Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

wtorek, 15 listopada 2011

101-123. Archiwum (1-15 listopada 2011)

15 listopada 2011

123. Mam talent?


Tych, których skusił tytuł, lojalnie uprzedzam, że tematem tego wpisu nie będzie program rozrywkowy, aczkolwiek nawiązanie do niego na pewno się pojawi.

W niedzielę na mszy była przypowieść o talentach, a po niej kazanie o tym, jak je w pełni wykorzystywać i pomnażać. Siedziałam sobie w ławce i zastanawiałam się jakie są moje talenty. Zaczęłam oczywiście od końca, czyli od tego, czego robić nie umiem. Sporo się nazbierało - nie potrafię śpiewać, tańczyć, rysować (innych artystycznych ciągotek też nie posiadam), nie uprawiam żadnego sportu, do gotowania się nie nadaję...

Czy ja mam jakiś talent? Jedyne, co przyszło mi do głowy, to pisanie, słuchanie i rozmawianie z ludźmi - koncentrowanie się na emocjach (zarówno własnych, jak i innych osób) oraz próba ich przekazania - w formie ustnej, bądź pisemnej.

A propos pomnażania talentów - aż się sama do siebie uśmiechnęłam, kiedy przypomniałam sobie, że zaledwie dwa dni wcześniej, zaczęłam prowadzić drugi blog - o książkach. Ta myśl mnie uradowała - jakoś tak od środka, wewnętrznie...


14 listopada 2011

122. O dobrym lekarzu


Do lekarzy chodzić nie lubię, ale - co jakiś czas - muszę. Mam taką swoją, domową przychodnię na innym osiedlu, gdzie nie ma wielu specjalistów, ale jest ten najważniejszy, którego potrzebuję najbardziej - endokrynolog. Lubię też lekarza pierwszego kontaktu, bo normalny i fajny z niego człowiek. Są tam również dwie sympatyczne i pomocne pielęgniarki, które poznają mnie po głosie jak do nich dzwonię. Nigdy nie ma problemu z telefoniczną rejestracją, nie ma tłumu koczującego przed otwarciem przychodni, bo każdy jest przyjęty. To nie bajka - tam naprawdę tak jest. Wszystko zależy od ludzi.

Dziś byłam umówiona na wizytę do wspomnianego endokrynologa. Lekarz przyszedł ponad pół godziny wcześniej, więc jak się zjawiłam, przede mną było tylko pięć osób w kolejce. Miło, sympatycznie, nikt się nie kłóci, nie marudzi, nie narzeka. Wszyscy grzecznie czekają na wejście do gabinetu.

Mój ostatni wynik był bardzo dobry, więc zostaliśmy przy tej samej dawce tyroksyny. Dostałam skierowanie na kontrolne USG tarczycy i badanie TSH oraz cholesterol całkowity, HDL i trójglicerydy, a także zaproszenie na kontrolną wizytę za pół roku.

Dziś endokrynolog powiedział mi, że od kilku tygodni przyjmuje pacjentów poza kontraktem z NFZ, bo ten już się skończył (w ubiegłym roku była dokładnie taka sama sytuacja), ale przecież nie może nikogo zostawić bez pomocy. W przychodni będzie jednak tylko do końca listopada.

Od lekarza wiem (przerabiałam to przecież rok temu), że jeśli zajdę w ciążę, mam jak najszybciej zrobić badanie poziomu TSH i FT4, a z wynikami przyjść do niego - bez względu na termin. Spytałam "a co jeśli dowiem się o ciąży w grudniu"? W odpowiedzi dał mi numer swojej prywatnej komórki i kazał natychmiast dzwonić.

Zewsząd dochodzą do mnie informacje o złym traktowaniu pacjentów, o problemach w przychodniach i innych placówkach służby zdrowia. Dlatego właśnie zdecydowałam się napisać słów kilka o dobrym lekarzu.     


13 listopada 2011   

121. Kościelna Formuła 1


Wróciliśmy z Mężem z mszy w naszej parafii z wyboru. Chcę podzielić się pewnymi obserwacjami, jakich nie udało mi się nie dostrzec. To, że część wiernych przychodzi do kościoła w trakcie czytań, to norma. To, że dumnie maszerują oni pod sam ołtarz, to też norma. To, że niektórym dzwonią telefony komórkowe, które odbierają i rozmawiają, siedząc w ławkach, to również norma. Nie o tym jednak chciałam pisać.

Najciekawszy jest moment przed oraz po przystąpieniu do Komunii Świętej. Mam wtedy wrażenie, jakbym obserwowała uczestników wyścigu Formuły 1. W kościele, do którego uczęszczamy, przyjmowanie Eucharystii odbywa się w dwóch nawach bocznych oraz w nawie głównej. Ludzie ustawiają się w kolejce jeden za drugim, ale zanim to zrobią, co poniektóre osoby wyrywają się z bloków startowych przed kapłanem, czekając już na niego w wybranych nawach. Dziwnym trafem sporo z nich należy do grupy spóźnialskich (chyba w myśl, że "ostatni będą pierwszymi").

Mąż jest w lepszej sytuacji ode mnie, gdyż zawsze stoi za moimi plecami, więc nie musi przewidywać moich reakcji, bo je zna. Ja mam znacznie gorzej. Zwykle staram się być o duży krok za kimś, kogo mam przed sobą. Robię to celowo, bo niektórzy - w czasem najmniej oczekiwanym momencie - wykonują coś w rodzaju przysiadu (klęknięciem tego nazwać się nijak nie da) z wysunięciem jednej kończyny dolnej do tyłu. Gdyby nie odległość, którą staram się trzymać, niejednokrotnie podstawiono by mi nogę. Czuję się więc jak kierowca, który nie dość, że musi pilnować siebie, to jeszcze ma mieć oczy dookoła głowy, patrząc na innych i przewidując ich zachowania.

Podobnie rzecz się ma po przyjęciu Komunii Świętej. Nie raz i nie dwa księża prosili z ambony, żeby odchodzić od kapłana na zewnątrz kolejki (często jest po dwóch księży i po dwie kolejki obok siebie), ale uparciuchy i tak wiedzą lepiej. Patrzę więc na człowieka przede mną jak na bramkarza i próbuję zgadnąć - jak zawodnik strzelający karnego - w którą stronę się skieruje i czy uda mi się uniknąć zderzenia z nim.

Po błogosławieństwie na końcu mszy też robi się gorąco - sporo wiernych popełnia kolejny falstart wychodząc z kościoła jeszcze podczas obecności celebransa przed ołtarzem, ale przecież "kto pierwszy ten lepszy", czyż nie?


12 listopada 2011    

120. Niewiarygodnie, choć bez tajemnic


Nigdy nie lubiłam seriali. Zawsze wolałam film - nawet żeby miał trwać bite trzy godziny - oglądam raz i po sprawie. Serial to tasiemiec - ciągnie się jak guma do żucia, jest długi jak Mur Chiński, nudny jak flaki z olejem, bo zawsze o tej samej godzinie, tego samego dnia albo i codziennie - dla mnie wszystkie argumenty całkowicie nie do przyjęcia.

Jako że od siedmiu lat mam, prawie nieprzerwaną, styczność z terapią i terapeutami, chciałam jednak obejrzeć - ponoć najświeższy hit - "Bez tajemnic". Podrywało mnie z sofy już po pierwszych kwestiach głównej bohaterki pierwszego odcinka. Doczekałam jednak do jego końca, co kosztowało mnie mnóstwo cierpliwości.

Tak się zastanawiam czy i gdzie w Polsce sesja terapeutyczna wygląda tak, jak miałam to okazję przed chwilą obejrzeć. Myślę sobie głośno i zastanawiam się - jest człowiek, ma problem, potrzebuje fachowej pomocy, ogląda taki serial, idzie na terapię i co? Oczekuje tego, co zobaczył, ale żeby się czasem nie zdziwił.

Jak sobie policzyłam, miałam do czynienia z około dziesięcioma terapeutami w ciągu siedemnastu lat. Nikt nigdy i nigdzie nie mówił do mnie na "ty" - zarówno ich, jak i mnie obowiązywała forma "pan", "pani". Nikt, nigdy i nigdzie mnie nie dotykał, bo jakikolwiek dotyk jest zabroniony. Nikt, nigdy i nigdzie nie podał mi swojego adresu domowego i w żadnym z domów terapeutów nie byłam, bo takie zachowania są niedopuszczalne. Nikt, nigdy i nigdzie nie proponował mi czegokolwiek (herbata, sweter, zamówienie taksówki), poza chusteczkami do nosa, które w każdym gabinecie są standardem na wyposażeniu.

