187. Postanowienia noworoczne
Zdecydowałam, że je spiszę - znowu publicznie i przy świadkach. Ponoć trzeba mówić innym o tym, co się planuje, zamierza i o czym marzy, bo wtedy można to wszystko zrealizować i spełnić.
Ogłaszam wszem i wobec, że w 2012 roku:
1. znajdę sobie legalną i uczciwą pracę (najlepiej w Gdańsku, ale to nie jest warunek),
2. wyprowadzę się Mężem z mieszkania moich rodziców (najlepiej do Wrzeszcza, ale może być gdzie indziej),
3. spełnię też nasze wspólne marzenie o kocie,
4. będziemy się starać o zajście w ciążę,
5. święta Bożego Narodzenia spędzimy przy własnym stole, a na podłodze będzie stała, udekorowana przez nas samych, choinka,
6. przepiszę swoje pamiętniki, dokonam ich korekty i poszukam wydawnictw,
7. będę jeszcze lepszym człowiekiem dla innych oraz lepszą żoną dla Męża.
186. Na Nowy Rok życzę Wam…
...aby szczęście oznaczało dla Was sposób bycia oraz stan ducha, nie posiadania,
...aby Wasz uśmiech i słowa sprawiały radość innym,
...aby czas i rozmowa były najpiękniejszymi prezentami, jakimi będziecie obdarzać ludzi,
...aby dobroć i życzliwość towarzyszyły Wam każdego dnia,
...aby przyjaźń i miłość otulały Was ciepłem i bliskością,
...aby nadzieja nigdy nie opuszczała Waszych serc,
...aby lęk nie paraliżował chęci, zamiarów, planów i marzeń,
...aby wiara dawała Wam siłę...
185. Sylwestrowe szaleństwa
Pamiętam swój pierwszy dorosły Sylwester spędzony w domu na wsi u mojej przyjaciółki ze szkoły średniej. Poza nią nikogo tam nie znałam, ale było fajnie, choć alkohol nie lał się strumieniami, nawet nie wiem, czy poza szampanem mieliśmy coś procentowego do picia. Bardzo nietypowym zwyczajem tam panującym, była już noworoczna wyprawa po witki do lasu. Rok miał być udany, o ile każdy zostanie nimi wysmagany. Noc, ciemno. Ubrana w suknię wieczorową (a jakże), wpadłam po kolana w jakieś bajorko.
Dwa lub trzy kolejne Sylwestry spędziłam w domu zaprzyjaźnionego rodzeństwa na tak zwanej obecnie "domówce". Udało mi się wtedy spaść ze schodów, urwać kran w kuchni i zepsuć spłuczkę. Alkoholu nawet nie powąchałam - żeby była jasność.
Najbardziej nietypowy koniec roku zastał mnie w sklepie z telewizorami. Miałam bowiem znajomego, który był zatrudniony jako stróż (w tamtych czasach jeszcze nie istniało pojęcie "pracownik ochrony") i traf chciał, że dyżur wypadł mu akurat w tamtą noc. Było teledyskowo, bo oglądaliśmy wszelkie programy wszystkich dostępnych stacji muzycznych na dużych ekranach.
Był też Sylwester wyjazdowy w stolicy. Zaprosił mnie na niego mój przyjaciel, pracownik tamtejszej politechniki, która organizowała całą imprezę. Tańczyłam z takim zaangażowaniem, że nabiłam sobie na czole ogromnego guza.
Kolejny mój absztyfikant zabrał mnie na bal z prawdziwego zdarzenia - z wodzirejem i konkursami. Pamiętam, że byłam tak przejęta, iż kupiłam sobie aż trzy kreacje i miałam potem problem z wyborem tej jednej. Przy tym samym stoliku siedziała też siostra mojego ówczesnego adoratora ze swoim facetem oraz mamusia owego rodzeństwa, bo przecież nie mogli zostawić jej samej w domu.
Byłam też na Sylwestrze swatanym, choć tak naprawdę swojego partnera poznałam kilka dni wcześniej. Przyjechał po mnie (kolejna impreza wyjazdowa) ze swoim wujkiem, który był kierowcą oraz psem wujka, który bał się zostać sam w domu. Wypindrzyliśmy się jak szczury na otwarcie kanału - ja w sukience z brokatem, butami na obcasie oraz z wieczorową torebką, a mój towarzysz w garniturze i pod krawatem. Po dotarciu na miejsce okazało się, że jest to impreza dla młodzieży (o czym nie wiedział zapraszający mnie pan), gdzie średnia wieku wynosiła maksymalnie 18 lat, a obowiązującymi strojami były T-shirty oraz dżinsy. Mając z moim znajomym po trzydzieści wiosen, czuliśmy się tam jak starzy ramole.
Będąc w Anglii, spędziliśmy naszego jedynego zagranicznego Sylwestra w mieszkaniu małżeństwa znajomych Polaków. Tak się zagadaliśmy, że przegapiliśmy północ.
Dziś nie planujemy żadnych szaleństw - zapewne wybierzemy się na wieczorny spacer po mieście. Generalnie nie jestem typem imprezowym - nie piję alkoholu, po godzinie dwudziestej nie przyswajam jedzenia, zasypiam około dwudziestej trzeciej oraz - co najważniejsze - nie umiem i nie lubię tańczyć. Nawet nie mogę napisać, że wieczorem będę pilotowała, bo przecież telewizora też nie posiadamy.
30 grudnia 2011
184. Analitycznie o 2011
Rok się kończy, prowadzę blog, więc czemu mam go nie podsumować? Jakby co będę mieć dowód w sprawie - pisemny, publiczny, sporządzony w obecności świadków. Rozłożyłam sobie mijające 365 dni na kategorie tematyczne, co powinno ułatwić oraz usprawnić całą analizę, do której pałam szczególnym sentymentem jako jednostka uwielbiająca rozkładać co się da i kogo się da na czynniki pierwsze. Zatem do dzieła.
