Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

niedziela, 15 stycznia 2012

188-216. Archiwum (1-15 stycznia 2012)

15 stycznia 2012

216. Problemy z Onetem


Denerwuje mnie Onet. Nieustanne problemy z publikacją postów, które w moim przypadku trwają dokładnie od 27 grudnia. Cztery maile napisane do portalu, poza odpowiedziami z automatu, nie zaowocowały żadną poprawą. Nieraz czekam na opublikowanie wpisu ponad godzinę. To już przesada.


Poważnie zastanawiam się nad przeprowadzką na blogspot - tam, gdzie mam blog o książkach. Wstępnie jest też tam klon Świata oczami Karioki. Jeszcze pomyślę. Może na razie będę próbować publikować i tu, i tam. 


14 stycznia 2012

215. Zajadanie emocji


Zjadłam już pół bagietki. Dobrze, że świeża. Jak ją kupowaliśmy, była jeszcze gorąca. Wzięłam dwie (nie wiedzieć czemu), ale teraz - są jak znalazł. Przed bagietką był pączek - z lukrem, skórką pomarańczową i nadzieniem z róży (podrobiona ta róża, ale dobra). Generalnie nie lubię pączków, ale tak jakoś miałam na niego ochotę. Przed pączkiem skonsumowałam dwa ciastka z nadzieniem krówkowym (uwielbiam krówki, ale tylko mleczne). Znając swoje możliwości zjem jeszcze czekoladę albo i dwie. Choć może się opamiętam, bo aura migrenowa nadchodzi, a już wypiłam sok pomarańczowy - jak zwykle - całą pintę.

Mąż, jak jeszcze mężem nie był, bo rozwiódł się ze mną przed zaręczynami i pojechał do Anglii sam, opowiadał mi jak siedział po pracy na kanapie, przed telewizorem i jadł, jadł i jadł. Potrafił za jednym posiedzeniem pożreć (przepraszam, ale inaczej się tego nazwać nie da) osiem dużych jogurtów (ja nie dałam rady zjeść nawet jednego, bo słodkie okrutnie były), przegryzając je dwiema dużymi puszkami rurek kakaowych. Na deser (już chyba potrójny) zjadał odgrzewaną w mikrofali szarlotkę z bitą śmietaną. Nie dziwne, że jak do Niego przyjechałam, ważył o jakieś dwadzieścia kilogramów więcej. Pół roku rozwodu i prawie standardowy worek cementu do przodu na grzbiecie.

Człowiek siedzi i sięga mechanicznie do torebki, puszki, czy innego opakowania. Patrzy w ekran monitora, telewizora albo na kartki książki. Je i je, choć wcale głodny nie jest. Zajada swoje emocje. Tak, jak ja teraz.


13 stycznia 2012

214. Piątek, trzynastego


Od razu zaznaczam, że nie jestem osobą przesądną. Nawet powiem więcej - jako przekorna istota - lubię się im nie poddawać. Czarny kot przebiegnie mi drogę - super. Wiem, że dzień będzie udany. Trzynastka jest drugą z moich ukochanych cyferek.

Wstaliśmy rano z Mężem. Patrzę za okno, a tam czarne chodniki. Zero białego puchu. Tak stoję i mówię na głos: "a śniegu jak nie było, tak nie ma". Kilka chwil potem, jak zrobiło się ciemno na dworze, zerwał się wiatr i zawirowało śniegowymi płatkami. Dyrektor Wykonawczy się śmiał, że wróżka jestem. Chciałam śnieg, to mam.

Wyszliśmy razem z domu. Mąż do pracy, ja do sklepu. Szłam pierwsza, Druga Połówka za mną. Otwierają się drzwi piętro niżej. Chyba mieszkają tam jakieś studentki. Wychodzą obie. Mówią Dyrektorowi Wykonawczemu "dzień dobry".

- Znasz je? - pytam.
- Wiesz, ja już starszy pan jestem, obrączkę noszę, to mi się kłaniają. 
- Ale zdajesz sobie sprawę, że jako żonaty masz większe powodzenie u kobiet?
- Poważnie??
- No pewnie. Nie wiedziałeś?
- Czyli, że mogę to wykorzystywać?
- Jak najbardziej.
- Ale ja nie chcę.
- Czemu?
- Bo mam już żonę.
- Ale możesz mieć drugą. To znaczy, jak ta pierwsza przestanie być żoną, bo dwóch na raz mieć nie możesz.
- Ale ja nie chcę innej żony, bo Ciebie kocham.
- Nie chcesz nowej żony? A może kochankę?
- Kochanki też nie chcę.
- Czemu?
- Bo mam Ciebie i Ty jesteś żoną i kochanką. Poza tym, nie lubię takich żartów. To są poważne sprawy.
- Ja nie myślałam, że Ty nie masz poczucia humoru w tym temacie. Przecież to ja się powinnam bać, że znajdziesz sobie młodszy model, a Ty się opierasz.

Dziwny ten mój Mąż, ale zawsze tak jest. Pokazuję Mu inne kobiety, a On niewzruszony twierdzi, że ja Mu w zupełności wystarczam.


12 stycznia 2012

213. Na drodze do szczęścia


"Do pełni szczęścia brakuje mi jeszcze tylko laptopa" - takie słowa usłyszała moja dobra znajoma, matka dwunastolatki. Opowiedziała mi o tym z nieukrywanym przerażeniem w głosie. Fakt, że córka jest jedynaczką i rodziców stać na to, aby zaspokajać jej potrzeby i spełniać zachcianki. Jej matka - mimo wszystko - jest osobą bardzo mądrą i rozsądną, która stawia granice swojemu dziecku. Jedno zdanie, które padło z ust jej latorośli, pociągnęło za sobą lawinę w postaci długich rozmów o tym, co tak naprawdę w życiu jest ważne i czym jest szczęście.