Podczas każdej terapii obowiązują pewne zasady - o części z nich wspomniałam wcześniej. Teraz reszta - telefony komórkowe - i mój, i terapeuty nie mają prawa dzwonić podczas sesji. Jeśli jedna strona zakocha się w drugiej, nie wyobrażam sobie kontynuowania terapii, bo zmienia się relacja, która powinna być jasna, klarowna i przejrzysta. Zadawanie pytań terapeucie o to, czy jest zgorszony lub czy się brzydzi moim zachowaniem nie powinno mieć miejsca, bo żaden szanujący się profesjonalista nie ma prawa oceniać swojego pacjenta, ale jeśli już takie pytania padną, rolą prowadzącego jest tak pokierować rozmową, żeby uniknąć potencjalnej oceny zachowania drugiej strony.

Rozumiem, że seriale - zwłaszcza te, które są kopią zachodnich, rządzą się swoimi prawami, ale wydaje mi się, że wypadałoby przynajmniej postarać się dostosować je do realiów panujących w danym kraju. Nie wiem - może właśnie tak wygląda sesja terapeutyczna w USA, ale z autopsji wiem, że na pewno tak nie jest w Polsce.

Co więc z tego, że wszystko odbywa się bez tajemnic, skoro jest najzwyczajniej w świecie niewiarygodne?

119. Trzy drzewka


Piękne i prawdziwe - z sieci... Dziękuję, Agato, bo gdyby nie Ty, nie poznałabym pewnie tych słów...

"Pewnego razu, na wzgórzu, rosły sobie trzy drzewa. Rozmawiały one o swoich marzeniach i nadziejach, kiedy pierwsze z nich powiedziało: ‘Mam nadzieję, że pewnego dnia będę skrzynią, w której trzymane będą klejnoty. Będę wypełniona złotem, srebrem i cennymi klejnotami. Będę mogła być ozdobiona rozmaitymi rzeźbami i każdy będzie mógł zobaczyć moje piękno’. Wtedy drugie drzewo powiedziało: ‘Może pewnego dnia stanę się potężnym statkiem. Uniosę na swym pokładzie króla i królową i popłyniemy poprzez szerokie wody aż na krańce świata. I każdy będzie czuł się bezpiecznie, z powodu solidności kadłuba, który ze mnie będzie zbudowany’. W końcu trzecie drzewo powiedziało: ‘Chcę rosnąć, aby być najwyższe i najbardziej proste w całym lesie. Ludzie zobaczą mnie na szczycie wzgórza i będą spoglądać na moje gałęzie, i myśleć o niebie i o Bogu i o tym, jak blisko Niego jestem. Ja będę największym drzewem wszech czasów i ludzie zawsze będą o mnie pamiętać’.

Po kilku latach modlitwy o to, aby ich marzenia się spełniły, grupa drwali natknęła się na nie. Kiedy jeden drwal zbliżył się do pierwszego drzewa rzekł: ‘To tutaj, wygląda na mocne, silne drzewo, wydaje mi się, że będę mógł sprzedać je stolarzowi’ i zaczął je ścinać. Drzewo było szczęśliwe, ponieważ wiedziało, że stolarz zrobi z niego piękną skrzynię. Przy drugim, drwal powiedział: ‘To drzewo również wygląda na mocne, powinienem je sprzedać do stoczni’ i drugie drzewo również było szczęśliwe, bo wiedziało, że jest to dla niego możliwość stania się potężnym statkiem. Kiedy drwal podszedł do trzeciego drzewa, drzewo było przerażone, gdyż wiedziało, że jeżeli zostanie ścięte, jego marzenia się nie spełnią. Jeden z drwali postanowił sobie je zabrać.

Wkrótce po przybyciu do stolarza, z pierwszego drzewa zostały zrobione karmniki, koryta i żłoby dla zwierząt. Zostało więc postawione w stodole i wypełnione sianem. To wcale nie było to, o co drzewo się modliło. Drugie drzewo zostało cięte i zrobiono z niego małą łódkę rybacką.  Skończyły się jego sny ostaniu się potężnym statkiem i braniu na swój pokład koronowanych głów. Trzecie z nich zostało pocięte na wielkie belki i pozostawione w ciemności.

Lata mijały i drzewa zapomniały już o swoich marzeniach. Pewnego dnia mężczyzna i kobieta weszli do szopki. Kobieta urodziła i położyła niemowlę na sianie, wypełniającym żłobek zrobiony z pierwszego drzewa. Drzewo mogło odczuć powagę tego wydarzenia i wiedziało, że nosi największy skarb wszech czasów.

Minęło nieco lat. Grupa ludzi wybrała się na połów w łódce zrobionej z drugiego drzewa. Jeden z nich był bardzo zmęczony i ułożył się do snu. Kiedy wypłynęli na szerokie wody, zerwała się burza i drzewo pomyślało, że nie będzie wystarczająco silne, aby zapewnić ludziom bezpieczeństwo. Mężczyźni obudzili śpiącego, a on wstał i powiedział: ‘Pokój’!, a burza ustała. Wtedy już drzewo wiedziało, że ma na swoim pokładzie Króla królów.

W końcu przyszedł ktoś i zabrał trzecie drzewo. Było niesione ulicami, tłum zaś kpił z człowieka, który je niósł. Kiedy się zatrzymali, człowiek ten został przybity gwoździami do drzewa i podniesiony, aby umierać na szczycie wzgórza. Kiedy nadeszła niedziela, drzewo zrozumiało, że było wystarczająco silne, aby stać na szczycie wzgórza i być tak blisko Boga jak tylko możliwe, ponieważ to na nim został ukrzyżowany Jezus.

Kiedy wydaje ci się, że wszystko idzie nie po twojej myśli, zawsze wiedz, że Bóg ma dla ciebie pewien plan. Jeśli Mu zaufasz, obdarzy cię hojnie.

Każde z drzew otrzymało to, o co prosiło, ale nie w sposób, w jaki to sobie wyobrażało.

My nigdy nie wiemy, jakie są plany Boga wobec nas! Wiemy tylko, że Jego drogi, nie są naszymi drogami, ale Jego drogi są zawsze najlepsze".


11 listopada 2011   

118. Książki oczami Karioki


Brakowało mi takiego miejsca i przestrzeni, gdzie mogłabym się dzielić refleksjami i przemyśleniami oraz wrażeniami na temat przeczytanych przeze mnie książek. Wpadłam więc na pomysł, że skoro założyłam blog, na którym jest już moja codzienna czytelnia, szkoda, żeby był pusty. To właśnie tu będę pisać o książkach:

117. Otwartość czy ekshibicjonizm?


Nie owijam w bawełnę. Nazywam rzeczy po imieniu. Nie boję się pisać wprost. Nie omijam tematów trudnych. Nie uciekam od samej siebie. To wszystko prawda.

Mąż powiedział mi ostatnio, że mnie podziwia za moją otwartość - że mówię głośno o czymś, o czym inni ludzie szepczą po kątach. Trochę mnie zdziwiły jego słowa, bo dla mnie to normalne moje zachowanie i reakcja. Jak mnie coś porusza, nie przemilczam.

Spotkałam się też z innym odbiorem moich słów - że to ekshibicjonizm przeze mnie przemawia. Pomyślałam i w duchu przyznałam rację - tak też pewnie jest.

Nie wiem czy umiem rozgraniczyć oba pojęcia. Nie wiem nawet czy tego chcę. Nie wiem po co. Piszę, co czuję; co myślę; co przeżywam; co mnie boli, cieszy, smuci, martwi...


10 listopada 2011

116. Kot czy kotka?


Od zawsze panicznie bałam się kotów, budziły one we mnie lęk swoją nieprzewidywalnością i bezszelestnym sposobem poruszania się. Pamiętam, że ilekroć zdarzało mi się odwiedzić kogoś, kto miał kota, nie uspokoiłam się, dopóki nie sprawdziłam, że zwierzę jest zamknięte w, innym niż ja, pomieszczeniu. W przeciwnym razie czułam się nieswojo i nie mogłam się rozluźnić, a moje oczy nerwowo rozglądały się na wszystkie strony w poszukiwaniu znienawidzonego przeze mnie czworonoga.