Terapeutycznie - harówka psychiczna, orka na ugorze duszy mej, przerzucanie wagonów emocji, kopanie rowów myślowych i takie tam. Tak poważnie - jestem ukontentowana i dumna z siebie, bo odwaliłam (choć to brzydko brzmi i wielce nieadekwatnie) kawał dobrej roboty. Przepracowałam żałobę po poronieniu, nauczyłam się umiejętnie wyrażać swoją złość oraz uwolniłam się od obowiązku oraz wyrzutów sumienia związanych ze stanem czuwania i oczekiwania na zmianę stosunku moich rodziców do mnie.
Zdrowotnie - walka z wiatrakami, w roli których wystąpiło bohaterów wielu w osobach: Helicobacter Pylori (tzw. dziki lokator bez wiedzy i zgody właścicielki zamieszkujący), Panna Anemia (podstępna, niewidoczna, lecz upierdliwa do bólu, oporna na trzy serie zastrzyków i całą masę witamin, o wątróbce nawet nie wspomnę), Pani Astma Oskrzelowa (wrażliwa na wysiłek wszelaki i wysokie temperatury), Stary Kręgosłup (pokrzywiony, pokręcony i uciskany na różne możliwe sposoby) oraz Niedoczynność Tarczycy i Pan Hashimoto (małżeństwo połączone na wieki nierozerwalnymi więzami - jedno bez drugiego żyć nie może).
Podróżniczo - Trójmiasto wykazało się ogromną cierpliwością, podarowało piękną pogodę i masę atrakcji oraz pysznego jedzenia. Morze pozostało spokojne, mimo moich sztormowych oczekiwań, było nieugięte. Tak było we wrześniu. W październiku dostało jeszcze jedną, malutką szansę, ale i jej nie wykorzystało. Cóż - jego strata.
Poznawczo - prawie wszystkim zmysłom moim objawił się wreszcie Autostopowicz, którego wymęczyłam psychicznie i podwójnie - z nawiązką, na którą sam mnie zresztą namówił. Zobaczyłam też jak wyglądają niektórzy współtowarzysze blogowej niedoli - na żywo i na zdjęciach oraz jak brzmią telefonicznie. Ujawnili się także anonimowi czytelnicy w osobach kilku - mailowo oraz gadugadulcowo.
Pożegnalnie - przeżyłam sentymentalne rozstanie z naszą pierwszą, w dodatku przywiezioną z Anglii, pralką, która wydała ostatnie tchnienie i zapewne spoczęła w należnym jej miejscu. Ozięble i bez żalu natomiast pozbyłam się dotykowego wyświetlacza mojej byłej komórki.
Hardcorowo - dwukrotnie prawie udało mi się rozwieść z Mężem i tylko Jego opanowaniu, cierpliwości, miłości, przebaczeniu oraz spokojowi zawdzięczam fakt, iż nie przestaliśmy być razem, choć bardzo się starałam, z powodu czego jest mi wstyd, wstyd i jeszcze raz wstyd.
Pioniersko - zapisałam się do biblioteki XXI wieku, wygrałam w konkursie "Charakterów", o mały włos i wystąpilibyśmy z Mężem w "Rozmowach w Toku", po niecałym pół roku przerwy znowu zrobiłam się na blond.
Pioniersko - zapisałam się do biblioteki XXI wieku, wygrałam w konkursie "Charakterów", o mały włos i wystąpilibyśmy z Mężem w "Rozmowach w Toku", po niecałym pół roku przerwy znowu zrobiłam się na blond.
Szokująco - po siedmiu latach znajomości, jedna z bliskich mi osób wreszcie zdobyła się na odwagę, dzieląc się ze mną informacją o swojej odmiennej orientacji seksualnej.
Wątpiąco - chwilowo pogubiłam się w swojej wierze w instytucję kościoła, ale - dzięki sobie i pomocy dobrych dusz - wróciłam na właściwe tory.
Pisarsko - założyłam blog, a potem drugi, trzeci i...
29 grudnia 2011
183. Ja wysiadam
Niedzisiejsza - tak ktoś kiedyś o mnie powiedział. Przyjęło się. Zakiełkowało. Rośnie. Całkiem duże już jest. I chyba będzie jeszcze większe.
Nie rozumiem pewnych rzeczy, nie ogarniam wielu mechanizmów, relacji, poglądów i wartości. Jestem inna. Czasem czuję się wyalienowana. Nie dostosowuję się do większości. Mam swoje zdanie. Potrafię go bronić. Kwestionuję. Podważam. Zadaję pytania. Dogłębne. Prawdziwe. Stąd wziął się adres mojego blogu - niepoprawna kontestatorka. Taka właśnie jestem. Karioka też nie była dziełem przypadku. Kto oglądał serial "Stawiam na Tolka Banana" wie o co chodzi. Nie muszę tłumaczyć. Karioka i wszystko jasne.
Nie byłam, nie jestem i mam nadzieję, że nigdy nie będę materialistką. Dlatego nie pojmuję niektórych zachowań. Jak choćby dzielenia skóry na niedźwiedziu, który jeszcze biega po lesie i ma się całkiem dobrze. Oczywiście to przenośnia. Za tym kryją się prawdziwi ludzie ze swoimi emocjami i drugą twarzą, którą pokazują. Nie chcę o nich pisać. Nie podam szczegółów. Dlaczego? Bo to nic nie zmieni. Dziwię się im, bo ich znam. W głowie mi się to nie mieści. Trudno mi uwierzyć.
Przedmiot zawsze będzie przedmiotem. Tylko i wyłącznie. Choćby nie wiem jaką przedstawiał wartość materialną, czy sentymentalną. Można go zgubić, zniszczyć, spalić, ukraść. To jest RZECZ. Ale dla takich rzeczy ludzie zatracają siebie. Zapominają, że umierając, nie wezmą ze sobą nic. Poświęcają całe swoje życie na zdobywanie tylu rzeczy, których w jednej chwili zostaną pozbawieni.
