Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

poniedziałek, 31 października 2011

80-100. Archiwum (19-31 października 2011)

31 października 2011

100. Wirtualne światełko


Pamiętam jak byłam małą dziewczynką i we Wszystkich Świętych chodziłam z rodzicami na cmentarz. Wszyscy moi bliscy żyli, więc nie miałam żadnego konkretnego grobu, na którym mogłabym zapalić świeczkę. Pamiętam jak zawsze namawiałam mamę, żeby kupiła największe pudełko najtańszych lampek. Pamiętam jak wypatrywałam miejsc spoczynku, na których nie było światełka. Miałam taką dziecięcą misję, żeby na każdym grobie paliła się świeczka; żeby nikt tego dnia nie czuł się opuszczony, czy zapomniany. Pamiętam, że nie ustawałam w swoich poszukiwaniach, nieraz nawet za cenę nieposłuszeństwa wobec rodziców. W jednej ręce trzymałam lampki, a w drugiej zapałki i miałam tylko jeden cel...

Jako dorosła kobieta chodzę co roku na cmentarz na grób, w którym pochowani są moi Dziadkowie i Wujek. W zupełnie innej miejscowości leży moja Babcia, gdzie indziej drugi Wujek, w kolejnej mój Przyjaciel, a w następnej moja Przyjaciółka. Wszyscy mają swoje nagrobki, z imieniem i nazwiskiem, datą urodzenia i śmierci.

Najbardziej boli mnie, że nie mogę pójść na grób własnego dziecka, bo on nie istnieje. Nie ma tabliczki, nie ma krzyża. Jedynym namacalnym dowodem tego, że On był, są dwie kreski na teście, karta ciąży oraz wypis ze szpitala. I pamięć - moja i Męża...


30 października 2011   

99. Na rozstaju dróg


Nie poszłam dziś na mszę, podobnie zresztą jak tydzień temu. Świadomie, z pełną odpowiedzialnością. Uczciwie - wobec siebie samej - wolałam zostać w domu.

Pogubiłam się trochę - nie w kwestii wiary - co do niej nie mam wątpliwości. Chodzi mi o kościół, księży oraz ich podejście do zwykłego człowieka. Potrzebuję czasu, żeby sobie wszystko przemyśleć i przetrawić.

Czuję się wewnętrznie rozdarta. Czegoś mi brakuje. Mam konkretne oczekiwania i niespełnione potrzeby. Wiele pytań, które pozostają wciąż bez odpowiedzi. Sporo wątpliwości, z którymi zostałam sama.

"Na rozstaju dróg
Gdzie przydrożny Chrystus stał
Zapytałeś dokąd iść
Frasobliwą minę miał"...  

98. Podsłuchane


Jedziemy z Mężem autobusem. Stoimy, bo wszystkie miejsca zajęte. Nagle słyszę męski głos.

- Byłem u fryzjera się ostrzyc. Czternaście złotych zapłaciłem.
- Ja się strzygę za jedenaście - odzywa się inny.

Szybko przemnożyłam w pamięci ile oszczędzamy z Mężem w skali roku. Dobrze mieć żonę, która potrafi obsługiwać maszynkę.


29 października 2011

97. Rozkojarzona


Fajna jest ta sobota. Przed południem poszliśmy z Mężem na taki prawdziwy, jesienny spacer do parku - połączony z robieniem zdjęć kolorowym liściom i wdychaniu ich specyficznego zapachu. Uwielbiam chodzić za rękę, nie spiesząc się nigdzie, nie nosząc siatek z zakupami. Takie magiczne delektowanie się chwilami...

Kilka dni temu sprawdzałam - jak każdego dnia - pogodę w internecie. Coś mi się nie zgadzało. Spojrzałam, a zamiast nazwy mojego miasta, miałam ustawiony Gdańsk. Nie zmieniłam go od ponad tygodnia. Serce i dusza są nad morzem, siedzą na molo w Brzeźnie, spacerują po plaży, słuchają szumu fal i skrzeczenia mew.

Moje rozkojarzenie ujawniło się i dzisiaj - zarówno podczas spaceru, jak i później - po powrocie do domu, a także na zakupach w markecie. Zawsze mamy sporządzoną listę zakupową, na której zapisuję ceny produktów, które mamy już w koszyku (nasz budżet jest mocno ograniczony, więc musimy się pilnować). Do pewnego momentu wszystko było dobrze, a potem nagle z 88 złotych zrobiło mi się 42. Później kwota wzrosła, ale i tak przy kasie okazało się, że pomyliłam się w swoich rachunkach o 50 zł. Mąż patrzył na mnie zdziwionym wzrokiem, bo nigdy coś podobnego mi się nie zdarzyło. Sama też nie mogłam w to uwierzyć, ale fakty były nieubłagane, a dowód rzeczowy w postaci kartki z listą zakupową i moimi obliczeniami, wciąż leży obok.

Szliśmy do domu, a Mąż pytał co mi jest i czy nie chcę przypadkiem mu o czymś powiedzieć. Nie wiem co się dzieje, ale mam wrażenie, że niby to ja, a jednak jakaś inna. Niby jestem tu, a mnie nie ma...

96. Dalej, do przodu…


Przede wszystkim chcę Wam gorąco podziękować za to, co przeczytałam w komentarzach. Fakt - miałam wątpliwości czy to, co robię, ma sens. Wpadłam w dołek, ale już z niego wychodzę. Niektóre rzeczy mnie przerosły i pomyślałam o ucieczce, ale zdałam sobie sprawę, że szkoda by mi było tego miejsca i - co najważniejsze - Was. Dlatego będę pisać dalej. Robię kolejny krok do przodu.

Polecenie przez Onet ma swoje plusy i minusy. Dodatkowe liczniki i statystyki, które umieściłam na blogu, naocznie uświadomiły mi, co się zaczyna dziać w jednej chwili. Nagle liczba osób online rośnie w zastraszającym tempie. U mnie doszła do 2250. Przyznam, że poraziła mnie ta ilość.

Wyobraziłam sobie bowiem taką oto sytuację - przypuśćmy, że mam duży dom i jestem w nim. Nagle wpada do niego ponad dwa tysiące osób, rozbiega się po wszystkich jego zakamarkach - od piwnicy aż po strych i zagląda do każdej szuflady, szafy, pawlacza, szafki. Część z tych osób przemyka niezauważalnie, nie czyniąc żadnych szkód, lecz są i tacy, którzy zostawiają po sobie sporo śmieci. Jest też grupa, przynosząca małe upominki. Tak właśnie poczułam się przedwczoraj wieczorem i chciałam się tym odczuciem podzielić.

Ktoś powie, że skoro piszę i publikuję coś w sieci, powinnam być przygotowana na taki "nalot". Niby tak, ale wszystko zależy od nastroju, w jakim w danej chwili jestem, jak również od tego, jak bardzo Onet ingeruje w tytuł wpisu na stronie głównej i jakie zdanie wyciąga z całości. U mnie było w porządku, ale wiem, że niektórzy autorzy mają z tym problem.

Ogromnym i chyba największym plusem bycia poleconym są nowi czytelnicy, którzy kliknęli w link na głównej i zostali - na krótszą, czy dłuższą chwilę. Jeśli jeszcze się ujawniają i zaczynają komentować - tym cieplej robi się człowiekowi na duszy.

Na koniec, ze specjalną dedykacją dla tych, których Onet wyróżnił, wyróżnia, bądź wyróżni, a którym dają się we znaki niektóre komentarze, pewien cytat, którego autorem jest Janusz Leon Wiśniewski.

"Ale pytać pisarza, co myśli o krytykach, to tak jak pytać latarnię uliczną, co sądzi o pieskach, które podnoszą tylną nogę i na nią sikają. Bądź jak ta uliczna latarnia. Miej to po prostu w dupie! Pisz, chłopcze. Pisz"...   


28 października 2011

95. Coś za coś?


Zanim nabrałam do siebie, do życia i do ludzi więcej dystansu, trwałam w przeświadczeniu, że jak coś mi nie wyszło, to źle. Mądrość przychodzi z wiekiem, doświadczeniem i pokorą. Nie żebym już jej tyle nabyła, ile bym chciała - o nie, jeszcze wiele przede mną, ale staram się nie zbaczać z kursu.

Czasem wygrana może być przegraną, choć brzmi niedorzecznie, prawda? A  nieraz porażka tak naprawdę okazuje się zwycięstwem. Wystarczy trochę cierpliwości i wiary.

Los na loterii (post 83) był znakiem zapytania i takim pozostał. Już nigdy się nie dowiem, co by było, gdyby... Ale jakoś niespecjalnie się tym przejmuję. Widocznie tak musiało być i Ktoś wiedział lepiej. Moja intuicja mnie nie zawiodła i dała o sobie znać w piątek wieczorem, kiedy pojawiły się wątpliwości - czy warto i za jaką cenę? Sobota przyniosła rozwiązanie.

Zamiast być w innym miejscu o tej samej porze, wczoraj byłam właśnie tu. Akurat wtedy jeden z postów znalazł się na pierwszej stronie Onetu. To było to coś za coś, a może zamiast? Ile nowych flag mi przybyło, a i statystyki się poprawiły... W każdym razie trochę się uśmiałam, trochę zamyśliłam, trochę zniesmaczyłam. Zainteresowanych odsyłam do poczytania komentarzy pod wpisem nr 86 - ciekawa jestem co Wy na to...

94. To nie tak


Wczoraj był taki dzień, że miałam ochotę wejść do mysiej dziury i przezimować. W sumie nic się nie stało, ale naszły mnie różne dziwne myśli i dałam im upust w ostatnim wpisie. Tyle, że chyba nie do końca samą siebie potrafiłam wyrazić i może przez to zostałam inaczej odebrana. Napiszę zatem raz jeszcze.

