141. Wróżby i wróżki
Dzisiaj Andrzejki, a wróżby ponoć wczoraj miały mieć miejsce... Nic to - jak zwykle obudziłam się z ręką w nocniku. Tak sobie myślę i zastanawiam się czy ja kiedykolwiek uczestniczyłam w prawdziwych wróżbach andrzejkowych. Jeśli już, to na pierwszym roku studiów na pewno, ale i tak nic z nich nie pamiętam, poza tym, że było ciemno i same baby obecne w sali wykładowej.
Przyznam się Wam (choć nie powinnam), ale skoro "to już było i nie wróci więcej", mogę zeznawać. Dawno, dawno temu dość często chodziłam do "wróżek". Odwiedziłam ich kilka, jak nie kilkanaście w sumie, w tym znalazł się w ich gronie jeden mężczyzna - rodzynek absolutny. W ruch szedł tarot, zwyczajne karty oraz moje dłonie. Dwa razy miałam również opracowany horoskop na podstawie dokładnej daty urodzenia, ale to akurat z wróżbami niewiele miało wspólnego, raczej z astrologią, astronomią i programem komputerowym, który dokonał wykresu mapy nieba tamtego pamiętnego dnia, kiedy przyszłam na świat.
Ostatnio, podczas porządkowania dokumentów ze starego dysku komputera, natknęłam się na katalog "wróżby", a w nim dokładny zapis tego, co usłyszałam podczas owych "seansów" oraz oba horoskopy. Trochę z tamtych słów się sprawdziło, ale jest też cała masa bzdur totalnych.
Kiedyś bardzo potrzebowałam odpowiedzi na moje pytania, teraz już nie. Patrzę na te zapiski i cały tamten mój pęd ku wróżeniu z ogromnym dystansem. Czasem się z siebie śmieję, czasem jest mi wstyd, czasem żałuję. Nie mam już potrzeby szukania, pytania i czekania na spełnienie tego, co mi pisane. Sama biorę los we własne ręce. Tego wosku wczorajszego jednak mi brakuje, chociaż czy wróżyć nie powinny sobie tylko panny?
140. Spaceru mi trzeba
Są takie dni, kiedy nie wychodzę z domu - tak, jak w poniedziałek. Brakowało mi powietrza, aż kręciło mi się w głowie. Wczoraj miałam kilka pretekstów (czasem muszę je sobie wyszukiwać), żeby być na dworze. Pogoda była cudna, słońce świeciło, trochę sobie pochodziłam. Dziś też znalazłam ze dwa powody i wyszłam.
Uwielbiam spacery, ale problem polega na tym, że nie lubię chodzić sama. Zasuwam wtedy jak mała lokomotywka - w końcu "jadę" na wziewach, więc - niczym norweskie biegaczki - mam niezłe przyspieszenie. Załatwiam, co trzeba załatwić i wracam. A taką mam ogromną ochotę podelektować się i nacieszyć oczy jesienią...
29 listopada 2011
139. Prezent
W 1991 roku nie miałam bladego pojęcia, że będę na niego tyle czekać, nawet o tym nie wiedząc. Dziś - po dwudziestu latach - odebrałam wreszcie swój prezent. Wszyscy sprzedawcy patrzyli na niego z pożądaniem, o czym nie omieszkali mi donieść jak stałam przy kasie. Ledwo go przytachałam do domu - nieporęczny do niesienia, choć raczej kwadratowy kształtem. Wagowo ciężkawy - oscyluje w okolicy trzech kilogramów. Kolorowy, aczkolwiek z przewagą czarnego.
Jeszcze go nie rozpakowałam. Stoi zafoliowany. Teraz niech on sobie poczeka na mnie - no może nie aż tyle, co ja na niego...