Wszystko zmieniło się ponad trzy lata temu. Wyjechałam do Anglii, do mojego Chłopaka (teraz już Męża). Tam - po pewnych perypetiach lokalowych - w końcu wynajęliśmy małą klitkę w niewielkiej kamienicy. Naprzeciwko nas mieszkała para Portugalczyków, którzy mieli czarno-białego kota. Gatunek spokojny, nie wadził nikomu, więc nie miałam do niego żadnych zastrzeżeń. Mało tego - jako że Rachela nie była zbyt dobrą opiekunką i nie słyszała miauczenia swojego głodnego pupila, siedzącego pod jej drzwiami, zwabiałam owego kota resztkami kurczaka, którego podawałam mu w miseczce. Za kilka tygodni Portugalczycy wyjechali na miesiąc do swojej ojczyzny, a przed wyjazdem Rachela spytała mnie, czy mogę zaopiekować się ich kotem. Zostawiła mi dla niego zapas suchej karmy oraz jedzenia w puszkach. Szkoda mi było zwierzaka, więc się zgodziłam bez problemu. Kociak był chudziutki, zabiedzony i było mi go żal. Drzwi do naszego mieszkania były we wnęce, a naprzeciwko nich stała taka malutka szafeczka z półeczką, która nie była nam potrzebna w środku, więc ją wystawiliśmy na zewnątrz. Rachela zostawiła koci kocyk, którym wymościłam półeczkę. Kot miał tam ciepło, bo z żadnej strony mu nie wiało, dach nad łebkiem był i swoboda na całego, bo muszę napisać, że był to dość osobliwy zwierzak, który znikał na całe dnie i noce, a pojawiał się tylko na jedzenie i spanie. Przez miesiąc nieobecności Portugalczyków, codziennie powtarzał się ten sam schemat. Kociak przychodził, miauczał pod drzwiami, ja nakładałam mu jedzenie do miseczek, nalewałam wody i wystawiałam na zewnątrz. Bałam się wpuścić go do mieszkania. Przyzwyczaiłam się do tych naszych rytuałów. Rachela i Fabio wrócili, więc oddałam im całe wypożyczone kocie wyposażenie. Zwierzak wrócił do swoich prawowitych właścicieli, którzy często nie słyszeli jego miauczenia i nie otwierali mu drzwi. Wpadłam więc na pomysł, żeby kupić miseczki, trochę karmy i jedzenia w puszkach - w razie czego, bo nie chciałam patrzeć jak kot jest głodny. Co było dalej? Chyba łatwo się domyślić - Rachela spała, więc otwierałam nasze drzwi i wpuszczałam kociaka do środka. Jadł, pił, szedł do pokoju, kładł się na moich kapciach i spał. Potem wstawał, maszerował do kuchni, jadł, pił i stawał przy drzwiach, miaucząc, żeby go wypuścić. Przytył, odżył, wyglądał o wiele lepiej, aż pewnego dnia przyszła Rachela i stwierdziła, że kot jest gruby. Pytała, czy go nie dokarmiam. Skłamałam dla dobra zwierzaka. W jej związku z Fabio nie za dobrze się działo - kłócili się tak głośno, że było ich słychać w całej kamienicy. Pewnego dnia przepadli bez wieści, zostawiając kota. A ten ostatni był już naszym przyszywanym pupilem. Oswajał się bardzo powoli. Nigdy nie wskoczył mi na kolana. Spał zawsze na wykładzinie albo na moich kapciach. Jak Mąż był w pracy, kociak spał na jego butach w przedpokoju. Kiedy musiałam przylecieć do Polski po paszport, zwierzak spał na mojej torebce, którą zostawiłam na podłodze. Tęsknił... Uwielbiał jak Mąż drapał go po brzuchu, za uszami, jak się z nim bawił. Miałam kilka ciężkich dni - dopadły mnie depresyjne myśli i wtedy - po raz pierwszy - kociak wskoczył na łóżko, na którym leżałam i wtulił się we mnie - wyczuł mój nastrój i chciał pomóc na swój sposób. Był kochanym, grzecznym i najpiękniejszym kotem, jakiego kiedykolwiek widziałam. Ale nie był nasz, więc Mąż, widząc moją miłość i przywiązanie do obcego czworonoga, zaproponował kupno naszego kota.

Pojechaliśmy więc do schroniska, które znajdowało się przy prywatnym domu właścicieli. Koty czyściutkie, wykastrowanie i wysterylizowane, odrobaczone, z książeczkami zdrowia. Nie chciałam decydować się pochopnie, więc oglądałam powoli wszystkie zwierzaki. Chciałam samca i tak naprawdę spodobał mi się jeden od razu, ale chciałam zobaczyć wszystkie. W ostatniej klatce, do której weszliśmy, była ona - przymilna, miaucząca, łasząca się do nas. Złamała serce Mężowi, więc - w sumie wbrew sobie - zdecydowałam, że ją bierzemy, gdyż w międzyczasie ktoś wziął kota, który spodobał mi się na początku. Przywieźliśmy kotkę do domu, wypuściliśmy z klatki, pokazaliśmy jej kuwetę i miseczki z jedzeniem i piciem. Daliśmy jej czas na oswojenie się z całą sytuacją i miejscem oraz nami. To była niedziela, jak dobrze pamiętam. W poniedziałek szłam do swojej pierwszej pracy - niewyspana, zła i rozdrażniona. W nocy kotka weszła nam do łóżka, próbowała rozdzielić mnie i Męża, domagała się głaskania i zajmowania się nią, wchodziła nam nawet na głowę. Gdy to nie poskutkowało, zaczęła gryźć Męża w palce u stóp. Wtedy się wkurzył i wystawił ją za drzwi. Miauczała, a mnie serce pękało, choć byłam też na nią zła. W końcu wpuściliśmy ją do środka i zamknęliśmy w kuchni. Zsikała się tam na chodniczek - podejrzewam że z zemsty, bo potem robiła nam jeszcze takie numery. Dałam jej szansę. Mąż został z nią w domu (pracował od siedemnastej), wszystko było dobrze, kotka kochana i do rany przyłóż. Wróciłam z pracy, za kilkanaście minut Mąż wyszedł, zostawiając mnie sam na sam z własnym pupilem. Siadłam, żeby zjeść obiad. Nie da rady - kotka wskoczyła na stolik i skutecznie uniemożliwiała mi trzymanie widelca i noża, domagając się pieszczot. Zestawiłam ją na podłogę, a ona znowu na stół i tak w koło Macieju. Poszłam się potem kąpać, ona za mną, wskakuje na wannę, chodzi po jej brzegu, miauczy. Siadłam do laptopa. Kotka jest już na moich kolanach. Kiedy chcę coś napisać, gryzie mnie w palce, uniemożliwiając dotykanie klawiatury. Miałam dość. Wyniosłam ją do kuchni i zamknęłam drzwi. Stała pod nimi i miauczała, a potem zaczęła zrzucać to, co było na szafkach. Na końcu znowu się zsikała na chodniczek. Położyłam się spać, zostawiając ją w kuchni. Skrobała w drzwi, ale byłam twarda i nie otworzyłam. W nocy przyszedł Mąż, wpuścił ja do pokoju i znowu powtórka z rozrywki. Byłam tak zła na siebie, że nie posłuchałam głosu intuicji. Nie chciałam tej kotki, Mąż też miał jej dość. Poszłam do pracy, a on odwiózł ją do tego samego schroniska, w którym była. Zostawił ją razem z klatką. Nie chciał zwrotu pieniędzy, chciał tylko spokoju - podobnie jak ja.

Nigdy nie żałowałam, że ją oddaliśmy. Nie miałam żadnych wątpliwości, że to była bardzo dobra decyzja. I wiem jedno - nigdy więcej nie chciałabym mieć kotki. Kot, kot i jeszcze raz kot!


Najukochańszy kot na świecie, za którym tęsknię do tej pory, choć minęły już ponad trzy lata. Z prawej strony widać kawałek jego ulubionego mojego kapcia. Zwierzaka przygarnęli nasi polscy sąsiedzi z tamtej kamienicy - bardzo fajne małżeństwo po pięćdziesiątce. Przysyłają nam czasem jego najnowsze zdjęcia.


Najbardziej wredna i francowata kotka, z jaką zdarzyło mi się mieć do czynienia. Oczywiście na łóżku, bo jaśnie pani nie raczyła spać na podłodze. Wróciła do schroniska - mam nadzieję, że znalazła nowych właścicieli.

115. Pomożesz Nikodemowi?


Dostałam mail, który chcę Wam zacytować:

"W imieniu Róży prosimy o pomoc dla Nikodema. Róża była inicjatorką akcji, ale jest poważnie chora i teraz potrzebuje Nas - Ciebie i mnie. Prosimy przyłącz się do nas:
Dziękujemy w imieniu Nikodema i Róży - Dorota i Loa".


Link z numerem konta oraz innymi informacjami na temat Nikodema:


9 listopada 2011

114. Damska torebka


"Pokaż mi swoją torebkę, a powiem Ci jaką kobietą jesteś"... W tym cytacie jest wiele prawdy o nas, drogie panie.

Damska torebka - nasz niezbędnik, nasza przyjaciółka, skarbnica dóbr wszelakich - czegóż w niej nie ma? Oczywiście wszystko zależy od rozmiaru - mała, średnia, większa, olbrzymia, na pasku, do ręki - nie będę więcej wymieniać, bo mogłabym tak jeszcze długo.

