159. Brazylijska telenowela
Świat stał się "globalną wioską", więc czym wobec niego jest zaledwie jedno miasto i jego mieszkańcy? Ktoś obliczył, że podobno od każdej osoby, którą chcielibyśmy poznać, dzieli nas czworo innych znajomych. Nie będę się jednak bawić w matematykę, statystykę i takie tam. Opowiem historię z życia wziętą. Swoją własną na dodatek.
Dawno, dawno temu jak byłam piękna i młoda poznałam chłopaka, z którym się zaręczyłam i zaplanowałam ślub, ale najpierw z nim zamieszkałam - na szczęście, bo okazał się być alkoholikiem, który ani pierwszej, ani drugiej szansy na zerwanie z nałogiem, nie wykorzystał. Za to ja zrezygnowałam - ze ślubu, mieszkania i pierścionka zaręczynowego. Powyższą schedę przejęła po mnie jego była dziewczyna, która niebawem została żoną i urodziła mu córkę.
Kilka lat później poznałam innego chłopaka, który wydawał się być całkiem w porządku - do czasu jak nie zobaczyli go moi znajomi, demaskując pana natychmiast jako łowcę potencjalnych ofiar do sekty, z którym mieli do czynienia jakiś czas temu. W moim przypadku klasyczne bombardowanie miłością odbywało się jednoosobowo, więc uśpiło moją czujność, którą odzyskałam po spotkaniu ze wspomnianymi znajomymi. Chłopak jak się pojawił, tak ślad po nim zaginął - razem z pieniędzmi, jakie zainwestowałam w kilka rzeczy do jego mieszkania. Od tamtej pory nie miałam (i nie mam) z nim żadnego kontaktu.
Minęło kilka lat. Poznałam mojego obecnego Męża, chodziliśmy sobie na randki - wszak były to nasze pierwsze miesiące znajomości. Odezwał się wtedy do mnie pan alkoholik, grzecznie prosząc o spotkanie, celem wyjaśnienia spraw z przeszłości. Przeprosił mnie za krzywdę, jaką mi wyrządził kilkanaście lat wcześniej. Nawet miło się nam rozmawiało, więc za niedługi czas zadzwonił z prośbą o kolejne spotkanie - nie z nim samym tym razem, lecz z jego - byłą już - żoną, która uwikłała się w związek z - doskonale mi znanym - panem sekciarzem, którego owocem była kilkuletnia córeczka.
Poznałam zatem byłą żonę mojego byłego narzeczonego (pana alkoholika), a zarazem byłą kobietę mojego byłego faceta (pana sekciarza). Zaprosiła mnie kulturalnie do kawiarni, zapłaciła za kawę, a potem zawiozła do siebie do mieszkania (za moją zgodą oczywiście), które okazało się być tym samym lokum, w którym mieszkałam za czasów narzeczeńskich. Czekały tam dwie siostry - córka mojego byłego narzeczonego oraz córka mojego byłego faceta, która urodziła się dokładnie tego samego dnia i miesiąca, co ja.
Pogadałyśmy jak kobieta z kobietą. I co się okazało? To, co mnie zajęło kilka miesięcy w przypadku każdego z panów, ją kosztowało kilkanaście lat udręki.
Pan alkoholik pił, bił, nie pracował oraz wynosił na sprzedaż rzeczy z domu. Wyjaśniła się też kwestia mojego byłego pierścionka zaręczynowego, który odziedziczyła w spadku po mnie - został przez nią sprzedany na mleko dla córki. Po siedmiu latach małżeństwa, rozwiodła się i wyrzuciła byłego męża z mieszkania.
Pan alkoholik pił, bił, nie pracował oraz wynosił na sprzedaż rzeczy z domu. Wyjaśniła się też kwestia mojego byłego pierścionka zaręczynowego, który odziedziczyła w spadku po mnie - został przez nią sprzedany na mleko dla córki. Po siedmiu latach małżeństwa, rozwiodła się i wyrzuciła byłego męża z mieszkania.
Pan sekciarz przeciągał ją na swoją stronę, przez kilka lat skutecznie wyciągał od niej ogromne pieniądze, a w końcu zostawił ją samą z dzieckiem tuż przed planowanym ślubem.
Niech mi teraz ktoś powie, że to nie jest scenariusz na brazylijską telenowelę - chyba nikt by tego lepiej nie wymyślił...