P.S. z 30 listopada 2011
Po rozpakowaniu wygląda mniej więcej tak (fotka z sieci):
28 listopada 2011
138. Ciotunia
Któregoś dnia dzwoni moja komórka. Odbieram i słyszę głos naszej Starszej Sąsiadeczki:
- Cześć ciociu, jesteś w domu? Zapraszam Ciebie i wujka na szarlotkę. Sama upiekłam...
- Skarbie, ale za dwadzieścia minut wychodzimy, a teraz jemy właśnie obiad. Szkoda, że wcześniej nie zadzwoniłaś.
- Ojej... A kiedy wrócisz, ciociu?
- Między piętnastą a szesnastą.
- No to pa.
- Pa.
Jestem już z powrotem, siedzę przed komputerem, sprawdzam maile. Dzwoni Starsza Sąsiadeczka:
- Cześć ciociu, gdzie jesteś?
- W domu.
- Przyjdziesz do nas za dziesięć minut?
- Dobrze, tylko odpiszę na wiadomość.
- No to pa.
- Pa.
Byłam z wizytą, zjadłam obiad, szarlotkę, wypiłam herbatę i kompot. Dostałam - na wynos - ciasto dla Męża (był już w pracy). Czytam coś w sieci. Znowu telefon od Starszej Sąsiadeczki:
- Cześć ciociu. Możesz do mnie przyjść, bo mam napisać coś z polskiego, a wiesz jak wygląda sprawa z moją ortografią?
- Mama jest?
- Nie, pojechała z tatą po zakupy.
- Wie, że dzwonisz do mnie?
- Tak, jak mi nie wierzysz, możesz z nią porozmawiać i sprawdzić.
- Wierzę, wierzę. Zaraz będę.
- No to pa.
- Pa.
Praca domowa z polskiego i przyrody odrobiona, błędy poprawione. Obie Sąsiadeczki - Młodsza i Starsza szczęśliwe z odwiedzin. Ciotunia zaś wzruszona ciepłem dziewczynek i ich sympatią do niej. Zresztą, jak za każdym razem kiedy stamtąd wraca...
27 listopada 2011
137. Pomoc NAJBIEDNIEJSZYM?
Wielkimi krokami zbliżają się święta Bożego Narodzenia, a więc - dla sporej liczby osób - czas prezentów. Dawniej dostawało się z tej okazji paczki z zakładu pracy dla dziecka lub dzieci. Teraz konkretna rodzina może się zgłosić do programu "Szlachetna Paczka" i zgłosić czego im potrzeba.
Wczoraj zaczęłam przeglądać te ogłoszenia i - w niektórych przypadkach - mam spore wątpliwości, czy ludzie, którzy tam figurują, są naprawdę najbiedniejsi. Nie będę gołosłowna - podam przykład, zmieniając jedynie imiona.
"Pani Beata (21 lat) samotnie wychowuje swojego synka Tobiaszka (4 lata). Mieszka w dwupokojowym mieszkaniu razem ze swoją mamą Zofią (42 lata) i bratem Grzegorzem (20 lat). Pani Beata nie pracuje, bo zajmuje się dzieckiem. Pan Grzegorz nie pracuje, bo studiuje dziennie. Rodzina żyje z pensji pani Zofii (1500 zł), alimentów na Tobiaszka (400 zł) oraz zasiłku pana Grzegorza (100 zł). Mieszkanie jest wynajmowane, a koszt jego utrzymania wynosi 1500 zł, czyli dokładnie tyle, ile zarabia pani Zofia. Panu Grzegorzowi bardzo przyda się komputer, gdyż studiuje. Tobiaszek czeka na klocki Lego. Pani Beata chciałaby dostać perfumy,a pani Zofia książkę science-fiction/thriller".
Takich ogłoszeń jak to, które zacytowałam, jest całkiem sporo. Nie wiem czy ktokolwiek przeprowadza jakąkolwiek weryfikację osób, zgłaszających się do programu. Moim skromnym zdaniem komputer, klocki Lego, perfumy oraz książka nie są artykułami pierwszej potrzeby. Skoro hasłem jest "pomoc NAJBIEDNIEJSZYM", zastanawiam się czym dla tej rodziny jest bieda? I gdzie się ona zaczyna, a gdzie kończy?
