis, melduję się na kontrolnej wizycie u chirurga, a także u ginekologa na zdjęcie szwów. Lekarz rehabilitant daje mi skierowanie na przerwane przez pandemię zabiegi Hivamatem i oklejanie taśmą. Kolejny zastrzyk Herceptyny i drugie podcięcie włosów. W prezencie na Dzień Dziecka odbieram z sekretariatu ginekologii wynik badania histopatologicznego – jest dobry! Tego samego dnia mam też zrobioną cytologię.

Odkąd wyszłam ze szpitala jestem strasznie senna. Potrafię wstać, zjeść śniadanie i znowu się kładę. Podejrzewam, że winna jest tarczyca i jej rozchwianie hormonalne. Swoje robi też zmniejszona dawka Euthyroxu. Tuż przed długim czerwcowym weekendem robię badania krwi. Następnego dnia, razem ze znajomymi z licealnej klasy, jedziemy w Karkonosze, żeby choć na chwilę pooddychać innym powietrzem i oderwać się od onkologicznej rzeczywistości.

W górach nie mam siły – jestem słaba i bardzo się męczę. Odpuszczam jakiekolwiek wędrówki, bo czuję, że nie dam rady. Po powrocie melduję się w gabinecie kardiologa. Na poprzedniej wizycie pani doktor zleciła mi regularne mierzenie ciśnienia. Po przejrzeniu wyników (przeważnie oscylujących w granicach 140/100) jednoznacznie stwierdza, że mam nadciśnienie tętnicze. Do tego jeszcze niewydolność serca. Dostaję receptę na tabletki. Jeśli przez trzy tygodnie od chwili rozpoczęcia zażywania leku wartości będą przekraczać 135/85, mam umówić się na kolejną konsultację.

Przynajmniej teraz wiem dlaczego tak się męczę przy chodzeniu pod górę i nie mam siły wejść na czwarte piętro bez zadyszki. Dopiero po roku leczenia widać jego rozłożone w czasie skutki uboczne. Na początku zażywania leku mogę czuć się gorzej niż dotychczas - mam nadzieję, że wyżej wymienione objawy to skutek przyzwyczajania się organizmu do pigułki. Ciśnienie wciąż nie spada. Głowa nie boli, serce nie kołacze, tylko się strasznie męczę i sił mi brak.

22 czerwca 2020 zaczynam, przerwaną na skutek pandemii, dwutygodniową rehabilitację, czyli Hivamat. Odbieram też wynik pobranej kilka tygodni temu cytologii – wszystko jest w porządku! Ciśnienie mierzę dwa razy dziennie - jak zaleciła pani kardiolog. Mimo zażywania leku, wartości wciąż nie spadają. Umawiam się więc na wizytę - doktor prosiła, by przyjść jeśli tabletka nie zadziała przez trzy tygodnie. Generalnie dobrze się czuję - nie boli mnie głowa, a i serce wcale nie kołacze. Tylko te liczby mnie przerażają - 150/105, 140/100.

Fizjoterapeutka wchodzi mi na ambicję, czyli kolokwialnie mówiąc dostaję od niej ochrzan między wierszami. Należy mi się po całości, więc w końcu biorę sobie do serca jej rady i zaczynam ćwiczyć w domu. Potrzebuję rozciągać lewą rękę, bo przez swoje zaniedbanie doprowadziłam do przykurczu pod pachą. A żeby się go pozbyć, wystarczy wziąć się do roboty. Po kilku razach przekonuję się, że ćwiczenia w domu przynoszą efekty - podobnie jak Hivamat oraz masaż - lewe ramię, które miało półtora centymetra więcej w obwodzie niż prawe, po dwóch tygodniach zgubiło centymetr, a to bardzo dobrze. Z takim wynikiem, 3 lipca 2020, kończę rehabilitację.

Kardiolog, po obejrzeniu pomiarów ciśnienia z mojego dzienniczka, przepisuje mi dwa nowe leki. Nadal szybko się męczę, nie mam siły, prawie przez cały czas jest mi słabo, duszno i gorąco (i nie są to fale uderzeniowe). Na dodatek boli mnie jeszcze kręgosłup lędźwiowy. Ale się nie daję i liczę, że te nowe tabletki wpłyną na poprawę mojego samopoczucia.

Ćwiczę dwa razy dziennie - zgodnie z zaleceniem fizjoterapeutki. Mało tego - poprosiłam ją nawet o pomoc w znalezieniu dla mnie zajęć jogi prowadzonych przez kogoś, kto będzie świadomy ograniczeń wynikających z operacji piersi. Niektórych rzeczy nie wolno mi bowiem robić - jak choćby wszystkiego, co wymaga podpierania się na lewej ręce. Joga od dawien dawna chodziła mi po głowie, a teraz jest chyba najlepszy czas, żeby wreszcie zająć się stanem swojego ciała i umysłu. Potrzebuję ruchu, ale spokojnego i wyciszającego duszę. Zamawiam matę, specjalne spodnie i skarpetki, a także piłkę do rehabilitacji.