14 grudnia 2011
158. Zasłona milczenia
Dla niej to małżeństwo z rozsądku, bo go nie kocha. Godzi się na ślub, gdyż wie, że on zapewni jej bezpieczeństwo materialne, na którym jej bardzo zależy, bo od dziecka przyzwyczajona jest do luksusu, którym otacza ją matka.
Mija kilkanaście miesięcy. On wciąż zapracowany, ona potrzebująca ciepła i bliskości, którego od męża nie dostaje. Wdaje się więc w romans z żonatym mężczyzną, biednym i z długami. Łapie się na jego czułe słówka i wyznania miłości, których brakuje jej w swoim małżeństwie. Nie dostrzega, że tamten wykorzystuje ją finansowo - jak się okazuje nie jest jedyna.
Wiadomość o ciąży spada na nią jak grom z jasnego nieba. Nie dlatego, że jej nie planowała, lecz że nie wie, kto jest biologicznym ojcem. Po dziewięciu miesiącach rodzi dziecko. Obaj potencjalni kandydaci mają tę samą grupę krwi, więc pozostają tylko testy DNA. Nie decyduje się na ich zrobienie, mówiąc że to jest JEJ dziecko.
Mąż dowiaduje się o romansie od żony kochanka, zabrania jej odejść, siłą zatrzymuje w domu, który dla niej zbudował. Żyją w luksusie, otoczeni pięknymi przedmiotami - obok siebie. Ona - nieszczęśliwa w małżeństwie, on - świadomy tego, że może wychowuje nie swoje dziecko. Spuścili zasłonę milczenia, w którym pogrążają się coraz głębiej każdego dnia.
157. Matki, żony i kochanki
Ile zła może znieść kobieta w związku i dlaczego godzi się na takie życie? To pytanie powraca za każdym razem kiedy słyszę lub czytam jakąś historię konkretnej osoby z pozoru wyglądającej na zadowoloną i szczęśliwą. Co kryje się w środku?
Ile może znosić alkoholizm męża, jego uzależnienie od matki, wiecznie stawianie na swoim, obrażanie się i karanie jej kilkutygodniowym milczeniem - dopóki ona nie zacznie rozmowy, bo jego nie stać na słowo "przepraszam"?
Ile czasu musi upłynąć, zanim kobieta zobaczy, że on jest pracoholikiem szukającym wrażeń u boku innej, całkowicie rezygnującym z niej oraz z dwójki ich dzieci?
Ile pieniędzy musi roztrwonić mąż, ilu ludzi oszukać, ile nabrać kredytów, o których ona nie ma zielonego pojęcia, żeby zrozumiała, że nie może polegać na tym człowieku?
To zaledwie trzy historie trzech konkretnych matek i żon, do których scenariusz napisało samo życie. Ile jeszcze jest takich kobiet?
13 grudnia 2011
156. Ideał po liftingu
To, że Mąż regularnie czyta mój blog i czasem nawet zdarza mu się popełnić jakiś komentarz pod postami, już wiecie. Powtarzam Mu prawie codziennie, że jest najlepszym Mężem, jakiego mogłam mieć, ale dzisiaj się zbuntował i stwierdził: "nie jestem idealny". W sumie ma rację, bo nikt taki nie jest. Od słowa do słowa - porozmawialiśmy, sporządziłam odpowiednią listę i mam tu kilka "haków" na moją Drugą Połówkę. Kolejność wyliczanki jest całkowicie przypadkowa.
Łakomczuch - pochłania wszystko jak odkurzacz, słodkie (oprócz sezamków) w szczególności. Niby nic, ale ma tendencje do tycia, więc oponka na brzuchu i boczki rosną wprost proporcjonalnie do ilości spożywanego jedzenia.
Duży chłopiec - uzależnia się szybko od różnego rodzaju gier komputerowych - kiedyś zasiedlał planety w kosmosie oraz wydobywał jakieś surowce, uprawiał też zjazd pingwinem po lodowcach, potem były wyścigi samochodowe, następnie curling, teraz czołgi.
Słomiany ogień - bardzo czegoś chce, a później mu się odechciewa i w efekcie prawie niczego nie doprowadza do końca - z braku konsekwencji. Tak było na przykład z grą na harmonijce, którą dostał na urodziny. Męczył kilka etatowych melodii dla początkujących, ale po kilkunastu tygodniach odpuścił. Potem założył sobie blog i napisał kilka postów - dobrze mu szło, ale się zniechęcił, bo nie ma czytelników.
Zapominalski bałaganiarz - otworzy szafkę i jej nie zamknie, weźmie coś i nie odłoży potem na miejsce, wszędzie zostawia po sobie ślady swojej działalności twórczej. Nie wie gdzie co ma (i że w ogóle ma) - szczególnie w kwestii ubrań. Wydaje wtedy charakterystyczny okrzyk: "to ja mam taką koszulę??"
Nie przywiązuje zbytniej wagi do wyglądu zewnętrznego - a to kaptur od kurtki ma niedosunięty suwak albo jest wywrócony na lewą stronę, a to nogawka od spodni oparła mu się o but, a to metka z bluzy mu wystaje, a to rękaw od T-shirtu mu się zawinął.
Wybiórcze postrzeganie - potknie się o coś, a nie podniesie; patrzy, a nie widzi; słucha, a nie słyszy - oczywiście tylko w kwestiach niewygodnych. Tłumaczy się wtedy, że nie ma podzielnej uwagi.
Niedomyślny - krok po kroku trzeba mu czasami mówić co ma zrobić, bo sam na to nie wpadnie. Stąd, w naszym małżeństwie, dostał posadę Dyrektora Wykonawczego, bo Dyrektorem Kreatywnym jestem ja.
Nieraz te wszystkie przypadłości Męża strasznie mnie denerwują, ale bez nich, nie byłby sobą i pozbawiłby się tego uroku osobistego, jaki ma teraz. Dlatego właśnie kocham Go całego - nawet z wadami. A może nawet za nie? Ale o tym cicho sza, bo się jeszcze wyda...
12 grudnia 2011
155. Ostra jazda bez trzymanki
Oglądałam wczoraj z Mężem film "Ludzie Boga". Nie o tym jednak chcę pisać. Przynajmniej nie bezpośrednio. Była tam taka jedna scena, w której padają słowa Blaise Pascala: "człowiek nigdy nie czyni zła tak gorliwie i tak ochotnie, jak wtedy, gdy działa z pobudek religijnych".
Ten, kto ma konto na Facebooku wie, że na bieżąco uaktualniane są tam statusy znajomych, więc można na przykład przeczytać co kto robi, gdzie jest i co myśli. Mamy z Mężem wspólną znajomą na tym portalu. Nie poświęciłabym jej czasu, gdyby nie fakt, iż to, co ona pisze, jest dla mnie bulwersujące - zwłaszcza w świetle tego, że jest katoliczką...
Weźmy pierwszy z brzegu przykład. Od razu zaznaczam, że cytuję pisownię oryginalną autorki. Link do wystąpienia Roberta Biedronia w Sejmie RP podsumowała dosadnie: "Bij pedała!!!" Jakiś jej znajomy skomentował te słowa: "Powiało średniowieczem, brakiem wyrozumiałości i miłości do bliźniego". Długo nie musiał czekać na odpowiedź: "Brzydzę się wrednymi brudnymi zboczeńcami - tak mi dopomóż Bóg!!!"
Kolejny link - tym razem do jednej z piosenek Queen i komentarz znajomej: "Uwielbiam tego faceta! Wprawdzie Pedał, ale nie wredny... Zapłacił już za wszystko"... Dzień następny i zmiana statusu: "Precz z 'M jak Miłość'!!! Ale CH..NIA!!!" i jeszcze jeden: "Się wku..iłam!!!"
Link do filmiku z wydarzeń w stolicy w dniu 11 listopada okraszony komentarzem: "Ale nas je.ią!!! SZAMBO, SYF, SKU..YSYŃSTWO!!! JEZU, nie pamiętamy krwi przelanej za ten kraj!!!??? Pooglądajmy sobie 'M jak Miłość' <---- Syf. Czy Mroczek ma już kiłę?"
Na koniec jeszcze coś - znajoma na kilkunastu zdjęciach w otoczeniu dzieci z ośrodka socjoterapii tak podpisała owe fotki: "Chcemy KOCHAĆ NASZE POLSKIE DZIECI!!! A SUKI niech się skrobią!!!"
Zastanawiam się czy autorka powyższych słów i moja skromna osoba naprawdę wierzymy w tego samego Boga i tak samo pojmujemy miłość bliźniego?
154. Poznać wroga
Ktoś kiedyś powiedział, że najpierw trzeba poznać wroga, żeby wiedzieć jak z nim potem walczyć. Wcielając powyższe słowa w życie, zamówiłam właśnie dla siebie dwie książki na temat niedoczynności tarczycy i choroby Hashimoto.
Co prawda wujek Google wyświetla całą masę stron, ale mało która tak naprawdę spełnia moje oczekiwania, więc skoro mogę sobie jakoś pomóc w zrozumieniu swoich dozgonnych towarzyszy, czemu nie?
Jeśli ktoś z Was ma już zdiagnozowaną chorobę tarczycy, a jest na tyle ciekawy, żeby się dowiedzieć czegoś więcej, zostawiam linki do obu książek:
11 grudnia 2011
153. (Nie)typowa kobieta
Bardzo lubię, moje z Mężem, nocne rozmowy przed zaśnięciem. Dzisiejszy post będzie dokładnym zapisem jednej z nich. O tym, co do mnie w ogóle nie pasuje i poza jakie ramy całkowicie wystaję jako kobieta. Mąż zaczął mówić, a ja - już po pierwszych Jego słowach - poderwałam się z sofy, chwyciłam za notes i długopis, które zawsze mam pod ręką i zaczęłam wszystko zapisywać, gdyż wyczułam intuicyjnie dobry blogowy materiał.
Moja Druga Połówka zeznała mi, co następuje: "nie jesteś uległa; masz swoje zdanie; wiesz, czego chcesz; niezbyt często stroisz fochy; nie gotujesz; nie sprzątasz; nie pindrzysz się przed lustrem dwie godziny dziennie; nie lubisz chodzić do galerii handlowych, sklepów i przymierzalni; sprawnie robisz zakupy; nie przymilasz się; nie kłamiesz, że jestem dla Ciebie atrakcyjnym facetem; jesteś szczera; nie wydajesz pieniędzy na ciuchy, kosmetyki, buty i inne dodatki, tylko na książki oraz płyty jedynego słusznego zespołu; nie pociągają Cię faceci z grubymi portfelami i samochodami; nie jesteś blacharą, ani tipsiarą; cały czas przypominasz mi, że jestem niższy".
10 grudnia 2011
152. Potrzebuję czy chcę?
Pojechaliśmy z Mężem na sobotnie zakupy do hipermarketu, ale żeby się do niego dostać, trzeba najpierw przejść przez galerię handlową. Ludzi cała masa. Obserwowałam ich, kiedy sobie usiadłam, bo w pewnym momencie najzwyczajniej w świecie zrobiło mi się słabo - długi płaszcz i ocieplane botki znacznie lepiej sprawdzają się na zewnątrz, niż pod dachem.
Młodsze, w średnim wieku i trochę starsze kobiety (panowie - jeśli już, to - generalnie jako osoby towarzyszące wyżej wymienionym) snują się (ten czasownik idealnie oddaje kwintesencję owej czynności) od butiku do butiku. Niektóre dzierżą w dłoniach firmowe torby z dopiero co nabytymi dobrami luksusowymi.
Siedzę, patrzę i zastanawiam się jaka jest prawdziwa przyczyna takiego, a nie innego spędzania, przez owe przedstawicielki płci pięknej, wolnego czasu w sobotnie popołudnie. Czy nie poprawiają sobie humoru? Czy nie uciekają przed swoimi emocjami? Czy nie cierpią na deficyt uczuć? Czy nie czują się kochane? Czy nie mają niskiego poczucia własnej wartości, a kolejny markowy ciuch, buty, biżuteria, kosmetyk albo gadżet ma szansę podnieść je na jakiś czas? Kupują, bo potrzebują, czy dlatego, że chcą zaspokoić jedynie swoją fanaberię?
Nagle zrozumiałam, że jestem bardzo szczęśliwą osobą, bo jestem wolna, gdyż nie muszę mieć tych wszystkich rzeczy jako substytutu miłości, czułości, bliskości i ciepła. Za chwilę, jak już sobie odpocznę i poczuję się lepiej, wyjdę z tej świątyni bożka mamony razem z Mężem i trzymając go za rękę, będę cieszyć się promieniami słońca i piękną pogodą. Tego uczucia nie da się zastąpić żadnym przedmiotem.
9 grudnia 2011
151. Przedświąteczne refleksje
Chciałabym kiedyś powiedzieć, że lubię święta i że na nie czekam z utęsknieniem. Nie chodzi mi o prezenty, lecz o miejsce, atmosferę i ludzi, z którymi pragnęłabym spędzić ten wyjątkowy czas.
Prawdziwie ciepłe wspomnienia mam z Wigilii organizowanych przez, nieżyjących już, dziadków, u nich w mieszkaniu. Byli oni, ja z rodzicami i moja chrzestna z mężem, a potem jeszcze z córką. Rodzinnie, blisko, miło...
Później każde święta były identyczne - w domu, tylko z matką i ojcem, włączonym na cały regulator telewizorem i radiem. Siedziałam razem z nimi przy stole i nigdy nie czułam magii tego dnia - nie było wspólnego śpiewania kolęd, tradycyjnego łamania się opłatkiem i składania życzeń. Czekałam tylko na moment, kiedy ta farsa się skończy i będę mogła pójść do swojego pokoju, zamknąć drzwi i mieć wreszcie święty spokój.
Odkąd jestem z Mężem, co roku szukamy sobie bezpiecznego schronienia na czas Wigilii. Rok temu zaprosili nas Sąsiedzi i choć nie są katolikami, to były życzenia i opłatek, ale przede wszystkim ciepło płynące z ich serc, którym nas obdarzyli.
Za kilkanaście dni nie wiemy gdzie będziemy. Opracowujemy plan awaryjny - znajome małżeństwo wyjeżdża do swoich rodziców poza miasto i - jeśli się zgodzą - zostawią nam klucze od mieszkania, żebyśmy mogli w Wigilię posiedzieć pod dachem - w ciszy i spokoju.
8 grudnia 2011
150. Czuwam…
Coś sobie dzisiaj uświadomiłam na terapii. Coś zobaczyłam i wciąż trwam w tamtej chwili. Nie zabolało, choć jest prawdziwe do głębi. Zamyśliłam się, ale ze spokojem w sobie. Wszystko zawiera się w tym jednym słowie - czuwam...
7 grudnia 2011
149. A świstak siedzi…
Pamiętacie tę reklamę "a świstak siedzi i zawija"? Bardzo podobnie się dzisiaj czułam i jednocześnie przypomniałam sobie identyczną sytuację sprzed roku. Już wyjaśniam o co chodzi.
Proboszcz z mojej parafii z wyboru wysyła wiernym ze swojego rejonu życzenia świąteczne, ale zanim do tego dojdzie, ktoś musi poprzyklejać na wszystkie koperty nalepki z adresami, a potem powsadzać do tych kopert owe życzenia. Jestem jedną z wolontariuszek - z racji sympatii zarówno do wszystkich księży tamtej parafii, ale także do pani Ali, która pracuje w kancelarii.
Ledwo weszłam na plebanię i nawet nie zdążyłam zdjąć kurtkę, a już usłyszałam pytanie czy nie zjem ciepłej kapusty z bułką. No ba - przecież ja prawie zawsze jestem głodna. Potem jeszcze herbata, czekolada na gorąco, ciasteczka. W miłym towarzystwie - oprócz mnie i pani Ali były również dwie fajne kobiety, które znam – cztery godziny minęły jak z bicza strzelił.
Wyszłam, z przyjemnością patrząc na efekt naszej wspólnej pracy - kilka sporych pudełek z równiutko poukładanymi kopertami z życzeniami.
148. Pierwszy śnieg
Padał wczoraj rano małymi, a potem ogromnymi płatkami, ale tak szybko jak się pojawił, zniknął... Wieczorem była kolejna próba - też z marnym efektem końcowym.
Dzisiaj mogłam go zobaczyć na trawie i na dachach (wyglądał jak ptasi puch), bo stopniał całkowicie na chodnikach. Wracając niedawno do domu, ujrzałam go raz jeszcze - w formie małych, styropianowych kuleczek.
6 grudnia 2011
147. Klasyczny bob
W październiku ubiegłego roku poszłam z Mężem (żeby szoku nie przeżył jak mnie zobaczy) do mojej ulubionej fryzjerki i w ciągu kilku minut z długowłosej blondynki stałam się obciętą na jeża szatynką. To były moje najkrótsze włosy w życiu. Niezbyt się sobie podobałam, chociaż fryzurka należała do najwygodniejszych i najmniej kłopotliwych.
W kwietniu ponownie zrobiłam się na blond, bo to jest jednak mój kolor, w którym wyglądam i czuję się najlepiej. Poza tym lubię być przekorna jeśli chodzi o stereotypowe kawały.
Właśnie wróciłam od, wciąż tej samej, fryzjerki. Włosy rosną (cały czas je zapuszczam), a po jej dzisiejszych działaniach mam teraz na głowie coś na kształt klasycznego boba, co mnie niezmiernie cieszy.
5 grudnia 2011
146. Kolęda
Parafia, do której formalnie należę z racji adresu zamieszkania (a z którą poza tym nie mam nic wspólnego, bo uczęszczam do innego kościoła), jest bardzo liczna. Z uwagi na zaledwie trzech, pracujących w niej, księży kolęda zaczyna się już w listopadzie jednego roku, a kończy w lutym roku następnego. Trochę dziwnie to wygląda, gdyż jednego roku ksiądz odwiedza nasz blok i w lutym (kiedy na nim kończy), i w listopadzie (kiedy od niego zaczyna), a potem przez cały rok go nie ma i wraca w kolejnym roku w lutym i znowu w listopadzie. Można więc powiedzieć, że mamy kolędę dwa razy w roku raz na dwa lata.
Wiarygodnym źródłem informacji w tej kwestii jest sąsiadka, bo rodzice ostatnio byli w kościele byli na moim i Męża ślubie, czyli w maju 2009 roku. Matka przyjmuje księdza tylko raz - naprzemiennie - albo w lutym, albo w listopadzie. Ojciec siedzi wtedy zamknięty za ścianą, udając że go nie ma. Ja mam zakaz wychodzenia ze swojego pokoju, bo a nuż coś zacznę mówić i byłby problem.
W tym roku kolęda odbywa się właśnie dzisiaj - wyjątkowo jest opóźniona o cały tydzień. Matka właśnie stoi na klatce i sprawdza gdzie jest ksiądz, a ojciec chodzi wkurzony, bo nie może oglądać w spokoju swoich seriali.
145. Rozterki pacjenta z receptami
Byłam dzisiaj na kontrolnej wizycie u swojej pulmonolog. Na szczęście nie musiałam mieć robionej spirometrii, bo nie lubię tego badania. Tym razem się udało. Jak zwykle dostałam dwie recepty do wykupienia, które musiałam zrealizować w dwóch różnych aptekach, bo w jednej nikt mi nie sprzeda konkretnego proszku do inhalacji, gdyż oba jego opakowania starczają na sto dni, a limit sprzedaży jednorazowej na osobę wynosi dziewięćdziesiąt. Lekarz musi zatem przepisywać po jednej sztuce (pięćdziesiąt dawek) inhalatora na dwóch oddzielnych receptach. Chodziłam więc od apteki do apteki.
Deszcz pada, wiatr wieje, zimno jak nie wiem co. Próbowałam osłonić się parasolką, ale szybko zrezygnowałam, bo nie chciałam jej zostawiać w koszu na śmieci, jak kilka innych, które widziałam po drodze. W tej aptece nie ma tego wiewu, gdzie indziej innego, w jeszcze innej nie ma obu. Na szczęście w żadnej z nich nie było nikogo. W czwartej udało mi się zrealizować całą receptę. Ale ulga! Hurra! Chociaż ten kłopot mam z głowy.
Została mi jeszcze jedna recepta i ostatnia apteka, a w niej kolejka, że aż mnie cofnęło, ale co mam zrobić. Stoję cierpliwie, choć pot zaczyna mi spływać ciurkiem po plecach. Ciasno, gorąco, ogrzewanie chodzi pełną parą. Prawie same starsze osoby, część siedzi na krzesłach, bo nie ma siły stać. Inni wyszli przed aptekę. Niektórzy realizują kilka recept. Podeszłam w końcu do okienka. Nie obyło się bez problemu, bo pani farmaceutka zamiast proszku do inhalacji przyniosła jakieś tabletki o zupełnie innej nazwie. Recepta wydrukowana komputerowo, więc nie mogła tego złożyć na karb nieczytelnego charakteru pisma lekarza. Ja byłam świadoma błędu, ale gdyby na moim miejscu znalazła się jedna z tych starszych osób? Kupiłaby coś, co nie zostało jej wcale przepisane.
Najbardziej nie lubię chodzić do apteki - szczególnie gdy jest w niej pełno ludzi. Najważniejsze jednak jest to, że teraz przynajmniej mam spokój z wziewami na następne trzy miesiące, bo tyle akurat mam w zapasie.
4 grudnia 2011
144. Dziękuję
Moje emocje się wyciszyły i teraz jestem w stanie, który lubię w sobie chyba najbardziej, czyli spokoju wewnętrznego.
Dziękuję bardzo Wam Wszystkim za słowa zostawione tutaj, a także za te napisane w mailach. Przeczytałam je po kilka razy. Daliście mi wiele ciepła, zrozumienia, wsparcia, ale także niektórzy wylali mi na głowę kubeł zimnej wody (i dobrze). Dostałam od Was ogromną porcję pozytywnej energii, ale siłę, by znowu zawalczyć o siebie, musiałam sama odnaleźć w sobie.
2 grudnia 2011
143. Nie „tylko” Mąż
Połączyła nas wspólna pasja. Potem zauroczenie moją osobą. Kolejnym krokiem była przyjaźń. Miłość przez duże "M" pojawiła się ostatnia. I wciąż trwa.
Mąż, jeszcze nim nie będąc, już wtedy był dla mnie przysłowiową "skałą i opoką". Teraz jest pierwszą osobą, do której się zwracam - zarówno ze swoją radością, jak i smutkiem. Nigdy nie dowiaduje się z bloga jak się czuję, bo zawsze sama wcześniej o tym z Nim rozmawiam. Żaden mój stan, żadna emocja, żadna myśl nie są Mu więc nieznane.
Nie napisałabym wczorajszego postu, gdyby On nie wiedział co się ze mną działo. Nie mam przed Nim tajemnic, nie muszę się z niczym ukrywać. Dlatego właśnie piszę tu o wszystkim, o czym chcę. Z prostej przyczyny - bo Mąż mi ufa i daje wolność, a to jedna z najcenniejszych rzeczy, jakie można podarować osobie, którą się kocha.
1 grudnia 2011
142. Najgorsze --> Lepsze
Czułam, że będę dziś płakać na spotkaniu. Zwłaszcza po wczorajszym wieczorze, kiedy nie mogłam powstrzymać łez w obecności Męża, po jego powrocie z pracy. Niby nic konkretnego się nie stało, ale kilka spraw nałożyło się na siebie i czara goryczy się przelała.
"Nastrój depresyjny" - takie określenie padło z ust mojej terapeutki. Wpadam czasem w ten dołek, rzadko bo rzadko, ale jednak. Zostały nam jeszcze cztery sesje do końca roku i świadomość tego faktu zamieniła się w jedną kroplę.
Druga - to moja niewiara w siebie w kwestii znalezienia pracy i urodzenia dziecka. Boję się bardzo, że jeśli udałoby mi się jakoś zajść w ciążę, poronię - tak, jak poprzednio. Z jednej strony wiem, że każdy miesiąc może być ostatnią szansą i ta myśl jest okrutna i paraliżująca. Praca dałaby nam drugi dochód i możliwość wynajęcia mieszkania i odcięcia się od rodziców, ale w takiej sytuacji jak starać się o dziecko? Dla mnie to jest wybór na zasadzie "albo, albo" i każda opcja jest niedobra. Czuję się bezsilna.
Trzecia i zarazem najważniejsza - bycie kulą u nogi dla mojego Męża. Nie mogę bowiem pozbyć się wrażenia i odczucia, że Jemu byłoby lżej i lepiej beze mnie. Chciałabym umrzeć, żeby Go od siebie uwolnić, żeby znalazł sobie inną pracę; wynajął jakiś pokój; poznał kobietę, która urodzi Mu dziecko; żeby był szczęśliwy, bo na to w pełni zasługuje. Nie mam myśli samobójczych - tamten rozdział życia już się skończył. Nie chodzi o to, że sama chcę sobie zrobić jakąś krzywdę, ale o to, że gdybym miała wybór, to chciałabym nie żyć po to, by Mąż mógł rozwinąć skrzydła.
Wróciłam do domu i siedziałam tak na sofie - bez ruchu, gapiąc się w jeden punkt, nie czując głodu czy pragnienia. Smutna, zasmucona, nieobecna, pogrążona w swoich przemyśleniach, jakie nasunęły mi się po spotkaniu. Zdaję sobie bowiem sprawę, że podczas terapii najczęściej jest tak, jak powiedział Thomas Hardy, że: "jeżeli jest jakaś droga ku Lepszemu, to wymaga ona bezwzględnie dokładnego przyjrzenia się Najgorszemu".