Czuję, że piszę sobie o życiu - raz lepiej, raz gorzej, ale zawsze szczerze. Czasem na wesoło, czasem na smutno, czasem filozoficznie - w zależności od nastroju chwili. Nie udaję kogoś innego, bo nie mam takiej potrzeby i chyba nawet nie potrafię; nie mówiąc o tym, że nie chciałabym wcale tego robić.

W sumie chodzi o to, że nie mam zamiaru nic zmieniać - ani na siłę; ani po to, by się komuś przypodobać, bo sama tu sobie jestem sterem, żeglarzem i okrętem. Napisałam o swoich wrażeniach po konferencji i wymieniłam różne rodzaje blogów, bo pośród nich poczułam się nieważna, niewidzialna, nic nie znacząca ze swoimi postami o sobie samej. Tak się głośno zastanawiałam a propos prezentacji, gdyż widziałam inne - świetnie zrobione.

A co ja mogłabym powiedzieć o swoim blogu? To, że jest prawdziwy - tak samo jak prawdziwa jestem ja. U mnie są tylko słowa pełne treści, nie ma świetnych fotek, pysznych przepisów, niepowtarzalnych stylizacji, nowinek technicznych. Jest Karioka, jej życie i świat widziany jej oczami. Obawiam się, że tak już pozostanie.


27 października 2011

93. O czym?


Odkąd wróciłam z konferencji blogerów, odkąd napatrzyłam się na różne prezentacje, nie mogę przestać zastanawiać się nad swoją radosną twórczością...

Ludzie prowadzą blogi modowe, kosmetyczne, kulinarne, fotograficzne, socjologiczne, psychologiczne, historyczne, podróżnicze, technologiczne, marketingowe, polityczne, wierszem pisane, o książkach, dzieciach, kotach i innych zwierzakach, lajfstajlowe (ależ to paskudnie wygląda, a fe).

A ja? O czym jest mój blog? Jak mogłabym go zaprezentować, gdybym się zdecydowała to zrobić? Co powiedzieć i co pokazać w ciągu pięciu minut? Jak zachęcić potencjalnych czytelników? A może dać sobie z tym wszystkim spokój? Na co i po co komu moje słowa?


26 października 2011  

92. Oferty (?) pracy


Pisałam już kiedyś o szansach (post nr 40) na znalezienie pracy w moim mieście. Przeglądam ogłoszenia i co widzę? Jakieś dziwne stanowiska (nawet fordanserka się dzisiaj trafiła). Wymagania jak zwykle te same - najlepiej student, rencista, emeryt, niepełnosprawny, absolwent... Czytać się nawet nie chce. Opadają ręce, opada szczęka, opadam z sił.

W przeddzień wyjazdu z Wrzeszcza, reagując niezwykle spontanicznie, zaproponowałam Autostopowiczowi (który zastanawiał się głośno co zrobić z dodatkowym egzemplarzem Panoramy Firm dla województwa pomorskiego, jaką obdarował go listonosz), że mogę ją ze sobą zabrać, żeby wiedzieć gdzie składać aplikacje do pracy.

Przyznam, że coraz częściej spoglądam w kierunku tamtej książki...

91. Człowiek


Jesteśmy wszędzie. My - ludzie. Czasem wyglądamy jak jedna wielka szara masa., a przecież każdy z nas jest odrębnym człowiekiem.

Poszłam wczoraj do lekarza. Nie lubię, ale potrzebowałam receptę na wziew. Chciałam też, żeby mój ulubiony pan doktor zobaczył tę gulę na ręce (pamiętny ślad po próbie wyjścia z pociągu). Idąc tam, zastanawiałam się w myślach, czy w kolejce będzie dużo ludzi.

Przede mną sześć osób. Wśród nich wyróżnia się starsza kobieta, która na cały głos opowiada o swoich dolegliwościach. Nie widzę jej, bo w poczekalni  mieszczą się tylko cztery krzesła. Siedzę więc na korytarzu. Po mnie przychodzą jeszcze trzy osoby. Mężczyzna co rusz wychodzi na papierosa. Kobieta, która jest przede mną, czyta gazetę. Mnie się - jak zwykle - nudzi.

Przygaszona i jakaś taka nieobecna pani, siedząca obok, zaczyna rozmowę. O leku, który dostała od psychiatry, a którego boi się brać, bo wyczytała coś niepokojącego w ulotce. Po chwili otwiera się prawie całkowicie i opowiada mi o wizytach u psychiatry; swojej chorobie; panicznym lęku, w jakim żyje. Cicho, prawie szeptem, w zaufaniu do obcej przecież osoby, jaką dla niej jestem. Czuję, że ona potrzebuje tego kontaktu. Wiem o niej coraz więcej. Mam wrażenie, że wstydzi się tego, że ma depresję. Pytam, czy chodzi gdzieś na terapię. Mówi, że była, ale uciekła. Namawiam ją na ponowny kontakt z ośrodkiem, do którego sama chodzę od lat. Sugeruję konsultację z innym psychiatrą. Nie mogę jej tak zostawić. Podaję numer telefonu centrum pomocy. Wychodzę dopiero jak słyszę, że tam zadzwoni. Widzę lekkie uniesienie kącików warg w uśmiechu, a w oczach - cień nadziei.

Edward Stachura napisał kiedyś, że "ludzi coraz więcej, a człowieka coraz mniej"... Staram się pamiętać, że zawsze najważniejszy jest CZŁOWIEK.


25 października 2011

90. Październik


Popołudnie. Drewniana ławka na skwerku. Słońce prześwitujące między gałęziami drzew. Kolorowy kobierzec z usychających liści na trawie. Pomarszczone kasztany. Gołąb szukający okruszków. Starsi ludzie z psami. Kobieta czytająca gazetę. Małżeństwo z dzieckiem w wózku.

Kilkanaście zdjęć. Zapis chwili. Bez aparatu, ale w pamięci...

89. Lans


Ja i Mąż mamy znajomego. Mówimy na niego Młody, bo dopiero kilka miesięcy temu skończył osiemnaście lat. Poznaliśmy się dzięki wspólnej pasji i spotykamy się od czasu do czasu. Młody chodzi do klasy maturalnej jednego z lepszych ogólniaków w mieście. Dzięki niemu możemy dowiedzieć się czegoś nowego z życia polskiej młodzieży z tzw. dobrych domów.

Recepta na lans jest prosta. Obowiązkowo należy mieć założone konto na Facebooku. Okulary -  mogą być zerówki - oczywiście tylko marki Ray-Ban. Komputer, komórka i inne gadżety - najlepiej z logo w postaci jabłuszka. Do tego kawa zakupiona w Starbucks. Wystarczy uwiecznić wszystkie powyższe elementy na zdjęciu, wrzucić je na wspomniany portal i operacja "lans" zakończona powodzeniem.

88. Okulary


Odkąd tylko pamiętam, zawsze chciałam je mieć. Nie wiem co tak mnie w nich pociągało, ale fascynowali mnie ludzie, którzy je nosili. Jakby mieli w sobie jakąś tajemnicę i magię...

Na przełomie szkoły podstawowej i średniej, moje marzenie się spełniło. Miałam swoje upragnione okulary. Dokładnie je pamiętam - oprawki były metalowe, w kolorze srebrnym, o prostokątnym kształcie. Szkła +0,5, bo o soczewkach nikt wtedy chyba jeszcze nie słyszał. Nosiłam je niedługo, bo okulistka zdecydowała, że mój wzrok jest na tyle dobry, że nie potrzebuję więcej okularów.

Kilkanaście lat później, na skutek pracy przy komputerze, zaczęły boleć mnie oczy. Wizyta u specjalisty i wypisana przez niego recepta - te same szkła, co wcześniej. Od razu zrobiłam sobie dwie pary - jedna była metalowa, tym razem w złotym kolorze, a druga - czarna, plastikowa. Szkła wciąż bez zmian, czyli dokładnie takie same, jak poprzednio. Po jakimś czasie, mój wzrok się poprawił na tyle, że przestałam je nosić.

Trzy lata temu kolejne problemy z oczami. Okulistka zdecydowała o obowiązkowym noszeniu okularów. Ucieszyłam się, bo czasy się zmieniły, szkła można zamienić na soczewki, a wybór oprawek przyprawia o zawrót głowy. Kupiłam parę bardzo delikatnych, prawie niewidocznych, w kolorze ciemnej czerwieni lub jasnej wiśni (jak kto woli). Wada się zmniejszyła. Tylko +0,25, czyli tyle, co nic. Rok później, w ramach gwarancji i umowy z salonem, wymieniłam poprzednie oprawki na te, które mam do dzisiaj, czyli czarno-czerwone.

Kilka tygodni temu poszłam na kontrolną wizytę i - jak zwykle - pani podświetla mi literki na tablicy i prosi o ich wymienienie, a ja - jak zwykle - mówię, że mogę jej przeczytać wszystko to, co jest wydrukowane na wiszącym poniżej kalendarzu - bardzo drobnym druczkiem. Efekt końcowy był taki, że okulary mam nosić tylko do czytania lub pracy przy komputerze.

Przyzwyczaiłam się jednak do swoich oprawek, dobrze się w nich czuję. Próbowałam ich nie nosić przez kilkanaście dni, ale czegoś mi brakowało. Nawet Mąż (notabene od trzech lat okularnik dożywotni - minusowe soczewki plus astygmatyzm) ostatnio wyznał, że w okularach jestem jeszcze bardziej sexy...


24 października 2011

87. Wstyd


Pokłóciłam się wczoraj z Mężem - jak zwykle o bzdurę. Powiedziałam o wiele, bardzo raniących, słów za dużo.  Wyszedł z domu. Wrócił z kwiatkami. Rzuciłam je w złości na podłogę. Nakrzyczałam na niego. Poszedł sobie na dobre.

Swoim zachowaniem zepsułam nam obojgu cały dzień. Przeleżałam go pod kocem. Od wspólnego śniadania z Mężem nic nie jadłam i nie piłam. Wbijałam mu kolejne szpilki po powrocie do domu (nie było go ponad siedem godzin). Potem przeprosiłam, pogodziliśmy się, ale nadal trudno mi patrzeć w jego oczy. Jest mi wstyd...