Poza tym, mam jeszcze wątpliwości innej natury, a mianowicie przekazywania paczek w miejsca ich zbiórek. Skąd ktokolwiek ma mieć pewność, że trafią one w ręce potrzebujących, a nie kogoś innego? Nie pytam bez powodu.
Kilkanaście lat temu przekazałam jednej wychowawczyni (nawiasem mówiąc - mojej byłej przyjaciółce) z domu dziecka kilkadziesiąt lektur szkolnych, wiele ubrań w prawie idealnym stanie oraz płyty i kasety, będąc stuprocentowo pewną, że wszystkie rzeczy trafią do ponad osiemdziesięciorga podopiecznych jej placówki. Zobaczyłam je później na półkach w jej mieszkaniu, więc od tamtej pory trudno mi uwierzyć w pośredników i jeśli nie mogę komuś dostarczyć czegoś do rąk własnych, nie zawierzę tym, którzy mają to przekazać potrzebującym.
Druga sytuacja, w której - już razem z Mężem - nie zdecydowaliśmy się pomóc, miała miejsce tuż przed naszym ślubem, kiedy dzwoniliśmy do kilku domów dziecka w naszym mieście, pytając czy są zainteresowani, żebyśmy po ceremonii przyjechali z upominkami (na naszych zaproszeniach ślubnych prosiliśmy gości o słodycze i zabawki dla dzieci z domu dziecka zamiast kwiatów dla nas). Panie dyrektorki bardzo dobitnie uświadamiały nam, że przyjmują tylko artykuły papiernicze oraz zabawki - wszystko jedynie z oryginalnymi metkami, prosto ze sklepu, a słodyczy nie potrzebują. Zastanawiające, prawda? Rzadko które dziecko nie lubi czekoladek, a chyba żaden rozsądnie myślący człowiek nie przynosi w prezencie ślubnym używanych zabawek, czyż nie? Nasze dobre chęci zostały zablokowane na przysłowiowe "dzień dobry", więc - w porozumieniu z naszym proboszczem - rozdaliśmy otrzymane słodycze i zabawki najbiedniejszym dzieciom z parafii, których radości nie da się opisać - trzeba było to widzieć.
Trudno mi zaufać pośrednikom po tym, co przeszłam. Ciężko mi uwierzyć w treść takich ogłoszeń jak to, które zacytowałam, bo spora grupa osób udaje biednych, a tak naprawdę - wzbudzając litość i współczucie w tym przedświątecznym okresie, chce wyłudzić od innych rzeczy, które wcale nie należą do artykułów pierwszej potrzeby.
26 listopada 2011
136. Dzienniki
Już jako dziecko i nastolatka pisałam pamiętniki. Nie pozostał po nich żaden ślad - wszystko zniszczyłam. Teraz żałuję, ale ani czasu nie da się cofnąć, ani tamtych słów przywrócić...
Mam natomiast szczątkowe wspomnienia z 1995 roku, a potem całość - od 1998 do 2007. W ponad trzydziestu grubych zeszytach. Część przepisywałam na bieżąco na komputerze. Sprawdziłam dziś te dzienniki i ostatnią datą na dysku jest 5 lutego 2005 roku. Reszta wciąż pozostaje na kartkach w tamtych brulionach. Postanowiłam zabrać się za te dzienniki i wprowadzić brakujące lata i miesiące do komputera.
Przejrzałam niektóre wpisy - jest tam cała i kompletna emocjonalna strona mojej terapii DDA, jest także wiele innych kwestii z mojego osobistego życia. Ogrom myśli, odczuć i przeżyć.