Anna Maria Jopek śpiewała kiedyś taki tekst: "niech ktoś zatrzyma wreszcie świat, ja wysiadam..." Tak się dzisiaj czuję.
28 grudnia 2011
182. Ta chwila
Dzień złożony z chwil. Bardzo długi spacer z Mężem. Obejrzeliśmy nowy wyciąg narciarski na małym stoku, potem pojechaliśmy do najzwyklejszego baru na moją ulubioną zupę pieczarkową. Byliśmy też obejrzeć kryte lodowisko i zorientować się w godzinach jego otwarcia (Dyrektor Wykonawczy ma ochotę przypomnieć sobie jak to jest mieć łyżwy na nogach, a ja się zastanawiam). Wróciliśmy do domu, wypiliśmy razem kawę. Odwiedziliśmy też naszych Sąsiadów, a właściwie tylko same dziewczyny, bo Sąsiad jeszcze był w pracy. Aktywnie uczestniczyliśmy w poszukiwaniach chomika Młodszej Sąsiadeczki, który postanowił wypuścić się na wolność. Teraz siedzę z laptopem na kolanach i piszę ten post. Mąż siedzi obok i czyta książkę.
Zwykłe chwile. Niby nic. A jak się tak zastanowić każda z nich miała w sobie coś wyjątkowego. Cieszyłam się nimi wszystkimi. Wykorzystywałam je. Byłam w nich. Przeżywałam. Chłonęłam. Również i ta chwila składa się na życie. Tu i teraz.
27 grudnia 2011
181. Odpowiedzialność
Wśród świątecznych życzeń, jakie otrzymałam znalazły się też takie: "żeby Twoje życie odmieniło się na lepsze". Ponieważ były one przesłane mailem, odpisałam: "moje życie już zaczyna się odmieniać na lepsze".
Potem zaczęłam myśleć nad odpowiedzialnością, podmiotem i sprawcą tamtych słów. Doszłam do wniosku, że tak naprawdę tylko i wyłącznie ode mnie zależy czy coś zmienię, czy nie. Moje życie bez mojego udziału samo nic nie zrobi. Ono samo w sobie się nie odmieni - ani na lepsze, ani na gorsze. To ja jestem podmiotem i sprawcą swoich własnych działań.
Każde słowo, które piszę, tworzę sama - oczywiście oprócz tych, które cytuję, bo tamte są innego autorstwa. Decyduję o tym, że do kogoś napiszę, czy zadzwonię albo o tym, że tego nie zrobię.
Odpowiedzialność za siebie, za swoje słowa, za swoje czyny albo ich zaniechanie ponoszę ja sama. Dlatego postaram się nie narzekać, że "coś mi się nie udało". To nie tak. To ja czegoś nie zrobiłam.
26 grudnia 2011
180. Podstęp
Wsiąkł. Pochłonęła go książka (!) W tym miejscu jestem winna wyjaśnienie. Otóż - ku mojemu ogromnemu ubolewaniu - Mąż nie lubi czytać niczego, co jest dłuższe niż jedna lub dwie strony - na dodatek najlepiej w sieci. Papier go odstrasza, zwłaszcza ten w okładkach. Każdy ma wady, nawet Dyrektor Wykonawczy.
Ostatnio wpadłam na pewien pomysł i wcielam go w życie. Najpierw dałam Mężowi do przeczytania książkę o Hashimoto - pod pretekstem, aby zrozumiał skąd się wzięły moje dolegliwości. Pochłonął ją w kilka dni. Pierwszy sukces na koncie. Jeszcze w trakcie tej lektury, spoglądał na mnie i wzdychał: "żona, ty to masz przechlapane".
Wczoraj dostał "S@motność w sieci. Tryptyk" i po kilku zaledwie stronach stwierdził, że za dużo jest w niej wątków. Teraz siedzi i mówi: "fajne, podoba mi się". Mało tego - co jakiś czas zadaje mi różne dziwne pytania a propos siebie jako faceta. Wpadł jak śliwka w kompot. Podmienili mi Męża.
179. Czas spokoju
Zamieszkał we mnie i jest - spokój. Nie goniłam za nim. Sam się pojawił. Lubię go w sobie. Czuję się bezpiecznie. Wiem, że jestem za niego odpowiedzialna. Nikt inny mi go nie zapewni. To moje zadanie. Tylko i wyłącznie.
25 grudnia 2011
178. Liczy się serce
Nie był to typowy wigilijny dzień. Przed dwunastą w południe zadzwonił do Męża Sąsiad, zapraszając nas do nich na Wigilię, na godzinę siedemnastą. Zaskoczenie, niedowierzanie, szok, wzruszenie i radość - oto mieszanka uczuć, która stała się naszym udziałem.
Musieliśmy wyjść od rodziców po trzynastej, bo nie dało się wytrzymać z nimi w tym samym mieszkaniu. Chociaż w ten jeden dzień nie chciałam być niemym świadkiem frustracji i agresji mojego ojca. Chodził, węszył i tylko szukał pretekstu.
Nieważne, że staliśmy potem pół godziny na przystanku autobusowym. Nieważne, że padał deszcz. Nieważne, że siedzieliśmy w galerii handlowej aż do jej zamknięcia. Nieważne, że później przez prawie dwie godziny spacerowaliśmy zziębnięci po całym mieście.
Ważne, że o siedemnastej zadzwoniliśmy do drzwi naszych Sąsiadów. Ważne, że otworzyła je nam Młodsza Sąsiadeczka ze słowami: "dzień dobry ciociu, dzień dobry wujku" i ogromnym uśmiechem na swojej małej buzi. Ważne, że cała ich czwórka oraz ojciec Sąsiada, którego poznaliśmy podczas ubiegłorocznej Wigilii, stworzyli taką atmosferę, że czuliśmy się chciani, lubiani i potrzebni. Ważne, że wszyscy połamaliśmy się opłatkiem i składaliśmy sobie szczere i prawdziwe życzenia.