86. Rycząca czterdziestka pozna pana


Od razu, na wstępie, żeby nie było wątpliwości - nie chodzi o mnie. Mąż jeden na stanie jest i w zupełności mi wystarcza.

Inspiracją do napisania tego postu było sobotnie spotkanie, na jakie zostaliśmy zaproszeni przez moją dobrą znajomą. Można by rzec, że prawie w babskim gronie, nie licząc dwóch nastolatków, no i Męża oczywiście. Siły zatem rozłożyły się równomiernie - było trzy na trzech...

Jako że obie kobiety są po przejściach, nie mogło zabraknąć tematu facetów.  Jedna z nich nawet zachęciła mnie do opisania jej perypetii z rodzajem męskim na blogu. "Mówisz, masz", więc oto jestem, dzieląc się opowieściami. W szczegóły wchodzić nie będę, ale myślę, że kwestia znalezienia odpowiedniego partnera, jest dość istotna i nie chodzi tu bynajmniej o faceta idealnego, o którym wspomniałam w swoim wpisie nr 20, tak więc może skorzystają na tym zarówno samotne kobiety, jak i mężczyźni.

Zanim napiszę o przedstawicielach płci brzydkiej, z jakimi zetknęła się moja znajoma, może kilka słów o niej samej. Bardzo atrakcyjna, szczupła, zgrabna, wysportowana (pływa, jeździ na rowerze i rolkach), inteligentna, mądra, sympatyczna, pogodna, niezależna finansowo, z własnym M, samochodem oraz dwoma synami (nastolatek i dorosły) - jednym zdaniem - typowa rycząca czterdziestka po rozwodzie (z byłym mężem nie drze przysłowiowych kotów, lecz jest w stanie normalnie rozmawiać).

Czas na panów, przewijających się przez jej życie... Najbardziej rozbawiła mnie historia, której bohater na wieść, iż koleżanka w sposób kulturalny się z nim rozstaje, spytał "to co ja teraz powiem mamie"? Byli też tacy, którzy prawie od razu zapraszali ją na kolację ze śniadaniem lub po dwóch tygodniach znajomości proponowali małżeństwo. Zdarzali się również panowie z gestem, obdarowujący ją drogimi prezentami na "dzień dobry",  którzy wydzwaniali do niej codziennie i nie rozumieli dlaczego ona nie chce przyjąć ich upominków oraz nie potrzebuje aż tak częstego kontaktu.

Przechodząc do sedna sprawy, liczę na to, że podzielicie się ze mną Waszymi przemyśleniami i odpowiecie na pytanie: gdzie fajna babka po przejściach może poznać NORMALNEGO faceta?


21 października 2011

85. PKP – Przepisy Kontra Palenie


O ile mi wiadomo, w wielu miejscach, do których zaliczyć należy środki komunikacji miejskiej, podmiejskiej, międzymiastowej oraz międzynarodowej, obowiązuje całkowity zakaz palenia. Hasło "Polak potrafi" wciąż jest jednak aktualne i w powyższej kwestii. Przepisy są przecież po to, by je łamać lub obchodzić dookoła, czyż nie?

Gdzie można palić w pociągu? W toalecie, na korytarzu, w przedziale - czyli praktycznie wszędzie. Nie wiem jak jest w Warsie, gdyż nie sprawdzałam, więc się nie wypowiadam.

Nie lubię korzystać z toalet publicznych, a z tych w pociągu szczególnie. Jednakże przez dziesięć godzin podróży nie dam rady nie odwiedzić tego przybytku. Wchodzę i czuję dym papierosowy. W sedesie widzę niespuszczone pety. Okno za to jest uchylone. Ponieważ jadę w drugim przedziale, a trzy sąsiednie są puste, jedynymi podejrzanymi są dwie kobiety siedzące w tym pierwszym. Bingo. Mój psi węch jest nieomylny.

Konduktor sprawdza bilety. Pytam go o sposoby egzekwowania całkowitego zakazu palenia. Wskazuję winnych. "Przecież nie będę za nimi chodził do toalety" - słyszę. "Zgadzam się z panem, ale czy nie mógłby pan przypomnieć tamtym paniom, że w pociągu nie wolno palić"? Zero reakcji.

Po jakimś czasie czuję dym z korytarza. Wychylam się i widzę stojącą przy uchylonym oknie jedną z kobiet z sąsiedniego przedziału, spokojnie i jawnie palącą papierosa. Przypominam jej o zakazie. "Toaleta jest zajęta, to gdzie mam palić"? - odpowiada z pretensjami w głosie. "Nigdzie, bo nie wolno" - ripostuję. Jakbym mówiła do ściany.

Kolejna kontrola biletów i - co za tym idzie - zmiana konduktorów. Ponawiam pytanie o egzekwowanie zakazu. Tym razem trafiam na kogoś, kto respektuje przepisy. Natychmiast idzie do sąsiedniego przedziału, a potem wraca i oznajmia, że wszystko jest załatwione.

Muszę znowu skorzystać z toalety. Przechodząc koło opisywanych kobiet widzę jak, siedząc na swoich miejscach, spokojnie palą papierosy.

84. PKP –  Pani, Kopnij, Pani


Pierwszy obrazek - wracamy znad morza. Pociąg zatrzymuje się na stacji w naszym mieście. Mąż usiłuje otworzyć drzwi - bezskutecznie. Zdenerwowani, z trzema walizkami i dwoma torbami oraz kijkami przechodzimy do następnego wagonu. Tym razem mamy więcej szczęścia. Jesteśmy wreszcie na peronie.

Drugi obrazek - jadę do Gdańska. Stacja Wrzeszcz. Próbuję otworzyć drzwi - nie daję rady. Nauczona doświadczeniem udaję się do sąsiedniego wagonu. Niestety - mam pecha, gdyż jest to wagon Warsu, z którego nie da się wyjść na zewnątrz. Muszę wracać do mojego wagonu. Przebiegam jego długość do kolejnych drzwi. Szarpię się z nimi bez jakiegokolwiek efektu. Na peronie pusto, bo mój wagon jest drugim za lokomotywą, więc stoimy bardzo daleko od tunelu. Zdaję sobie sprawę, że mam niewiele czasu, by zdążyć wysiąść. Panikuję. Krzyczę ile tchu w płucach - "pomocy, pomocy". Udało się - z przedziału wybiegł jakiś mężczyzna. Mocuje się z drzwiami. Żadnego efektu. W końcu kopie w nie z całych sił. Nareszcie stają otworem. Wysiadam na peron cała roztrzęsiona. Boli mnie prawe przedramię. Nie mogę usnąć, nie mogę wziąć nic cięższego do ręki. Ból nie do zniesienia. Następnego dnia widzę ogromny wylew i opuchliznę. Ta druga już zeszła. Siniak średnicy ponad czterech centymetrów wciąż straszy.

Trzeci obrazek - wracam do domu. Przezornie, tuż przed moją stacją docelową, pytam konduktorkę, czy drzwi się otworzą, przytaczając przy tym oba powyższe przypadki. "Musiała pani mieć pecha" - odpowiada ona. W końcu - po moich naciskach - obiecała przyjść w razie problemów. Pociąg dojeżdża na miejsce. Dwie panie mocują się z drzwiami. Widzę nachodzącą konduktorkę. Idę więc za nią. Nie daje rady otworzyć. W końcu łapie się za uchwyt z boku i prawie z wyskoku, z całej siły, kopie w drzwi. Poddały się - stają nareszcie otworem. Kiedy wychodzę, słyszę kierowane do siebie słowa - "widzi pani i o co było się martwić - mówiłam, że otworzę, to otworzyłam".


20 października 2011

83. Los na loterii?


Ciekawa jestem jak musi czuć się człowiek, który wypełnia kupon, wysyła go, potem zapomina o całej sprawie i nagle okazuje się, że coś tam wygrał. Chyba tak, jak ja właśnie dzisiaj.

Ponoć w maju (nie pamiętam dokładnie) wysłałam jeden, spontanicznie napisany, mail, a kilka godzin temu odebrałam telefon z pewnym zaproszeniem. Czas na podjęcie decyzji - sobota. Osoby niezbędne do realizacji projektu - ja i Mąż. Miejsce zdarzenia - jedno z moich ukochanych miast (od razu mówię, że nie jest to Gdańsk). Termin wdrożenia w życie - przyszły czwartek.

Ja chcę, choć się boję. Mąż się zastanawia, ale nie jest na "nie", więc szanse są. 

82. Wisienka na torcie


Opisałam wrażenia z weekendu spędzonego na konferencji, ale zostało jeszcze trochę wolnej przestrzeni do wypełnienia...

Tak, jak napisałam w poprzednim poście, w sobotę opuściłam gościnną i przyjazną Twierdzę Grodzisko około godziny piętnastej. Pojechałam tramwajem do Wrzeszcza, gdzie skonsumowałam pyszny obiad (o jedzeniu w Trójmieście jeszcze kiedyś napiszę, bo warto), potem szybkie zakupy spożywcze na niedzielę (wróciłam z nimi do mieszkania Autostopowicza), chwilę odsapnęłam i poszłam na mszę do kościoła na godzinę osiemnastą. Już przed wyjazdem zaplanowałam sobie, że tamten dzień jest dla mnie niesamowicie ważny i - nie mogąc być osobiście na mszy w intencji dziecka utraconego u siebie w mieście (Mąż i Marc mnie zastąpili) - nie wyobrażam sobie, żebym o tej samej porze - nieważne, że kilkaset kilometrów dalej - nie była wtedy w kościele. Nie żałuję, bo potrzebowałam tamtego skupienia, ciszy i modlitwy. Intymne i poruszające przeżycia...