Moim marzeniem - od wielu lat - jest wydanie książki. Czy się ono spełni? Tego nie wiem, ale nie przekonam się jeśli nie będę miała gotowych maszynopisów, więc czeka mnie teraz żmudna i mozolna praca odcyfrowywania swoich bazgrołów, bo charakter pisma mam fatalny. Jak już wszystko przepiszę, będę mogła zabrać się za redagowanie i korektę, a potem pozostanie szukanie wydawcy.
25 listopada 2011
135. Pani Grażynka
Przywiązuję się do ludzi, gdyż z nimi kojarzą mi się pewne miejsca, które odwiedzam również dla tych osób. Im dłużej tam bywam, tym lepiej kogoś znam. Dlatego ciężko się później rozstać jeśli to konieczne. Tak, jak właśnie dzisiaj...
Wróciłam z mojego ulubionego lumpeksu, do którego chodziłam prawie od samego początku jego powstania, czyli od siedmiu lat (z przerwą na roczny wyjazd do Anglii). Duży, nieprzytulny, zimny (w lecie chłodził) magazyn, z fajnymi ciuchami za grosze, których przez ten czas kupiłam całą masę. Nie to jednak najistotniejsze.
Z tym miejscem zawsze będę kojarzyć panią Grażynkę - ciepłą, miłą, serdeczną, pomocną i dobrą osobę. Porozmawiała, spytała co u nas, zażartowała, popłakała, poczęstowała kawą, ciastem, cukierkiem. Nie chciałam stamtąd wychodzić, a szłam tam jak na skrzydłach. Mąż ze mną.
Zobaczyłam dziś prawie puste wieszaki, które potęgowały jeszcze wrażenie opuszczenia i nieuchronnego końca istnienia second handu (jutro go likwidują). Ciężko było mi wyjść, zwłaszcza kiedy zobaczyłam łzy w oczach pani Grażynki. Było i nadal jest mi smutno, bo mam świadomość, że coś minęło bezpowrotnie i nigdy już nie wróci.
Od kilku miesięcy mamy numer jej komórki, z którego często korzystamy, dzwoniąc do niej - szczególnie kiedy jej właścicielka przebywa w szpitalu - jest chora na raka i w ciągu półtora roku już po raz trzeci musi brać serię sześciu chemii co cztery tygodnie. W najbliższą środę jest ta ostatnia dawka - mam nadzieję, że w ogóle, na dobre, na zawsze...
24 listopada 2011
134. Moja historia
Mam już swoją nagrodę książkową w rękach. Tak wygląda jej okładka:
Jak tylko ją przeczytam, na pewno napiszę o niej na drugim blogu.
Moja historia jest już dostępna na stronie internetowej "Charakterów" pod tym linkiem:
23 listopada 2011
133. Naiwność nie zna granic
Jakiś czas temu pisałam o jednej osobie, która nękała mnie i Męża zaproszeniami do różnych gier i zabaw na portalu społecznościowym. Było trochę spokoju. Do wczoraj. Tym razem to już ręce opadają nad naiwnością ludzką. Jesteśmy znowu przez nią nagabywani.
Najpierw pojawiła się informacja na jej tablicy, że zachęca do uczestnictwa w tym i tym procederze. Zlekceważyłam, bo "wolnoć Tomku w swoim domku". Potem dostaję prywatną wiadomość z identycznym linkiem. Odpisuję, że nie jestem zainteresowana i nie klikam w co popadnie. Za chwilę kolejna zachęta w postaci skopiowanych słów (z błędami) ile to mogę dolarów zarobić jak tylko wejdę do gry. Nie wierzę w piramidy finansowe - odpowiadam. Spróbuj, bo warto; nic nie tracisz, a możesz wygrać dodatkowo wycieczki zagraniczne. Jak zamieścisz ten link na swojej stronie albo blogu, jak zwerbujesz innych, dostajesz następne nagrody... I tak w koło Macieju.
Czy ja mówię po polsku? Czy wyrażam się jasno, zrozumiale, przejrzyście, klarownie, precyzyjnie?