Nasi Sąsiedzi wychowali się w rodzinach katolickich, lecz im samym bliżej jest do protestantów. Po raz drugi okazało się, że można różnić się w niektórych aspektach wiary, ale nie przeszkadzają one we wspólnym celebrowaniu Wigilii Bożego Narodzenia. Tak naprawdę bowiem liczy się serce CZŁOWIEKA - nieważne czy katolika, czy protestanta, czy ateisty.
177. Boże Narodzenie
"Zawsze, ilekroć uśmiechasz się do swojego brata
i wyciągasz do niego ręce,
jest Boże Narodzenie.
Zawsze kiedy milkniesz, aby wysłuchać,
jest Boże Narodzenie.
Zawsze, kiedy rezygnujesz z zasad,
które jak żelazna obręcz uciskają ludzi
w ich samotności,
jest Boże Narodzenie.
Zawsze, kiedy dajesz odrobinę nadziei 'więźniom',
tym, którzy są przytłoczeni ciężarem fizycznego,
moralnego i duchowego ubóstwa,
jest Boże Narodzenie.
Zawsze, kiedy rozpoznajesz w pokorze,
jak bardzo znikome są twoje możliwości
i jak wielka jest twoja słabość,
jest Boże Narodzenie.
Zawsze, ilekroć pozwolisz, by Bóg
pokochał innych przez ciebie,
Zawsze wtedy,
jest Boże Narodzenie".
(Matka Teresa z Kalkuty)
24 grudnia 2011
176. Wigilia Bożego Narodzenia
Tak wyglądała, moja i jeszcze nie Męża, choinka sprzed czterech lat, podczas naszych pierwszych wspólnych świąt w Anglii.
Dziś jest szczególny dzień. Jestem tu, bo pragnę się z Wami podzielić tym, co jest dla mnie najcenniejsze - sercem otwartym na drugiego człowieka oraz czasem, który chcę z Wami spędzić.
Z tymi, którzy wierzą w narodzenie Jezusa i dla których Boże Narodzenie jest przede wszystkim przeżyciem religijnym, przełamuję się opłatkiem, życząc Wam wszelkiego błogosławieństwa i łask od Dzieciątka.
Tym, którzy są szczęśliwi i spełnieni - zarówno w życiu osobistym, jak i zawodowym, życzę odnajdywania radości w dzieleniu się tym, co macie z innymi, którzy takiego szczęścia i spełnienia nie doświadczają.
Samotnych, chorych, zrozpaczonych, opuszczonych i zagubionych otulam płaszczem wiary, nadziei i miłości, których tak bardzo potrzebują, żeby mieć siłę każdego nowego dnia stawiać czoło przeciwnościom losu.
Z każdym osobno i ze wszystkimi razem jestem dziś myślami - blisko, ciepło, bezpiecznie. Przeżyjmy te święta najlepiej i najpiękniej jak potrafimy.
23 grudnia 2011
175. Przygotowania do świąt
Wczoraj upraliśmy firanki i zasłonki w naszym pokoju. Mąż odkurzył i powycierał kurze. Potem poszedł do pracy - ostatni raz w tym roku. Firma, w której pracuje, przeważnie ma przestój między świętami a Nowym Rokiem, więc ten, kto dysponuje jeszcze kilkoma dniami urlopu, wykorzystuje go właśnie teraz - tak, jak Dyrektor Wykonawczy.
Szef zorganizował im Wigilię, ale nie będę o niej pisać, bo nie warto. Picie, picie i jeszcze raz picie - tyle w tym temacie. Mąż - chyba jako jeden z nielicznych w tamtym towarzystwie - nie pije, nie pali i nie jara trawy, więc chociaż sobie trochę podjadł, bo to akurat lubi, a jedzenia było sporo - i dobre ponoć.
Dzisiaj skróciłam Mu włosy maszynką - fajnie mieć osobistą fryzjerkę w domu. Potem pojechaliśmy zrobić małe zakupy na święta, bo lodówka pusta, a coś przecież jeść musimy. Mamy tylko jedną półkę w lodówce do naszej dyspozycji, więc i tak nie da rady kupować na zapas, bo brakuje miejsca do przechowywania.
Nie wiem co będziemy robić jutro - albo zostaniemy w naszym pokoju i będziemy siedzieć z talerzami na kolanach, a herbatą na podłodze, albo wyjdziemy na dwór i pójdziemy na długi spacer, albo pozwiedzamy miasto z okien autobusu - mamy wszak bilety miesięczne, więc za przejazdy zapłaciliśmy już wcześniej.
Oby to było ostatnie takie Boże Narodzenie. Od przyszłego roku chcę być z Mężem w innym miejscu, w którym będziemy mieć święty spokój, normalny stół i choinkę. Nie życzcie mi więc wesołych, ani rodzinnych świąt, bo takie nie będą - nie teraz i nie te.
Sama nie lubię składać życzeń przed świętami, więc zrobię to dopiero jutro - wszak to Wigilia, więc czas najwyższy. Spokojnej nocy dla Was.
22 grudnia 2011
174. Coś się kończy, coś się zaczyna…
Poznałyśmy się piątego stycznia na naszym pierwszym spotkaniu. Dziś miało miejsce ostatnie. Widziałyśmy się w sumie czterdzieści dwa razy i spędziłyśmy ze sobą prawie trzydzieści dwie godziny - pięć dniówek ośmiogodzinnej pracy.
Żegnając się, pierwszy raz w życiu uścisnęłyśmy sobie dłonie. Spytałam swoją terapeutkę, czy mogę ją przytulić. Nie miała nic przeciwko. Obyło się bez łez. Zostawiłam ją z - własnoręcznie i specjalnie dla niej - przygotowaną kartką, z nabazgrolonymi słowami, którymi chciałam się z nią podzielić i bombką w kształcie malutkiego szklanego aniołka. Symbolicznie.
Nasze spotkania zostały zawieszone do stycznia 2013 roku - do czasu jej powrotu z urlopu macierzyńskiego. Od kilku tygodni ma już taki fajny, okrąglutki brzuszek.