Nasi mężowie, partnerzy, czy koledzy często zastanawiają się co nosimy w torebkach - tak, tak - oni są naprawdę bardzo ciekawi ich zawartości, często zastanawiając się po co nam takie wielkie torby, zamiast jakiejś zgrabnej, malutkiej, kobiecej torebeczki.

Co można znaleźć w damskiej torebce? Oj sporo, sporo. Zajrzę więc do własnej i Wam opiszę. Od razu uprzedzam, że w moim przypadku jest tak, że im większą mam torebkę, tym więcej do niej pakuję. Podejrzewam, że nie jestem wyjątkiem w tej kwestii.

Otwieram swoją i co widzę? Etui z dokumentami (dowód osobisty, bilet miesięczny z legitymacją, kilka zdjęć moich i Męża), klucze od domu, portfel, różaniec, dwa medaliki z Matką Boską, reklamówka, trzy rodzaje miętówek, gumy do żucia, bezbarwna pomadka do ust, aspiryna przeciwmigrenowa, lek przeciwbólowy, dwa opakowania chusteczek higienicznych, lusterko, grzebień, długopis, karteczki na notatki, telefon oraz centymetr. Tyle jest w niej teraz. Zwykle wkładam tam jeszcze małą butelkę z wodą mineralną, kanapkę, czekoladowy batonik, aparat fotograficzny, zapasowe akumulatorki, notes lub kalendarz i parasolkę.

A Wy co macie w swoich torebkach? I jak duże one są? Bez czego absolutnie nie możecie się obejść?

P.S. Zapomniałam dodać, że bez torebki prawie nigdy nie wyjdę z domu. Na wszystkich zdjęciach z dzieciństwa, robionych na spacerze, mam w ręce albo torebkę, albo koszyczek. Nawet podczas obu ślubów - zarówno cywilnego, jak i kościelnego, miałam ze sobą, odpowiednio dopasowane do sukienek, małe torebeczki...

113. W milczeniu


Stoję dzisiaj na przystanku, cierpliwie czekając aż przyjedzie mój autobus. Obok mnie kobieta w średnim wieku, która otwiera torebkę i wyjmuje z niej portfel. Nagle, ze sklepu mięsnego znajdującego się za naszymi plecami, wychodzi starszy pan, podchodzi do kobiety, próbując wsadzić jej do portfela banknot dziesięciozłotowy. Ona patrzy na niego - zdziwiona i zaskoczona. Pan tymczasem odchodzi, zostawiając ją z pieniędzmi. Obserwuję - jak kobieta, z wyraźnym obrzydzeniem - kładzie ów banknot na murku za sobą, tuż poniżej okna od sklepu.

Podjeżdża jakiś autobus. Wysiadają z niego ludzie - między nimi starsza, elegancko ubrana, pani. Mija nas, po czym - nagle - jej uwagę zwracają leżące na murku pieniądze. Mija mnie, staje na wprost okna, a tyłem do kobiety, która położyła banknot, po czym - wciąż patrząc na plakat zawieszony na szybie, schyla się i zabiera pieniądze. Całą sytuację obserwuje tamta kobieta. Starsza pani rozgląda się jeszcze kilkakrotnie dookoła. Mam nieodparte wrażenie, że szuka większej ilości gotówki. Nie znajdując jej, odchodzi, lecz wciąż krąży wokół mnie i kobiety, wyraźnie obserwując murek i chodnik.

Nie pada ani jedno słowo z ust kogokolwiek - moich, starszego pana, kobiety, czy starszej pani. Wszystko odbywa się w całkowitym milczeniu...


8 listopada 2011

112. Udany dzionek


Zaczął się wcześniej niż zwykle, bo musiałam jechać rano na badania krwi (TSH - kontrolnie - przed poniedziałkową wizytą u endokrynologa). Powrót do domu, śniadanie z Mężem i pojechaliśmy do krawca oddać do skrócenia sześć par moich spodni (hurtem, bo nie lubię mierzyć). Zima (chyba) idzie, a że mam piękne, czekoladowe, skórzane, wysokie kozaki (nówki nieśmigane, z przeceny - kupione już pod koniec ubiegłego sezonu), to można by je pokazać i swoje oko też nacieszyć ich widokiem.

Szybko i sprawnie nam poszło, więc w drodze powrotnej zakupiliśmy pieczywo i wybraliśmy (wreszcie) kalendarz na przyszły rok. Przez dwanaście miesięcy będziemy podziwiać czerwone maki na łące. Do tej pory zawsze mieliśmy góry, więc przyda się jakaś odmiana.

Po obiedzie Mąż - jak zwykle - pojechał do pracy, a ja po wyniki badań. Z duszą na ramieniu zazwyczaj jadę po ich odbiór, bo mogłyby być lepsze, ale dzisiaj jestem szczęśliwa, gdyż od ponad roku nie miałam TSH poniżej 3,69, a teraz jest 2,21 - najlepszy wynik od dwóch lat. Fakt - podczas ostatniej wizyty pod koniec sierpnia mój endokrynolog wreszcie zwiększył mi dawkę tyroksyny, czego nie chciał zrobić wcześniej. Wyszło na moje - TSH od razu spadło. Hurra! To było trzynaste badanie w ciągu ponad trzech lat, jak mnie zdiagnozowano. Zawsze lubiłam tę cyferkę - jak widać - chyba z wzajemnością.

W drodze do domu udało mi się uniknąć ataku kilku komarów oraz os (pogoda wariuje, więc nie ma się co dziwić owadom, że zgłupiały). Zamiast poszukiwanych pilnie wełnianych skarpet, zakupiłam pomarańczowe rajstopy w odcieniu "papaya" - w sam raz na jesień, żeby poprawić sobie humor jak słońce przestanie świecić, a zaczną się wiatry i deszcze. Na koniec jeszcze zapisałam się wreszcie do osiedlowej biblioteki (dostałam kolejną plastikową kartę) i od razu wypożyczyłam ciekawą lekturę.

Teraz siedzę, czekam aż mój mózg zacznie wydzielać endorfiny (jak się zjadło całą tabliczkę mlecznej czekolady to tak jest), mając nadzieję, że pomogą mi one stłumić odczuwanie bólu kręgosłupa, który - po kilkunastu tygodniach milczenia - daje mi do wiwatu.     
    

111. Złość kontra smutek


Ktoś kiedyś  powiedział, że "złość jest silniejsza niż smutek"... Jeszcze jakiś czas temu wolałam być zła, niż smutna. Złość dawała mi siłę, władzę, energię do działania. Smutek mnie obezwładniał, wpychał w mysią dziurę, ukrywał przed światem. W sumie, jak się zastanowiłam i przeanalizowałam różne sytuacje z własnego życia, obie te emocje potrafią się przeplatać, mijać, być dla siebie punktem zaczepienia...

Teraz - wiedząc, do czego może prowadzić niekontrolowana złość - świadomie wybieram smutek. Nie żebym go akurat odczuwała w ostatnich dniach - nie. Może być on bardzo twórczy - ileż to świetnej poezji i prozy powstało dzięki temu stanowi ducha.

Jak dla mnie złość ma bardzo niszczącą siłę. Smutek natomiast - jeśli jest dobrze przeżyty - przywołuje nadzieję...


7 listopada 2011

110. Bajka o zasmuconym Smutku


Znalezione w sieci…

"Po piaszczystej drodze szła niziutka staruszka. Chociaż była już bardzo stara, to jednak szła tanecznym krokiem, a uśmiech na jej twarzy był tak promienny, jak uśmiech młodej, szczęśliwej dziewczyny. Nagle dostrzegła przed sobą jakąś postać. Na drodze ktoś siedział, ale był tak skulony, że prawie zlewał się z piaskiem. Staruszka zatrzymała się, nachyliła nad niemal bezcielesną istotą i zapytała:
- Kim jesteś? 
Ciężkie powieki z trudem odsłoniły zmęczone oczy, a blade wargi wyszeptały: 
- Ja? Nazywają mnie Smutkiem.
- Ach! Smutek! - zawołała staruszka z taką radością, jakby spotkała dobrego znajomego.
- Znasz mnie? - zapytał Smutek niedowierzająco.
- Oczywiście, przecież niejeden raz towarzyszyłeś mi w mojej wędrówce.
- Tak sądzisz? - zdziwił się Smutek - to dlaczego nie uciekasz przede mną? Nie boisz się?
- A dlaczego miałabym przed Tobą uciekać, mój miły? Przecież dobrze wiesz, że potrafisz dogonić każdego, kto przed Tobą ucieka. Ale powiedz mi, proszę, dlaczego jesteś taki markotny? 
- Ja... jestem smutny - odpowiedział Smutek łamiącym się głosem.
Staruszka usiadła obok niego. Smutny jesteś... - powiedziała i ze zrozumieniem pokiwała głową - a co Cię tak bardzo zasmuciło?
Smutek westchnął głęboko. Czy rzeczywiście spotkał kogoś, kto będzie chciał go wysłuchać? Ileż razy już o tym marzył. 
- Ach... wiesz... - zaczął powoli i z namysłem - najgorsze jest to, że nikt mnie nie lubi. Jestem stworzony po to, by spotykać się z ludźmi i towarzyszyć im przez pewien czas. Ale gdy tylko do nich przyjdę, oni wzdrygają się z obrzydzeniem. Boją się mnie jak morowej zarazy. I znowu westchnął - wiesz, ludzie wynaleźli tyle sposobów, żeby mnie odpędzić. Mówią: tralalala, życie jest wesołe, trzeba się śmiać, a ich fałszywy śmiech jest przyczyną wrzodów żołądka i duszności. Mówią: co mnie nie zabije, to mnie wzmocni. I dostają zawału. Mówią: trzeba tylko umieć się rozerwać. I rozrywają to, co nigdy nie powinno być rozerwane. Mówią: tylko słabi płaczą. I zalewają się potokami łez, albo odurzają się alkoholem i narkotykami, byleby tylko nie czuć mojej obecności.
- Masz rację - potwierdziła staruszka - ja też często widuję takich ludzi.
Smutek jeszcze bardziej się skurczył - przecież ja tylko chcę pomóc każdemu człowiekowi. Wtedy, gdy jestem przy nim, może spotkać się sam ze sobą. Ja jedynie pomagam zbudować gniazdko, w którym może leczyć swoje rany. Smutny człowiek jest tak bardzo wrażliwy. Niejedno jego cierpienie podobne jest do źle zagojonej rany, która co pewien czas się otwiera. A jak to boli! Przecież wiesz, że dopiero wtedy, gdy człowiek pogodzi się ze smutkiem i wypłacze wszystkie wstrzymywane łzy, może naprawdę wyleczyć swoje rany. Ale ludzie nie chcą, żebym im pomagał. Wolą zasłaniać swoje blizny fałszywym uśmiechem, albo zakładać gruby pancerz zgorzknienia.
Smutek zamilkł. Po jego smutnej twarzy popłynęły łzy - najpierw pojedyncze, potem zaczęło ich przybywać, aż wreszcie zaniósł się nieutulonym płaczem. Staruszka serdecznie go objęła i przytuliła do siebie. Płacz, płacz Smutku - wyszeptała czule - musisz teraz odpocząć, żeby potem znowu nabrać sił, ale nie powinieneś już dalej wędrować sam. Będę Ci zawsze towarzyszyć, a w moim towarzystwie zniechęcenie już nigdy Cię nie pokona.
Smutek nagle przestał płakać. Wyprostował się i ze zdumieniem spojrzał na swoją nową towarzyszkę.
- Ale... ale kim Ty właściwie jesteś?
- Ja? - zapytała figlarnie staruszka uśmiechając się przy tym tak beztrosko, jak małe dziecko - JA JESTEM NADZIEJA!"

109. Lustro


Odbijam się w innych ludziach jak w krzywym zwierciadle. Obserwuję ich zachowania i jakbym sama przeglądała się w lustrze. Kolejna ściana do pokonania - nie mur, który da się przeskoczyć. Konfrontacja boli, ale tak ma być teraz, żeby potem było lepiej.


6 listopada 2011

108. Churching, czyli szukając swojego kościoła


XXI wiek nam nastał, a z nim pojawiły się nowe trendy, zapożyczone z języków obcych. Mamy zatem jogging, nordic walking, shopping, clubbing, a teraz nastała moda na churching. Społeczeństwo, coraz bardziej świadome swoich potrzeb, wysoko stawia poprzeczkę miejscom, co do których ma swoje wymagania, oczekiwania, czy wręcz nawet żądania.

W niepamięć odeszły czasy, kiedy niedzielne msze gromadziły tłumy parafian - ściśle według rejonizacji - gdzie mieszkam, tam chodzę do kościoła. Nie mają takiego wyboru mieszkańcy małych wsi, ale już w miasteczkach i miastach - raj na ziemi. Stare, nowe, ładne, brzydkie, wysokie, niskie - budowli ze znakiem krzyża w bród.

Kościół to nie tylko miejsce. Kościół to wspólnota - wiernych i księży. Ci ostatni - podobnie jak pierwsi - są tylko ludźmi - też grzeszą, też błądzą, też wątpią. Często o tym zapominamy, jako główny i niepodważalny argument podając to, iż powinni oni świecić przykładem. Często tak nie jest i dla wielu z nas to idealne usprawiedliwienie, żeby z takiego kościoła i z takich księży dobrowolnie zrezygnować.

Ostatnio zdarzyło mi się trafić na kilka artykułów poświęconych wiernym, którzy w poszukiwaniu "swojego" kościoła kierują się rankingiem oraz opinią innych osób. Tu i tu jest taki a taki ksiądz, który głosi fajne kazania. Gdzie indziej spowiedź nie jest stresującym przeżyciem, lecz rozmową. W tym miejscu jest świetny organista. Tam są oddzielne salki dla dzieci, które - pod opieką - mogą słuchać słów przeznaczonych specjalnie dla nich, nie przeszkadzając dorosłym.

Kościół - powoli - ale jednak się zmienia, przyglądając się potrzebom wiernych, wychodzi z różnymi inicjatywami, mającymi przyciągnąć ludzi akurat do tej konkretnej parafii. Wygląda to na "walkę o wiernego", ale nie ma się co dziwić - konkurencja na rynku jest duża. Powstają więc dodatkowe msze niedzielne, rekolekcje dla pracujących, czy dla osób żyjących w związkach niesakramentalnych i wiele, wiele innych.

Mając wybór - czy iść do kościoła, gdzie trzęsę się z zimna, bo proboszcz od lat nie potrafi rozwiązać problemu ogrzewania; gdzie zamiast kazań o wierze, słyszę agitację polityczną; gdzie przedstawiają mi obraz Boga jako kogoś, kto tylko czeka na moje potknięcie, za które spotka mnie straszliwa kara; nie mam obiekcji, by uprawiać churching i szukać sobie takiej wspólnoty, w której czuję się bezpiecznie, spokojnie i w której msza nie jest dla mnie odfajkowaniem kolejnego  punktu programu przewidzianego na niedzielę, lecz spotkaniem z Kimś, do Kogo lecę jak na skrzydłach, nie mogąc się doczekać na wspólne uczestnictwo w tym niezwykłym misterium.


5 listopada 2011

107. Zarządzanie agresją


Agresja – coś, z czym jeszcze mam problem; coś, z czym sobie nie do końca radzę; coś, nad czym nadal pracuję. Agresja - czyli zamierzone działanie, którego celem jest wyrządzenie krzywdy, zadanie bólu, spowodowanie straty. Czynem lub słowem. Wrodzona czy nabyta - wciąż trwa o to spór.

Agresja może pochodzić z trzech źródeł - 1) z naszych genów, z naszej biologii (Hobbes w "Lewiatanie" dowodził, że ludzie są z natury samolubni, brutalni i okrutni dla innych ludzi, czyli "Homo homini lupus" - człowiek człowiekowi wilkiem) jesteśmy instynktownie agresywni; 2) z frustracji, której skutkiem jest napięcie emocjonalne, które to z kolei staje się pobudką do agresji, gdyż to właśnie ona powoduje rozkład napięcia emocjonalnego i dlatego może być kierowana na osobę lub rzecz, które są przyczyną frustracji; 3) z wyuczenia społecznego (podobnie jak wiele innych zachowań), może być wynikiem przykrych doświadczeń (wytwarzają one stan pobudzenia emocjonalnego, które prowadzi do zachowań agresywnych).

Wiadomo, że jako małe dzieci, czerpiemy wiedzę o świecie z obserwacji innych - przeważnie swoich najbliższych, czyli matki, ojca, rodzeństwa. Patrząc na ich zachowania, tworzymy swoje własne mapy. Jeśli widzimy, że w domu rodzinnym ludzie na siebie krzyczą, obrzucają się wyzwiskami, czy wręcz dochodzi do przemocy fizycznej, z takim oto obrazem idziemy w świat. Dla nas jest to naturalny sposób rozwiązywania problemów i rozładowywania napięcia emocjonalnego, jakie się w każdym gromadzi.

Bardzo długo nie widziałam, że mam ogromny problem z agresją. Bardzo długo żyłam w przekonaniu, że to jak reaguję, jest normalne. Teraz wiem, że się myliłam. Zderzenie z kolejną ścianą w życiu było - i nadal jest - bolesne, lecz potrzebne, żeby to zmienić. Pamiętam kiedy Mąż powiedział mi, że się mnie boi, bo jestem nieobliczalna. Zapaliła mi się czerwona lampka. Przestraszyłam się, bo nie chcę, żeby ktokolwiek, a szczególnie ktoś, kto jest mi tak bliski i kochany, żył ze mną w strachu i niepewności, bez poczucia bezpieczeństwa.

Każdy ma prawo się złościć, każdy ma prawo krzyknąć, czy zakląć. Chodzi jednak o to, by się nie nakręcać - tak, jak mnie się to zdarzało. Wpadałam w taką furię, że nie pamiętałam co mówiłam, a potem - kiedy Mąż powtarzał mi moje słowa - nie mogłam uwierzyć, że to ja je wypowiedziałam. Tak właśnie było kilkanaście dni temu, kiedy - już po wszystkim - czułam ogromny wstyd. Zostałam z tą emocją bardzo długo, bo wyrzuty sumienia nie dawały mi spokoju. Teraz już wiem, że to była moja kara za tamto zachowanie. Muszę się pilnować, żeby już nigdy więcej nie dopuścić do takiej sytuacji.

Praca nad sobą i ze sobą jest długą i wyboistą drogą, na której zdarza mi się potykać i upadać, ale nie poddaje się i walczę o siebie - sama będąc dla siebie przeciwnikiem. Patrząc bowiem na swoje agresywne zachowania, widzę zachowania własnego ojca. Nie chcę być taka jak on, nie chcę tak podchodzić do życia i ludzi jak on.

Cieszę się swoim każdym, nawet najmniejszym, sukcesem - choć gdybym podała konkretne przykłady - pewnie dla wielu wydałyby się one może śmieszne, czy niedorzeczne. Tak naprawdę tylko ja wiem, ile kosztuje mnie zarządzanie własną agresją... 


4 listopada 2011    

106. Zamknięte drzwi i otwarte okno


Wszystko jest w życiu po coś... Pewnie się powtarzam z tym zdaniem, ale nic to. Wierzę w nie głęboko i prawdziwie. Nie zawiodłam się na jego przesłaniu.

Kilka dni temu pisałam o swoich dylematach związanych z instytucją kościoła. Kiedy wróciliśmy z Mężem z cmentarza we Wszystkich Świętych, okazało się, że tamten post wylądował na głównej. Długo chyba tam nie wisiał, ale nie o to chodzi. Kilkanaście osób zostawiło swoje komentarze, ale dostałam również bardzo zaskakujący mail - od pewnego Księdza, który nie przeszedł obojętnie wobec moich rozterek. Najbardziej urzekł mnie tym: "sytuacja, jaką Pani opisała wygląda trochę tak: źle mnie potraktowali w jednym czy drugim sklepie spożywczym, to ja już więcej nie pójdę na zakupy do żadnego spożywczaka. A przecież jeść trzeba, prawda"?

Nigdy nie wiadomo do kogo trafią nasze słowa i kto je przeczyta. Życie jest pełne niespodzianek. Każdy człowiek, który pojawia się na naszej drodze, może nas czegoś nauczyć. Wystarczy tylko posłuchać…

Kiedy mówisz (ks. J. Twardowski)

Nie płacz w liście 
nie pisz że los ciebie kopnął
nie ma sytuacji na ziemi bez wyjścia
kiedy Bóg drzwi zamyka - to otwiera okno

odetchnij popatrz
spadają z obłoków
małe wielkie nieszczęścia potrzebne do szczęścia

a od zwykłych rzeczy naucz się spokoju
i zapomnij że jesteś gdy mówisz że kochasz

105. Przeciwbólowo


Jak mówię, że chce mi się jeść, to znaczy, że NATYCHMIAST muszę ten głód zaspokoić. To samo z piciem i zmęczeniem. Jak powiem, że mnie coś boli, jest już tak źle, że nie dam rady wytrzymać. Ale problem polega na tym, że nie lubię się przyznawać do wszystkich powyższych stanów, więc milczę i cierpię, a potem - jak już się odezwę - gwałtu, rety, olaboga...

Z jedzeniem trochę się poprawiło, bo potrafię o siebie CZASAMI zadbać, czyli zrobić i zjeść. Ze zmęczeniem różnie bywa - z nosem prawie przy ziemi, ale nie usiądę jak coś sobie ubzduram, że musi być tu i teraz.

Z bólem walczę psychicznie, ale dzisiaj mi nie wyszło i pozwoliłam mu popsuć fajne popołudnie. I gdyby nie rozmowa telefoniczna z Mężem, który wręcz nakazał mi iść i wziąć tabletkę przeciwbólową, pewnie dalej bym siedziała i cierpiała. Nawet pisać mi się nie chciało. Nic mi się tak naprawdę nie chciało. Właściwie nie - na marudzenie i narzekanie oraz użalanie się nad sobą miałam ochotę, ale mi przeszło. Uff...


3 listopada 2011   

104. I pięknie jest…


Ależ cudna pogoda. Wstaję rano razem z Mężem (on dziś wyjątkowo na pierwszą zmianę szedł do pracy), odsuwam zasłony i widzę słońce - bajka - aż chce się z domu wyjść. Wzięłam ze sobą aparat, pojechałam wcześniejszym autobusem na terapię, a po drodze robiłam zdjęcia napotkanym drzewom, krzewom i liściom. W rozpiętej kurtce, z rozwianym szalem, bez rękawiczek i z uśmiechem na twarzy - do świata, do ludzi, do siebie samej. Zgłodniałam, weszłam więc do piekarni, w której pani sprzedawczyni specjalnie dla mnie zrobiła dwie kanapki, które smakowały wybornie. Jak to miło, że komuś się chce, że nie narzeka...

Policzyłam dzisiaj ile jeszcze spotkań zostało do końca roku. Wyszło, że siedem. Nastawiam się psychicznie na rozstanie i nie jest mi smutno. Tak być musi, zwykła kolej rzeczy. Nawet moja terapeutka dziwiła się, że nie ma we mnie złości z powodu nieuchronnego końca.

Kilka dni temu zamówiłam książkę, po wyjściu z ośrodka pojechałam ją odebrać z księgarni. Mogę oszczędzić na ubraniach, kosmetykach, czy gadżetach, ale lektury nie potrafię sobie odmówić. Od dziecka uwielbiałam czytać. Książki wręcz pochłaniałam. Niektóre - jak byłam mała - już w drodze ze szkoły do domu. Kiedy podrosłam, wszystkie oszczędności zostawiałam w księgarni, którą mijałam jak wracałam z liceum. Do tej pory tak mam - zawsze wybiorę książkę.


2 listopada 2011

103. Nikt nic nie wie


Każdy z nas jest chyba czasem postawiony w sytuacji, w której musi wybrać - reakcję albo jej brak na czyjeś słowa albo czyny. Jeśli są wokół nas inni ludzie, niejednokrotnie czekamy na ich działanie. Jeden ogląda się na drugiego i nieraz wszyscy biernie się tylko przyglądają, czekając na dalszy rozwój wypadków. Zupełnie jak w tej historyjce, którą wyszperałam...

"Były sobie cztery osoby: Każdy, Ktoś, Ktokolwiek i Nikt. Trzeba było wykonać bardzo ważną pracę i Każdy został o to poproszony. Każdy był pewien, że Ktoś to zrobi. Ktokolwiek mógł to zrobić, ale Nikt tego nie zrobił. Ktoś zezłościł się z tego powodu, ponieważ było to powinnością Każdego. Każdy myślał, że Ktokolwiek mógł to zrobić, ale żadnemu z nich nie przyszło do głowy, że Nikt tego nie zrobi. Skończyło się na tym, że Każdy obwiniał Kogoś za to, że Nikt nie zrobił tego, co mógł zrobić Ktokolwiek".

102. Postscriptum


Wszystko to, co opisałam we wczorajszym poście, było tylko wierzchołkiem góry lodowej, z którą mnie i Mężowi przyszło się zmierzyć w samym szpitalu i jeszcze długo później.

Przeżyliśmy wiele niesłychanie bolesnych chwil, których nie poruszyłam w liście do szefostwa szpitala, gdyż chciałam trzymać się faktów. I tak - według nich - zostałam uznana za histeryczkę, nieodporną na ból; domagającą się czegoś, co nie istniało - co było tylko komórką. Usłyszałam od adresata listu, że mam jedynie 3 % szans na urodzenie dziecka. Ciekawe skąd miał te obliczenia.

Potem, po fakcie, okazało się, że trzy spośród moich koleżanek miały do czynienia z tym samym panem - każdej postawił złą diagnozę - jedna miała być dozgonnie bezpłodna (dwa lata temu naturalnie zaszła w ciążę i urodziła bez problemu zdrowego synka), druga miała mieć córkę z zespołem Downa (dziewczynce nic nie dolega), a trzecia miała macicę do natychmiastowego usunięcia (okazało się, że konieczna była jedynie tzw. kosmetyczna interwencja). Tyle w temacie kompetencji pana doktora.

Jedyną osobą, która okazała nam zrozumienie i chęć pomocy, była pani, zajmująca się przestrzeganiem praw pacjenta. Po opisaniu jej całej sytuacji, usłyszałam, że podziwia mnie za to, iż miałam siłę trzy dni po wyjściu ze szpitala wrócić tam i walczyć o godne traktowanie. Niestety - ordynator oddziału, do którego nas zaprowadziła, nie stanął na wysokości zadania, broniąc swoich pracowników i  kolegów po fachu. Po poradzie, uzyskanej od pani rzecznik, napisałam pismo do dyrekcji szpitala. Jednym z jej członków okazał się być lekarz, który wykonywał jedno z badań usg, czyli wyszło na to, że pisząc do niego, skarżę się na złe potraktowanie przez niego samego. Paradoksalnie ów dyrektor i lekarz w jednym jest - w hierarchii służbowej - podległy ordynatorowi, który - w świetle tej samej zależności - jest podległym dyrektorowi, czyli właśnie owemu lekarzowi. Żeby nie było tak prosto - na wypisie ze szpitala miałam adnotację, iż moim lekarzem prowadzącym był syn pana dyrektora, który odbywa staż w szpitalu. Nie byłoby w tym nic dziwnego, ale przez trzy dni pobytu ani razu nie udało mi się nawet zobaczyć owego syna. Ciekawa więc jestem jakim cudem był on moim lekarzem prowadzącym.

Po rozmowie z dwuosobową dyrekcją szpitala poczuliśmy się z Mężem jak intruzi, którzy przychodzą nie wiadomo po co, nie wiadomo do kogo. Zamiast zrozumienia i przeprosin, dostaliśmy kubeł zimnej wody w postaci słów, że możemy sobie iść od radia i telewizji, a i tak nic im nie udowodnimy. Faktycznie - żeby dostać kserokopię całej dokumentacji medycznej, musieliśmy wystosować oddzielnie pismo do tej samej dyrekcji, a na skserowanie kilkunastu kartek A4 czekaliśmy dwa dni, w trakcie których władze placówki zdołały zarówno sfałszować (zamazując litery) zarówno moją kartę, jak również wynik badania histopatologicznego.

Takie były fakty. Teraz wiem, że gdybyśmy wtedy mieli dobrego prawnika i pozyskali jeszcze nieskorumpowanego lekarza ginekologa, z ich wsparciem i pomocą, sprawa byłaby do wygrania, ale w tamtych chwilach - pełnych bólu i rozpaczy - nie mieliśmy ani tej wiedzy, jaką mamy teraz; ani siły, by walczyć z systemem. Nikt jednakże nie zwróciłby nam naszego dziecka.

Próbowaliśmy dochodzić swoich racji na tyle, na ile było to wtedy możliwe. Chcieliśmy zwrócić uwagę dyrekcji szpitala na nieprawidłowości, jakich doświadczyłam. Jako kobieta nie chciałam, by ktokolwiek, kto znalazłby się w podobnej do mojej sytuacji, został dokładnie tak samo potraktowany. Z tego, co się dowiedziałam od pani rzecznik, ponoć byłam jedyną osobą, która zdecydowała się na taki krok. Rozumiem, że każdy reaguje na swój sposób, bo każdy inaczej przeżywa pewne sprawy. Niektórzy chcą jak najszybciej zapomnieć i nie chcą rozdrapywać ran. Mają do tego prawo. Miałam potrzebę opowiedzenia o tym, co mnie spotkało, gdyż była we mnie niezgoda na brak poszanowania moich praw jako pacjentki. Wiem, że gdybym nie napisała tamtego listu, do dziś żyłabym w poczuciu, że mogłam spróbować zawalczyć o siebie i dziecko. I tak zdarza mi się jeszcze czasem myśleć, że może trzeba było zrobić tak, a nie inaczej... Staram się jednak nie trzymać tych myśli przy sobie, bo - oprócz dodatkowego cierpienia - nic dobrego mi one nie przyniosą.

Pamiętam, jak leżałam kilkanaście godzin, wijąc się z bólu. Czułam, że nie da się uratować mojego dziecka. Pamiętam jak prosiłam Boga tylko o jedno - o siłę, żebym dała radę przez to wszystko przejść. Czułam, że On jest ze mną. Czułam, że mnie nic się nie stanie. Zaufałam Mu bezgranicznie i nie pytałam "dlaczego"?

Zabieg robiono mi w nocy, po godzinie 22. Mąż musiał opuścić szpital po 20. Po wszystkim przywieziono mnie na salę na wózku inwalidzkim, gołą od pasa w dół. Ledwo dałam radę sama wejść na łóżko. Potem zaczęłam wymiotować. Dobrze, że oparłam się na ręce, na boku, bo inaczej mogłabym się zadusić. Gdyby nie jedna z kobiet na sali, która poszła po pielęgniarkę, leżałabym tak do rana. Nikt się mną nie przejmował. Czułam się jak worek z ziemniakami rzucony na posłanie - brudny, upodlony, sponiewierany, pozbawiony godności.

Następnego dnia rano, zaraz po ósmej, przyszedł Mąż. Spojrzałam na niego, on na mnie i - bez słów - przytuleni do siebie, zaczęliśmy płakać. Płaczę i teraz, pisząc te słowa, bo wspomnienia wracają. Trwaliśmy tak w uścisku, w cierpieniu i bólu nie do opisania.

Żałobę po stracie naszego dziecka przeżywaliśmy z Mężem w samotności, gdyż jego rodzina nie wiedziała (i nadal nie wie) o niczym, a moi rodzice odetchnęli z ulgą, że problem w postaci dodatkowej osoby, sam się rozwiązał. Nikt z nami nie rozmawiał i do tej pory nie rozmawia na temat poronienia. Jakoś pusto zrobiło się wtedy wokół nas - znajomi nagle zniknęli i niektórzy z nich nawet teraz nas unikają. Nie mam do nich pretensji, bo trudno jest oczekiwać od ludzi tego, czego nie są w stanie dać.

Nasz Synek żyje w naszej pamięci, a świeczka dla Niego pali się w naszych sercach. Ten ogień nigdy nie zgaśnie. Nie mogliśmy się z Nim pożegnać, nie mogliśmy Go pochować, nie mamy Jego mogiłki. Mamy siebie, naszą miłość i wiarę w Boga.


1 listopada 2011     

101. Każda śmierć jest tragedią


Cieszę się, że właśnie dziś Onet stanął na wysokości zadania i - przez kilka godzin - na głównej był ten oto artykuł:


Długo nie mogłam i nie chciałam poruszać wprost tematu poronienia, zwłaszcza, że jego wspomnienie jest wciąż żywe i bolesne. Chyba jednak nadszedł odpowiedni czas, aby się tymi przeżyciami podzielić. W nawiązaniu do ww. linku, postanowiłam skopiować list (celowo usunęłam z niego wszystkie daty, nazwiska oraz miejsca), jaki napisałam do dyrekcji szpitala, w którym kilkanaście miesięcy temu przeżyłam najgorszą traumę swojego życia. 

**************************************************************

Szanowny Panie .......................,
  
W dniach ...................... przebywałam na Oddziale Ginekologiczno-Położniczym szpitala, w którym pełni Pan funkcję .................... Wszelkie informacje na temat rozpoznania, z jakim trafiłam na ww. oddział oraz inne dane znajdują się w mojej karcie i to nie one będą przedmiotem tego listu.