22 listopada 2011
132. Nagroda
Lubię pisać. Lubię psychologię. Lubię grać. Lubię wygrywać. Lubię czytać. Tak więc - po nitce do kłębka - wszystkie powyższe "lajki" połączyły się dziś w jedno. Ale po kolei.
Jakiś czas temu "Charaktery" ogłosiły konkurs:
Wysłałam do nich najpierw jeden swój post (nr 25), a w ostatnią sobotę zdecydowałam się jeszcze na kolejny (nr 29). Dziś właśnie otrzymałam mail od redakcji, że ten drugi wpis został nagrodzony książką oraz zostanie opublikowany na stronie internetowej miesięcznika w zakładce "Moja historia". Cieszę się bardzo, bo cenię sobie to wydawnictwo i tym więcej ta nagroda dla mnie znaczy.
P.S. Oto i lista nagrodzonych:
21 listopada 2011
131. Głucha jak pień
Od czasu mojego zeszłorocznego pobytu w szpitalu nie rozstaję się w nocy z zatyczkami do uszu. Nie potrafię już bez nich usnąć. Muszę mieć absolutną ciszę i barierę dźwiękoszczelną. Głucha jak pień - to moja recepta na spokojny sen.
Zawsze kupowałam stopery w internecie od tego samego sprzedawcy. Ostatnio też tak zrobiłam. Dostałam przesyłkę, a w niej dwadzieścia dziewięć par upragnionego "sprzętu". Popatrzyłam na nie, wydały mi się jakieś dziwne, ale je schowałam, a kiedy przyszło do ich użytkowania, okazało się, że zatyczka zatyczce nierówna - wygląda niby podobnie, ale jest całkiem inna w dotyku i - na dodatek - przepuszcza odgłosy zewnętrzne.
Męczyłam się strasznie przez kilka nocy, bo przecież jak jestem gapa i nie zauważam co kupuję, to nie będę podawać się za blondynkę i reklamować towar po ponad dwóch tygodniach. Wybrałam więc innego sprzedawcę i z nim zawarłam transakcję. Coś mnie jednak tknęło i sprawdziłam w historii aukcję sklepu, od którego do tej pory brałam stopery. Okazało się, że to nie ja, lecz oni popełnili błąd wysyłając zatyczki nie tej firmy, której nazwa figurowała w sprzedaży. Napisałam więc do nich mail z pytaniem o możliwość wymiany tych nieszczęsnych dwudziestu ośmiu par (jedna w użyciu, więc się nie liczy) nieskutecznych zatyczek na te, które dostawałam od nich wcześniej. W międzyczasie listonosz przyniósł mi dwadzieścia par stoperów od nowego sprzedawcy. Potem otrzymałam mail od starej firmy, że właśnie wysłali do mnie przesyłkę. Dzisiaj dostałam od nich trzydzieści par dobrych zatyczek. Zwrotu starych nie chcą, pieniędzy za nowe też nie. Bardzo miło z ich strony.
Reasumując - mam teraz na stanie dwadzieścia osiem par nieskutecznych stoperów oraz pięćdziesiąt rewelacyjnych. Od przybytku - ponoć - głowa nie boli...
130. Światowy Dzień Życzliwości
Dzisiaj szczególnie zostawiam dla Was dobre słowo, uśmiech i wyciągniętą pomocną dłoń...
129. M jak migrena
Pierwsze jej oznaki pojawiają się zazwyczaj na kilka godzin przed właściwym atakiem. Łatwo je nawet przeoczyć lub zlekceważyć, składając na karb zmęczenia albo ogólnego osłabienia. Każdy człowiek ma bowiem inny organizm, inną wrażliwość na ból i inaczej reaguje.
U mnie wygląda to mniej więcej tak - przeszkadza mi światło, dźwięki i zapachy. Jestem drażliwa, płaczliwa i nerwowa. Odczuwam silny głód i pragnienie. Czasem przed oczami pojawiają mi się błyski i plamy. Zaczynają się problemy z wysławianiem się. Potem jest coraz gorzej. Ból umiejscawia się w jednej części skroni. Mam wtedy wrażenie, że opada mi powieka oka po tej samej stronie twarzy. Czasem robi mi się niedobrze - zdarzało się nawet, że wymiotowałam. Każdy ruch głową jest czynnością ponad moje siły - sprawia, że pulsowanie staje się coraz silniejsze. Sen nie pomaga - budzę się ponownie z bólem, który niejednokrotnie przemieszcza się do drugiej części skroni i historia zaczyna się od nowa.
Wiem czego nie jeść i nie pić - odstawiam kawę, owoce cytrusowe oraz soki, sery żółte i pleśniowe, fetę, parmezan, mozzarellę, alkohol (przede wszystkim czerwone wino), czekoladę - one właśnie mogą powodować, a potem jeszcze nasilać ataki. Wywoływać je może jeszcze stres, przemęczenie, głód, zmiana klimatu, silne bodźce zewnętrzne (hałas, migoczące światło, intensywne zapachy).
Mam to szczęście w nieszczęściu, że w mojej walce pomaga mi rozpuszczalna aspiryna przeciwmigrenowa, ale nieraz muszę wziąć od czterech do sześciu musujących tabletek dziennie, żeby ból przycichł, bo o jego całkowitym ustąpieniu nie ma mowy.
Wczoraj od wczesnego popołudnia zostałam praktycznie wyłączona z życia na cały dzień. Nawet teraz jeszcze głowa mnie wciąż ćmi, ale jest już o niebo lepiej, niż było.
19 listopada 2011
128. Sposoby na chandrę
Każdy miewać chandrę może... Każdy radzi sobie z nią - trochę lepiej lub trochę gorzej... Ile osób, tyle sposobów, ale niektóre chyba są uniwersalne. Napiszę o tych, które skutkują w moim przypadku.
Słońce - albo chociaż w jego zastępstwie - sztuczne światło - to podstawa. Kiedy za oknem szaro, buro i ponuro, nic mi się nie chce. Na przekór pogodzie - spacer - on zawsze pomaga - jak każda, zresztą, aktywność fizyczna. Kontakt z ludźmi, którzy mają poczucie humoru - wszak śmiech to zdrowie. Staram się unikać - jak mogę - narzekarzy i malkontentów. Rozmowa, rozmowa i jeszcze raz rozmowa, podobnie jak przytulanie się do Męża - sprawdzone i skuteczne - szczerze polecam. Dobrze jak mam myśli zajęte czymś konkretnym, na czym w danej chwili muszę się skoncentrować - jak choćby na sprzątaniu, czytaniu, słuchaniu muzyki, czy oglądaniu filmu.
Nie zachęcam natomiast do zajadania emocji słodyczami (niestety czasami nie mogę się powstrzymać - zwłaszcza w klimatach czekoladowych), zapijania smutków alkoholem (to mi, na szczęście, nie grozi), uciekania w sen (w dzień tego nie robię - no chyba, że jestem chora, ale to zrozumiałe), czy w zakupoholizm (można stracić nie tylko sporo pieniędzy).
Tyle ode mnie, a Wy macie jeszcze jakieś inne sprawdzone i skuteczne sposoby na chandrę?
18 listopada 2011
127. Jesienne smutki
Przyszły i do mnie. W parze. Weszły nieproszone i nie chcą sobie iść. Patrzą i czekają. A niech siedzą. Na dworze zimno i ponuro, więc nie dziwne, że chcą się ogrzać. Nie będę ich wyganiać. Poczęstuję mleczną czekoladą, zrobię herbatę z cytryną, porozmawiam z nimi, nawet książkę im na głos poczytam i puszczę jakąś fajną muzykę - niech i one doświadczą trochę radości w tym ich smutnym życiu...
17 listopada 2011
126. Mżawka
I znowu sprawdza się stara prawda, że od nastawienia człowieka do świata i innych ludzi tak wiele zależy... Poranne, zacytowane przeze mnie, słowa - pełne treści ukrytych pomiędzy... Zapadły gdzieś głęboko we mnie. Musiałam zanieść je na dzisiejszą sesję. Wciąż miałam wątpliwości czy aby przeżyłam i przepracowałam swoje emocje związane ze stratą, czy aby nie unikałam ich okazywania, czy aby nie wrócą ze zdwojoną siłą...
Zostało nam jeszcze tylko pięć spotkań do końca roku - o ile wszystkie się odbędą zgodnie z planem. Chciałabym jak najlepiej wykorzystać ten czas. Mam wrażenie, że nawet chyba na zapas, choć przecież wiem, że tak się nie da. Nie chcę mieć jednak poczucia, że coś przeoczyłam, że coś mi umknęło i nie będę mieć już szansy do tego wrócić.
Nie dostanę konkretnego nazwiska nikogo z ośrodka na przysłowiową "czarną godzinę". Moja terapeutka powiedziała, że nie jest mi ono potrzebne, bo jest przekonana, że dam sobie radę sama, że jestem na tyle silna, że nie muszę mieć tego kontaktu.
Sama byłam pełna wątpliwości, obaw i niewiary w siebie - nie całkiem, ale jednak. Dobrze wiedzieć, że ktoś, z kim spotykam się od tylu miesięcy, wierzy we mnie tak bardzo, bo widzi zmiany, jakie zachodzą. Strasznie miłe uczucie.
Dla mnie terapia jest jak mżawka - wychodzisz z domu bez parasola, bo przecież wcale tak bardzo nie pada, lecz po jakimś czasie okazuje się, że przemokłeś do suchej nitki, choć na początku tego nawet nie czułeś. Z terapią jest dokładnie tak samo - przenika cię, choć tego w ogóle nie odczuwasz, a potem - nagle widzisz jej efekty.
125. Niby nieważne
"Kiedy czujesz się zraniony, czasami próbujesz wmówić sobie, że cię to nie obchodzi: osoba, która cię skrzywdziła; nagroda, której nie wygrałeś; okrutny uczynek lub słowo, które zostało bezmyślnie wypowiedziane.
Udawanie, że nic się nie stało, to w pewien sposób unikanie prawdziwego życia, bo próbując udawać, że coś cię nie obchodzi, niepostrzeżenie odcinasz także swoje uczucia. Więc nie odczuwasz szczęścia, smutku, złości, nie czujesz się kochany i nie czujesz, że kochasz.
Sposób na przebrnięcie przez to, co cię boli, polega na zbliżeniu się do tego, pozwoleniu sobie poczuć, pozwoleniu sobie na płacz, który cię oczyści i zmyje ból. Udawanie, że nic się nie stało, prowadzi do tego, że tak naprawdę przestajesz w ogóle cokolwiek odczuwać i w rezultacie przestajesz tak naprawdę żyć. Tak więc pozwól sobie to poczuć! Czuj, płacz i zdrowiej. Tak, abyś znowu mógł czuć, że coś się dzieje. Abyś mógł żyć. Abyś mógł kochać".
Daphne Rose Kingma
Tłumaczenie: Marta Woźniak
16 listopada 2011
124. Mąż Moderator
Władza uzależnia. Przekonał się o tym wczoraj Mąż, który zaoferował mi swoją pomoc w sprzątaniu w komentarzach pod wpisem poleconym przez Onet, stając się tym samym oficjalnym Moderatorem. Obserwowałam jego reakcje. Wzdychał i śmiał się na przemian. Bynajmniej nie rozbawiło go poczucie humoru niektórych piszących, lecz ich głupota. W tym miejscu aż się prosi zacytować słowa klasyka:
"Dopóki nie skorzystałem z internetu, nie wiedziałem, że na świecie jest tylu idiotów". (Stanisław Lem)