Nie jest mi smutno, bo wiem, że coś się kończy, a coś innego zaczyna...
21 grudnia 2011
173. Kruchy (?) jak szkło
Zaczęło się od obiadu. Warzywa na patelnię z ryżem. Serwował - jak zwykle - Mąż. Nakładała na talerze - tradycyjnie - Karioka. Zawartość pierwszego widelca omal nie wypaliła mi gardła. Pełne wyrzutu spojrzenie na Dyrektora Wykonawczego i pytanie: "coś Ty tu nasypał?" "Jak to co - przyprawę" - odparł podejrzany o zamach na moje kubki smakowe.
Tych, którzy nie wiedzą, informuję, że zazwyczaj do warzyw na patelnię dodawana jest mała torebeczka z odpowiednią zawartością. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że ja na ostro nie lubię. Obiad - podwójny - zjadł Mąż. Ja obeszłam się smakiem (wątpliwym). "Przyprawa meksykańska" - oto, czym uraczyła mnie moja Druga Połówka.
"Człowiek głodny, człowiek zły". Głodna Karioka równa się podwójna złość. Jako że wychodziłam razem z Mężem, a zostało jeszcze trochę czasu, postanowiłam wyjąć z pawlacza w naszym pokoju dużą szklankę. Tak sobie wymyśliłam, że wreszcie wypiję sok pomarańczowy, który już trzeci dzień robi frekwencję w lodówce.
Jako że jestem fanką wiaderek lub nocników (jak mawia Mąż) do wszelakich napojów, nie dziwne więc, że owa szklanka (zakupiona za granicą i przywieziona z całym naszym dobytkiem z Anglii) mieści ni mniej, ni więcej tylko pintę (dobrze ponad pół litra). Oczywiście oryginalnie przeznaczona jest do picia piwa, ale pamiętam tę chwilę, kiedy ją zobaczyłam. Stały sobie cztery - w komplecie. Od razu wiedziałam, że to wymarzona szklanka na sok. Do dzisiaj przetrwały trzy. Całe nasze szkliwo przejechało prawie dwa tysiące kilometrów i nie stłukło się nic, a mieliśmy tego naprawdę sporo.
Ponieważ mamy mało miejsca, a ja jestem niekwestionowaną mistrzynią w pakowaniu (czytaj upychaniu), tak więc, żeby coś wyjąć, trzeba wcześniej wyjąć kilka innych rzeczy. Na drodze do ulubionej szklanki stały (a właściwie leżały) trzy szklane talerze. Pawlacz, w którym trzymamy szkliwo, znajduje się tuż przy ziemi, więc musiałam się schylić. Otworzyłam drzwiczki, wyjęłam talerze i już sięgałam po szklankę, kiedy dały znać o sobie, opadając mi na twarz, moje włosy, których ilość zawsze przyprawia o przerażenie jakąś nową fryzjerkę.
Jak nie widzę, zwykle pozbywam się zasłony z oczu, więc i tym razem zrobiłam dokładnie tak samo. W lewej ręce trzymam trzy ciężkie talerze, prawą podtrzymuję włosy, a mój szanowny Mąż stoi i patrzy. Jako że byłam głodna, zła i zasapana, demonstracyjnie rzuciłam owe talerze o coś, co kiedyś było wykładziną, a teraz jest tylko jej wspomnieniem. Jeśli myślicie, że potłukły się wszystkie, to jesteście w błędzie. Tylko jeden nie przetrwał, a naprawdę włożyłam w ten rzut sporo siły.
Tak więc mam na koncie pierwszy, świadomie i celowo, rozbity talerz. Nie o ścianę, ale jednak. Cała złość od razu ze mnie zeszła. Karą dla Dyrektora Wykonawczego za zaniechanie pomocy przy wyjmowaniu szklanki było sprzątanie rozpryśniętego szła. A że moja Druga Połówka nad wyraz cierpliwa i spokojna jest, więc godnie i w milczeniu pozbył się większych, mniejszych i całkiem malutkich resztek talerza.
172. Najdziwniejszy prezent
Kilkanaście lat temu pracowałam w pewnej korporacji w sekretariacie samego zarządu. Miałam w sumie trzech szefów - trzy kompletnie odmienne charaktery. Skoncentruję się dziś jednak tylko na panu A. Gdybym miała określić go jednym słowem, powiedziałabym "kawalarz". Wszystkim dookoła wycinał różne numery - pracownikom, gościom, innym dyrektorom.
"Kto mieczem wojuje, od miecza ginie" - jak głosi przysłowie. Pewnego razu cały, podległy panu A. dział, przyszedł do niego z prezentem z okazji zbliżających się świąt Bożego Narodzenia. Uczestnicy tej "pielgrzymki" byli wielce rozbawieni, co nie uszło mojej uwadze. Po ich wyjściu, szef zawołał mnie i powiedział, że koniecznie muszę coś zobaczyć. Świadoma jego jajcarskich zachowań, nie dałam się nabrać, bo czułam pismo nosem. Tym razem jednak nie żartował.
Nie poszłam do jego gabinetu, więc on przyszedł do sekretariatu. W ręce trzymał sporych rozmiarów klatkę, w której siedział czarno-biały szczur. Postawił ją na moim biurku i oznajmił, że muszę go wziąć, bo on nie może go zabrać do siebie, gdyż jeden z jego synów ma alergię. Powiedział, że po pracy odwiezie mnie do domu razem z gryzoniem i jego całym oporządzeniem.
Pan A. zadziałał z zaskoczenia, a jako że litościwa ze mnie dusza, żal mi się zrobiło sympatycznego szczura, więc się zgodziłam. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, iż nigdy w życiu nie miałam żadnych myszek, chomika, czy świnki morskiej i moja praktyka w tej dziedzinie była zerowa. Oprócz tego, najzwyczajniej w świecie bałam się stworzenia, które nagle stało się moją własnością. Poza tym, miałam już kanarka, który całkowicie mi wystarczał.