Niedzielny wieczór, już po zakończeniu konferencji, spędziłam razem z Autostopowiczem i kilkorgiem naszym wspólnych znajomych w jednej z naleśnikarni. Jak zwykle - jak są fajni ludzie, to i atmosfera nie może być inna. Mało tego - jedna szalona znajoma na wieść, że w poniedziałek mam zamiar jechać do Katedry w Oliwie na prezentację organową doznała olśnienia, że właśnie wtedy jej znajomy będzie tam grał, więc po szybkiej wymianie smsów z owym kolegą, załatwiła mi wejście na górę.

Pogoda w ciągu tych trzech dni pobytu była fantastyczna - słonecznie, w miarę (jak na październik) ciepło i nawet za bardzo nie wiało. Park oliwski mienił się kolorami jesieni, a siedem utworów wysłuchanych w katedrze - jak zwykle - spowodowało ogromne wzruszenie i łzy (tak, tak - był i temat przewodni z "Misji"). Obejrzenie samych organów prawie na wyciągnięcie ręki było czymś, co może mi się już nigdy nie zdarzyć - zwłaszcza, że miałam możliwość zobaczyć w jaki sposób wydobyć z tego instrumentu odgłosy kukułki, czy sowy lub też posłuchać fragmentu "Koziołka Matołka", który jest zwykle grany jeśli podczas prezentacji obecne są dzieci.

Tramwajem z powrotem do Wrzeszcza, kolejny smakowity obiad i zmiana środka transportu na autobus do Brzeźna. Wyglądałam na "tubylca", bo zdarzyło się, że ludzie kilkakrotnie pytali mnie o drogę, a ja nawet umiałam im ją wskazać - tym razem bez błądzenia.

Nie wypiłam co prawda gorącej czekolady z automatu na molo, gdyż ten dwa razy pod rząd odmówił współpracy i nalał mi samą wodę, ale pieniądze połknął i nawet się nie udławił. Cóż - nie można mieć wszystkiego...

Dwóch starszych panów chciało zrobić mi zdjęcia moim własnym aparatem ("bo pani tak chodzi i pstryka, a może sama by chciała jakąś fotkę"), jeden z nich zaczął nawet pokazywać różne odległe miejsca i tłumaczyć co jest co, zachęcając mnie do odwiedzenia plaży w Chałupach, bo "ta tutaj, proszę pani to brudna jest - ludzie z psami tu chodzą".

Moje ukochane molo częściowo jest w remoncie, więc nie mogłam zejść na jego niższy poziom, gdyż zerwana została z niego większość desek. Posiedziałam zatem na ławce, łapiąc promienie słońca, patrząc na mewy (uwielbiam te ptaki, podobnie jak albatrosy), robiąc zdjęcia i tęskniąc za Mężem. To była chyba pierwsza taka sytuacja od czasu wyjazdu - wcześniej byłam od rana do wieczora zajęta z innymi ludźmi i ciągle coś się wokół mnie działo, więc nie miałam możliwości poczuć tęsknoty. Dopiero tam zdałam sobie sprawę, że z jednej strony fajnie spacerować po plaży, fajnie siedzieć na molo, ale jeszcze fajniej byłoby dzielić tę radość z osobą, którą się kocha. Dzwoniłam do Męża, nawet przykładałam mikrofon do morza, żeby usłyszał jego szum, ale to nie to samo, co żywy ukochany człowiek przy boku i ciepło jego dłoni, która trzyma moją...

Wieczorem, razem z Autostopowiczem, odwiedziliśmy nasze znajome małżeństwo w domu i trochę sobie pobyliśmy ze sobą we czworo. A potem już tylko pakowanie i spać, bo rano znowu pobudka i podróż do domu, ale o dwudziestu godzinach (w obie strony) spędzonych w podróży pociągiem napiszę w oddzielnym poście.

Potrzebowałam tamtego poniedziałku - był on właśnie taką wisienką na torcie forumowym. Był oddechem i czymś prywatnym - tylko i wyłącznie dla mnie. Nie żałuję ani chwili spędzonej w Gdańsku, kocham to miasto, mam je w sercu, bo tak naprawdę moje serce zostało nad morzem...


19 października 2011    

81. Blog Forum Gdańsk 2011 – okiem Karioki


Sobotni poranek przywitał mnie słońcem. Podekscytowana, ale i zdenerwowana pojechałam tramwajem z Wrzeszcza do Gdańska. Wysiadłam na przystanku przy dworcu PKP. W przejściu podziemnym zaopatrzyłam się w bułkę - na wypadek głodu. Wyszłam prawie wprost na hotel Scandic, gdzie czekała na mnie Klarka Mrozek, z którą się tam umówiłam już wcześniej. Poznałam więc osobiście autorkę bloga "za wzięcie za-żarcie". Nasz przedwyjazdowy kontakt okazał się strzałem w dziesiątkę, gdyż - jak wiadomo - co dwie blogerki, to nie jedna...

Praktycznie większą część trasy, dzielącą hotel od Twierdzy Grodzisko, przebyłyśmy pod ziemią, a jak tylko wyłoniłyśmy się na powierzchnię, oczom naszym ukazały się kolorowe strzałki, a później flagi z logo Blog Forum Gdańsk 2011. Prowadzone jak dzieci za rączkę, dotarłyśmy do celu. Okazało się, że kilkoro blogerów przyszło jeszcze wcześniej. Po kilkunastu minutach oczekiwania na wejście (kto pierwszy przychodzi, ten dłużej czeka) spędzonych na rozpoznawaniu terenu, po dokonaniu formalnej rejestracji, zostałam obdarowana identyfikatorem oraz torbą z konferencyjnymi gadżetami, które zdeponowałam (razem z odzieniem wierzchnim w postaci kurtki) w szatni. Jako że wspinaczka pod górę trochę mnie wymęczyła (dobrze, że wzięłam odpowiednie buty - w przeciwieństwie do niektórych pań, ale o tym jeszcze wspomnę pod koniec tego wpisu), a pogoda była słoneczna i ciepła, nie skorzystałam z gorącej herbaty, ani tym bardziej kawy (pewnie i tak miałam wystarczająco wysokie ciśnienie podniesione własnym stresem).

Weszłam na salę, choć lepszym określeniem byłaby chyba grota i zajęłam miejsce. Dobrze w takich chwilach mieć przy sobie ludzi, których się dobrze zna, a ja miałam to szczęście, gdyż był tam Autostopowicz, sprawujący funkcję osobistego asystenta i tłumacza jedynego zagranicznego gościa ze świata blogosfery, jakim była  Rebecca Blood, która zaprezentowała się zaraz po uroczystej inauguracji konferencji.

Nie dałam rady być wszędzie, gdyż przez większą część soboty równocześnie i równolegle do siebie odbywały się ringi blogerów w grocie oraz prezentacje blogów (kilka z nich udało mi się obejrzeć) w białym namiocie, ustawionym na zewnątrz. Zjadłam jeszcze lunch (opiekane ziemniaki, pierogi z kapustą, brokuły i kalafior, bo pulpeta nie ruszyłam i popiłam sokiem). Dla mnie uczestnictwo w pierwszym dniu zakończyło się już około piętnastej, a więc zaledwie trzy godziny po rozpoczęciu spotkania. O tym dlaczego wyszłam napiszę w następnym poście, ale od razu uprzedzam, że - w żaden sposób - nie przyczyniła się do tego konferencja, czy związane z nią wydarzenia. Nie byłam więc na przedpremierowym pokazie filmu "Chodorkowski", który odbył się na terenie Stoczni Gdańskiej (organizatorzy zapewnili darmowy transport busami), nie wysłuchałam też rozmowy z Tymonem Tymańskim, który był kolejną atrakcją przygotowaną dla blogerów.

Późnym wieczorem znowu przyjechałam tramwajem do Gdańska i poszłam po Klarkę do hotelu. Razem udałyśmy się do klubu na imprezę integracyjną, która rozpoczęła się o 21:00. Podczas rejestracji każdy dostał mapkę z zaznaczonymi punktami A i B, z których jeden oznaczał Scandic, a drugi Cico oraz narysowaną linią trasy dojścia, ale kto by się tym przejmował. Na pewno nie ja - przecież byłam miesiąc temu w Trójmieście i wiedziałam, że dam świetnie radę. Na wszelki wypadek jednak wzięłam ze sobą plan centrum. Klarka zdała się całkowicie na mnie, a ja wyprowadziłam ją na manowce - jak klasyczna blondynka z dowcipów poszłam w prawo zamiast w lewo i koniec końców zrobiłyśmy kółko. Jednak udało się nam nie spóźnić do klubu - chyba tylko dzięki przytomności umysłu mojej towarzyszki i jej ogromnej cierpliwości do mojej osoby, za co niniejszym dziękuję i nie polecam się na przyszłość jako przewodniczka po mieście.

W Cico stanęli na wysokości zadania - fantastycznie pyszne i pięknie podane jedzenie w formie szwedzkiego stołu - schab z żurawiną wspominam do dziś, a i serniczek też niczego sobie... Opiłam się do nieprzytomności sześcioma szklankami wody mineralnej z cytryną. Alkoholem pogardziłam tym razem, chociaż przyznam, że kieliszki z czerwonym i białym winem kusiły, oj kusiły, ale zostałam przy wodzie.

Integracja postępowała stopniowo, w miarę jak ubywało jedzenia i trunków wszelakich, a przybywało uczestników. Udało mi się porozmawiać z Ewą Protaziuk, która była osobą pierwszego kontaktu w sprawach konferencji (to właśnie ona dzwoniła do mnie na kilka dni przed spotkaniem, pytając o ankietę). Miałam do niej kilka pytań i jestem w pełni usatysfakcjonowana odpowiedziami (Ewo - jeśli jakimś cudem będziesz to czytać - dziękuję). Nie wiem co działo się potem, gdyż razem z Klarką i dwoma nowo poznanymi blogerami (w tym miejscu trochę prywaty - Basiu i Wojtku – serdecznie Was pozdrawiam) - po angielsku - opuściliśmy lokal i udaliśmy się na nocną przechadzkę po mieście, zakończoną na przystanku autobusowym przy dworcu PKP, gdzie moi wielce uprzejmi towarzysze czekali aż wsiądę do przedostatniego nocnego autobusu N5, który bezpiecznie zawiózł mnie do Wrzeszcza. Po powrocie zapadłam w sen głęboki, brutalnie przerwany przez budzik w słoneczny, niedzielny poranek.