"Żałuję, że im dawałam. Żałuję, że ich nie zmusiłam do podpisania intercyzy. Żałuję, że nigdy nie pojechałam do..." - to, z kolei, słowa innej mojej znajomej, osoby starszej, matki dwojga dorosłych dzieci, które już dawno ułożyły sobie życie, zakładając własne rodziny. Zamiast cieszyć się spokojną starością, rozpamiętuje i rozkłada na czynniki pierwsze związki swojego syna i córki. Z ogromnym rozżaleniem i pretensjami mówi o synowej i zięciu, wypominając, że nic nie wnieśli do tych małżeństw. Bojąc się, że po jej śmierci cały majątek dostanie się w ręce tych, którzy nie powstali z tej samej krwi i kości, sporządza testament, w którym zapisuje każdą cenną rzecz tylko i wyłącznie swoim dzieciom i wnukom - imiennie.

Dwa przykłady dwóch osób. Jedna dopiero wchodzi w życie, druga jest u jego kresu. Obie nieszczęśliwe. Każda na swój sposób. Z tego samego powodu - pieniędzy, bo to one stoją na drodze do pełni ich szczęścia. Ta pierwsza jeszcze ma szansę się opamiętać. Dla drugiej jest już zdecydowanie za późno.

Do pełni szczęścia brakuje mi... 
Będę szczęśliwa kiedy... 
Szczęściem dla mnie jest... 
        

212. Głosowanie trwa


Linie SMS-owe zostały otwarte, więc nic nie stoi na przeszkodzie, aby oddać swój głos na ulubiony blog. Wszystkie informacje dotyczące głosowania, regulaminu, numerów oraz inne, równie przydatne linki, umieściłam już na stronie głównej.

Konkurencja jest spora, ale nie oczekujcie, że nagle wyjmę białego królika z kapelusza, czy wykonam inną, magiczną sztuczkę. Nie otworzę słynnej, kilka lat temu, czarnej teczki. Nie opublikuję też żadnych kompromitujących kogokolwiek zdjęć, ani nagrań. Mam nadzieję, że ten konkurs będzie odbywał się na zasadach fair play i nie zamieni się w wyścig w ilości posiadanych znajomych, którzy wyślą jeszcze jeden SMS.

Piszę, bo lubię. Jestem tu, bo chcę. Dziękuję za Waszą obecność. Ona jest najcenniejsza, bo nie da się jej przeliczyć na żadne SMS-y. Głosowanie kiedyś się skończy, a Wy - jeśli zechcecie - wrócicie. Będę czekać.

211. Brudnopis?


Nie wiem jak teraz, ale w czasach mojej edukacji każdy posiadał "brudnopis", czyli zeszyt, w którym - jak sama nazwa wskazuje - pisało się "na brudno". Jak zwał, tak zwał, ale brzydko brzmi. Może dlatego pałałam jakąś szczególną niechęcią do używania takowego zeszytu, aczkolwiek posiadać, posiadałam. Wszak obowiązkowa ze mnie była uczennica - mimo, że niepokorna.

Teraz mam podobnie. Z blogiem. Moja „technika pisania” jest prosta jak drut. Loguję się, otwieram okienko tekstowe i stukam, co mi w sercu i duszy gra. Od razu na czysto. Przelewam wszystkie myśli. Bez tworzenia dokumentu tekstowego, czy korzystania z notatnika. Nie muszę edytować i sprawdzać ortografii, bo akurat nigdy nie miałam z nią żadnego problemu. Dużo czytałam, a że pamięć posiadałam prawie fotograficzną, więc kodowałam sobie wszelkie zasady w głowie. Dlatego dyktanda zawsze pisałam na piątki.

"Starość nie radość, młodość nie wieczność", więc umysł nie pracuje jak kiedyś, ale jeszcze daje radę, a ja z nim. Noszę ze sobą długopis i jakąś kartkę albo czasem nawet zabieram notes, bo przekonałam się nie raz, że warto - zwłaszcza jak przyjdzie do głowy interesujące spostrzeżenie, które można potem wykorzystać.

Najciekawsze w moim blogowaniu jest to, że nigdy nie wiem o czym napiszę, dopóki nie zacznę. Nie mam jakiejś listy tematycznej. Bywa i tak, że siadam i wydaje mi się, że wiem co chcę poruszyć, a potem wychodzi na to, że gotowy wpis i tak rozjechał się w zupełnie inną stronę, niż zamierzałam przed jego rozpoczęciem.

Brudnopis w moim przypadku nie wchodzi w grę. Zbyt wiele we mnie spontaniczności, a jakiekolwiek próby utrzymania jej w ryzach, nie dają żadnego efektu. Brudnopis mnie stopuje. Mam wtedy czarną dziurę i zero kreatywności. A przecież nie o to chodzi, prawda?

11 stycznia 2012   

210. Na przekór


Rogata ze mnie dusza. Jak kot chodzę własnymi ścieżkami. Myślowymi również. Nie ulegam wpływom. Mam silnie rozwiniętą intuicję. Niektórzy twierdzą, że nawet na granicy jasnowidztwa. Analizuję. Wciąż zaczynam coś nowego. Obserwuję. Zadaję dużo pytań. Nieraz mówią, że zbyt dużo. Lubię szukać. Odkrywać. Poznawać. Doświadczać. Pochłaniam książki. Różne.

Nie wiedziałam, że ponoć od zawsze taka byłam. Kilka lat temu rozmawiałam, długo i szczerze, z kolegą z klasy ze szkoły podstawowej. Od jej ukończenia nie mieliśmy żadnego kontaktu. Powiedział mi, że już wtedy byłam cholernie ambitna i przekorna. Nie bałam się pytać. O wszystko. Nauczyciele tego nie lubili. Chyba nie znali odpowiedzi. Cierpiała na tym przeważnie moja średnia ocen.

W szkole średniej niewiele się zmieniło. Moja przyjaciółka z ławki powiedziała mi całkiem niedawno, że podziwiała mnie wtedy za odwagę i posiadanie własnego zdania, którego broniłam do upadłego. Szczególnie przed naszą polonistką, która narzucała nam interpretację wierszy. Nie znosiłam tego. Sprzeciwiałam się. Nie podobały się jej moje wypracowania. Fakt - były inne. Nie takie grzeczne i układne, ale pełne pytań. Czasem retorycznych. O dziwo, w klasie maturalnej chciała mnie wysłać na olimpiadę. Odmówiłam. Na przekór.

Dlaczego? O to najczęściej pytałam. Nie znałam wtedy jeszcze słów Friedricha Nietzche, że "ten, kto wie dlaczego, poradzi sobie z każdym jak". Chyba je przeczuwałam. Najwidoczniej.

209. „Mówią: szmal określa byt”…


Kilkanaście lat temu, ze świata szkolnictwa, trafiłam do korporacji. Musiałam się tam odnaleźć, ale żeby to zrobić, potrzebne było przestawienie się - w wielu kwestiach. Znalazłam się w otoczeniu ludzi, których określała wierność pewnym markom, a te z kolei stanowiły o ich wartości. Dowiedziałam się gdzie należy, a gdzie nie uchodzi kupować ubrania, buty, dodatki, czy biżuterię. Hucznie obchodzone imieniny, zarówno szefów, jak i współpracowników, nauczyły mnie jakie trunki wypada, a jakich absolutnie nie przystoi przynosić w prezencie. Dużo by opowiadać, lecz ani to miejsce, ani pora.

Nie posiadasz, nie kupujesz, nie masz nic do gadania - takie, między innymi, słowa padają w filmie, którym się wczoraj podzieliłam. Nie kupujesz - oj, nieładnie - powinieneś się wstydzić! Twoja wartość jest mierzona konsumpcją. Im więcej, tym lepiej. Kupowanie cię uszczęśliwi. Czy aby na pewno?

Wszędzie mamią nas reklamami. Jaki w tym cel? Ano taki, żeby unieszczęśliwić statystycznych Kowalskich. Bo jak się uśmiechać, kiedy zęby nie są wystarczająco białe, a włosy mają rozdwojone końcówki; nie wiesz co podać rodzinie na obiad, twój samochód jest za mały, a pies nie chce się bawić? I tak dalej... Ale żeby nie było nam smutno, wszystkie problemy rozwiąże, reklamowana właśnie, najnowsza wybielająca pasta do zębów, wspaniały szampon do włosów, superszybkie danie, najnowocześniejszy model auta, udoskonalona karma dla psów. I tak dalej...

Masz coraz więcej rzeczy, które gromadzisz i upychasz, gdzie się da - zupełnie jak chomik w swojej klatce. I - podobnie jak chomik - kręcisz się w kołowrotku, do którego dobrowolnie wszedłeś. Jedna praca, czasem druga. Przychodzisz do domu pełnego przedmiotów i jesteś tak zmęczony, że padasz na fotel, czy kanapę i włączasz telewizor, bo na nic innego nie masz siły. A tam już czekają na ciebie reklamy kolejnych rzeczy, bez których nie możesz się obejść, żeby nie być gorszym od sąsiada, kolegi, brata, przyjaciół, czy znajomych. Jest ci wstyd, że nie masz tego, co oni, więc pracujesz jeszcze dłużej, a kiedy tylko nadarzy się kolejny wolny dzień (najlepiej w weekend) szybko jedziesz do sklepu, żeby wyjść z niego z następną rzeczą, która uczyni cię szczęśliwym. Kołowrotek się kręci, a ty z nim i w nim.

Tytuł postu zapożyczyłam z piosenki "Słodkiego miłego życia" - nie bez kozery. Tekst do niej został napisany dawno temu, lecz wciąż - niestety - jest aktualny. 
   

208. Działania w toku


Wczoraj byłam u fryzjerki - bob już prawie równy - boki dorastają. Odrosty pomalowane. Dzisiaj zrobiłam zdjęcia (w okularach i bez) do cv u mojej ulubionej pani fotograf. Po ponad trzech latach nieobecności (w sumie byłam u niej wcześniej dwa razy w życiu) jej pierwsze słowa brzmiały: "obcięła pani włosy!" "To pani mnie pamięta?" - spytałam ze zdziwieniem. "Oczywiście, przecież pani się nie da zapomnieć" - odparła. Kobieta ma niesamowity dar, talent, cierpliwość i ciepło. Robi kilkanaście ujęć, po czym obie je przeglądamy i wybieramy najlepsze.

Mąż zajmie się obróbką zdjęcia, wstawi je do cv, a mnie pozostanie napisanie "listu przewodniego" i wysłanie go do kilkunastu firm z mojego miasta, których nazwy wynotowałam już w ubiegłym tygodniu.

Jest tylko pytanie: jak się dobrze zareklamować? Niestety, takie prawa rynku - potencjalny pracownik dla pracodawcy jest w pewnym sensie towarem. Moja w tym głowa, żeby ktoś ważny dał się przekonać, że musi u siebie zatrudnić właśnie kogoś takiego, jak ja. Taktyka "jestem małe, zgniłe jabłuszko, leżę w kącie i czekam, aż mnie zauważysz" nie poskutkuje. Liczę na swoje umiejętności "pisarskie", więc myślę, że poradzę sobie. W końcu nic nie tracę - pracy i tak nie posiadam. Do zyskania za to mam sporo.


10 stycznia 2012

207. Zasada ograniczonego zaufania


Ktoś zerwał nitkę, na którą nawleczone były koraliki. Rozsypały się po podłodze. Część wpadła pod szafę, inne poturlały się w kąt pokoju. Jak je teraz wszystkie odnaleźć? Jak nanizać na nową nitkę? I skąd ją wziąć?

Jeden z solidnych fundamentów, na których buduje się przyjaźń, miłość, czy relacje biznesowe. Można je stracić w jednej sekundzie, kiedy pęknie nić łącząca obie strony. Żeby je odzyskać, potrzeba czasu. Nieraz niemożliwe do odbudowania. Zaufanie - o nim mowa.

Dla mnie to filar - mocny, gruby, potężny, o wielkiej sile. Niezbędny element związku z drugim człowiekiem. Wartość sama w sobie. Niepodważalna, podstawowa, czysta, jasna i klarowna.

Nie bez powodu tytuł tego wpisu jest dość przewrotny. Często bowiem słyszę, że ludzie mają do siebie ograniczone zaufanie. Zawsze wtedy się buntuję i oponuję. To jest kwestia "albo ... albo ..." Czy można zaufać na 10 % lub na 27 %, a co powiecie na 65 %?

Pewne rzeczy są czarne albo białe i nie ma tu miejsca na żadne odcienie szarości. Albo wierzę, albo nie. Albo kocham, albo nie. Albo ufam, albo nie. 100 % albo 0 %. Zasada ograniczonego zaufania ma swoją rację bytu tylko w odniesieniu do prawa o ruchu drogowym.

206. Czy robią nas w bambuko?


Skąd się biorą rzeczy? Tak, tak, chodzi mi o te wszystkie przedmioty w naszych domach. I nie mówcie, że ze sklepu. Aż mnie kusi, żeby zacząć jak dawniej opowiadaną bajkę - słowami: "nie znacie, to posłuchajcie"... Powiem inaczej - nie wiecie, to obejrzyjcie trzyczęściową prezentację, która trwa pewnie tyle, co standardowy odcinek popołudniowego polskiego serialu. Od razu przepraszam za ewentualne rozbieżności czasowe, ale - jak już kiedyś wspominałam - jestem "ułomna", bo nie posiadam telewizora, więc mogę się mylić.

Nie chcę zdradzać szczegółów - celowo i z premedytacją. O swoich odczuciach napiszę w kolejnym poście - nie tylko w kontekście konsumpcjonizmu, lecz również w kilku innych obszarach. Tymczasem zostawiam linki - bez komentarza...

Część pierwsza:




Część druga:



Część trzecia:



   

205. Po pierwsze…


Podpadłam na całej linii. Mamy z Mężem sporo takich swoich rytualików, które pielęgnujemy. Na przykład rano. Dyrektor Wykonawczy budzi się wcześniej, idzie się myć, wyjmuje z lodówki jogurty, robi herbatę i wraca do łóżka. Czeka, aż otworzę oczy. Potem zwykle słyszę: "dzień dobry, żonko". Nie ma wstawania bez przytulania - takie jest nasze hasło poranne.

Dziś obudziłam się jak Męża nie było już w łóżku. Zajęłam się myciem, wstawianiem prania, sprzątaniem i nie zareagowałam na protesty Drugiej Połówki. Boczył się na mnie. Siedział i patrzył tymi swoimi oczami - z wyrzutem, że pozbawiłam go codziennej porcji przytulania.

Tu muszę nadmienić, że Dyrektor Wykonawczy jest jak plaster miodu - przykleja się do człowieka i trudno go oderwać, bo taki jest słodki i smaczny. Pisałam już kiedyś, że dzięki Mężowi nauczyłam się odczuwać potrzebę dotyku drugiej osoby.

Pranie się skończyło, więc poszłam do łazienki, żeby je powiesić. Druga Połówka zawsze chce mi wtedy pomagać, a ja się opędzam od Niego jak od natrętnej muchy, zapamiętale powtarzając: "ja sama". Poszedł więc, ze spuszczoną głową, usiadł na sofie i pogrążył się w lekturze.

Wypiliśmy razem kawę, potem zjedliśmy obiad i wyszliśmy z domu - Mąż do pracy, ja do fryzjerki. W drodze na przystanek przeprowadzaliśmy rozmowę i dochodziliśmy do kompromisu.

"Po pierwsze - nie zaczynamy dnia bez dzień dobry i przytulania" - zaczął Dyrektor Wykonawczy. "Po drugie - nie bądź wiecznie taką Zosią-Samosią" - dodał. "A po trzecie?" - spytałam. "Po trzecie - kocham Cię" - odparł Mąż.


9 stycznia 2012

204. Podatek od krzyży


Gdańsk mi podpadł. Właściwie nie samo miasto, ile jego radni. Dowiedziałam się bowiem, że uchwalili oni podatek od krzyży przydrożnych, które postawiły rodziny ofiar wypadków. Krzyże stoją nielegalnie w tzw. pasie drogi. Ale na wszystko jest rada. Wystarczy bowiem uiścić dzienną opłatę w wysokości 1 zł za metr kwadratowy i to, co nielegalne, staje się legalne. Radni byli na tyle wspaniałomyślni, że nie zdecydowali o usunięciu, ani o opodatkowaniu krzyży już stojących.

Rozumiem, że wszyscy szukają oszczędności i tną, gdzie się tylko da. Podążając za dość pokrętnym myśleniem radnych Gdańska, rozumiem, że w ich interesie leży, aby krzyży przybywało jak najwięcej - wszak każdy z nich to złotówka dziennie w dziurawym budżecie miasta.

203. Dziwna ona, dziwny on


Dzielimy się z Mężem na bieżąco wszystkim, co nam w sercu i duszy gra. Często mówię, że czegoś nie rozumiem. Głównie chodzi o inne relacje damsko-męskie i panujące w nich zależności. Spytałam wczoraj moją Drugą Połówkę o to, co jest Mu niezbędnie potrzebne w związku. Zanim jeszcze zadałam tamto pytanie, czułam jaka będzie odpowiedź.

"Miłość, szczerość, zrozumienie, zaufanie, bliskość, czułość, tolerancja, szacunek" - wymienił Mąż. Zaledwie kilka słów, ale ile w sobie kryją głębi. Drążyłam temat - jak to ja. Okazało się, że Dyrektor Wykonawczy nie ma przede mną żadnych tajemnic (nie licząc małych przestępstw w postaci pączków), bo nie chce ich mieć. Mówi mi o wszystkim, nic nie ukrywa. Bo nie ma takiej potrzeby.

Ja robię dokładnie tak samo. Zawsze się przyznam jak zjem czekoladę, kiedy On jest w pracy. Dziś, jak wróci, też Mu powiem o tej mlecznej, która leży obok mnie. Zresztą nie będę musiała nic mówić - sam przeczyta ten wpis i się dowie. I - jak Go znam - uśmiechnie się po tych słowach.

Pamiętam jak założyłam ten blog. 23 lipca 2011. To była sobota, a Mąż - wyjątkowo - pracował. Kilka kliknięć i oto jestem. Wrócił do domu, a ja już czekałam na Niego z tą informacją. Zanim opublikowałam pierwszy post, spytałam Drugą Połówkę, czy zdaje sobie sprawę z tego, że będę na blogu pisać o Nim i czy się na to zgadza. Usłyszałam od Niego tylko jedno zdanie: "żonka, ale przecież ja Ci ufam, nie musisz mnie pytać". Mimo to, jeszcze kilkakrotnie wracałam do tego pytania. Odpowiedź była zawsze podobna: "mam do Ciebie zaufanie, żonko".

Mąż jest tolerancyjny, daje mi wolność, bo wie, że ja sama się pilnuję. Nie zdarzyło się, żeby stracił do mnie zaufanie. Zawsze szczerze i otwarcie rozmawiamy - o wszystkim - żeby nie wiem jak trudny był temat, niczego nie omijamy; nie udajemy, że nie istnieje. Nie wyobrażam sobie, żeby mogło być inaczej. Jesteśmy ze sobą tak blisko emocjonalnie, że wszelkie stereotypy nie mają w naszym przypadku racji bytu. Nawet jeśli w jakichś obszarach się nie rozumiemy, jedno drugiemu tłumaczy swój świat - cierpliwie i tak długo, ile to konieczne. Wiem, że mogę spytać Męża o cokolwiek i On mi powie szczerze - co myśli, co czuje, co przeżywa. W drugą stronę jest dokładnie tak samo.

W sprawach formalnych jest podobnie - mamy jedno konto, jeden PIN do jednej karty. Znamy swoje loginy i hasła na skrzynki mailowe, portale społecznościowe, komunikatory, telefony, blogi. Na wszelki wypadek. Ja nie kontroluję Jego, On nie kontroluje mnie. Pełne zaufanie. Zawsze i wszędzie.

Podzieliłam się z Dyrektorem Wykonawczym swoim niezrozumieniem niektórych relacji damsko-męskich, o których wspomniałam na początku tego wpisu. Ze spokojem odparł: "żona, ludzie sobie nie ufają i to jest normalne; Ty jesteś otwarta i szczera i dlatego dziwna". Potem dodał jeszcze: "ale nie martw się - ja też jestem dziwny; w ogóle oboje jesteśmy dziwni".
   

202. Czekoladowa reklamacja


Obawiam się, że nie ma takiej ilości czekolady, jakiej bym nie dała rady zjeść. Wystarczy mi zielona herbata do popicia i mogę startować w zawodach nałogowych pożeraczy. Ale żeby nie było tak prosto, jestem wybredna. Nie każda czekolada mi smakuje. Z bakaliami nie ruszę -  no chyba, że jestem na głodzie, a nic innego nie ma. Za nadziewanymi też nie przepadam. Najbardziej lubię gorzkie - nawet takie z 90 % zawartości kakao, że aż szczypie w język. Mleczne też mogą być. Chlebki marcepanowe - mniam. Ptasie mleczko też, ale tylko jeden smak z jednej konkretnej firmy.

Przypomniało mi się, jak kilka miesięcy temu dostałam bombonierkę. Otworzyłam pudełko, a tam brakuje jednej czekoladki. Sprawdziłam, że powinno być trzydzieści sztuk, a było dwadzieścia dziewięć. Weszłam na stronę internetową producenta i, w przypływie dobrego humoru, napisałam do nich żartobliwy mail z pytaniem o zaginioną czekoladkę.

O całej sprawie szybko zapomniałam, ale po kilku dniach listonosz przyniósł mi przesyłkę. Zawierała ona list z wyjaśnieniami i podziękowaniami za czujność i zwróconą firmie uwagę. Ponadto, w ramach rekompensaty otrzymałam dwie tabliczki gorzkiej czekolady i duże opakowanie ptasiego mleczka. Ubawiłam się setnie, bo moje spontaniczne działanie przełożyło się na czekoladową nagrodę, która była dla mnie ogromnym zaskoczeniem.


8 stycznia 2012

201. Lubię…


Lubię pisać w samotności. Wtedy nikt mnie nie rozprasza. Podobnie mam z czytaniem, choć czasem potrafię się wyłączyć nawet jak wokół mnie są ludzie. Ale - mimo wszystko - wolę ciszę i spokój.

Lubię być sam na sam ze swoimi myślami. Nie muszę się wówczas koncentrować na nikim, tylko na sobie. Coś w rodzaju zadbania o siebie i swoje potrzeby. Stan niezbędny mi do życia. Konieczny.

Lubię się zatrzymać i trwać w chwili. Sycić się nią i chłonąć ją. Wychwytywać każdy szczegół. Cieszyć się radością dziecka. Taką prawdziwą, głęboką, bez jakichkolwiek ograniczeń.

Lubię ludzi. Najpierw się im przyglądam. Czasem z ukrycia obserwuję. Potem poznaję. Rozmawiam. Patrzę na czyjąś twarz i wyczytuję z niej emocje - te niewypowiedziane, ukryte, przyczajone.

200. Urodziny


Słońce w Koziorożcu. Księżyc w Pannie. Ascendent w Bliźniętach. Piorunujące połączenie i wypadkowa tych trzech składników. Czyli ja. Astrologicznie.

Sławne osoby urodzone 8 stycznia:

1883 - Józef Ujejski - polski historyk literatury
1884 - Kornel Makuszyński - polski pisarz
1894 - Maksymilian Maria Kolbe - polski święty
1926 - Bronisław Pawlik - polski aktor
1935 - Elvis Presley - amerykański piosenkarz
1942 - Stephen Hawking - brytyjski astrofizyk
1947 - David Bowie - brytyjski wokalista

Samej sobie dzisiaj dedykuję:




7 stycznia 2012 

199. Tak mnie naszło…


Nie rodzisz się zły. Czasem od zboczenia na tę krętą i pogmatwaną ścieżkę dzieli cię zaledwie jeden fałszywy krok. Nie uciekniesz od swoich korzeni. Tak samo jak nie uciekniesz przed sobą.

Mądrość przychodzi z czasem. Nieraz jest już za późno, żeby zmienić wszystko. Ale można zacząć od czegoś. Na początek.

198. Małżeńskie dialogi


Mąż - Nerwusek?
Ja - Co?
Mąż - Nie krzyw się tak, bo wyglądasz jak tatuś.
Ja - Nieprawda.
Mąż - No już. Nie gniewaj się.
Ja - Dobra.

- Cześć żonka.
- Cześć mąż.
- Ale masz minę jakbyś była głodna.
- Skąd wiesz?
- Znam Cię troszkę.

Mąż - Mam Cię.
Ja - Nie masz.
Mąż - A właśnie, że tak.
Ja - Wcale nie.
Mąż - Mam glejt na Ciebie.
Ja - Nie masz.
Mąż pokazuje obrączkę na palcu.


6 stycznia 2012

197. Z pola bitwy


Jest dobrze. Nawet powiem więcej - będzie jeszcze lepiej. Walka z zarazkami trwa, a wątli najeźdźcy giną pod naporem zmasowanych dawek środków wszelakich, jakimi do nich celujemy.

Co prawda zrobiliśmy sobie dzisiaj całodniową, przymusową kwarantannę i obowiązuje nas całkowity zakaz opuszczania murów, ale wygrywamy. Oto bilans: Mąż przeczytał "Bikini" i wziął się za następną książkę. Teraz leży na sofie, ale jak go znam, uśnie w trzydzieści sekund. W nocy lunatykował, to ma za swoje. Żartuję oczywiście. Niech się prześpi.

Szkoda mi go, bo on biedniutki jest jak choruje. Nie narzeka jednak wcale. Ma tylko problem z zapamiętaniem jakie leki o jakich porach zażywać, ale od czego ma się żonę? Nosi nas strasznie, bo oboje nie lubimy siedzieć w zamknięciu, ale do jutra wytrzymamy.

196. Lunatyk?


Mąż jest niezwykły pod wieloma względami. W nocy również. Na początku jak byliśmy razem nie wiedziałam za bardzo o co chodzi, ale teraz jestem bogatsza o pewną wiedzę.

Śpimy. Ja na lewym boku, z brzegu. Dyrektor Wykonawczy na prawym, od ściany. W pewnym  momencie widzę nachylającego się nade mną Męża. Ma szeroko otwarte oczy i coś mówi. Mam zatyczki w uszach. Nie słyszę go, ale pytam: "czemu nie śpisz?" "Bo nie mogę" - odpowiada. "Czemu nie możesz?" - znowu ja. "Bo Cię jeszcze nie pocałowałem" - skarży się on. "Nie martw się - jak wyzdrowiejesz, to mnie pocałujesz, a teraz śpij" - uspokoiłam swoją Drugą Połówkę. To był zapis minionej nocy.

Takie sceny odbywają się u nas dość często. Nie co noc, ale jednak. Pamiętam, że na początku naszej znajomości byłam przekonana, że Mąż się budzi (wszak oczy miał otwarte i przytomnie odpowiadał na pytania), bo coś potrzebuje albo spać nie może. Potem, jak przekazywałam mu rano treść naszych nocnych rozmów, nic nie kojarzył.

Poczytałam sobie trochę na temat somnambulizmu, ale Dyrektor Wykonawczy nie chodzi po domu (jeszcze), nie wykonuje żadnych innych podejrzanych czynności poza rozmawianiem i siadaniem na łóżku. No i te oczy szeroko otwarte... Lunatyk, czy nie?


5 stycznia 2012

195. W jednym worku wątpliwości


Dzisiejszy wpis może być nieco chaotyczny, bo wiele myśli i tematów kłębi mi się w głowie. Ambiwalentnych bardzo, ale może zdołam je jakoś zgrabnie połączyć albo chociaż sprowadzić do wspólnego mianownika.

Dużo we mnie cech przeciwstawnych. Intuicja kontra rozum - ot, pierwszy z brzegu przykład. I na tej linii zaczynają się schody. Nie tylko jeśli chodzi o działania podejmowane dla samej siebie (tu sobie radzę), ale ukierunkowane na inne osoby - przyjaciół, czy znajomych.

Zastanawiam się na ile mam prawo do ingerowania w czyjeś życie? Jak daleko mogę się posunąć? Czy w ogóle powinnam? Ostrzegać, żeby ktoś cofnął rękę i się nie sparzył, czy biernie się temu przyglądać? Patrzeć jak popełnia błędy, czy interweniować? Jak nie przekroczyć granic czyjejś wolności? Być szczerą do bólu, czy nie mówić wszystkiego?

Te pytania i wątpliwości nachodzą mnie zewsząd - z rzeczywistości realnej i wirtualnej. Powstrzymuję często swoje emocjonalne reakcje, choć na usta cisną mi się niektóre słowa, a palce aż wyrywają się, żeby wystukać litery na klawiaturze. Odzywa się bowiem intuicja. Pali się czerwona lampka ostrzegawcza, syrena wyje, a ja czekam. Pora na rozsądek i rozważanie - czy mam prawo? Szczególnie jeśli ktoś nie pyta mnie o zdanie, a tylko coś stwierdza. Reagować czy milczeć?

Jestem szczera i za tę cechę przyszło mi wiele razy płacić najwyższą cenę w relacji z drugim człowiekiem - utratę tej właśnie przyjaźni, czy znajomości. Nie zgodziłam się na złożenie fałszywych zeznań w sądzie podczas czyjejś sprawy rozwodowej. Powiedziałam komuś, że nie podoba mi się podwójne życie, jakie prowadzi. Nazwałam oszusta po imieniu. To tylko kilka przykładów. Mogłabym je mnożyć, ale nie o to chodzi. Nie mam żadnego kontaktu z tamtymi osobami. Nie mam, bo one go nie chciały.

Teraz zastanawiam się kilkakrotnie zanim coś powiem, czy napiszę. Z jednej strony wiem, że każdy ma prawo popełniać własne błędy, bo tylko na nich może się czegoś nauczyć; wiem, że za nikogo nie przeżyję jego życia. Z drugiej strony trudno jest mi przejść obojętnie wobec czyichś klapek na oczach. Z boku widzi się inaczej. Tylko czy to oznacza, że lepiej?

Kiedyś natknęłam się na takie powiedzenie, że "można doprowadzić konia do wodopoju, ale nie można go zmusić, żeby się napił". Coraz częściej mam wątpliwość nie tylko w kwestii tego picia, lecz doprowadzania.

194. Szczęście w nieszczęściu


Najpierw mnie zaczęło boleć gardło, ale miałam sprawdzone tabletki do ssania i przeszło. Za to Mąż zrobił się nadzwyczaj pociągający i bolały go zatoki. Musiało być już źle, bo wczoraj pojechał do lekarza i dostał antybiotyk oraz zwolnienie z pracy. Dzięki temu spędzimy razem pięć dni, a właściwie cztery, bo wczoraj przecież należy do przeszłości.

Teraz mnie coś bierze - głowa boli (tym razem to nie migrena) i jakaś taka rozbita się czuję. Łyknęłam profilaktycznie zestaw ratunkowy, który zawsze przepisuje mój ulubiony lekarz.

Najgorsze są zakupy - po wczorajsze wyszłam ja i ledwo wróciłam - wiało, lało, a w sklepach gorąco. Cała mokra byłam. Dzisiaj się podzieliliśmy - Mąż poszedł po te cięższe do pobliskiego marketu, a ja pójdę po lżejsze do sklepów na osiedlu. Pogoda wcale nie lepsza, ale damy radę.


4 stycznia 2012

193. Od chciwości do kapitulacji


Na początku obyło się bez problemów. Zaczęliśmy z Mężem oglądać 'Margin Call' (polski, znowu wielce nieadekwatny, tytuł to "Chciwość"). Mam tak, że jak czegoś nie rozumiem, to pytam. No i się zaczęło. Jedna wątpliwość, potem następne. Dyrektor Wykonawczy dzielnie próbował odpowiadać, ale ja naprawdę potrafię drążyć temat, więc w końcu stwierdził, że wszystko wyjaśni mi po filmie. I dobrze się stało, bo w przeciwnym razie chyba nigdy byśmy go nie obejrzeli.

Pierwsza na tapetę poszła zasada funkcjonowania dźwigni finansowej. Siedzę, a oczy robią mi się okrągłe ze zdziwienia, bo nic nie rozumiem.

Mąż - Wiesz jak wygląda dźwignia?
Ja - Nie.
Mąż - Wiesz jak wygląda przekładnia?
Ja - Nie.
Mąż - Wiesz jak działają przerzutki?
Ja - A skąd mam wiedzieć? Przecież nie umiem jeździć na rowerze.
Mąż - Miałaś fizykę w szkole?
Ja - Miałam, ale nic nie rozumiałam. Nauczycielka kazała mi się uczyć na pamięć teorii, bo zadań i tak bym nie zrobiła.
Mąż - Wiesz jak wygląda obieg wody w przyrodzie?
Ja - Mniej więcej. Z naciskiem na "mniej".
Mąż - To tak, mniej więcej, wygląda przepływ finansów na świecie.

Dyrektor Wykonawczy skapitulował. Wersja naszej rozmowy jest niezwykle okrojona, bo działo się, oj działo. A teraz podsumowanie mojej Drugiej Połówki: "Żona, zadajesz za dużo pytań pomocniczych i zbyt szybko chcesz pojąć temat, bo jesteś niecierpliwa. Jak nie potrafisz czegoś zrozumieć lub wyobrazić sobie, to uważasz za niemożliwe. Gubisz się jak czegoś nie widzisz, a musisz dokonać wizualizacji. Pojmujesz świat tylko i wyłącznie logicznie". 

192. Pączkoman


Dostało mi się wczoraj po tej złotówce dla Męża na pączka, więc poczułam się zobligowana do wyjaśnienia całej sprawy. Dyrektor Wykonawczy, podobnie jak ja, jest ogromnym łakomczuchem, ale w przeciwieństwie do mnie, uwielbia pączki, za którymi ja nie przepadam (to eufemizm jest). Najbardziej lubi te z cukrem pudrem, ale mogą być również z lukrem, pod warunkiem, że ten jest lekko kwaskowy, a nie słodki (Mąż jeszcze wybrzydza, jak widać).

Mamy taki wspólny gryps. Moja Druga Połówka jak idzie na zakupy, oznajmia mi, że reszta będzie dla Niego na pączki. Piekarnia, której wyroby przeszły test wybrednego podniebienia Dyrektora Wykonawczego, ma w swojej ofercie pączki w cenie 0,99 zł - stąd zatem wzięła się ta przysłowiowa złotówka.


3 stycznia 2012

191. Buty


Kilka dni temu odkryłam dziurę w lewym bucie. W prawym zrobi się niebawem. Chcąc, nie chcąc, jeszcze w Sylwestra, korzystając z wątpliwej przyjemności obowiązkowego przejścia przez galerię handlową (celem dotarcia do marketu, gdzie robimy z Mężem zakupy), zajrzałam do jednej sieciówki obuwniczej, żeby się rozejrzeć co, jak i za ile.

Dzisiaj pojechałam w zamiarze kupienia butów zastępczych. Pewnie już pisałam, że nie znoszę zakupów, ale byłam nadzwyczaj cierpliwa i oglądałam wszystkie wystawione pary - nawet męskie. Te, z którymi w końcu wyszłam ze sklepu, dojrzałam prawie od razu po wejściu do niego. Problem z głowy. Uff...

W trakcie oglądania, ale także potem, naszły mnie różne refleksje. Bo niby fasonów szeroki wachlarz, ale... No właśnie. Teraz będę stwierdzać fakty, nie marudzić. Większość butów na obcasach, koturnach i innych takich. W moim przypadku odpadają z trzech powodów - na bosaka jestem i tak wyższa od większości kobiet (jedynka), Mąż jest niższy ode mnie o 12 cm (dwójka), mój kręgosłup ma już wystarczające problemy (trójka).

Uwaga - teraz sobie pomarudzę i powybrzydzam. Organicznie nie znoszę czarnych butów oraz sznurowadeł. No i cena... Szukam okazji, bo szkoda mi pieniędzy na obuwie. Zawsze zakładam ile maksymalnie mogę wydać i prawie zawsze udaje mi się zmieścić w tej kwocie. Tak, jak dzisiaj - buty, które od razu mi się spodobały, były bez obcasa, brązowe, wsuwane, przecenione o 50 % i nie przewyższały sumy przeznaczonych na nie pieniędzy. Mało tego - została mi jeszcze złotówka. Będzie w sam raz dla Męża - na pączka. Dyrektor Wykonawczy jest ich fanem.
     

190. Kostka


W swoich noworocznych postanowieniach nie wspomniałam jeszcze o dwóch sprawach. Może dlatego, że zaczęłam wcielać je w życie jakiś czas temu i obecny etap jest tylko ich konsekwentną kontynuacją. Mam na myśli optymistyczne patrzenie na świat, w którym obowiązuje zakaz marudzenia i narzekania oraz wzięcie we własne ręce odpowiedzialności za spełnianie swoich pragnień.

W jednym z wcześniejszych postów jest pewna lista dziecięcych marzeń, które małej Karioce nigdy się nie zmaterializowały. Na niektóre z nich jest już za późno, bo przestały być produkowane; jeszcze inne są mi teraz niepotrzebne. Trzy spośród siedmiu należą jednak do kategorii możliwych do realizacji.

Kilkanaście lat temu, na swoje własne okrągłe urodziny, sprawiłam sobie prezent w postaci globusa - jeszcze fajniejszego niż tamten, który widziałam jako mała dziewczynka. A dziś odebrałam z księgarni wymarzoną, oryginalną, klasyczną kostkę Rubika, na którą zawsze patrzyłam z zachwytem w ubiegłym wieku.

Pewnie zostanę posądzona o infantylizm, ale mam to w nosie. Teraz, jako dorosła Karioka, cieszę się radością tej małej Karioczki, patrząc na stojący obok mnie, wciąż jeszcze zapakowany, kolorowy sześcian.




2 stycznia 2012

189. Zgodnie z planem


Dopiero dziś tak naprawdę odczułam, że coś się zmieniło. Mąż właśnie poszedł do pracy. Po swoim dziesięciodniowym urlopie. A tak było cudnie. Niby nic specjalnego nie robiliśmy, ale ja strasznie lubię spędzać z Nim czas. Nawet jeśli siedział obok mnie na sofie pogrążony w lekturze. W cztery dni przeczytał "S@motność w sieci. Tryptyk" - wydanie wzbogacone mailami od czytelników. W Sylwestra dostał "Bikini" i znowu Go wciągnęło. Jestem dumna, bo mój podstęp - jak na razie - przynosi same korzyści - Mąż czyta, a przy tym potrafi się pięknie wzruszać, nie wstydzi się tego i poszerza swoje horyzonty.

Drugi dzień roku, a ja mam wrażenie, że czas ucieka mi przez palce. W kwestii postanowień powziętych jeszcze w 2011. W przyszłym tygodniu idę do fryzjerki, a potem zrobić zdjęcie, żeby zmienić to, które już jest nieaktualne w moim cv. Wstawię nowe i zajmę się wreszcie wysyłaniem aplikacji - dając jeszcze szansę firmom w swoim mieście, aby potem skoncentrować się na tych w Gdańsku.


1 stycznia 2012

188. No i przyszedł…


Nie dało się go nie zauważyć. Przywitał nas hukiem i kolorowymi błyskami na niebie. Nowy Rok. Jego samego nie było widać, ale skutki działalności twórczej oczekujących i witających go ludzi, były dostrzegalne gołym okiem. Wszędzie. Wracając do domu z kościoła musieliśmy z Mężem uważać, by nie nadepnąć na różne, znajdujące się pod nogami, pozostałości sylwestrowej nocy.

Porozbijane butelki po szampanie, choć chyba bardziej adekwatne byłoby określenie "wino musujące". Czego się bowiem można spodziewać po czymś, co w jednym z marketów sprzedawane było wczoraj za promocyjne 4,99 złotych? Resztki petard i fajerwerków leżały smętnie gdzie popadnie. To tak zwana martwa natura.

Jeśli chodzi o Homo sapiens... U niektórych uczestników szalonych imprez dało się zaobserwować zmęczone twarze, czy wężykowy chód. Były też przypadki podartych rajstop (wciąż na nogach właścicielki), jak również obrazek, rozgrywający się za przystankiem autobusowym, z buntem kobiecego żołądka w tle.

Jesteśmy straszliwie nudni z Mężem, bo jedyne szaleństwa, na jakie było nas wczoraj stać, ograniczyły się do spożycia litra Pepsi Coli oraz torby popcornu. Nie mamy więc za bardzo się czym pochwalić.