Dałam więc gryzoniowi schronienie na dwie dobry hotelowe, po czym znalazłam mu rodzinę zastępczą w postaci synów mojej ulubionej pani sprzątaczki, która razem ze swoim mężem przyjechała po szczura i zabrała go do siebie. Wiem, że wiódł tam spokojny żywot.
20 grudnia 2011
171. List do M.
Widzę, że jest Ci smutno, przykro i źle. Widzę, że czujesz się bezsilny, zagubiony i zniechęcony. Wiem jak wyglądałyby Twoje wymarzone święta. Wiem, bo mi o tym powiedziałeś. Przecież rozmawiamy o wszystkim. Codziennie.
Czuję, że się martwisz o mnie. Każdego ranka budzę się i widzę jak na mnie patrzysz tymi swoimi oczami pełnymi miłości. Wiem, że chciałbyś spełnić moje i nasze wspólne marzenia o domu i dziecku.
Wczoraj przyszedłeś z pracy i dałeś mi moją ulubioną czekoladę, którą miałam dostać w prezencie świątecznym. Wiem, że jest Ci przykro, bo nie możesz ofiarować mi nic więcej. Wiesz, że i Ty dostaniesz swoją ulubioną czekoladę, bo i ja nie mogę wręczyć Ci nic więcej.
Oboje jednak wiemy, że nie liczą się prezenty. One nigdy nie przesłoniły nam prawdziwego obrazu świąt. I nie pozwolimy, aby kiedykolwiek tak się stało. Tego jestem pewna.
Wierzę, że przyjdą takie święta, kiedy wreszcie będziemy mieć zwykły, drewniany stół przykryty białym obrusem, przy którym usiądziemy razem. Wierzę, że będziemy mieć choinkę, którą sami udekorujemy.
Płaczesz, prawda? Wiesz, że kocham Cię, bo nie wstydzisz się łez. W tym przyznaniu się do słabości tkwi Twoja największa siła, która jest dowodem Twojej niewiarygodnej wrażliwości.
Zauważyłeś, że zmieniłam dziś zdjęcie na blogu? Są na nim nasze splecione dłonie, które nie wiadomo kiedy tak pięknie sfotografował Autostopowicz. One najlepiej wyrażają to, czego nie da się opisać słowami. To nie jest tylko blog o mnie, bo prawie w każdym poście pojawiasz się Ty. Tu jest cząstka nas i tego, co przeżywamy.
Wiem, że jesteś w pracy i zaraz po przeczytaniu tego postu zadzwonisz do mnie i łamiącym się głosem powiesz: "kocham Cię, Żoneczko", a ja odpowiem: "też Cię kocham, Mężulku".
Lubisz jak się uśmiecham, bo ten uśmiech "rozjaśnia wszystkie troski" - tak mi kiedyś napisałeś, pamiętasz? Zamknij więc oczy i wyobraź sobie te cztery dołeczki, które wtedy się pojawiają, a które całujesz co rano.
Pamiętaj zawsze, że jesteś najlepszym i najukochańszym Mężem, a ja czuję się najlepszą i najukochańszą żoną. Twoją żoną.
170. Anna Janek Kowalski
Mąż właśnie dostał kartkę ze świątecznymi życzeniami od swoich rodziców. "Janek Kowalski" (nie może być "Jan" - wszak to malutki synuś, nie syn) - tak nadawca napisał, ale potem przed Jankiem pojawiła się jeszcze "Anna". Zdradził się jednakże brakiem odmiany nazwiska, bo jak to brzmi: "Anna Janek Kowalski" - nawet "i" brakuje pomiędzy.
Ktoś powie, że się czepiam, ale czuję się tak, jak przed ślubem, kiedy Mąż dostał od rodziców sms: "przyjedziemy na TWÓJ ślub". Mnie nie było i nadal nie ma, więc nikt mi nie wmówi, że coś się zmieniło.
P.S. Oba imiona i nazwisko są oczywiście zmyślone na moje własne życzenie.
169. Nie znamy Was na tyle…
Styczeń 2008. Nauczycielka z angielskiego college'u, w którym obie pracujemy, bez spisywania umowy, wynajmuje nam swój luksusowy dom z całym wyposażeniem. Jesteśmy w nim do końca maja.
Lato 2008. Była żona mojego byłego narzeczonego wyjeżdża na dwutygodniowy urlop. Zostawia nam klucze od swojego mieszkania.
Wiosna 2009. Rodzice mojej znajomej, z którymi od dwudziestu lat nie miałam kontaktu, oddają mnie i cywilnemu Mężowi do dyspozycji całe piętro swojego domu przed naszym ślubem kościelnym. Spędzamy tam trzy dni.
Grudzień 2010. Sąsiedzi, mieszkający pół piętra niżej, których znamy jedynie z "dzień dobry" zapraszają nas do siebie na Wigilię. Potem niejednokrotnie jeszcze zostaję sama w ich domu z dziewczynkami.
Wrzesień 2011. Autostopowicz, którego znam jedynie z internetu, gości nas u siebie we Wrzeszczu przez kilkanaście dni. Wracam jeszcze do niego w październiku na przedłużony weekend.
19 grudnia 2011. Mąż dostaje sms od swojego żonatego kolegi z pracy, z którym znają się ponad rok, byliśmy kilka razy u nich w domu: "nie znamy Was na tyle, żeby dać Wam klucze od naszego mieszkania w Wigilię". Chcieliśmy się tam schronić, żeby nie marznąć na dworze przez trzy godziny.
19 grudnia 2011
168. Przedświąteczne dni
Dla wielu to mniej lub bardziej nerwowa krzątanina - w domu przy generalnych porządkach, czy też w marketach przy robieniu zakupów. Wszystko po to, by za kilka dni usiąść przy wspólnym, wigilijnym stole i w towarzystwie najbliższych spędzić ten czas.
Dla innych to krzyż nie do uniesienia, który niemiłosiernie przygniata swoim ciężarem. Bo jak odnaleźć radość, kiedy puste nakrycie przypomina o Tych, z którymi jeszcze rok temu dzieliliśmy się opłatkiem, wypowiadając magiczne słowa życzeń?