Mierzę ciśnienie przed wzięciem leków i przed śniadaniem. Nie jestem zadowolona, bo po nocy wciąż oscyluje ono w okolicach 137/92. Za to wieczorne wartości zawsze są w normie, więc na razie mamy połowiczny sukces. 27 lipca 2020 dostaję przedostatni zastrzyk Herceptyny, a kilka dni później robię badanie USG piersi. Nie wykazuje ono nic niepokojącego.

17 sierpnia obchodzę imieniny. W tym roku jest to podwójne święto – ostatni zastrzyk Herceptyny i tym samym zakończenie pewnego etapu leczenia – chyba najpiękniejszy prezent, jaki można sobie wyobrazić. Podczas wizyty u chemioterapeuty pytam o możliwość zastosowania u mnie kwasu zoledronowego. Okazuje się, że nic nie stoi na przeszkodzie, więc świadoma braku refundacji, decyduję się na wykupienie preparatu w aptece. Sto piętnaście złotych raz na sześć miesięcy przez trzy lata nie jest wygórowaną kwotą za zminimalizowanie ryzyka przerzutów do kości.

Trzy dni później mam kolejną wizytę u kardiologa, która skutkuje trzecią zmianą tabletek, gdyż i ciśnienie, i puls, są wciąż za wysokie. Echo serca wychodzi dobrze – Herceptyna nie wyrządziła jakichś strasznych szkód w moim serduchu. W związku z nadciśnieniem za trzy miesiące mam się kontrolnie zameldować w gabinecie. Tego samego dnia przyjmuję dożylny wlew kwasu zoledronowego – w sali, w której jeszcze rok temu brałam chemię.

W międzyczasie kseruję i potwierdzam za zgodność z oryginałem wszystkie dokumenty potrzebne do złożenia wniosku o przyznanie orzeczenia o niepełnosprawności, gdyż obecne wygasa ostatniego dnia września. Na początku listopada kończy mi się roczne świadczenie rehabilitacyjne przyznane przez ZUS.

Co teraz? Będę dalej cieszyć się życiem; doceniać to, co mam i być wdzięczną, że mogę co rano z uśmiechem powitać nowy dzień. Będę także regularnie poddawać się kontrolnym badaniom i chodzić na wizyty lekarskie. Zaszczepię się też przeciw grypie.

Ale - póki co – wybieramy się z mężem i psiakiem nad morze, by odpocząć po dość wyczerpującym półtorarocznym leczeniu. A po powrocie bardzo chcę znaleźć nową pracę.

-------------------------------------------------------------------------------------------

Od napisania ostatniej części mojej historii minęło już osiem miesięcy, w trakcie których bardzo wiele się zmieniło i wydarzyło.

Pojechaliśmy z mężem i psiakiem nad morze, gdzie spędziliśmy cudny czas, a niecałe trzy tygodnie po powrocie zaczęłam pracę jako sekretarka medyczna w jednej z poradni na onkologii - i tak z dotychczasowej pacjentki stałam się pracownikiem i równocześnie pacjentem.

Zdecydowałam się także oddać w ręce dietetyka, gdyż dodatkowe jedenaście kilogramów, które przybrałam na wadze w trakcie leczenia, skutecznie obciążyły mój i tak dość sfatygowany kręgosłup. Poza tym zdjęcia z pobytu nad morzem stały się świetną motywacją do zadbania o siebie.

Zaszczepiłam się przeciwko grypie i COVID-19. Regularnie wykonuję wszystkie zlecone badania, chodzę na kontrolne wizyty lekarskie i stosuję się do zaleceń specjalistów.

Co dał mi rak?

Przede wszystkim jeszcze większą wiarę w siebie i w swoją sprawczość - w to, że jeśli o czymś marzę, mogę też to spełnić i że ograniczenia tak naprawdę są tylko w mojej głowie.

Uświadomił mi, że jutra może nie być i dlatego warto być tu i teraz - w pełni i na sto procent wykorzystywać każdą chwilę, nie przejmując się opinią innych i konwenansami.

Pokazał czym jest prawdziwe wsparcie - męża, mamy, przyjaciół, znajomych, ale często również prawie obcych ludzi - jednocześnie weryfikując pewne dotychczasowe relacje.

Dzięki rakowi doceniam i jestem wdzięczna za zwykłe i prozaiczne rzeczy - poranny śpiew ptaków, promyk słońca, filiżankę kawy z mlekiem, radość psa kiedy wracam do domu…

Gdyby nie choroba nie wpadłabym na pomysł pracy na onkologii - pracy, do której codziennie chodzę z radością i uśmiechem na twarzy, ciesząc się, że mogę (a nie muszę) ją wykonywać.

Co będzie dalej?

Tego nie wie nikt, ale bez względu na to co mnie czeka jestem absolutnie pewna jednego - i tu posłużę się cytatem:

"Nieważne ile dni jest w Twoim życiu. Ważne ile życia jest w Twoich dniach".