Zdecydowałam się do Pana napisać ponieważ uważam, że podczas mojej hospitalizacji nie zostały respektowane moje prawa jako pacjenta, a konkretnie punkt 4 - prawo do intymności i poszanowania godności osobistej w czasie udzielania świadczeń zdrowotnych oraz punkt 6 – prawo (pacjenta lub jego przedstawiciela ustawowego) do uzyskania przystępnej informacji od lekarza o: swoim stanie zdrowia, rozpoznaniu, proponowanych oraz możliwych metodach diagnostycznych, leczniczych, dających się przewidzieć następstwach ich zastosowania albo zaniechania, wynikach leczenia, rokowaniu (…)

Od momentu pierwszego badania przez lekarza dyżurującego oraz pierwszego usg aż do trzeciego usg, żaden z lekarzy nie udzielił mi konkretnych informacji dotyczących mojego stanu zdrowia, a wszelkie moje pytania albo pozostawały bez odpowiedzi, albo były to zdawkowe slogany – „musimy Panią poobserwować”. Również mój mąż nie uzyskał żadnej informacji na temat mojego stanu od lekarza w pokoju lekarskim. Podczas trzeciego usg, które miało miejsce .................... po wieczornym obchodzie lekarskim, a które wykonywał dr ................., usłyszałam słowa „poronienie zatrzymane, robimy zabieg”. Na moje pytanie z prośbą o wyjaśnienie o jaki zabieg chodzi i na czym ma on polegać usłyszałam, że mam iść na salę i ktoś po mnie przyjdzie.

W tym momencie zadaję Panu pytanie – czy tak powinien zachować się lekarz wobec pacjenta? Jak zachowanie dr ..................... rozpatrywać w świetle punktu 6 Karty Praw Pacjenta?

Przed zabiegiem podano mi dożylnie znieczulenie i z tym faktem związane są moje kolejne pytania – co dokładnie mi podano, w jakiej dawce i jakie są procedury dobierania dawki dla konkretnego pacjenta, jak również dlaczego nie wykonano tego zabiegu w uśpieniu? Zadaję te pytania, gdyż – moim zdaniem – znieczulenie było zbyt słabe ponieważ ból był tak silny, że nie mogłam powstrzymać się od krzyku. W tym momencie nie został respektowany punkt 4 Karty Praw Pacjenta – dr .............................., który wykonywał zabieg ośmielił się na skomentowanie mojego cierpienia słowami „jaka wrażliwa”. Czy tak wygląda poszanowanie godności osobistej pacjenta na tutejszym Oddziale Ginekologiczno-Położniczym?

Chciałabym zwrócić Pana uwagę na ww. zachowania lekarzy, gdyż brak na nie reakcji i ich tolerowanie przyczyniać się może do negatywnego odbioru całego personelu oddziału, a przecież nie wszyscy pracujący na nim lekarze zachowują się podobnie. W tym miejscu chciałabym podkreślić bardzo profesjonalne podejście dr .........................., który w momencie porannego obchodu ...................., jak również w chwilę po nim, poświęcił mnie i mojemu mężowi czas, aby dokładnie odpowiedzieć na zadane przez nas pytania oraz wyjaśnić nasze wątpliwości.

Ponieważ nie zgadzam się na tego typu negatywne zachowania ze strony lekarzy, z jakimi miałam do czynienia, ......................, wraz z mężem, spotkaliśmy się z p. ........................ – Rzecznikiem Praw Pacjenta szpitala. Zaproponowała nam ona spotkanie i rozmowę z ordynatorem oddziału – dr ................., który wyjaśnił nam medyczne aspekty poronienia. Podczas tej rozmowy przedstawiliśmy dr .................... swoje stanowisko w sprawie łamania punktu 4 i 6 Karty Praw Pacjenta prosząc go o interwencję. Nie będąc do końca usatysfakcjonowaną i nie mając pewności co do reakcji dr ........................, zdecydowałam się napisać do Pana ponieważ wszelkie dotychczasowe rozmowy odbywały się ustnie, co nie daje mi żadnej gwarancji, że negatywne zachowania lekarzy nie będą powtarzać się w przyszłości.

Chcę poruszyć jeszcze jeden aspekt, który jest często pomijany, czy lekceważony przez lekarzy i cały personel – aspekt psychologiczny. Nie wiem na ile lekarze uświadamiają sobie jak ważną rolę odgrywa ta sfera w procesie leczenia każdego pacjenta, a pacjentek po przebytym poronieniu w szczególności. Dlaczego więc – mając na uwadze moją psychikę – pozwolono mi leżeć na sali z kobietami w zaawansowanej ciąży, jak również z matką i jej nowo narodzonym dzieckiem? Czy w sytuacji zagrażającego poronienia skazywanie pacjentki na dodatkowe cierpienia psychiczne w postaci choćby słuchania bicia serca innych dzieci w łonie matek jest uzasadnione? Czy naprawdę nie było żadnego wolnego łóżka na sali, na której znalazłyby się osoby w sytuacji podobnej do mojej? Dlaczego nikt z personelu nie poinformował mnie o możliwości konsultacji psychologicznej? Dlaczego podczas badań i usg nie mógł mi towarzyszyć mąż?

Tutejszy szpital cieszy się bardzo dobrą opinią w kwestii wcielania w życie hasła „rodzić po ludzku”. Dlaczego nie może wcielić w życie innego hasła – „ronić po ludzku”? Nie będę się rozpisywać czym dla rodziców jest strata dziecka – nieważne w którym tygodniu, czy miesiącu ciąży. Fakty są nieubłagane – na 100 ciężarnych kobiet 10-15 poroni swoje dzieci, więc sprawa nie jest tak marginalna jakby się mogło wydawać. Może warto zainwestować w szkolenia psychologiczne dla lekarzy i personelu jak to robią inne szpitale w Polsce?

Zdaję sobie sprawę z faktu, iż lekarze nie otrzymują wynagrodzenia za empatię i współczucie, ale za wykonywaną pracę, lecz nie usprawiedliwia to w żadnej mierze ich przedmiotowego podejścia do pacjenta, traktowania go jak kolejnego medycznego przypadku, a nie człowieka, który ma prawo do przeżywania swoich obaw, lęków, emocji. Lekarz to nie tylko zawód, lecz może nawet – przede wszystkim – powołanie, polegające na pomocy i służeniu swoją wiedzą i umiejętnościami drugiemu człowiekowi. Może warto uświadomić to wszystko tym lekarzom, którzy popadli w rutynę; którzy uciekają od zadawanych pytań i którzy – co gorsze – swoim zachowaniem zadają kolejne cierpienia pacjentowi pozwalając sobie na komentarze świadczące o braku kultury i taktu.

Nie mam jakichkolwiek pretensji do lekarzy o to, że poroniłam, bo zdaję sobie sprawę, że z medycznego punktu widzenia, uratowanie mojej ciąży nie miało szans. Mam natomiast uzasadnione podstawy, aby domagać się respektowania moich praw jako pacjentki szpitala. Pomimo swojego bólu i przeżytego cierpienia, jestem w stanie walczyć o godne traktowanie, nie przyzwalając na wzrost negatywnych zachowań lekarzy.

Ostatnia sprawa, którą chcę poruszyć, dotyczy mojego prawa do uzyskania od szpitala pisemnego zgłoszenia urodzenia dziecka, które to prawo przysługuje każdemu dziecku (medycznie płodowi, zarodkowi), bez względu na czas zakończenia ciąży. Szpital wydaje w takiej sytuacji kartę zgonu oraz ww. pisemne zgłoszenie urodzenia dziecka. Jestem zainteresowana otrzymaniem ww. dokumentów,  jak również wydaniem ciała, które nie jest własnością szpitala.

Oczekuję poważnego i dogłębnego potraktowania mojego listu, jak również szczegółowych odpowiedzi na zadane przeze mnie pytania i ustosunkowanie się do zachowań dr ............................ oraz dr ........................... W przypadku braku odpowiedzi ze strony szpitala, nie wykluczam nagłośnienia mojej sprawy w mediach, jak również w Ministerstwie Zdrowia. Mam nadzieję, że – przy dobrej woli szpitala – uda się tego uniknąć.
                                                                                                   
Z wyrazami szacunku,
                                                                                                        .......................................
  
Bibliografia:
Aniołkowe mamy, Historie kobiet, które poroniły, Porady ekspertów, M, Kraków 2009.
Barton-Smoczyńska, I., O dziecku, które obróciło się na pięcie, NAF, Łomianki 2006.
Poronienie, Zrozumieć rodziców po stracie, red. C. Klahs, W drodze, Poznań 2010.
Karta Praw Pacjenta
Przyrzeczenie Lekarskie
www.poronienie.pl – strona internetowa Stowarzyszenia Rodziców po Poronieniu, na której znajdują się – między innymi - przydatne akty prawne, jak również inne informacje

**************************************************************

Próbowaliśmy razem z Mężem walczyć o nasze prawa, ale dyrekcja szpitala na spotkaniu z nami, które odbyło się w następnym dniu od dostarczenia ww. listu, potraktowała nas bardzo obcesowo i niegrzecznie. Cała dokumentacja medyczna, której kopii zażądaliśmy od władz placówki, została sfałszowana - łącznie z kartą wypisu, gdzie w chwili przyjmowania na oddział figurowało "poronienie zagrażające". W otrzymanej przez nas kopii tamte słowa zostały przerobione na "resztki po poronieniu".