167. Jak ręką odjął
Trzy dni - piątek, sobota i niedziela - z moją wątpliwą przyjaciółką Migreną. Gdzie ja, tam i ona. Opuszczała mnie na chwilę, by potem powrócić ze zdwojoną siłą. Tak, jak nie dokarmiam trolli, tak i ona nie dostała nic ze swojego ulubionego jedzenia - żadnych czekolad, żółtego sera, kofeiny, czy cytrusów. Tym razem nawet nie musiałam do walki wytaczać mojego najcięższego działa w postaci niepokonanej wojowniczki Aspiryny.
Najlepszym lekarstwem i sposobem na zmuszenie Migreny do ostatecznej kapitulacji, która nastąpiła wczoraj późnym wieczorem, była mikstura przygotowywana w takich chwilach przez Męża, a której tajemnymi składnikami jest gorąca woda z imbirem, sokiem z cytryny oraz miodem. O swoim poczuciu humoru, sile woli oraz optymistycznym nastawieniu - przez skromność - nie wspomnę.
18 grudnia 2011
166. Dziecięca lista marzeń
Była sobie kiedyś dziewczynka, która miała swoje małe - duże marzenia. Najpierw na jej liście pojawiła się zwykła plastikowa, łysa lalka, którą mogłaby kąpać bez obaw o zmoczenie włosów, a także niebieskie drewniaki i globus. Potem spodobał się jej dziecięcy akordeon i flet poprzeczny, na których chciała się nauczyć grać. Marzyła też o białych łyżwach i kostce Rubika. Siedem prezentów, których nie dostała. Nigdy nie dowiedziała się dlaczego i nie zrozumiała czemu - przecież zawsze była grzeczna.
Tamta dziewczynka jest już dojrzałą kobietą, ale do tej pory dokładnie pamięta gdzie widziała i jak wyglądały jej małe - duże marzenia.
165. Nie lubię Cię
Jak słyszę, że ludzie będący w stałych związkach mówią, że się ze sobą nie kłócą, nie wierzę. Bo albo jedno z nich jest całkowicie podporządkowane drugiemu i jest tak uległe, że nawet sobie nie wyobraża, że może być inaczej; albo do ich relacji zakradła się, i zamieszkała z nimi na dobre, obojętność.
Moje kłótnie z Mężem nigdy nie dotyczyły i nie dotyczą kwestii zasadniczych - tych najważniejszych. Ścieramy się ze sobą o bzdury, drobiazgi, szczegóły. Zwykle to ja zaczynam i prowokuję. Nie ciągnę już za sobą ogona rozwodowego, jak miałam w zwyczaju. Opamiętałam się w porę po tamtej akcji z nieobecnością Męża przez całą niedzielę. Ostrzegawcza czerwona lampka pali się w mojej głowie do tej pory.
Mamy taki swój osobisty gryps jak się kłócimy. Zawsze wtedy jedno mówi drugiemu: "nie lubię Cię", ale zaraz potem dodaje: "ale Cię kocham". Trzymamy się konkretnej sytuacji. Nie oceniamy siebie, lecz swoje zachowanie. Rozmawiamy, a później zawsze się przepraszamy - zwykle pierwszy robi to Mąż, ale i ja się uczę od Niego jak nie chować w sobie urazy. Trudne to, ale możliwe.
17 grudnia 2011
164. Konkurs
Jestem starą wariatką, bo przedwczoraj zgłosiłam swój blog do konkursu na Blog Roku 2011. Pamiętacie "Odę do życia" Pablo Nerudy? Staram się iść jej tropem - w końcu jak nie teraz to kiedy? Wszak nie mam dwudziestu, czy nawet trzydziestu lat - bliżej mi, niż dalej do końca żywota na tym padole łez.
Nie będę nikogo agitować, robić sobie sztucznego PR, rozklejać plakatów, ani rozdawać ulotek. Jestem realistką. Jeśli ktoś będzie chciał właśnie na ten blog oddać swój głos, ucieszę się niezmiernie, gdyż będzie to oznaczało, że dobrze się tu czuje i lubi czytać moje słowa. Bo najcenniejsza w tym wszystkim jest właśnie obecność drugiego człowieka.
163. Dystans do siebie
Wychowałam się w rodzinie, w której marudzenie i narzekanie są na porządku dziennym. Chcąc nie chcąc, nasiąkałam taką, a nie inną atmosferą, więc nie dziwne, że powielałam pewne schematy zachowań. W jakimś momencie zaczęły mnie one uwierać jak za ciasne buty. Zdałam sobie sprawę, że jeśli się nie zatrzymam, będę dokładnie taka, jak moi rodzice, a szczególnie ojciec. No i zaczął Syzyf pracę ze swoim kamieniem. Nie dość, że kamień ciężki, to jeszcze pod górę, ale powoli - z ogromnym wsparciem Męża - daję radę.
Wczoraj napisałam o swoich "kosmicznych" przypadłościach. I tak nie wymieniłam wszystkich, bo nikt by mi nie uwierzył, że jeszcze chodzę, żyję i mam się nawet nieźle. Niektórzy zauważyli, że podeszłam do siebie z poczuciem humoru i dystansem. A co mam zrobić? Płakać? Narzekać? Użalać się nad sobą? Marudzić? Czy to coś zmieni? Owszem - wszyscy ode mnie pouciekają, bo będą mnie kojarzyć z jednym: "a to ta, co tak wiecznie smęci", "ile można się nad sobą litować?"
We wszystkim można znaleźć coś pozytywnego; coś, co rozśmieszy; coś, co odwróci uwagę i skieruje ją na inne tory; coś, co da nadzieję i siłę do życia; coś, co przewartościuje dotychczasowe myślenie. Staram się o tym pamiętać i wcielać w życie.