Wstałam ze straszliwym bólem głowy (bynajmniej nie spowodowanym kacem - po samej wodzie raczej trudno by było go mieć) i gdyby nie to, że drugi dzień konferencji obfitował w wydarzenia, na które bardzo czekałam, pewnie zostałabym w mieszkaniu Autostopowicza, ale zebrałam się w sobie i dzielnie wsiadłam w tramwaj, a potem pokonałam drogę do twierdzy.

Kolejne powitanie, zdziesiątkowanych tym razem, uczestników (chyba niektórzy długo się integrowali), a potem na scenę wskoczył Rafał Bryndal, który mówił o "blaskach i cieniach dziennikarskim okiem" w sposób lekki, humorystyczny, dowcipny i bezpośredni. Sympatyczny człowiek, pozostawiający po sobie pozytywne wrażenia. Po nim o krytyce na blogach mówił dr Krzysztof Krejtz - psycholog i to był - jak dla mnie - gwóźdź programu. Na to spotkanie czekałam najbardziej i nie rozczarowałam się. Byłam głodna wiedzy do tego stopnia, że pokonałam swoją nieśmiałość i - po skończonej prezentacji - podeszłam do pana doktora, ucinając sobie z nim ciekawą pogawędkę, nie zapominając o podziękowaniu mu za poświęcony mi czas i cierpliwość.

Najwyższa pora coś zjeść, więc kiedy tylko poczułam ten charakterystyczny zapach cateringu (nie wiem czemu, ale kojarzy mi się on z ulatniającym się gazem), wyszłam z groty i delektowałam się smakiem pysznych kanapeczek, kakaowego ciasta oraz mandarynek, popijając herbatę z cytryną.

Najedzona, więc szczęśliwa, wróciłam na salę, gdzie po chwili rozpoczął się panel dyskusyjny z - między innymi - udziałem pani Magdy Umer, której słowa chłonęłam z najwyższą ciekawością. Po raz kolejny można powiedzieć, że sprawdza się pewna reguła, że "mniej znaczy więcej". Nie sztuka gadać o niczym. Sztuką jest powiedzieć jedno, lecz celne zdanie. Pani Magda jest w tym mistrzynią.

Powonienie wyczuło jedzonko, więc oznaczało to ni mniej, ni więcej, tylko lunch - opiekane ziemniaki, jakaś rybka plus soczek i można funkcjonować na wyższych obrotach.

Wszyscy już zjedli, więc pora na warsztaty. Podczas wypełniania ankiety, zdecydowałam się na literacki i nie żałuję. Prowadziła go pani Anna Luboń - dziennikarka z "Elle" - osoba niezwykle bezpośrednia, otwarta, kontaktowa i bardzo kompetentna. Jedynym i to wielce poważnym minusem tego spotkania był fakt, iż trwało ono stanowczo za krótko - pozostał we mnie niedosyt i głód wiedzy. Inni blogowicze w tym samym czasie - w trzech różnych miejscach - uczestniczyli w warsztacie technologicznym, fotografii reportażowej lub fotografii kulinarnej.

Wróćmy do, wspomnianych przeze mnie na wstępie, butów niektórych uczestniczek. Ponieważ "literatki" przebywały w najdalej położonej grocie, a droga była wyboista, stroma i kamienista, niektóre niewiasty miały poważny problem. Jak nie od dziś wiadomo - kobieta dla urody i wyglądu zrobi wszystko, więc obcasy, szpilki i koturny rządzą. Do czasu, drogie panie, do czasu. Sama byłam naocznym świadkiem solidarnego podtrzymywania się jedna drugiej albo - już bardziej dobitnie - zdejmowania butów i maszerowania w skarpetkach...

Uroczyste zakończenie Blog Forum Gdańsk 2011, połączone z ogłoszeniem laureatów i wręczeniem nagród w konkursie "Blog of Gdańsk" (bloga pisanego przez gdańszczan lub o Gdańsku) miało miejsce o godzinie 17:00. Potem tylko wspólne, grupowe zdjęcie na dworze, pożegnania i konferencja przeszła do historii.

Czas na podsumowanie... Pierwsze co wpadło mi w oko, to fakt, iż autorzy blogów z Onetu byli zaledwie ułamkiem procenta wśród wszystkich uczestników, więc do roboty, koleżanki i koledzy - w przyszłym roku wypełniamy formularze i szturmujemy Gdańsk, prawda? Drugie spostrzeżenie - profesjonalna organizacja całej imprezy, za co ogromne brawa należą się przede wszystkim panu Piotrowi Jankowskiemu i pani Ewie Protaziuk - jesteście mistrzami w tym, co robicie i tak trzymajcie.

Tym, którzy się zastanawiają czy takie spotkania - poznawanie się w realu ma sens powiem tylko jedno słowo - TAK. Nie wahajcie się - za rok koniecznie i obowiązkowo musimy się zobaczyć. Wiem, co mówię, bo przecież tam byłam...
  

80. Blog Forum Gdańsk 2011 - oficjalnie


Pojechałam, uczestniczyłam, wróciłam - te trzy słowa są jak klamra spinająca ostatnie dni, które stanowczo za krótko trwały i za szybko minęły.

Weekend na Blog Forum Gdańsk 2011 był pełen wrażeń, wydarzeń i - zarówno zaplanowanych, jak również spontanicznych - zwrotów akcji. Organizatorzy zadbali dosłownie o wszystko. Gdyby nawet ktoś chciał, trudno było się zgubić, gdyż droga prowadząca do Twierdzy Grodzisko była oznaczona kolorowo i szczegółowo. Sprawna i dyskretna rejestracja użytkowników, zapewniona szatnia, catering (przerwy kawowe i lunch) i nocleg w hotelu Scandic (z niego nie korzystałam, ale znam z opowiadań innych), oraz sam - napięty i wypełniony po brzegi - program konferencji.

Cztery bloki tematyczne - "Blogi vs przyszłość", "Blogi vs społeczność", "Drogi na szczyt blogowania" oraz "Blogowanie w praktyce", jak również blogowy Hyde Park (podczas niego można było zaprezentować swój blog), przedpremierowy pokaz filmu "Chodorkowski", impreza integracyjna w klubie Cico (fantastyczne jedzenie - raj dla łakomczuchów) oraz warsztaty - do wyboru (fotografia kulinarna, fotografia reportażowa, technologiczny i literacki) - wszystkie te wydarzenia miały miejsce w sobotę i niedzielę.

Tyle w telegraficznym skrócie. Reszta - już mniej oficjalna porcja wrażeń - w następnym poście.

sobota, 15 października 2011

65-79. Archiwum (2-15 października 2011)

15 października 2011

79. Dzień Dziecka Utraconego


„Deszcz przeznaczenia” – ks. Lucjan Szczepaniak

„Dzieci cicho wymykają się do Boga.
Ich imiona zacierają krople tęsknoty.
Bóg rozpina nad nimi parasol nadziei.
One biegają po kałużach łez boso.
Już są beztroskie.
A tęcza wiary wskazuje im drogę”.


13 października 2011

78. W blokach startowych


Wczoraj wyciągnięta, mała walizka na kółkach, leży sobie na podłodze w pokoju. Częściowo już zapełniona, lecz jeszcze nie do końca. Tak, tak - znowu syndrom wyjazdowy - skąd my to znamy... Ale - o dziwo - tym razem nie mam prawie żadnego problemu decyzyjnego - co wziąć, co się przyda, a co zostawić. Jakoś łatwo i sprawnie przebiega cały proces pakowania. Znalazłam też grubą książkę na drogę - przyda się w obie strony podróży.

Logistycznie mam już opracowany plan działania i komunikacji - dobrze, że w miarę orientuję się w lokalizacji tych miejsc, które będą mi potrzebne. Poniedziałek również dałam radę sobie zorganizować - duchowo, spacerowo i towarzysko.

Wydaje się, że większość rzeczy jest dopięta na ostatni guzik, więc nie pozostaje mi nic innego, jak tylko czekać na jutro. Pomyślcie przez weekend o mnie, dodajcie mi odwagi, a ja pozdrowię od Was moje ukochane morze...


12 października 2011

77. Październik – miesiąc pamięci dzieci zmarłych


Chyba dla nikogo, kto przeżył stratę dziecka, nie jest to temat łatwy - dla mnie również. Dlatego pozwolę sobie jedynie wkleić link, który wyjaśni w czym rzecz - tym, którzy nie wiedzą, a chcą zrozumieć...

76. Sny


Ostatnio miewam dość osobliwe sny. Kilka dni temu głównymi bohaterami moich marzeń sennych były śpiewające, niezmiernie sympatyczne, czarno-białe koty. Ubiegłej nocy byłam u moich sąsiadeczek pół piętra niżej i podziwiałam, zakupioną i własnoręcznie przerobioną przez ich mamę, zieloną narzutę na wersalkę. Potem pojawił się sąsiad i skrytykował nowy nabytek żony, więc ochoczo zaproponowałam, że zabiorę to małe dzieło sztuki do siebie. W snach umiem nawet pięknie rysować i mówić w różnych językach, których na jawie nie znam ni w ząb.

Najciekawszy sen miałam jednak przedwczoraj - przyśnił mi się ogromny, czarny telewizor LCD, który zastałam po wejściu do naszego pokoju - na podłodze, oparty o regał. Wpadłam w taką furię, że kazałam Mężowi go zabierać, bo jak nie - to rozwód. Ciągu dalszego nie pamiętam, bo się obudziłam.


11 października 2011

75. Nowa partia


Ostrzegam - będzie złośliwie, lecz z premedytacją. Pewnie bym zlekceważyła temat, ale - po przeczytaniu wczorajszych wieści w necie - nie mogę, bo się zagotuję, zabulgotam i wyparuję. Napiszę o czymś, czego miałam nie poruszać, bo się brzydzę - tak, najnormalniej w świecie czuję odrazę, wstręt, czy jak to tam jeszcze nazwać.

Wybory do parlamentu - o to chodzi. Pooglądałam sobie kto się dostał, a kto nie i wiecie co? Nie wiem jak Wy, ale czegoś nie rozumiem albo nie - może inaczej - rozumiem, ale w takich sytuacjach czuję, że "ideał sięgnął bruku", że posłużę się cytatem. Mam na myśli ludzi, których znam z pierwszych stron gazet, których ceniłam, którzy byli dla mnie jakiegoś rodzaju autorytetami w swoich dziedzinach, a zobaczyłam ich nazwiska na listach wyborczych. Nie będę już wnikać jakich partii, bo to jest kwestia drugorzędna, ale że w ogóle się pchają tam, gdzie ich być nie powinno, bo powinni robić co innego gdzie indziej. Chodzi mi konkretnie o lekarzy i piszę o tych ze swojego regionu (choć pewnie w innych województwach jest podobnie) - żeby nie było, że generalizuję. Specjaliści, świetni w swoim fachu, a jeden za drugim - jak pies za kiełbasą - ustawiają się w kolejce do Wiejskiej. Nie wiem czy są tak nienasyceni finansowo, że łakomią się nawet na diety poselskie i inne bonusy. Co z pacjentami? Kto zajmie się naszym leczeniem? Gdzie etyka zawodowa?

Teraz ogólnokrajowo... Znowu preambułą niech będzie cytat: "co ma piernik do wiatraka?" Co ma muzyk i piosenkarz disco polo, agent, były trener, diwa operowa, dziennikarz muzyczny, satyryk, tatuś artystki, aktorzy, juror programu rozrywkowego, czy byli sportowcy wspólnego z polityką? Rozumiem, że trzeba wykorzystać swoje pięć minut, że fajnie jest ogrzać się w blasku fleszy, że każdej z tych osób jest bardzo ciężko materialnie i chce dorobić w parlamencie, że dobrze jest o sobie przypomnieć po latach minionej świetności. Wszyscy oni uzurpują sobie prawo do decydowania o losie państwa i jego obywateli, czyli - między innymi - i o mnie. Nagle całe to towarzystwo świetnie zna się na polityce i wie, co dla społeczeństwa będzie najlepsze.

Jestem zniesmaczona i to bardzo, bo - tak, jak wspomniałam wcześniej - wolałabym zapamiętać pewne nazwiska z innych powodów. Ciężko jest mi szanować kogoś, kto w pogoni za sławą, władzą i pieniędzmi - gdzieś po drodze - rozmienia się na drobne. Ktoś mądry napisał kiedyś, że "człowiek, który zdradzi samego siebie, jest nikim".

Więcej komentować nie będę, ale - w oparciu o powyższe wnioski - wpadł mi do głowy pewien pomysł. Dlaczego nie założyć nowej partii, która by się mogła nazywać Polska Partia Blogowa albo po prostu Blogerzy? W końcu przynajmniej ponad milion osób prowadzi swoje blogi, więc elektorat już jest - i to liczny. Jaki problem stworzyć kilkudziesięciostronicowy program, w którym zasypiemy naród obietnicami bez pokrycia? Zawsze możemy powalczyć o swoje prawa jako społeczność internetowa, czyż nie? Własne blogi już mamy, więc na tej płaszczyźnie niczym nie odbiegamy od tych, prowadzonych przez polityków. Jakby co, pamiętajcie kto rzucił ten pomysł przy ewentualnym wyborze na przewodniczącą partii. Pozostaje tylko ostatnia kwestia - czy mogę liczyć na Wasze głosy, jak się już zdecyduję kandydować w następnych wyborach?


10 października 2011

74. Muzyka


Towarzyszyła mi od dziecka - stale obecna w moim życiu - czasem narzucona przez gust rodziny, znajomych, czy innych ludzi, których spotykałam na swojej drodze. W większości jednak była i jest moim świadomym wyborem - głównie chwili lub upodobań, lecz nie tylko.

Nie zostałam obdarzona talentem w tym kierunku - nie umiem ani śpiewać, ani grać na żadnym instrumencie, ani nawet tańczyć. Lubię za to - z nieukrywaną przyjemnością - słuchać tych, którzy mają prawdziwy dar, a ja mogę go podziwiać. Ciężko jest opisać emocje, jakie towarzyszą mi w takich sytuacjach - swojego rodzaju, euforyczna wręcz, radość; uniesienie; niesamowite szczęście i odczuwanie pełni życia...

Męża i mnie połączyło uczucie, ale na samym początku naszej znajomości była muzyka - od niej się wszystko zaczęło, dzięki niej się poznaliśmy i to jej obecności doświadczamy każdego dnia, przeżywając razem, związane z nią, wydarzenia.

Od lat pewne piosenki, czy utwory muzyczne, kojarzą mi się z konkretnymi osobami, miejscami, czasem, okolicznościami oraz filmami i książkami. Do nich szczególnie mam ogromny sentyment, gdyż przywołują to, co najcenniejsze - wspomnienia...

Z pobytu w Gdańsku przywiozłam wiele zdjęć - każde jest zapisem chwili, o której chcę pamiętać. Na kilku z nich są oliwskie organy, których mieliśmy okazję posłuchać z Mężem podczas specjalnej prezentacji ich niesamowitych możliwości. Temat przewodni z filmu "Misja" wzruszył mnie tak bardzo, że aż miałam łzy w oczach i ciarki na plecach. Wczoraj ten sam utwór zabrzmiał w naszym ulubionym kościele - tym razem w wersji na skrzypce. Takie chwile są dla mnie bezcenne. To tylko jedna z rzeczy, dla których warto żyć...

Posłuchajcie sami: 





9 października 2011

73. Polak, Anglik, dwa bratanki


Jak zwykle o tej porze, Mąż rozmawia na Skype ze swoim angielskim przyjacielem, który w najbliższy piątek przylatuje do Polski - tylko po to, by już w niedzielę wrócić do siebie. Nie widzieli się od maja ubiegłego roku, kiedy to Marc zatrzymał się w naszym mieście przez kilka dni. Teraz będą mieć dla siebie zaledwie weekend, ale i tak nie mogą się doczekać tego spotkania.

Poznali się w listopadzie 2007 w Anglii. Mąż zaczął nową pracę, a jego kolegą z tej samej, nocnej, zmiany był właśnie Marc. Spędzali ze sobą osiem godzin dziennie, dużo rozmawiali, żartowali i poznawali się coraz lepiej. To dzięki swojemu koledze Mąż zaczął wreszcie komunikować się po angielsku. Pracowali ze sobą zaledwie pół roku (zdecydowaliśmy się na powrót do Polski), ale zżyli się tak bardzo, że prawie co tydzień, w każdą niedzielę wieczorem, rozmawiają ponad godzinę, dzieląc się tym wszystkim, co wydarzyło się w ciągu mijających siedmiu dni.

Marc jest po dwóch rozwodach; ma ośmioletnią córkę, która została na stałe z matką, a z ojcem widuje się zwykle w weekendy; jest człowiekiem żyjącym od piątku do piątku, czyli od wypłaty do wypłaty; wynajmuje pokój u obcej osoby; oszczędza na wielu rzeczach, by raz do roku odwiedzić mojego Męża. Jest bardzo wrażliwy, pisze fantastyczne wiersze i  ma strasznie dobre i czułe serce.

Najmilszą i najbardziej zaskakującą niespodziankę sprawił nam obojgu, przyjeżdżając specjalnie na nasz ślub kościelny w maju 2009. Zarazem był to jego pierwszy przylot do Polski. Bardzo podobają mu się Polki, ale w tej kwestii nie ma się co dziwić, porównując naszą urodę do jego rodaczek.

Cieszę się, że Mąż nie będzie się nudził – w piątek o 10 rano wsadzi mnie do pociągu do Gdańska, a o 13 wyjdzie po Marc'a. Po raz pierwszy będą mieli czas wyłącznie dla siebie, gdyż do tej pory zawsze im towarzyszyłam. Niech się nagadają za wszystkie czasy!


8 października 2011

72. Od A do Z


Za tydzień mnie tu nie będzie - przynajmniej nie fizycznie... Jaka szkoda, że nie pojedziecie ze mną - byłoby miło się poznać w realu. Cóż - wierzę, że pewnego dnia właśnie tak się stanie. Grunt to pozytywne nastawienie.

Kocham Gdańsk i bardzo chciałabym tam mieszkać i pracować - myślę o tym od czasu powrotu od Autostopowicza. Tym chętniej skusiłam się na ponowne odwiedziny. Wszystko już ustalone - zrezygnowałam z noclegu od organizatorów, bo zupełnie nie opłaca mi się jeździć z walizeczką w tą i z powrotem, skoro i tak noc poprzedzającą, jak i dwie po konferencji, prześpię w mieszkaniu Autostopowicza. Wracam dopiero we wtorek - nie mogłam sobie odmówić przyjemności odwiedzenia mojego ukochanego molo w Brzeźnie w poniedziałek. Swoją drogą, dziwne by to dla mnie było - pojechać do Gdańska i nie zobaczyć morza, którego o tej porze roku nigdy jeszcze nie miałam okazji widzieć.

Choć nikogo nie znam osobiście i - szczerze mówiąc - stanowi to pewien dyskomfort, skoro powiedziałam "A", dam radę z innymi literami alfabetu, aż dojdę do "Z". W końcu w podobnej do mnie sytuacji może być więcej osób. Najważniejsze to nie dopuszczać złych myśli, tylko optymistycznie iść do przodu.

Nie ukrywam, że kwestią, która najbardziej zaprząta mi umysł, jest jedzenie. Co prawda program dwudniowej konferencji przewiduje tzw. "przerwę kawową", jak i "lunch", ale wolę się ubezpieczyć na wszelki wypadek, którym jest mój głód i spadający cukier. Niektórzy mogą nie rozumieć w czym rzecz i z czego robię problem. Otóż chodzi o to, że muszę jeść co półtorej lub co dwie godziny - niewiele, ale jednak - żeby organizmowi dostarczyć porcję energii. W przeciwnym wypadku robię się agresywna. Dlatego jeśli wiem, że muszę wyjść z domu do miejsca, gdzie nie będę mogła dostać lub kupić jakiegoś konkretnego jedzenia (nie żadne tam owoce, warzywa, ciastka, cukierki lub inne łakocie), muszę brać coś ze sobą. Cukier spada mi nagle i może zdarzyć się to wszędzie, więc w myśl złotej zasady "przezorny zawsze ubezpieczony", również na konferencję biorę kanapki.

Pamiętam jak mieszkaliśmy razem z - jeszcze wtedy - nie Mężem w Anglii. Znalazłam pracę w szkole, w której pierwsza przerwa była dopiero po - jak mnie pamięć nie myli - trzech godzinach od rozpoczęcia zajęć. Na szczęście miałam normalną i wyrozumiałą szefową, którą poinformowałam o swojej przypadłości, a ona dała znać wszystkim nauczycielom i jak tylko czułam, że jestem głodna, wychodziłam z klasy i jadłam jogurt, czy kanapkę.

Miałam robione badania i ponoć taki mój urok. Lekarze stwierdzili, że funkcjonuję na pograniczu hipoglikemii, czyli niedocukrzenia i że jedynym dla mnie lekarstwem jest zjedzenie posiłku w momencie odczuwania głodu, który pojawia się znienacka i w każdych okolicznościach. Czasami odrobinę komplikuje to życie, ale nie dajmy się zwariować, w końcu "człowiek głodny, człowiek zły", więc lepiej dać mi coś jeść, niż znosić moje "fochy".


7 października 2011  

71. Nie ma jak precyzja


Szłam sobie wczoraj na przystanek po terapii, kiedy zadzwonił telefon - wyświetlił się jakiś numer, ale w pamięci go nie było, więc pomyślałam, że wreszcie odezwali się z apteki w sprawie, zamówionej ponad miesiąc temu, nagrody za punkty, lecz po odebraniu połączenia usłyszałam wielce sympatyczny damski głos pani Ewy z biura organizacyjnego Blog Forum Gdańsk i pytanie, czy wypełniłam i wysłałam do nich potwierdzenie uczestnictwa w konferencji. Okazało się, że nie dotarło. Ja tak mam, ale już się umiem z tego śmiać - jak coś ginie, to moje. Na szczęście - jak widać - organizatorzy to ludzie solidni i dzwonią, żeby się upewnić. Pani Ewa uspokoiła mnie, że wszystko jest w porządku i życząc miłej podróży, ma nadzieję na spotkanie już w Gdańsku.

Przychodzę do domu, otwieram skrzynkę mailową, a tam czeka wiadomość od Autostopowicza. Muszę ją zacytować, bo inaczej odbiorę jej cały urok:

"W tym tygodniu robię spore zakupy jedzeniowe (lodówka nadal pusta) itp. 
Wiążące pytanie: co Ci kupić na przyjazd?
Caveat: jeśli nie dostanę rozsądnej odpowiedzi, kupię jak następuje:
- otręby (whichever)
- pomarańcze/banany
- jogurty
- masło
- wędliny (some kind of z Gzelli jakie Ci smakowały)
- różne słodkości
- misc. (co mi wpadnie w ręce)
Your call".

Uwielbiam tego człowieka za wiele rzeczy, wśród których pierwsze miejsce zajmuje troska o drugiego człowieka. Pamiętał co lubimy, co jedliśmy i gdzie robiliśmy zakupy. Jak go znam, w tej chwili obejrzałby się za siebie i spytał "ale o kim mówisz?" albo stwierdziłby tym swoim grypsem "oj tam, oj tam". Nie dziwcie się specyficznemu językowi (albo raczej językom) - mamy taki własny sposób porozumiewania się.

70. Mała rzecz, a cieszy…


Działa, działa, działa... Jak widzicie udało się wrzucić obrazki. Teraz jestem Wam winna wyjaśnienie. Otóż - korzystamy z Mężem z przeglądarki Chrome, ale mamy również zainstalowany Firefox i Explorer, Opery nie próbowaliśmy (jeszcze). Chrome odmawiał współpracy w kwestii wstawiania grafiki (Onet, IGlonus i Klarka świadkami, bo wysłałam im print screen ze swoich nieudanych prób). O dziwo - Firefox zaskoczył, bo sztuka załączania zdjęć zakończyła się sukcesem - co widać. Nie było więc już potrzeby angażowania Explorera.

Dostałam też odpowiedź od Onetu, a właściwie od żywych ludzi, którzy się zajmują problemami takimi, jak moje. Potwierdziło się, że faktycznie w przypadku Chrome nie mogą mi w żaden sposób pomóc, czyli - jak przypuszczam - wina leży po stronie przeglądarki. Jeśli więc chcecie wrzucać obrazki w ramki uniwersalne Firefox i Explorer są chyba do tego celu najlepsze i najbezpieczniejsze. W razie pytań, służę pomocą, piszcie.

Specjalne podziękowania dla IGlonus za Jej czas, cierpliwość i załączony do maila pdf.


6 października 2011

69. Bardzo osobiste podsumowanie


Najpierw będzie preambuła - Mąż jej nie znosi, bo zanim przejdę do meritum, wkraczam na lewo i prawobrzeżne ścieżki myślowe - ciężko wtedy za mną nadążyć, ale cóż - tak już mam, co nie oznacza, że tego nie zmienię. Kiedyś... Może...

Otóż - wchodzę na różne blogi, czytam historie ich autorów i czasem się śmieję, innym razem wzruszam. Nieraz w czyichś słowach widzę siebie - jak w lustrze. Teraz już umiem się do tego przyznać głośno. Kiedyś wolałam nie widzieć tej swojej ciemniejszej strony. Mąż mówi, że na blogu jestem prawdziwa, ale że tu też jest ta moja "lepsza część". Kiedy poprosiłam go o definicję tej lepszej części, stwierdził, że pisząc nie marudzę, nie narzekam i nie jestem upierdliwa tak, jak w życiu. Ma całkowitą rację, aczkolwiek dzisiaj doszliśmy oboje do wniosku, że przestałam na niego krzyczeć i być zła o cokolwiek. Fakt - ostatnia nasza kłótnia (sprowokowana tylko i wyłącznie przeze mnie) miała miejsce w Gdańsku. Na szczęście Autostopowicza nie było wtedy w domu, bo pojechał na weekend do rodziców. Poszło o zdjęcia, a jakże, ale wszystko skończyło się wzajemnymi przeprosinami (nie wyobrażam sobie kłótni bez tego jednego magicznego słowa). Mąż do dzisiaj ma wyrzuty, że na mnie nakrzyczał (generalnie jest uosobieniem stoickiego spokoju, dobroci i anielskiej cierpliwości), ale zasłużyłam na to w pełni i przyznaję się do tego świadomie i ze skruchą.

Z Waszych historii czerpię bardzo wiele dla siebie samej - wciąż uczę się tej, trudnej dla mnie, sztuki radości i pozytywnego myślenia - takiego codziennego - nie radości dziecka, bo tej mam w nadmiarze, lecz patrzenia na świat optymistycznie i nie walczenia z ludźmi i z życiem jak z wiatrakami, bo taka walka niepotrzebnie spala mnie nerwowo, czasowo i rodzi frustrację, więc sama się napędzam na złe tory.

Uważam się za osobę bardzo otwartą, nawet - w niektórych kwestiach - powiedziałabym, że jestem ekshibicjonistką. Ta otwartość nie wyklucza jednak pewnej nieśmiałości, którą przejawiam i która czasami nie ułatwia mi życia. Staram się jednak ją przełamywać - stąd moje zgłoszenie na Blog Forum Gdańsk, stąd potwierdzenie w nim uczestnictwa, stąd kupione wczoraj bilety na pociąg. Biłam się z własnymi myślami, szukając kolejnych wymówek, żeby nie jechać. Fakt, że zarówno Mąż, jak i Autostopowicz, skutecznie wytrącali mi z ręki wszystkie minusy - jeden po drugim, za co im bardzo dziękuję.

Rok temu straciliśmy z Mężem nasze nienarodzone dziecko. Długo po tym zdarzeniu nie mogłam patrzeć na kobiety w ciąży, na mamy z wózkami, na stoiska z rzeczami dla dzieci w marketach. Wszystko przypominało mi, że nasze dziecko jest Aniołkiem, że nigdy nie będzie Go z nami fizycznie. Długo płakałam, długo obwiniałam samą siebie o tę stratę. Nawet próbowałam się ukarać obcinając swoje, sięgające za ramiona, włosy na zapałkę. Chciałam się oszpecić, bo nie czułam się pełnowartościową kobietą. Tak było. Naprawdę.
Kwestia żalu i poczucia krzywdy w stosunku do moich rodziców, z którymi nie umiałam sobie sama poradzić oraz strata dziecka były powodami, dla których zdecydowałam się na terapię. Kolejnym jej etapem była praca nad niekontrolowanymi przeze mnie wybuchami złości oraz nad odzyskaniem tej radości i pozytywnego myślenia, o których pisałam wcześniej.

Dzisiaj wróciłam od mojej terapeutki. O tym, co napisałam, powiedziałam na spotkaniu. Miałam same dobre wiadomości - wszystkie, o których wspomniałam w tym poście. Wtedy dowiedziałam się od niej, że jest w ciąży i że będziemy mogły spotykać się tylko do końca roku, gdyż potem jej nie będzie. Wróci dopiero w styczniu 2013. Mamy dwie opcje - do grudnia będziemy się normalnie widywać, a potem poczekam na nią cały rok albo zacznę terapię w tym samym ośrodku z inną osobą. Nie to jest jednak najważniejsze.

Spytała mnie jak się czuję słysząc o jej ciąży, bo przecież wie dobrze, że staramy się z Mężem o dziecko. Kiedy tylko usłyszałam jej nowinę, od razu pomyślałam sobie "ale się cieszę, gratulacje!" Moja własna reakcja dostarczyła mi tyle radości... Zdumiało mnie to - bardzo - oczywiście w pozytywnym aspekcie. Powiedziałam jej, że chyba przynoszę innym kobietom szczęście, bo ona jest trzecią terapeutką, która mnie prowadzi, a która będzie niebawem mamą. I znowu padło pytanie jak się czuję z tym, że innym kobietom towarzyszę w tych szczególnych chwilach, których sama nie mogę doświadczyć...

Nie można mieć wszystkiego. Nie wiem, czy uda się nam zrealizować nasze marzenie o zajściu w ciążę i urodzeniu dziecka. Nie obwiniam losu, życia, Boga, rodziców, siebie. Nie będę się zajmować przeszłością, bo nic mi to nie da oprócz bólu, łez i cierpienia. Z tym, co było nic już nie zrobię, bo nie cofnę czasu, nie zmienię ludzi, samej siebie, kolei własnego losu. Jestem. Żyję. Teraz. Z tym mogę zrobić wiele. Z przyszłością również. Wiedząc jednocześnie, że na pewne rzeczy nie mam wpływu, bo nie zależą ode mnie i nie mogę ich kontrolować. Nie przeskoczę własnego wieku, nie będę walczyć z biologią, nie pozbędę się Hashimoto i niedoczynności, które nie pomagają. Próbuję, jeśli się uda - będzie cudownie. Jeśli nie - będę żyć dalej.

Wszystkie tamte słowa usłyszała moja terapeutka. Teraz znacie je również i Wy... Dziękuję, że jesteście. Dziękuję, że czytacie. Dziękuję, że pomagacie - czasem nawet nie zdając sobie sprawy jak bardzo...


5 października 2011

68. Załącz obrazek


Jestem zła - tym razem nie na Męża, nie na siebie, lecz na rzecz martwą - na własnego bloga. Jak można być złą na bloga? Ano - jak widać na załączonym obrazku (o tym za chwilę) - można.

Nie jestem jakimś specem od spraw technicznych, ale umiem czytać (czasem nawet udaje mi się ze zrozumieniem), potrafię zgrać fotki z aparatu na dysk, zmniejszyć je, załączyć do maila, wrzucić gdzieś do sieci. Na blogu też chciałam to zrobić. Jak widać - a właściwie nie widać - nie udało się.

Wchodzę na inne blogi, oglądam, czytam, komentuję. Spodobały mi się liczniki ministat. Wygooglowałam sobie, znalazłam odpowiednią stronę, poczytałam, stworzyłam swój i próbowałam w ramce uniwersalnej wkleić jako obrazek. Na próbach się skończyło. Jako że samej sobie nie bardzo nieraz ufam (całkiem niesłusznie zresztą) w kwestiach komputerowych, poprosiłam Męża o pomoc. To samo, czyli wielkie nic.
     
Przedwczoraj dostałam mail od organizatorów Blog Forum Gdańsk, a tam załączone dwie vlepki (różowa chyba dla dziewczynki, niebieska dla chłopca) - z prośbą o wklejenie jednej na bloga. Znowu ramka uniwersalna, znowu próba załączenia obrazka. I co? Ano nic. Napisałam więc do Onetu mail, pytając "pomożecie?" Opisałam cały problem - z ministat i vlepką oraz jakimkolwiek innym zdjęciem w ramce uniwersalnej. Odpowiedzieli pytaniem o to, z jakiej przeglądarki internetowej korzystam. W każdej z trzech mam ten sam problem. Do tej pory milczą - widać przerosły ich moje kłopoty. Wiem, że jestem upierdliwa do bólu, ale wszak tam chyba jacyś spece od IT pracują? I nie wiedzą jak to zrobić, żeby Karioka szczęśliwą posiadaczką ministat i vlepki się stała?

Kto mnie czyta, ten wie, że zdjęcie z muszelkami znad morza wkleiłam, czyli umiem. Wczoraj musiałam vlepkę wstawić jako obrazek w poście, bo ramki uniwersalne odmawiają współpracy (testowałam chyba osiem z dziesięciu), czyli też potrafię.

Konia z rzędem temu, kto mi pomoże i choć odrobinę technicznej radości dostarczy duszy mej. 


4 października 2011  

67. „Do odważnych świat należy”…


   
Przespałam się z problemem i podjęłam decyzję - jadę! Co ma być, to będzie!


3 października 2011

66. Dylemat


Kiedy sześćdziesiąt pięć postów temu napisałam na blogu swoje pierwsze słowa, nie mogłam się doczekać inauguracyjnego komentarza, który pojawił się jeszcze tego samego dnia. Potem bardzo chciałam znaleźć się na pierwszej stronie Onetu i - po miesiącu blogowania - w odstępie zaledwie dwóch dni - zagościłam tam dwa razy. Miałam też takie życzenie, aby pojawić się w pierwszej setce najbardziej popularnych blogów - udało się i to. Wszystko z nawiązką – dostałam więcej, niż chciałam.

Tydzień temu (post nr 59) - tak dla żartu w sumie - zarejestrowałam się na Blog Forum Gdańsk 2011, a dzisiaj otrzymałam mail z zaproszeniem na konferencję blogerów, która odbędzie się 15 i 16 października - oczywiście w moim ukochanym Gdańsku.

"Masz babo placek..." - tak teraz do siebie mówię. Zwariowałam na starość. Zachciało mi się pisać bloga. Powinnam dziesięć razy się zastanowić zanim wypowiem jakieś życzenie w kwestii swojego "pisarstwa".

Siedzę i myślę co robić. Analizuję plusy i minusy. Tych pierwszych jest całkiem sporo - przede wszystkim powrót nad morze (nieplanowany i spontaniczny), spotkanie z Autostopowiczem (żeby było śmieszniej on będzie tłumaczem na tej konferencji), nocleg (z 15 na 16) w gratisie od organizatorów (hotel bliziutko dworca Gdańsk Główny), możliwość poznania innych blogerów - to te najważniejsze pozytywy. A teraz minusy - znowu dwa dni spędzone w pociągu (prawie dziesięciogodzinna podróż w każdą stronę), totalnie niezaplanowane wydatki związane z wyjazdem, brak noclegów z 14 na 15 i z 16 na 17, nieobecność podczas odwiedzin przyjaciela mojego Męża z Anglii (przylatuje 14, a wylatuje 16) oraz na zamówionej przez nas mszy w Dzień Dziecka Utraconego (15 października).

Do 6, czyli do najbliższego czwartku, do godziny 15 mam potwierdzić swoje uczestnictwo. Bądź tu mądra i pisz bloga, sparafrazuję sobie obecny stan ducha...


2 października 2011

65. Przed ołtarzem domowego ogniska


Nie ma chyba domu, w którym nie zajmowałby on zaszczytnego i ogólnodostępnego miejsca - najczęściej w tzw. salonie, ale w zamożniejszych rodzinach można go równie dobrze znaleźć w sypialni, kuchni, czy pokoju dziecięcym - w myśl zasady - "im więcej, tym lepiej".

Swoistego rodzaju okno na świat, umożliwiające podglądanie wszystkich i wszędzie - bez względu na porę dnia, czy nocy; wokół którego zawsze gromadzą się żądni świeżej porcji wiadomości, fani seriali, miłośnicy kanałów przyrodniczych, wielbiciele różnej maści teleturniejów, programów muzycznych, filmów fabularnych, bajek, czy talk show oraz wielu innych, których nie zdołam już wymienić.

Skutecznie zapełnia ciszę, dając (złudne) wrażenie czyjejś obecności w przysłowiowych czterech ścianach. Jest punktem odniesienia, koncentrującym uwagę wszystkich zgromadzonych przy rodzinnym obiedzie, czy spotkaniu ze znajomymi. Może być zarówno skarbnicą wiedzy, jak również bezsensownym złodziejem czasu.

Dawno temu dostępny jedynie w wersji czarno-białej, z ogromnym kineskopem i ręcznym przełącznikiem kanałów. Obecnie - full wypas kolorów; LCD o wymiarach na każdą ścianę, ale nie każdą kieszeń; z mrocznym przedmiotem pożądania w postaci pilota, o którego boje toczą chyba wszyscy członkowie rodziny, a ten, kto go zdobędzie, ma władzę.

Wczoraj, razem z Mężem, odwiedziliśmy (po raz pierwszy) w domu jego znajomego z pracy. Po wejściu do pokoju zobaczyliśmy, oczywiście na centralnym miejscu, włączony telewizor. Nasi gospodarze (świeżo upieczone małżeństwo) przenieśli nawet stojący pod oknem stół, aby było nam wygodnie oglądać to, co nas najbardziej interesuje. Mąż dostał pilota do ręki, z prośbą o wybranie ulubionego kanału. Ku zdziwieniu gospodarzy stwierdził, że naszym faworytem jest czerwony przycisk, którego nie omieszkał chwilę później nacisnąć. Gwoli wyjaśnienia dodał, że oboje - świadomie, z premedytacją i celowo nie posiadamy i nie chcemy mieć telewizora. Trzeba było widzieć wielkie jak pięciozłotówki oczy tamtego małżeństwa.

Wiem, wiem - dla większości wyda się to tak samo dziwne, ale nie jesteśmy odosobnionym przypadkiem - Autostopowicz również podziela nasze zdanie w kwestii ołtarza domowego ogniska. Dobrze, że choć jeden człowiek nas rozumie. A może jest ktoś jeszcze?