Za każdym razem kiedy na światło dzienne wychodzi kwestia znęcania się, maltretowania, czy niewyjaśnionych okoliczności śmierci jakiegoś dziecka, zatrzymuję się na chwilę, żeby pomyśleć i zastanowić się nad tym.
Nagle, jak grzyby po deszczu, robi się tłoczno. Media nagłaśniają całą sprawę. A potem następuje reakcja łańcuchowa. Świadkowie wyrastają spod ziemi - byle tylko zaistnieć na chwilę i mieć swoje pięć minut sławy. Psychologowie dopatrują się motywów działania winnych. Opieka społeczna dorzuca swoje trzy grosze.
Gdzie wcześniej, przed tragedią, była rodzina - bliższa i dalsza? Gdzie byli sąsiedzi, znajomi? Przez dwa lata NIKT nie zauważył zniknięcia dziecka? Przecież tamci ludzie nie mieszkali na pustkowiu. Gdzie wtedy byli pracownicy socjalni, czy psycholog? Po fakcie i po szkodzie wszyscy są mądrzy. Specjalistów i znawców nie brakuje.
Po raz kolejny nóż mi się w kieszeni otwiera. Potencjalni rodzice adopcyjni muszą być poddawani wielomiesięcznym procedurom i postępowaniu, które - MOŻE - w efekcie końcowym doprowadzą do spełnienia ich marzenia o stworzeniu rodziny dla dziecka, które urodził ktoś inny. Testy psychologiczne, rozmowy, sprawdzanie stanu konta i warunków lokalowych - o tym wszyscy wiemy. W imię dobra małego człowieka - by nikt go nie skrzywdził.
A co z dziećmi, które biologiczni rodzice zabierają ze szpitala zaledwie kilka dni po narodzeniu? Czy ktoś sprawdza ich poczytalność, stan emocjonalny, finansowy, mieszkaniowy? Czy przed zajściem w ciążę takie pary są poddawane odpowiednim testom czy nadają się na rodziców i czy nie wyrządzą krzywdy swojemu dziecku?
Czym różni się dobro dziecka adoptowanego od dobra dziecka biologicznego? Jedno i drugie potrzebuje miłości, ciepła, czułości, troski, opieki, uwagi, czy szacunku. Jedno i drugie zasługuje na to, co najlepsze. Jedno i drugie chce żyć i czerpać radość ze swojego istnienia.
Polityka prorodzinna jest w naszym kraju fikcją. Podobnie jak stawianie na piedestale małego człowieka i jego potrzeb. Takie jest moje zdanie.