Sama sobie aplikuję dawkę poczucia humoru i dystansu. Śmieję się z siebie jak z klasycznej blondynki z dowcipów, obracam w żart dolegliwości, a nawet jak mnie coś łupie i strzyka, szukam pozytywów. Pamiętam taką sytuację - zaledwie kilka dni po powrocie z Anglii pierwszy raz poczułam ból kręgosłupa. Siadłam normalnie na krześle i już z niego nie mogłam wstać. Niedoszły Mąż robił za dźwig - stawał za mną, brał mnie pod pachy i powoli podnosił. Nie mogłam leżeć, nie mogłam stać, nie mogłam siedzieć. Mogłam tylko chodzić - po prostej drodze, a i tak każdy krok sprawiał ogromny ból. Przepuklina jądra miażdżystego - zabrzmiała diagnoza lekarska po obejrzeniu wyników rezonansu magnetycznego. Mimo całego tragizmu sytuacji, nie mogłam się nieraz powstrzymać od śmiechu - z samej siebie. Mówiłam wtedy do swoje Drugiej Połówki - "Ty się jeszcze zastanów, po co Ci taka babcia do opieki", a On mi ripostował: "oj babciu, babciu, chodź i nie marudź".
Zauważyłam jedną prawidłowość - od jakiegoś już czasu unikam ludzi, którzy marudzą dla samego marudzenia, czy narzekają dla samego narzekania. Męczę się w ich towarzystwie, bo przeglądam się w nich jak w lustrze i widzę siebie sprzed tamtego czasu - taką samą męczybułę i jęczyduszę. Brr, uciekam od takich osób gdzie pieprz rośnie. Bo ile można komuś pokazywać różne kolory, jeśli ktoś widzi tylko czarny?
16 grudnia 2011
162. Anomalie medyczne
Anomalia, czyli "odchylenie od wartości typowej lub średniej" - tak mawia ciocia Wikipedia. Tyle wstępu, przejdę zatem do konkretów. Zaznaczam, że wszystko, co tu napiszę, usłyszałam od lekarzy, bądź niższego rangą personelu medycznego w krajowych szpitalach i przychodniach oraz gabinetach prywatnych.
Anomalie wrodzone - "ma Pani za wąską klatkę piersiową i serce się tam ledwo mieści" (u kardiologa), "nie ma Pani lepszej żyły w drugiej ręce?" (przy pobierania krwi), "niech Pani mocniej dmucha, bo nic się nie podnosi!" (podczas spirometrii), "Pani gałki oczne są za duże" (u okulisty), "jeszcze nie ma Pani czwartej ósemki?" oraz "skąd się tu wziął jeszcze jeden kanał?" (u dentysty), "ale numer, ona ma sześć kości w stopie" (u ortopedy), "jest Pani za wysoka, nie mamy takiej kliszy" (w pracowni RTG podczas próby prześwietlenia płuc), "ma Pani idealny słuch" (po badaniu audiometrycznym), "to niemożliwe, żeby Pani miała objawy nadczynności i niedoczynności tarczycy jednocześnie" (u endokrynologa), "Pani płuca pracują w 75 %" (u pulmonologa), "jakim cudem poziom żelaza jest u Pani niższy po serii zastrzyków na wzmocnienie, niż przed?" (u internisty).
Nazbierałam trochę tych kwiatków w swoim życiu i tak się czasem zastanawiam - czy ja jestem ziemianką, czy kosmitką?
161. A --> M
Chyba znowu się zbliża, bo jej wierna zwiastunka Aura od rana nie daje mi spokoju. Tym razem cierpi prawa skroń i oko. Każdy ruch głową sprawia ból, każdy dźwięk i zapach drażnią. Podobnie jak światło. Wilczy apetyt - jak cień - nie odstępuje mnie nawet na krok.
Mąż rano przygotował dla niej mieszankę wybuchową - zalany wrzątkiem imbir, z dodatkiem wyciśniętego soku z cytryny oraz miodem. Paliło aż miło. Na chwilę ucichła. Spacer nie pomógł, wietrzenie pokoju też nie. Pojawiła się ponownie.
Siedzę prawie w bezruchu, nie licząc delikatnego klikania palcami w klawiaturę. Zastanawiam czy tym razem zostawi mnie w spokoju, czy jednak zaatakuje. Czuję twój oddech na plecach, ale nie poddam się bez walki, Migreno.
160. Poskramianie złośnicy
Nie będę chwalić dnia przez zachodem słońca, ani roku przed jego końcem, ale przyznam się, że coraz lepiej sobie radzę ze swoją złością. Mąż się już prawie (zostało jeszcze około 10 %) nie boi moich wybuchów, bo ich nie ma. Na bieżąco i w miarę na spokojnie staram się okazywać negatywne emocje, żeby nie ranić Dyrektora Wykonawczego. Uczę się też pokonywać własną złość poczuciem humoru i sama się sobie dziwię, że jeszcze całkiem niedawno eksplodowałabym z siłą wulkanu, a teraz potrafię się uśmiechnąć i powiedzieć, że przecież nic takiego się nie stało i wymyślić jakieś wyjście z całej sytuacji.
Paradoksalnie, wyciszają mnie też czynności wymagające cierpliwości, opanowania i dokładności. Kiedyś namiętnie robiłam na drutach i bardzo lubiłam liczenie oczek, pilnowanie wzoru, itp. Zabawy z igłą, kordonkiem oraz muliną w haftowanie serwetek, czy chusteczek też dobrze pamiętam. Na razie do żadnego z tych zajęć nie wróciłam.
Jest jeszcze coś, co uwielbiam i do czego mam ogromną słabość, a mianowicie do puzzli. Na ścianie w naszym pokoju wisi, oprawiony w antyramę i ułożony oczywiście przeze mnie, czerwony jeep Wrangler (z 1.000 części), jak również krajobraz (z 1.500 kawałków). Mam takie swoje wymarzone puzzle, które za mną chodzą od kilku lat - "tylko" 9.000 części, o wymiarach - uwaga - 192 cm x 138 cm. Wyglądają tak: